Edukacja domowa i obawy o jej istnienie w przyszłości

Nie będę się długo nad tym rozwodzić
Bo nie potrzeba niepotrzebnie rozwodzić się nad obawami i lękami. Jak przyjdzie pewna rzeczywistość to będziemy ją zmieniać.
A lęki tylko przysuwają to czego się boimy.

Otóż osobiście jednak nie sądzę, by doszło do zlikwidowania edukacji domowej. Być może zostanie bardziej skontrolowana. Myślę jednak, że środowisko własnie katolickie będzie w poważnej opozycji do decyzji, a to środowisko niejako najbardziej wspiera aktualną władzę więc..
Rozumiemy ..

Niemniej jednak jest tak artykuł tutaj 

pt Wygaszanie edukacji domowej

na temat sytuacji z końca roku 2016.

Zapraszam do przeczytania.

 

 

 

 

 

Cały artykuł

Nie można powiedzieć, że edukacja domowa w Polsce raczkuje. Ona jest dopiero w powijakach. Według oficjalnych danych tym sposobem kształconych jest blisko 6300 polskich dzieci. Minister Edukacji Narodowej uważa najwidoczniej, że i to za dużo, bo postanowiła rzucić rodzicom tych dzieci kolejne kłody pod nogi.

Według Konstytucji RP oraz zdrowego rozsądku rodzice mają prawo do wychowania swoich dzieci. To że obecnie ogromna większość Polaków decyduje się na posyłanie dziecka do szkoły, a więc na rozwiązanie, które ustawodawca uznał za domyślne, nie oznacza, że prawo do edukowania dzieci niejako „przeszło na państwo”. Rola państwa jest bowiem w tym procesie zaledwie subsydiarna.

Niemniej jednak w ostatnich latach wielu rodziców zmagało się z ogromnymi utrudnieniami, by móc uczyć dzieci w domu. Obecne przepisy stawiają bowiem rodzica w kategorii petenta, który na siłę ma być przynajmniej w jakiś sposób przyklejony do odgórnie przez MEN ustalonego sposobu edukacji.

Obecny stan prawny przewiduje trzy główne przeszkody dla rodziców uczących w domu.

1. Egzaminowanie z podstawy programowej

Prawo do wychowania, a więc nauczania swoich dzieci MEN ogranicza poprzez nakaz opanowania podstawy programowej, stworzonej przez Ministerstwo. Pomijając fakt, że przewiduje się od każdego dziecka, że będzie w takim samym stopniu i zakresie opanowywał narzucone standardy, co godzi zarówno w dzieci zdolne jak i mające problem z przyswajaniem wiedzy, przede wszystkim godzi w prawo rodziców do ustalenia tego, czego oni chcą, by ich dzieci się nauczyły. Przymus zdawania corocznych egzaminów z danych przedmiotów nie pozwoli bowiem rodzicom na skupienie się np. na zgłębianiu historii okolicznych terenów, bo nie tylko nie mieszczą się w zakresie podstawy programowej, ale zgłębianie większej ilości poza programowych treści spowoduje, że nie będzie możliwości opanowania materiału, z którego egzamin zdać trzeba. Tymczasem podstawa programowa żadnego z przedmiotów nie obejmuje obecnie zasad etykiety przy stole, ćwiczenia danych cnót, czy pomagania przy młodszym bracie. Dla wielu rodziców to jest podstawa, mimo iż nie jest to podstawa … programowa.

2. Opinia poradni psychologiczno-pedagogicznej

Aby dziecko mogło być dopuszczone (sic!) do tego, by mogło przebywać w ciągu dnia ze swoim rodzicem, a więc do tego, by tenże rodzic mógł go ze światem zapoznawać konieczna jest opinia rzeczonej poradni. Problemem nie jest tu fakt, że trzeba się gdzieś wybrać po zbędny dokument. Problemem jest to, że taka wizyta uwłacza rodzicowi, bo insynuuje, że jest on potencjalnym zagrożeniem dla dziecka, a dopiero psycholog i pedagog mogą stwierdzić, czy tak nie jest. Co więcej – praktyka wygląda jeszcze gorzej niż teoria. Niejeden rodzic może opowiedzieć o szykanach jakie ich spotkały ze strony pracowników poradni. Wystarczy bowiem, by psycholog miał przekonanie o dobrodziejstwie jakie niesie szkoła, by oznajmić rodzicowi, że opinia nie zostanie wydana. Obecny pomysł MEN, by dodatkowo zabronić prywatnym poradniom wydawania takich opinii cofnie nas co najmniej do czasów PRL-u, kiedy to urzędnik był panem i władcą, który nie obsłuży natrętnego petenta jeśli ten okazuje zbyt mało uniżenia. Trudno się dziwić, że do tej pory rodzic wolał zapłacić prywatnej poradni, by chociaż potraktowano go jak człowieka.

3. Wymóg zgody dyrektora, na swoisty patronat szkoły wobec dzieci edukowanych przez rodziców

Niewiele osób o tym wie, ale pierwotne zapisy dotyczące edukacji domowej zobowiązywały rodzica do zapisania dziecka do szkoły w rejonie której mieszka. Ze wszystkich kłód rzucanych pod nogi rodzicom, ta była największa. Dyrektor bowiem bardzo często uznawał, że należy ukrócić te „fanaberie” rodziców. Jak bowiem ktoś byłby w stanie dorównać jego zespołowi magistrów od wszystkiego? Co więcej, rodzice traktowani byli jak intruzi, którzy dodatkowo insynuują, że 5 lat studiów danego nauczyciela nic nie znaczą, skoro oni bez „papierka” będą w stanie nauczyć dziecko tego samego. W związku z tym zaczynało się zwodzenie rodziców, wzywanie na kolejne rozmowy, spotkania, przekonywanie, że ich pomysł jest co najmniej kiepski. Jednej z matek postawiono warunek, by co dwa tygodnie przygotowywała plan zajęć i przynosiła dyrektorowi do akceptacji (!). Gdy to nie działało dyrektor odmawiał zgody. Ponieważ ustawa nie przewidywała trybu odwoławczego, bywało że sprawa trafiała do sądu. Miesiące mijały, „rok szkolny” trwał. Rodzice narażali się na grzywny i procesy za nieposyłanie dziecka do szkoły. Wreszcie grupce rodziców udało się wpłynąć na posłów, by zmienili przepis o konieczności zapisania dziecka w rejonie. Udało się. Zaczęły powstawać więc szkoły prywatne, niektóre zajmowały się wyłącznie dziećmi edukowanymi w domu. Rodzice odetchnęli. Byli gotowi jechać setki kilometrów, by ktoś wreszcie potraktował ich jak człowieka. Krzywda, którą otrzymali od „systemu” była niepowetowana, ale wreszcie pojawiło się światełko w tunelu, że „system” zostawi ich wreszcie w spokoju.

Tymczasem w grudniu zeszłego roku MEN ogłosił nagle obcięcie subwencji dla szkół na dziecko uczone w domu. Zmiany miały wejść od stycznia. Dla wielu szkół oznaczało to groźbę likwidacji. Co najmniej jedna ze szkół przeniosła się do innego województwa, by zmniejszyć koszty.

Ostatni pomysł MEN-u jest atakiem właśnie na takie placówki. Dla rodziców oznacza to powrót do wcześniejszego modelu, bo jeśli w jego województwie nie znajdzie się przyjazny rodzicom dyrektor, to czy będą zmuszeni do posyłania dziecka do szkoły?

Oczywiście MEN podsunie nam zapewne podobne przykłady, które podawał na spotkaniu z przedstawicielami rodziców kilka miesięcy temu, a mianowicie dotyczące dzieci, które mieszkają za granicą, a są zapisane do szkoły w Polsce. W opinii Ministerstwa szkoła nie powinna brać za takie dziecko pieniędzy, kiedy de facto dziecka w szkole nie ma.

Luk w prawie nie powinno się jednak rozwiązywać kosztem rodziców i dzieci. Sam pomysł przypisania dziecka do szkoły, podczas gdy jego miejscem nauki jest dom, las, ogród, muzeum itd. wydaje się absurdalny. Ministerstwo nie powinno więc się dziwić, że rodzic zrobił co musiał, a uczy gdzie mu się podoba. Na pewno nie w szkole.

Przykłady zaczerpnięte z bezpośrednich relacji rodziców oraz z książki „Edukacja domowa w Polsce Teoria i praktyka”.

Aleksandra Musiał