Epizod I

Koncert

 

Spojrzała na zegarek tykający cicho w kacie pokoju na małym stoliku. Szósta trzydzieści. Była już spóźniona. Z niechęcią zajrzała do lustra. Miła, okrągła twarz za wszelką cenę próbowała zniechęcić do siebie patrzące oczy. Opadały ku dołowi kąciki ust, oczy zmatowiały. Krótkie ćwiczenie mięśni? Beee. pokazała język odbiciu, zabawny ruch nosa i cheese! Próbowała zmusić się do uśmiechu, który szeroki się pokazał, lecz sztuczny.  Zupełnie nie miała ochoty wyściubiać nosa poza granice szczelne i bezpieczne swego maleńkiego, jednopokojowego apartamentu. Od dni kilku trwała już po uszy i uparcie w głębokiej, złośliwej chandrze. Nie opuszczały ją bluesy poranne, wieczorne i nocne, gdy budziła się w przerażeniu przeganiając otwarciem oczu stado koszmarów. Nie miała ochoty widzieć nikogo, nikogo, siebie nawet. I zasłonięte było od tych kilku dni lustro, cienka gaza pozwalała mu jeszcze oddychać i patrzeć na świat i odbijać twarz kobiety, gdy ta się do niego zbliżała, by makijaż zmyć wraz z łzami. Bo makijaż robiła codziennie rano. Rytuałowi musiało się stać zadość. Makijaż lekki, ale jednak… jednak być musiał. Stanowił przecież potrzebną, niezbędną warstwę ochronną przed wścibstwem świata, stanowił zamkniętą furtkę, nikt z butami wleźć nie mógł jej w duszę. Makijaż chronił. Kamizelka kuloodporna. Opatrunek na rany. Rękawiczki ochronne…
Dobrze- przemogła się – Weź się w garść, to tylko koncert. Odejdziesz potem szybko, zanim ktokolwiek cię zauważy – Tak postanowiła. Przesunęła szybko wierzchem dłoni po policzku. Otarła łzy, których nie było. Otarła chandrę, która była. Szybko wrzuciła na siebie białą, elegancką bluzkę i ciemną spódnicę. Związała niesforne kosmyki półdługich blond włosów. Jeszcze tylko soczewki zamiast okularów. Kontrolny rzut oka na siebie. W porządku. – Miau!!! – odezwało się płaczliwe spod jej nóg. Schyliła się zaniepokojona. Przez cały ten czas dwa czarne koty, duży i mniejszy od dużego plątały się jej wokół stóp i towarzyszyły każdemu krokowi. Zaniepokojone były najwyraźniej nagłą wyprawą kobiety, przyzwyczajone do jej nieustającej obecności w ciasnym pomieszczeniu kawalerki.
– Przepraszam cię, Hipolit, co się stało? Łapka. pokaż, to na tę nadepnęłam. Oj biedaku. Bo też plączesz się i włazisz mi w paradę. wrócę niedługo. – Trzasnęły drzwi
Rzuciła krótkie spojrzenie na plan odjazdów autobusów na przystanku tuż przed jej blokiem. Zawahała się. Było rzeczywiście późno. Koncert rozpoczął się przed piętnastoma minutami. Potrzebowała jeszcze około piętnastu, by dotrzeć na miejsce… Może nie? Może nie iść? – błysnęła myśl, Strzepnęła ją jednak jak nieznośnego pająka, który czepiał się nitek jej wdzianka. – Nie. Idę. Piechotą. To przecież niedaleko. – Ruszyła Dobrą ku Staremu Miastu. Jeszcze widno.

Jak lubiła Powiśle! Swojskie, spokojne, zielone latem, jak teraz…, pachnące wilgocią, w bliskości rzeki. Odetchnęła głęboko, próbując uspokoić zmęczony oddech. Szła szybko w górę ulicy Oboźnej, po prawej mijała Uniwersytet. U wylotu ulicy przywitała zmęczonym uśmiechem Kopernika i skręciła w prawo w Krakowskie Przedmieście. Jak zwykle rzuciła spojrzenie ku witrynie przyuniwersyteckiej księgarni i ku wystawie schowanego w podwórku antykwariatu. Przyciągnął jej uwagę ładnie wydany wolumin, wydanie tekstów i nut pieśni Schumana. Pisk opon za jej plecami.  wskoczyła na schodki w ostatnim momencie przed zamknięciem drzwi. Wysiadła na następnym przystanku. Kościół seminaryjny. Już odnowiony, pozbawiony wątpliwej urody otaczających go rusztowań. Wślizgnęła się jak mogła najciszej do środka. Otoczyły ją dźwięki, weszła w świat Bacha, niemalże niezauważona przycupnęła gdzieś na końcu, po lewej stronie. Stanęła oparta o ścianę. Wsłuchiwała  się w dźwięk, tak dawno nie słyszany, ten dźwięk organów. Wsłuchiwała się w głosy śpiewających. Partia solowa. Recitatiw. Która to może być część… Pasję według Św. Jana znała dobrze, lecz nie słyszała jej tak dawno… Ostatni raz, tak, to było w Londynie. Była na koncercie… Z nim.. Stanęło jej przed oczami wspomnienie tamtego koncertu i on, jego sylwetka, jego twarz, jego oczy.. To było dawno, lecz tak niedawno.. Poczuła nagle, że ktoś ją lekko ciągnie za ramię. Spojrzała w dół. Jakaś staruszka o miłym uśmiechu szeptała coś.. Katja nie mogła jej zrozumieć. I jeszcze teraz silny dźwięk organów… Nachyliła ucho.
– Proszę usiąść koło mnie – przesunęła się tamta na ławce o kilkanaście centymetrów – wygląda pani tak blado…
– Dziękuję, to miło… – Nie miała siły zaprzeczać ani odmawiać, faktycznie nie czuła się najlepiej. Musiała rzeczywiście być blada.. Przypomniała sobie, że nie jadła dziś nic poza maleńkim jogurtem z samego rana… Żołądek już przyzwyczaił się do tego reżimu. Nie dawał już nawet żadnych oznak głodu. Ona tylko od czasu do czasu, gdy powracała do realności uświadamiała sobie, że jest głodna. Zmuszała się wówczas do jedzenia. Jeszcze raz spojrzała na kobietę z wdzięcznością – Miła staruszka. I takie bywają. – Przysiadła na skraju ławki, który jej pozostawiono. Niewygodnie. Ale, już i siły nie miała by wstać ani ochoty by sprawić zawód starszej pani. Starała się skupić myśli, uspokoić je, przegnać, wsłuchać się w dźwięki… Dobiegała końca ostatnia część Pasji…  jak lubiła tę partię chóru. Bach… Mistrz.  Starała się dostrzec sylwetkę organisty. Przyłapała jednak w pewnym momencie wzrok spoglądającej na nią w zdziwieniu staruszki. Ha, zgorszyła się. Katja zażenowana odwróciła wzrok ku ołtarzowi. Ostatnia partia chóru cisza i brawa. Bez skrępowania spojrzała już wówczas ku organom ponad jej głowa. Kłaniał się organista.  niewiele się zmienił – pomyślała. Te same ciemne włosy, pociągłe rysy. Przystojny postawny mężczyzna, mimo jego przekroczonej już dawno czterdziestki – pomyślała obojętnie. – Tylko w jego wzroku i uśmiechu  było zawsze cos, co oczarowywało. Iskierki inteligencji, dowcipu. Miał niewątpliwie ciekawą nietuzinkową osobowość.  gdyby był młodszy – westchnęła i zaraz zreflektowała się – Idiotka jesteś, co ci chodzi po głowie? No, tak, ale to prawda. – Klaskała wraz z innymi. Długo. W istocie wykonanie było mistrzowskie. Zapomniała zupełnie o swoim postanowieniu i miała już jedynie ochotę podejść do niego, wymienić uśmiech, zamienić słowo… Ten człowiek, który tyle dla niej uczynił, z którego pomocą uzyskała stypendium…, wyjechała do Anglii…  ostatecznie i tak musiała z nim się skontaktować. U kogo miała pisać doktorat? Jej promotor wziął urlop naukowy… pięknie ja załatwił, została na lodzie. każdy zapewne myślał jak to ona dobrze bawiła się w Anglii. W istocie. Dobrze. Lecz kto by przypuszczał, że zdarzy się tam coś, o czym pragnęła jedynie zapomnieć, zagrzebać jak najgłębiej w pamięci. Tylko że to takie świeże jeszcze, płytko pod ziemią, świeże zwłoki. Czarny humor dobrze robił na psychikę Wciąż stała niezdecydowana, mijali ją wychodzący, mijali ją ci, którzy przeciskali się ku ołtarzowi, by zamienić kilka słów z wykonawcami, z nim, który zszedł już z góry i rozmawiał właśnie z gośćmi i muzykami. Doktor habilitowany Paweł Jakowski… To jednak ładnie brzmi.. Zebrała całą śmiałość i siły i ruszyła i ona ku niemu. Spoza tłumu osób, które go otaczały widziała jedynie jego ciemną czuprynę, słyszała głos zmieszany z głosami innych. Czekała chwilę z boku, by przerzedziło się nieco grono rozmawiających z nim osób. Minęła może minuta, dwie. Znudziło jej się czekanie – Nie, to bez sensu, i tak nie uda jej się wyciągnąć go na niewielki moment rozmowy bez świadków. Odwróciła się i szybkim krokiem zmierzała ku wyjściu kościoła. Nie zauważyła, że on w tym właśnie momencie zauważył ją ponad głowami innych. Uradowany i zdziwiony zawołał ją po imieniu. Jednak była już za daleko, uczynił ruch, jakby chciał pobiec za nią, lecz zrezygnował tknięty jakaś myślą. Ten hałas rozmów. Nie usłyszała. Może nie chciała usłyszeć, nie odwróciła się już ani razu. Minęła obojętnie robiących znak krzyża przy wyjściu. Zazdrościła im wiary, takiej zwyczajnej tradycyjnej wiary, z jej archaicznymi zasadami i zwyczajami, nawyku żegnania się znakiem krzyża po wielekroć w czasie mszy, przed i po niej. Zazdrościła. Zaraz jednak myśli jej pobiegły innym torem . Postanowiła, że przedzwoni do Jakowskiego dziś wieczór. Tak. To dobry pomysł. Albo lepiej jutro rano. Tak, lepiej rano.  żeby tylko nie wpaść znów w marazm i ciężką ciszę jej klaustrofobicznej klitki mieszkalnej. Żeby tylko nie… Ledwie jednak weszła do bloku, podeszła pod drzwi mieszkania usłyszała dzwonek telefonu. Było już późno, nie wróciła po koncercie bezpośrednio do domu, lecz włóczyła się bez celu w świetle lamp po Starym Mieście, wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia. Spojrzała szybko na zegarek. Dochodziła dwudziesta druga trzydzieści.. Kto to może być – zastanawiała się nerwowo szukając w torebce kluczy od mieszkania.