Ten tekst nie ma żadnego celu. Zwłaszcza politycznego. Po prostu wyraża stan mojej chwili, a w tej chwili są ze mną całe pokolenia ludzi z kilku krańców świata…
JESZCZE TRZY DNI.
STRASZNE BESTIE SIEDZĄ TAM POD ZIEMIĄ.
WSZYSTKIE TE NAJGORSZE. WSTYD GORYCZ BÓL TAKI ŻE PRZENIKA DO RDZENIA KOŚCI.
naprawdę lepiej byłoby poleżeć pod liśćmi w lesie.
Budzą się wszystkie te, które nosiłam na sobie i w sobie, i wcale nie chcą pozwolić się zamknąć i odciąć. Niby już odcięte, ale teraz i w przyszłym roku ma być ostatecznie. Jak ciężko zamyka się przeszłość. Strasznie ciężko.
Wracają migawki z innych żyć.
Bardzo nie miałam ochoty myśleć o tej wojnie. Ale i tak widzę wszystkie te pociski, choć ta wojna to taka namiastka wojny. I wiem co myslicie, ale ja w głowie od dziciństwa miałam pożary.
Prawdziwe pożary pożogi. Cały świat płonie płonie. Płonie płonie. I hałas przeraźliwy hałas.
Zawsze bałam się ognia. I to jest takie paradoksalne gdy samemu jest się mocno w żywiole ognia. PAradoks leży w tym, że ten żywioł ognia zablokowałam na co najmniej dwadzieścia lat życia.
Tak samo jak zablokowałam kobiecość.
Ale ani ognia ani kobiecości nie da się zablokować. To jest za duża siła. Gdy się to zablokuje to wyniszcza wszystko w środku. Trzewia i istotę. Wypala i niszczy. I potem zupelnie nie wiadomo kim się jest. Czasem jest to też jakby było się ziemią… jest skorupa ale w środku jest jądro gorące i wrzące.
I w koncu dochodzi do wybuchu wulkanu i trzęsienia ziemi.
I kto opanuje taką dzicz. Taką potęgę.
Wiec gdy w końcu się odblokowało. Wtedy się działo. Ach działo się.
Ale mogę już spokojnie patrzeć na świece.
Mogę też jeździć samochodem, choć i tak wiele razy widzę jak coś we mnie wjeżdża i niszczy mnie i potem już tylko jasno i ciemno jednocześnie.
Ale wtedy tylko mrugam szybko oczami, żeby jednak jechać jak trzeba.
No cóż, powinnam siedzieć w lesie. A tymczasem ustalam wykłady na konferencje, odbieram zamówienia na analizy i książki. I nawet odgrzałam jakieś pierogi dzieciom. Dwa razy. I nie te same. I nie takie same.
Ale nie zmyłam garów.
Ale niepotrzebnie otworzyłam usta na inny temat niż te konferencje i te pierogi.
No straszna jestem.
Straszną mam ochotę położyć się na chwilę. Może przyjdzie do mnie Jasmina, moje alter ego, dawna inkarnacja ze średniowiecza, zawsze mnie pociesza. Jest taka śliczna, ma piękne suknie i jest jednocześnie i panią na zamku i wiedźmą czarownicą.
W kilku inkarnacjach było mi dobrze, naprawdę wenusowo dobrze.
Powinnam była się położyć w dzień zamiast wysyłać cokolwiek do kogokolwiek.
Czemu nadal próbuję tłumaczyć komuś za granicą zwłaszcza, kim są Polacy i na czym polega bycie Polakiem. Co to za trudnośc jest i przekleństwo.
A Polakom a nawet rodzinie (co jest już najgłupszym pomysłem) próbuję mówić, że jestem tu teraz i cały czas nie wiem kim jestem i gdzie jestem. Czasem nie czuję zupełnie relacji z rodzicami i kuzynami. Są obcy. Faktycznie, znamy się od kilku kilkunastu inkarnacji. A co to jest wobec kilkudziesięciu czy kilkuset wobec osób które nieraz poznawałam za granicą… meżczyzn i kobiet.
Czasem wstaję i mam wrażenie że jestem jakąś ciemnoskórą szamanką z plemienia Indian Ameryki, i chyba nie żadnych Majów , ale z tamtej epoki lub wcześniej.
Innego dnia wstaję i jeszcze ciągle śni mi się, że jadę na tym koniu, którego tak pragnęłam w tym życiu mieć , gdy byłam mała,… ale nie mogłam, jadę i wszędzie nic tylko pustki i wiatr.
I nie wiem czy jestem kobietą czy mężczyzną.
A gdy mówię o języku to zawsze wchodzę w taki dziwny trans, i za każdym razem zastanawiam się jak bardzo to widać na zewnątrz, i czemu ludzie nie uznali mnie już dawno za wariatkę.
Nigdy nie wiem co dokładnie opowiem gdy zaczynam mówić o filozofii czy o języku. Stoję i jest mi dobrze. I błogo. I cieszę się że mogę to opowiadać i mam takie uczucie że jestem tam…
Wcale nie tu. Jest ciepło, wieje łagodny wiatr i słysze słowa bardzo miłe i harmonijne ale one tylko przypominają polski.
Powinnam spać w tym lesie, pod tymi liśćmi , dziś.
A tymczasem ja od rana trzęsę się ze zdenerwowania, boli mnie głowa, i stres mnie zjada tak, że niedługo całkiem zniknę.
Czy w ogóle mnie jeszcze widać jak robię te filmy?
Ja spoglądam w lustro i widzę że mnie strasznie ubywa.
Czy to tak ma wyglądać ta druga połowa życia?
Miałam przecież jakoś tak na serio bardziej żyć. Bardziej być widoczną dla ludzi. Robić tyle samo. Zawsze hektary hektolitry i kilometry roboty.
Tylko że ja tego nie zauważam. Czas inaczej płynie.
Dla mnie.
Ale ja nie poszłam do tego lasu tylko napisałam za dużo.
I po co. Po co próbuję coś udowadniać?
Po co znów wchodzę w jakiś głupi szablon który jest jak kot co chce być pogłaskany. A przecież Polaków się nie głaszcze.
Zresztą w ogóle kotów nie powinno się za bardzo głaskać.
Są dzikie.
No cóż.
I tak oto próbując tłumaczyć układ Polska-Ukraina-Rosja, usłyszałam że jestem za wojną i usprawiedliwiam zabijanie kobiet i dzieci. Chyba powinnam czuć się winna.. przecież NIC dla tego świata i pokoju podobno nie robię.
No tak. Nie przyjęłam żadnej ukraińskiej rodziny do domu którego nie mam, nie zawiozłam Ukraińcom żadnego obiadu którego dziś nie zrobiłam i nie wstąpiłam do armii bo chyba trzeba mieć specjalne pozwolenie no i więcej ważyć a ode mnie nawet krwi pobierać nie chcą. I ogólnie powinnam się czuć beznadziejnie dziwnie jako Polka rodem z plemion ukraińskich czy rusińskich , o nazwisku które pół rodziny pisze miękko Chołuj a pół jeszcze po staremu czyli po ukraińsku Hołuj.
Chodźby dlatego że w pewnym momencie poszli bardziej ku północy i nagle okazało się że to już nie jest to samo plemię, a nie daj Boże – kraj.
Powinnam się chyba wstydzić że u nas niewielu naukowców i ludzi po uniwerstytetach w rodzinie.
Jakiś wujek był pisarzem i był obozie koncentracyjnym,
ciotka pierwsza w Polsce odważyła się promować porody domowe a dziadek był takim ciekawym krawcem rzemieślnikiem że na obrocie ziemi zarobił tak dobrze że z łatwością kupił absurdalnie wielką działkę w Świdrze gdzie połowa mieszkańców to byli żydzi. Na działce były dwa domy i wszystkie zajęte przez wysiedlonych z miast. I dziadek im wszystkim dał po części ziemi, albo kupił mieszkania. Bo taka była zasada. Kupujesz za swoje ciężko zarobione pieniądze. Ale żeby mieć to musisz tym ludziom dać mieszkanie. Przecież nie mają gdzie mieszkać. Bo im zburzono… Państwo im da? Jakie państwo. Ty kupiłeś działkę z ludźmi. To nie było ich. Ale jakby ich. No bo nie mieli swojego.
…
I mieszkali sobie tu. I było dziwacznie po wojnie. Bo nie było Żydów. Których wszyscy znali wcześniej i raz lubili raz nie lubili .
…
jak to w życiu
…
Powinnam czuć się winna gdy mówię że nacjonalizm powstał w 19 wieku a wcześniej były raczej kultury krainy i plemiona, więc kultura kolorowych chust należy do kilku państw dzisiejszych.
Powinnam się czuć winna gdy mówię że to jest nie fair promować się tak intensywnie jak Ukraina na zachodnich uniwersytetach. Ale – to sprytnie jest robione bo Amerykanie uważają że tylko rodzimowiercy ukraińscy są nacjonalistyczni zaś wszyscy twórcy kultury pisarze i rękodzielnicy mają czyste przejrzyste i dobroduszne dusze…
Powinnam się czuć winna bo chyba promuję wojnę gdy mówię że „wojna i waleczność” jest elementem męskiej energii, który nie powinien być usunięty.
Chyba ogólnie powinnam czuć się winna… i w ogóle przestać bo przesadzam.. zapewne…
gdy mówię że jestem zmęczona.
Że przesadziłam z tą inkarnacją.
Że mogłam wziąć choć trochę mniej szablonów do przełamania na siebie, mniej pokoleń kobiet i ich karmy, mniej różnorakich inkarnacyjnych relacji karmicznych do podomykania.
Mniej wszystkiego — plątaniny kultur , religii i poglądów.
Powinnam czuć się winna bo pośród całego mojego bycia dyplomatką ugodową i łagodną próbuję aktywować tę swoją męską energię już nie tylko do obrony ale i do materializacji … żeby wreszcie zacząć zarabiać jakieś pieniądze, przerabiając choć cześć tych moich talentów i kreacji i wytworów na realne zarobki.
Powinnam czuć się winna bo dzieci poszły spać a ja ich nie przytuliłam. Bo czuję że ważniejsze jest żebym wyraziła to co teraz właśnie piszę.
No ale nie czuję się winna.
Czuję się jednak zmęczona. Bardzo zmęczona.
… Tyloma relacjami z ludźmi, gdzie byłam najpierw nazywana aniołem, a potem femme fatale gdy pokazywałam palcem co jest do zrobienia i do zmiany.
A wcześniej wydawało się że jestem taka łagodna.
.. Tyloma relacjami z mężczyznami, dla których praktycznie zawsze byłam tylko ŁAdą — do inicjacji w męską energię, i przechodzenia ich rytów przejścia i metamorfozy
… tyloma relacjami z ludźmi którzy oceniali mnie wedle iluzji a potem odrzucali wedle własnych nieprzepracowanych strachów.
Zmęczona zmęczona
Jeszcze dwa dni
==============================
WIOSNA
MARZANNA
*
Spoglądała na niego z miłością. Miał czarne kręcone włosy jak wszystkie dzieci, które szczególnie polubiła w ciągu wieków. Spoglądała, a jej wzrok był jednocześnie zimny, spokojny i korzący cierpienie. Kaj przestawał myśleć o Gerdzie, a Bernard o rodzeństwie. Wszystko zdawało się tak odległe, jakby znajdowali się w świecie równoległym, gdzie rzeczywiste były tylko magicznie wielkie płatki śniegu, pokazujące swoje niepowtarzalne kształty tuż przed zmieszaniem się ze wysokimi warstwami zalegającego ziemię śniegu. Dzieci zawsze przestawały płakać pod wpływem tego wzroku. Samotne zapominały o samotności, zmarznięte przestawałay czuć zimny powiew zimy.
Marzanna była pania każdej przestrzeni. Miała swoje siedlisko w lesie, ale bywała i w miastach. Światowa pani. Pani świata. Nie było miejsca, którego nie odwiedziła, sama lub w towarzystwie męża Mora. Zwykle jednak przychodziła wcześniej, by mniej bolało, by zmrozić, ta od krioterapii, pani doktor anestezjolog, w białym kitlu przybywała nakłuć trucizną lekiem, własnym paznokciem zeskrobać ból, własnymi perfumami z tarniny i jaszczurki znieczulić. Przybywała by krwistym szalem otoczyć, dać marzenia odcięcie święty spokój pogrążenie, by dać zapomnienie.
To była Miłosierna Pani, Maria Bogini Matka, pani biała, z białą szatą na głowie i poświatą księżyca u stóp, zatopiona w smutku, zapatrzeniu, półmroku i zastoju. Lubiła światło zimne w kolorze, poświatę śniegu i odblask zimowych lamp w parkach. Dziś wędruje miastem i z upodobaniem przechadza się skwerami, które obsadzono śmiertelnie mrożącymi białym światłem nowoczesnych latarń. Morena, pani o blond włosach, tak piękna jak okrutna, tak miłosierna jak przerażająca, nigdy nie lubiła żółtych wolframowych żarówek.
Marzanna przechadza się starym miastem. Biała suknia zamiata ulice. Białe myszy wysuwają pyszczki spod trenu, rozbiegają się w prawo, lewo, wracają. Całe gromady. Staje Morena. Cisza. Skwer. Mała dziewczynka przytulała się do jej białej dłoni i białego futra z gronostajów, a zapałki rozsypane po ziemi wącha niepotrzebny już bezdomny pies. Jeszcze chwilę wczesniej ogrzewał ją swoją sierścią na tyle na ile mógł. Teraz obwąchał, zaskamlał i zdezorientowany uciekł w noc. Stanął w oddali, i zaskamlał jeszcze raz, ciszej, jednak tylko raz, bo nad jego głową wkrótce pojawił się kruk. Jeden i drugi. Krążyły jak sępy. Kra kra. Pies podkulił ogon i uciekł ku podcieniom miasta. Kruki odleciały, w niedalekich parkowych żywopłotach i jeszcze zimowo nagich gałęziach drzew rozpanoszyły się z zięby i kosy. Mora chuchnęła małej w nozdrza i dziewczynka wstała spoglądając w dal niewidzącym wzrokiem. Usiadły w saniach, które pojawiły się znikąd, żaden z późnych przechodniów nie odwrócił jednak wzroku, sanna była wspaniała, białe konie stały cierpliwie czekały. Obrazek codzienności dawnych czasów. Trzask złotego biczyska, dusiołek na koźle wykrzywia w uśmiechu nierówne zęby. Zmora popędza matkę z sań. Kiwa dłonią, twarzy nie widać, biały kaptur długie rękawy długie paznokcie. Wsiadają. To była chwila. Zawirowały płatki śniegu. I znów cisza.
**
Ryzykiem niejakim jest nadawanie dziecku imienia Marzenka. Znałam jedną w rodzinnym mieście. Jej dziecko zginęło na ulicy na oczach ojca, pod kołami pijanego kierowcy, który wjechał na chodnik. Koszyk wypadł z rąk. To była wielkanoc. Życiowy zakręt asfaltowej ulicy. Morena przyglądała się zza płota. Zapomnieli ją spalić pod koniec zimy. Katolicy.
Marzena Marzanna Morena Mara, żona Mora, bogini zimy, to pani trudnej miłości, pani smutku i zastygania. To ta, w której oczach łzy zamarzają zanim stoczą się w dół. Zimna zlodowaciała twarz jak maska pośmiertna, czy maska przejscia lodowatej panny młodej, zmrożonej trwogą i pragnieniem nieczucia. To maska i tapeta śnieżno-biała japońskich gejsz, bułgarskich i hinduskich panien młodych. Czas ci umierać Marzanno, zakładamy ci maskę śmierci, idziesz do grobu, idziesz za mąż. Rytuał przejścia. Przejście w inny wymiar. Lepszy gorszy? Przecież to nie traktat katolicki. Nie dualistyczny. Czy ktoś dziś poważnie wierzyć może jeszcze w boga osobowego, który miłosierdzie rozdziela od kary, i jedno wstawia w karty nowego testamentu, a drugie w apokalipsę? Poza łatwym dobrem i złem roztacza się nasze życie. Kim jest Marzanna? Piękną czy bestią? Tyle pieczołowitości wkładały niegdyś młode panny , a dziś dzieci przedszkolne jedynie, w dzieło stworzenia kukły na obraz i podobieństwo białoskórej dziewczyny. Tyleż samo gniewu i przewrotnej radości sprawiało zgromadzeniu słowiańskiemu , tudzież przedszkolnemu, spalenie białej panny młodej na polu, i wrzucenie płonącej w rzeczną toń.
Zastój ma w sobie tyleż przerażenia co ekstazy i radości. Zastój jest rozleniwieniem jakiego doznać możesz tylko w zapomnianych prowincjach, gdzie powietrze zimą czy latem leniwie przemieszcza się w przestrzeni, o ile przemieszcza się w ogóle. Otwierasz okno, wietrzysz pokój, czynisz wiosenne porządki, a jednak wpuszczasz we własne płuca wciąż tę samą ciszę nieasfaltowanej drogi, wciąż ten sam wyczuwasz bezruch czasu. Marzanna zupełnie jak w Opowieściach z Narni, bez potrzeby pokrywania całego zarządzanego terenu zimą bez końca, narzuciła mojej przestrzeni rodzinnej po cichu zaklęcie slow life, powolności charakterystycznej dla komunistycznych małych miasteczek. W takim miejscu mieszkałam w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. W Świderskiej dzielnicy Otwocka.
***
To nie był dom pożydowski. To nie był również świdermajer. I owszem, zbudowano go z drewna, posiadał uroczą półokrągłą werandę, sine qua non domów świderskich, jednak wkrótce pozyskał również zgrzebną ograniczającą i przykro szarą warstwę tynku.
To nie był dom pożydowski. A jednak świetnie wpisywał się w ten klimat paradoksu i groteski, bólu i utraty, kreakcji i destrukcji. Powstał w czasie wojny, w atmosferze sielanki oddalonych o kilkadziesiat kilometrów wojennych wybuchów i przytłumionego śpiewem ptaków i szumem lasu odgłosu przemarszu wojsk. Powstał u zarania wojny, w ciepłym powiewie września czy paźniernika, gdy bazar otwocki szeleścił jeszcze zarówno polską głoską jak i twardszym jidysz.
Powstał gdy nikt jeszcze nie myślał że tak, że tak bardzo, że aż. Że już za chwilę zostanie tylko wyrwa po połowie narodu.
W tym domu tak pełnym zakorzenionych zainicjonawanych u zarania paradoksów, gdzie budowanie splatało się w tej samem czasoprzestrzeni z waleniem w gruzy, konstrukcja z destrukcją, śmiech z płaczem; w tym domu młodziutkim lecz doświadczonym, ledwie dwudziestoletnim urodziłam się ja. Tak po prostu, pewnego popołudnia jeszcze głęboko zimowego, w połowie marca, tuż przed świętem palenia marzanny.
fragment któregoś podejścia do autobiografii
Spis treści
1. Wiosna przedwiośnie
Marzanna / zastój
2. lato
Dziewanna, pełnia kobiecości
3. jesień
Łagoda
szamotanie się i układanie z życiem ,
4. zima
przez zmrok i cień ku światłu
Pogoda
Joanna Chołuj