Chcesz otrzymać prezent?

Up for a gift?

Zapisz się do newslettera!
Subscribe!

    * Sprawdź na co się zgadzasz (Privacy policy)





    1


    Przez
    Podlasie na Białoruś. Lipiec 2005

    Od prawosławia do islamu

     

     

    Podlasie

    Grodno

    Mińsk szpital,
    poszukiwanie muzeum etno, muzeum komunizmu, starówka zdjęcie pomnik ofiar w
    afganistanie,

    1

     

    w stronę
    Białegostoku

     

     

     

    Gdybym przyjęła pierwotny
    plan podróży, mogłabym teraz powiedzieć – moim pierwszym wrażeniem po wjechaniu
    ziemię białoruską było to i to. Nie powiem tak. Bo zdecydowałam, że wjadę na tereny
    Podlasia powoli. Stopniowo. Krótkimi odcinkami, kilometr za kilometrem pokonam
    autobusem, żeby wydało mi się, że ta granica, pomiędzy Polską i Białorusią w
    rzeczywistości nie istnieje. Bardzo chciałam przenieść się w epokę
    przedwojenną, gdy Kresy stanowiły część polskiego terytorium.

    Jeden telefon matki i udało się
    zaklepać miejsce noclegowe w maleńkiej wsi na Białostocczyźnie, w domu tej
    dalekiej rodziny, którą znałam jedynie z fotografii. Na dworcu w Białymstoku
    czekała już na mnie młodziutka kuzynka, Kasia, przy której świeżej, zażywnej i
    zdrowej postaci sprawiałam wrażenie dziewczynki siedemnastoletniej.

    Najpierw mapa i przewodnik. Bo
    sklepy warszawskie ich nie oferowały. Tutaj jednak było już Podlasie. Swojskie
    tereny. Wdrapałyśmy się więc na pierwsze piętro dworca i udało się. Był
    przewodnik wydawnictwa Bezdroże o Grodnie i okolicach. Chwała im za odwagę i
    dobre chęci w czasach, gdy trwa bojkot wszystkiego co białoruskie, na zasadzie
    odwetu za antypolską postawę Łukaszenki. – Białoruś? Chcesz jechać na Białoruś? Zaaresztuja
    cię, zabiją, deportują. A w ogóle to tam nic nie ma. Po co jechać?

    A jednak
    coś jeszcze pozostało i o tym piszą właśnie Bezdroża i rodzynki świata
    literackiego – opowieść w staroświeckim stylu Katarzyny Węglickiej „Kresowym
    szlakiem” oraz historie zabytków kresowych spisane przez pana Rąkowskiego. Ta
    ostatnia książka dostępna była tylko na allegro i niestety kupiłam ją juz po
    powrocie z Białorusi. Nie szkodzi. Jeszcze tam wrócę.

    Z przewodnikiem po Grodnie i mapą
    Białostocczyzny w ręku uciekamy ze sklepiku gadatliwego sprzedawcy, który
    mimochodem sprzedał nam kilka ciekawych informacji na temat Cyganów w Rumunii i
    lokalizacji kantorów na przejściu granicznym w Kuźnicy.

    Przed nami Białystok. I tu, mimo, że
    nie jestem namiętną czytelniczką prasy pana Michnika, doceniam ciekawe
    inicjatywy, a wśród nich – nieco szmatławe, bo na kiepskim papierze, a jednak
    przewodniki po Polsce. Poręczne, małe, z kolorowymi zdjęciami i dokładnymi
    mapkami, towarzyszyły nam w wędrówce po Białymstoku a potem mi jedynie na
    szlaku tatarskim.

    Z dworca białostockiego moja
    szesnastoletnia kuzyneczka w letniej sukience na ramiączka, która uwydatnia
    biust, ja w luźnych spodniach i koszuli, kapeluszu sznurkowym bez ronda – styl
    chłopski lub naturalistyczny – wyruszamy na podbój miasta. Wszystkie ulice
    prowadzą do Rzymu, a na pewno kilka do małego centrum Białegostoku, po obu
    stronach ulicy Lipowej.

    Tuż za
    placem Niepodległości imponujący budynek kościoła św.Rocha na wzniesieniu.
    „Bryła modernistyczna” piszą – na pewno. Jest to dziwaczny i nieco przytłaczający
    twór, być może faktycznie jedna z ciekawszych budowli międzywojennej Europy.
    Umieszczony u zbiegu ulic, na wzniesieniu. Zewsząd prowadzą doń wysokie schody,
    i potężne bramki. Całość otoczona jest murem. Przyciąga wzrok wielkia figura
    Chrystusa witającego wchodzących. Dlaczego jednak Św.Roch, który jest patronem
    zadżumionych? Przewodnik nie wspomina o tym ani słowa, nie miał nas też kto
    oświecić in situ, bo świątynia była zamknięta na trzy spusty i jedynie ogród
    zapraszał na zieloną trawkę i ławeczki pod drzewami. Zrobiłam więc kilka zdjęć
    Kasi, zapominając pstryknąć choć raz samą świątynię, a po chwili już udałyśmy
    się ulicą Lipową w kierunku trójkątnego rynku. Wzdłuż tej alei rząd ciekawych
    kamienic przemieszanych z nieciekawymi blokami peerelowskimi. Na rynku powitał
    nas Piłsudski na cokole. Za jego plecami ratusz – zgrabna, utrzymana w dobrym
    stanie, żółto malowana budowla, kryta czerwoną dachówką i wieńczona ozdobną
    wieżą.

    Rynek otaczają ciekawe kamienice. Frontony
    niektórych są żłobione i malowane w wizerunki ludzkie i zwierzęce, dekorowane
    wzorami, które przypominały mi te, z rynku warszawskiego. Przy rynku lub w jego
    okolicach mieści się również kilka ciekawych budynków sakralnych. Jest choćby
    kościół katolicki. W istocie zbitka dwu kościołów – parafialnego z początku
    siedemnastego wieku i katedry neogotyckiej z początku dwudziestego. Imponująca
    katedra, o wiele większa od maleńkiego starego kościoła miała być jedynie „przybudówką”,
    zgodnie z zarządzeniami carskimi.

    W
    okolicach rynku mieści się również cerkiew św. Mikołaja. Zbudowana na planie
    krzyża równoramiennego, wyważona, wysmakowana, klasyczna, przypominała mi
    raczej katolickie kościoły barokowe niż cerkwie we wschodnim bogato i kolorowo
    zdobionym stylu, jakich przykłady spotkać miałam choćby w Grodnie. Białostocki
    przybytek prawosławny zapraszał do środka – drzwi były otwarte. Być może,
    dlatego, że wnętrze zwiedzała właśnie grupa turystów. Przysłuchując się
    ciekawie, choć jednym uchem, wywodów starszej pani przewodnik, oglądałam piękne
    stare ikonostasy, ponad którymi zawieszono ozdobne świeczniki z kolorowego
    szkła i ażurowego metalu. To była moja pierwsza w ciągu tej wyprawy oraz
    pierwsza w życiu wizyta w cerkwi. Nie wiedziałam wówczas jeszcze, że wchodząc
    do przybytku należy zasłonić włosy chustką. Zakonnica w czarnej szacie z
    lejącego materiału i długim welonie bez kwefu, który odsłaniał włosy –
    gospodyni świątyni oraz sprzedawczyni w maleńkim sklepiku w rogu przy drzwiach
    – potraktowała nas wyrozumiale, jak turystów. Nie strofowała i nie upominała. Nie
    dała się też długo prosić i opowiedziała historię św. Mikołaja męczennika,
    patrona świątyni oraz namówiła nas na zakup kilku obrazków-fotografii
    ikonostasów z ołtarza głównego.

    Z
    trójkątnego rynku niedaleko do pałacu Branickich, który jest najważniejszym
    zabytkiem Białegostoku. Wnętrze nie jest udostępnione do zwiedzania. Mieści się
    w nim obecnie szkoła pielęgniarska. Zwiedzałam Białystok w sobotę, zajrzeć więc
    mogłam jedynie do maleńkiego korytarza, wejście na górę zamykała potężna krata.
    Światło w górnych pomieszczeniach (być może niegdyś sala balowa) świadczyło o
    tym, że budynek zezwala na wynajmowanie sal i organizowanie przyjęć i imprez
    zamkniętych.

    Z
    zewnątrz, szczególnie od strony dziedzińca i głównej bramy, pałac prezentuje
    się ciekawie. Odmalowane i czyste mury i kolumnady zamykające plac z trzech
    stron przywołują przeszłość. Na chwilę. Zaraz zauważamy przecież fragment
    rusztowania przed jedną ze ścian – nieskończony jeszcze remont. Przejście w
    stronę ogrodu francuskiego i rzut oka na ściany pałacu – rozczarowuje. Żółta
    farba łuszczy się, a tynk miejscami odpada. Być może ta część pałacu czeka na
    remont. Ogród i pałac najlepiej wyglądają na zdjęciach. Upalny letni dzień i
    wspaniałe światło pozwalają zrobić kilka udanych fotek z geometrycznymi
    figurami klombów, inspirowanymi antykiem rzeźbami ogrodowymi na pierwszym
    planie i żółto-białymi klasycznymi murami i stawami w ogrodzie angielskim – w
    tle.

    Tu
    kończy się moja i Kasi wędrówka po Białymstoku. Wyruszamy do jej wsi rodzinnej,
    a mojego dzisiejszego miejsca noclegu. Oferuję jej jeszcze kawę w prawdziwej
    kawiarni i przyspieszam kuzyneczki wchodzenie w dorosłość. Chociaż na prowincji
    poleskiej polega ono nie tyle na przesiadywaniu w barach i kawiarniach ile na
    pełnym uczestnictwie w obowiązkach gospodarstwa wiejskiego. Co mam na myśli?
    Ot, choćby dojenie pięknych, długorzęsych, choć niezbyt dbających o czystość
    krów.

    Nigdy
    nie doiłam krowy. Tym bardziej nie miałam na to ochoty, gdy okazało się, że
    dojenie odbywa się już od dawna w sposób zmechanizowany. Nie ma w nim za grosz
    romantyzmu i naturalności. Krowa pozwala się już dotykać jedynie metalowym
    czterem palcom przyssawki dojarki, zakończonym gumowymi długimi rurkami, z
    których mleko spływa wprost do małego pojemnika-wiaderka. Efekt dojenia
    powstawał w momencie, gdy włączano zawieszony gdzieś na ścianie obory mechanizm
    próżniowy. Musiał działać non-stop, a przerwy pomiędzy założeniem przyssawek
    jednej krowie i kolejnej nie mogły być nigdy dłuższe niż kilka minut – w
    przeciwnym razie dochodziło do zapowietrzenia.

    Kasia sprawnie
    przesuwała się w oborze od Czarnulki do Beżowej. Każda miała swoje imię, które
    znali wszyscy członkowie rodziny. Zwierzęta miały swój charakter i swoje
    humory. Leniwe stały obok nerwowych. Te pierwsze z ociąganiem wstawały na
    cztery nogi, aby poddać się nudnej operacji dojenia, a być może ze wstydu zwlekały,
    nie chciały odkryć brązowej zaschłej plamy odchodów, która nieestetycznie przylgnęła
    do zadu takiej jednej czy drugiej krowiej panny. Ekstrawertyczki zaś ze
    stoickim spokojem podnosiły ogon i nie zważając na otoczenie i liczniejszych
    niż zwykle widzów, wypróżniały się obficie.

    Nikt
    nie zwracał na nie uwagi, dla mnie jednak jednocześnie zachodzące operacje
    toalety i pobierania haraczu w postaci mleka stanowiły trudny do akceptowania
    koncept, żart. Oczywiście dla wszystkich pozostałych obecnych w oborze sprawa
    należała do gatunku błahych. Ostatecznie chodziło o opróżnienie krowich
    zbiorników substancji ciekłych. To było zdrowe, to było celowe i wskazane. W
    przeciwnym razie krowy chorowały. Nie można było na to pozwolić. Zdrowa krowa
    to zdrowy dochód dla całej rodziny. To kilkadziesiąt litrów mleka sprzedanego
    dziennie do mleczarni. Zwierzęta wypróżniały się tam, gdzie chciały i wtedy,
    gdy chciały. Dojono je zaś, co najmniej dwa razy dziennie. Przed świtem i przed
    zmierzchem.

    Uwolnione
    od przyssawek sutki, które noszą podobno dziwaczną fachowa nazwę „strzyki”,
    przecierało się zwykłą szmata wielokrotnego użytku. Mleko z wiaderka przez gazę
    zlewało się do wielkiego metalowego zbiornika, w którym – zgodnie z normami
    unijnymi – niską temperaturę utrzymywano dzięki obracającemu się nieustannie
    metalowemu mieszadłu.

    Wśród kilku
    zaskakujących ustępstw na rzecz unii dostrzegłam malowane na niebiesko okna,
    które uroczo i prowansalsko wyglądały na tle bielonych ścian obory, wątpiłam
    jednak czy miały one aż tak fundamentalne znaczenie dla utrzymania higieny
    środowiska pracy. Co innego bieżąca woda w jednym z pomieszczeń, które
    stanowiły całość w raz z oborą, taki zespół, taki kompleks – „krowi”. Rodzina
    moich kuzynów bez kompleksów zupełnie zaprezentowała mi swoje od lat
    nie-do-remontowane mieszkanie, w którym wody bieżącej niestety nie było.
    Jeszcze… było za to kilka sporawych pokoików, domowa łazienka z bezużyteczną
    wanną i wielce użyteczną dużą, blaszaną miską, domowa kuchnia i letnia kuchnia,
    obie zaopatrzone w dystyngowane kuchnie węglowe ze skomplikowanym układem
    wyciągów odprowadzających z pomieszczenia nadmiar dymu.

    Ciotka
    była kobietą sprytną, zajętą i niefrasobliwą. Bardzo gościnną i życzliwą.
    Chciała, abym poczuła się jak w domu. (To było niemożliwe, czułam się jednak
    jak na wyprawie w świat, w teren w warunkach trudnych. Uwielbiałam to i byłam w
    swoim żywiole.) Około dwudziestu kotletów mielonych smażyło się samotnie i
    samodzielnie letniej kuchni. Wieprzowina – pomyślałam. Mięso – powiedziałam. – Mogę
    na nie patrzeć, póki jest jeszcze żywe. Potem wolę go jednak unikać, dodałam,
    utwierdzając jednocześnie całą rodzinę w przekonaniu, że kuzynka z Warszawy
    jest wegetarianką. Takie małe, łatwe kłamstwo na ich użytek. Niech tam.

    Nie tknęłam
    więc kotletów, wsunęłam jednak ze smakiem dziwaczną sałatkę z ćwiartek
    ogródkowych pomidorów i plasterków cebuli obficie zanurzonych w gęstej
    pół-słodkiej śmietanie. Oddałam swoje miejsce na wersalce jednemu z młodych
    krzepkich pomocników-sąsiadów, który wśród innych uczestniczył w belowaniu
    siana na podwórzu mojej białostockiej rodziny. Wzięłam za rękę Kasieńkę i
    małego Adasia w wózku i wyruszyliśmy na podbój wsi, o tej porze jednak
    spokojnej. Zmierzchało się. Nieliczni mieszkańcy niemal wymarłej wsi zajęci
    byli spędzaniem krów z łąk, pojeniem i dojeniem. Kilka wsiowych babć
    odprowadziło nas wzrokiem zza starych płotów, sprzed pięknie rzeźbionych i
    malowanych drewnianych chat. Kilkanaścioro dzieci w kilkunastu nowoczesnych,
    niedawno pobudowanych „dworkach”, czyli willach letniskowych bogatych
    mieszkańców Białegostoku nawet nie zauważyło naszego przemarszu środkiem piaszczystej
    ulicy. Były zajęte sobą tak jak my byliśmy zajęci śledzeniem życia bocianich
    gniazd.

    Wieś
    Ostrówki opuściłam nazajutrz. Z lekkim żalem. Jeszcze miałam pójść na pola,
    nauczyć się odróżniać owies od pszenicy. Dowiedzieć jak wygląda gryka i
    dzięcielina. Zrozumieć technikę bocianiego polowania na żaby. Pogłaskać białe
    konie. Zrobić sesje zdjęciową prawosławnym kapliczkom. Innym razem. Jeszcze tam
    wrócę. Obiecałam.

     

     

     



    2

    śladami Tatarów

     

     

     

    Pierwszy
    autobus z Ostrówki do Białegostoku odchodził o dziewiątej, jednak usłużny
    sąsiad, który odbierał mleko od gospodarzy i transportował je do mleczarni
    zaoferował mi podwózkę. W ten sposób dotarłam na dworzec autobusowy a tam stary
    ikarus zabierał pasażerów w stronę wschodnią. Moim przeznaczeniem były
    Kruszyniany.

    Dlaczego Kruszyniany? Z sentymentu dla
    polskich Tatarów, dla wschodniej kultury, gdzie nacje i tradycje wymieszane są
    i dzięki temu szczególnie ciekawe. Także dlatego, że każda moja podróż jest poszukiwaniem
    tożsamości, fragmentów siebie w kulturze obcej, współodczuwania i związków z
    duchowością islamu.

    Trasa do Kruszynian, małej wsi
    Podlasia wiedzie przez Supraśl, gdzie z okna autobusu dostrzec mogłam cerkiew i
    zabytkowy zespół klasztorny o.o.Bazylianów. Puszcza Knyszyńska towarzyszy
    podróżującym niemalże do granicy z Białorusią, potem jednak rozklekotany pojazd
    zamiast przeskoczyć z rozpędu granicę nieoczekiwanie skręca na południe,
    przejeżdża główną ulicą maleńkich Krynek i wyrzuca mnie samotną na bezimiennym
    przystanku w Kruszynianach.

    Dwa metry stamtąd pozdrawia mnie na
    progu swojej chatki starszy człowiek, o rysach nietatarskich. Kieruje mnie
    jednak bezbłędnie w stronę zielonego, drewnianego meczetu na niewielkim wzniesieniu
    w otoczeniu drzew. Pstrykam zdjęcie, choć muzułmańską świątynię szpecą
    rusztowania. Jest niedziela, ani śladu remontujących, wkrótce dowiaduję się
    jednak, że remont przerwano już dawno i nie wiadomo, kiedy zostanie on
    wznowiony. Prawdopodobnie zależy to od funduszy niewielkiej wspólnoty
    tatarskiej, postanawiam jednak nie drążyć tematu.

    Imam, czyli
    opiekun meczetu, prowadzący modlitwę i przewodnik wspólnoty muzułmańskiej jest
    sympatycznym, korpulentnym panem w średnim wieku o okrągłej twarzy, ciemnych
    włosach i oprawie oczu potomka Tatarów. Zwraca się do mnie per „Pani”. Jednak z
    poufałością, która mnie zaskakuje, przechodzi na „ty”, w momencie, gdy zaglądam
    do maleńkiego przedsionka, zdejmuję buty ukrywając dziurawą skarpetkę, wchodzę
    do głównej, pustej sali, wyłożonej dywanem i zasłanej małymi dywanikami, zakładam
    chustkę i przystępuję do modlitwy. I już w chwilę później słyszę rozbawiona –
    to ciebie na pewno zaciekawi, musisz zobaczyć nasz mizar, tatarski
    nasz cmentarz.

    Wraz z
    trojgiem innych gości meczetu, rodziną z Warszawy, przechodzimy spacerem pod
    górkę, na cmentarz za meczetem. A ja zastanawiam się, czy forma „ty” jest
    manierą, nietaktem, czy szczególnym zaznaczeniem wspólnoty muzułmańskiej, ummy.
    Jestem więc „swoja”, jestem wtajemniczona, tutejsza, jestem muzułmanką. Uśmiecham
    się do siebie, bo w rzeczywistości wolę, aby mówiono mi na „ty” nawet jeśli nie
    po imieniu, niż aby tytułowano mnie „siostrą”, do której w polskim wydaniu nie
    potrafię się przyzwyczaić.

    Przytulna
    mała świątynia z antresolą dla kobiet, do której dostać można się po schodach z
    głównej sali, stanowiła nierozłączną całość z mizarem. Wszystko pachniało
    lasem, drewnem, świeżością, naturalnością. Ten specyficzny zapach wsiąkał w tę
    ziemię od siedemnastego wieku, gdy osiedlili się tu Tatarzy. Wnikał pomiędzy
    deski budowli, pomiędzy korzenie cmentarnych drzew.

    Najstarsze
    groby zaznaczone są jedynie dwoma głazami. Większy umieszczano na wysokości
    głowy, mniejszy – u stóp zmarłego. Z czasem zaczęto stawiać pomniki, kształtem
    przypominające chrześcijańskie. Zachowano jednak zasadę, że wezwanie do Boga –
    AllahuAkbar, co dokładnie znaczy Allach jest wielki – oraz dane osobowe
    nieboszczyka umieszczane są z zewnętrznej strony pionowej części pomnika. Wiele
    inskrypcji pisanych było całkowicie po arabsku, inne po polsku i rosyjsku.

    Imam z
    zacięciem opowiadał historię muzułmańskiego cmentarza, prowadząc nas od grobu
    do grobu. A gdy uznał, że spacer dobiega końca, bez skrępowania zasugerował
    zmotoryzowanym warszawiakom zabranie jednej nadprogramowej pasażerki. Zgodziłam
    się. Autobus pojawiał się w Kruszynianach zaledwie kilka razy dziennie. Prawdopodobnie
    nie miałabym szans dotarcia przed wieczorem do Grodna, gdybym zdecydowała się
    na wizytę w Bohonikach, drugiej sławnej miejscowości tatarskich osiedleńców, gdzie
    również zbudowano przed czterema wiekami piękny drewniany zielony meczet.

    Wieś
    Bohoniki leżała na uboczu, od przystanku należało przewędrować jeszcze kilka
    kilometrów. Dziś żałuję, że z niej zrezygnowałam. Decyzja odwiedzin Sokółki
    była bezsensowna. W niedzielne popołudnie miasteczko w drodze do granicy było
    wymarłe – tłumy okupowały pobliskie jeziorko. Miejskie zaś muzeum sztuki
    tatarskiej z bogatą kolekcją dywanów zdobionych wersetami z Koranu, zamknięte
    na cztery spusty.

    O
    trzynastej dotarłam na dworzec kolejowy w Sokółce, przed czternastą byłam już w
    Kuźnicy, skąd w sposób ryzykowny, choć dla włóczykija i osoby ciekawej świata
    bardzo interesujący, czyli „na podsadku” dojechałam w ciągu godziny do
    białoruskiego Grodna.

     

     



    3

     

    w Grodnie u sąsiadów

     

     

    Kuźnica jest maleńką przygraniczną
    miejscowością, której centrum, jak to ironicznie określił jeden z tamtejszych
    uprzejmych stróży prawa, wskazujących mi drogę, mieści się przy dworcu
    kolejowym, o kilka kroków od granicy z Białorusią. Tam rozsiadło się w rzędzie
    kilka sklepów z artykułami spożywczymi. Przed nimi szpaler Białorusinek w
    różnym wieku.


    Panie, jedno miejsce wolne? Panie kupi pan kawę? Tanio. Tanio. – Niewiele
    rozumiałam. Społeczność, którą obserwowałam posługiwała się slangiem,
    półsłówkami. Wiele transakcji i układów zawierano niemal w ciszy, bez słów.
    Każdy wiedział, o co szło. Jedynie ja byłam nieświadomą niczego „diewaczką”,
    która czekając na pociąg do Grodna włóczyła się bezcelowo w okolicach
    knajpiano-sklepowego „rynku”.


    Diewaczka, tutaj, tutaj, idi. – łamaną polszczyzną i skinieniem głowy
    przywołała mnie do siebie korpulentna kobieta o twarzy wzbudzającej zaufanie.

    – Do
    Grodna? Mój brat jedzie. Za dolara. Podwiezie. No! Nie będziesz czekać. –
    Zgodziłam się wsiąść do samochodu osobowego i „na podsadku” przekroczyć granicę
    polsko-białoruską. W ciągu kilku minut podróży do granicy dowiedziałam się, że
    jako jeden z pasażerów za dolara – obok mnie jechał również chudy i zasuszony,
    młody Białorusin, wracający z wakacji u brata w Gdańsku – zobowiązana jestem
    przyznać się do określonej części herbatek i kaw, w które zaopatrzyła się
    białoruska rodzina. Przypomniały mi się wówczas opowieści profesora Pilicha,
    nauczyciela młodej kadry przewodników i pilotów wycieczek, o tzw. przemycie na
    mrówkę i dopuszczalnych ilościach importowanych towarów dla mieszkańców stref
    przygranicznych. Rzeczywiście. Może przyłożyłam rękę do niejasnego procederu
    szmuglerki granicznej, a może po prostu pomogłam białoruskim sąsiadom.

    Był
    jednak moment, w którym zastanawiałam się nad trafnością mojej decyzji. Osobowy
    samochód Białorusinów podjechał do bramki, wszyscy karnie, zgodnie z zasadami,
    opuścili pojazd i ustawili się w ogonku do okienka celnika, który odbierał
    paszporty. W tym czasie odpowiednia władza robiła przegląd zawartości wnętrza i
    kufra samochodu. Kierowca najpewniej porozumiał się z celnikiem w sposób
    bezproblemowy, bo nikt nie zapytał mnie o ilość i jakość mojej działki towaru.
    Po kilku minutach wszyscy wróciliśmy do samochodu. Oddano nam paszporty. Z
    wyjątkiem jednego – białoruskiego paszportu dolarowego pasażera z Gdańska. Co
    przeskrobać mogła ta tak niewinnie i kmiotkowato wyglądająca postać?

    – Czy wie pan o obowiązku meldunku? – Nie. O
    tym wśród wszystkich obecnych wiedziałam chyba jedynie ja i celnik-rozmówca. Bo
    na tym polegała logika zasad migracyjnych – strona białoruska obligowała
    Polaków do rejestracji w urzędzie meldunkowym w ciągu siedmiu dni pobytu, a
    władze polskie rewanżowały się podobnymi zasadami. Wy nam wizy? My wam wizy. Wy
    nam meldunek? My wam meldunek. Stosunki polsko-białoruskie nie należały nigdy
    do bezkonfliktowych, a w chwili, gdy piszę tę relację z moich peregrynacji,
    układ warszawsko-grodzieńsko-miński jest szczególnie napięty. Konfilkty rodem z
    szachownicy. Jeden usunięty dyplomata po wschodniej stronie granicy za jednego
    usuniętego dyplomatę po zachodniej. A zarzewiem ogniska była sprawa Związku
    Polaków na Białorusi. Sól w oku. – Donosiciele
    i szpiedzy polskiego wywiadu. Co więcej – amerykańskich służb bezpieczeństwa!
    Protegowani Zachodu.
    Sic! Te i inne miłe słowa padają z ust prezydenta
    Łukaszenki. Partia nie jest jeszcze rozegrana, choć sprawni szachowi gracze
    domyślają się już być może zakończenia.

    Porzućmy
    jednak politykę. Białorusinowi, który podróżował z nami do Grodna, wlepiono
    sążnisty mandat, który z pomocą kierowcy-rodaka zapłacił. Pozbawił się, jak
    twierdził, reszty gotówki, zastanawialiśmy się, więc jak i za co dotrze na
    wschodnie rubieże Białorusi. Zapomniałam jednak o jego zmartwieniach, gdy
    podniecona rozpoczynającą się grodzieńską przygodą, stanęłam przed blokiem z
    wielkiej płyty w stylu komunistycznego rokoko. Tu mieszkał brat sąsiadki z żoną
    i wspaniałym perskim kotem.

    Przyglądałam
    się przez chwilę zafascynowana szaroburym murom wieżowców, na których nierównej
    skórze przyklejone były malowane na niebiesko i fioletowo balkony. Na
    zwieńczeniach budynków, oraz fantazyjnie na poniektórym piętrze pojawiały się
    kaprysy zdobnicze architekta – zygzaczki i ząbki z cementu, wycięcia niby
    flanki, inkrustacje a la płytki łazienkowe PCV.

    Niepewnie
    wstukiwane z kartki cyfry na domofonie przyciągnęły uwagę stróża. Ten
    mężczyzna, który, jak stwierdziłam później, nie opuszczał niemal nigdy
    stanowiska na krzesełku przy drzwiach do klatki schodowej, ofiarowywał pomoc
    klucznika wszystkim zagubionym i roztargnionym mieszkańcom. Odmówiłam, bo w
    głośniku usłyszałam już głos kobiecy. Po krótkiej podróży nadspodziewanie
    czystą windą, drzwi mieszkania otworzył mi jowialny mężczyzna w średnim wieku,
    z brzuszkiem, wąsami i łysiną – brat sąsiadki mojej rodziny z Otwocka za
    Warszawą, Galiny.

    Zaciągał
    po kresowemu, jednak komunikacja z nim była łatwa. Natomiast rozmowa z jego
    żoną, Katją, Rosjanką, była kontynuacją moich zmagań z językiem rosyjskim. Ona
    twardo trzymała się spolszczonego rosyjskiego, ja odpowiadałam po polsku. Osiągałyśmy
    jednak porozumienie. Pojęłam, że zaprasza mnie na obiad, a już komunikacja w
    sprawach gastronomii, kocich obyczajów i życia w Grodnie nie wymagała zbyt
    wiele wysiłku intelektualnego.



     

    4

     

    W Grodnie – śladami różnowierców

     

     

    Z
    miastem przywitałam się poprawnie po południu. Najpierw wycieczka do dworca
    kolejowego, który jest doskonałym przykładem architektury socrealistycznej. W
    asyście przyszywanego wujka wymieniłam sto dolarów i otrzymałam pęk tysięcy
    białoruskich rubli, które nieustannie wysuwały się z portfela zdradzając wszem
    i wobec moje zasoby finansowe. Straciłam głowę. Nie potrafiłam przeliczać w
    pamięci kwot polskich na amerykańskie tudzież od razu na białoruskie. Wkrótce
    przestałam liczyć i wydawałam zależnie od potrzeb, potrzeby te ograniczając do
    minimum. Ten spartański tryb życia zaowocował zaoszczędzonymi rublami, które w
    pośpiechu niemądrze przywiozłam do Polski i na próżno szukałam kantoru, który
    kupiłby pęk niepotrzebnych mi już zadrukowanych papierków.

    Grodno
    potrafi zauroczyć. Wiele zachowanych kamienic i barokowych kościołów otwarcie
    świadczy o polskim dziedzictwie. Przekonywałam się o tym krok po kroku
    przemierzając ulicę Orzeszkowej i jej okolice takie jak Wasilko, Telegrafnyj i
    Marksa. Choć nazwy ulic szokowały przywołując czasy komunizmu, który dla mnie
    skończył się bezpowrotnie, uśmiechałam się widząc polski jedynie napis na
    pomniku Orzeszkowej, słuchając mszy po polsku i widząc odnowione polskie
    zabytki. Moja popołudniowa, niedzielna trasa była przede wszystkim jednak
    odkrywaniem różnorodności religijnej Grodna.

    Podążając
    ulicą Orzeszkowej, na skrzyżowaniu z Akademiczeskają nie sposób nie dostrzec
    ogromnej sylwetki cerkwi, tzw. Soboru Święto-Pokrowskiego. Wedle domysłów
    językowych przyjaciółki Polki, emigrantki z terenów Białorusi, była to
    świątynia Świętej Opatrzności. Świątynia stała się zaś „soborem” w momencie
    uzyskania prawa do codziennych nabożeństw. Było to bodaj w latach
    sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Budynek jest zresztą młody, liczy sobie
    niecałe sto lat.

    Na
    jednym z ołtarzy wystawiona jest słynąca z cudów ikona Matki Bożej Kazańskiej.
    Opryskliwa i skwaszona siostrzyczka zakonna, sprzedająca prawosławne cieniusieńkie
    i długie świece w sklepiku na prawo od wejścia nie zgodziła się na
    wykorzystanie aparatu fotograficznego. „tu się przychodzi modlić, nie robić
    zdjęcia” – usłyszałam. – Racja racja. Zrobiło mi się głupio. Ale właściwie dlaczego?
    Czy nie zapytałam się grzecznie o pozwolenie, zamiast bezczelnie zabrać się za
    pstrykanie?

    Odrobinę
    urażona brakiem miłosierdzia dla turystów, wyszłam, nie kupując świeczki,
    obrazka ani kaset z nagraniami żeńskich chórów prawosławnych. Ostatni rzut oka
    na imponującą cerkiew. Nijak nie mogłam objąć obiektywem całego korpusu,
    dopiero zaszyta w uliczce na wprost głównej bramy, jakieś trzydzieści metrów od
    cerkwi udało mi się zrobić ładne portretowe zdjęcie budynku wraz z jego
    nadmuchanymi kopułami i wieżyczkami w kolorach apetycznie kremowo-pomarańczowym
    i pistacjowym.

    Cerkiew stoi na jednym z rogów skrzyżowania
    Orzeszkowej z Akademiczeskają. Jeśli zaczniemy spacer Akademicką w stronę ulicy
    17 września, natkniemy się na stary luterański kościół, który Tania nazywała
    kirchą. Wybaczcie, ale nie wiem do dziś czy to rosyjskie czy białoruskie
    słówko. Może w obu językach brzmi ono podobnie. Tak określano kościoły
    protestanckie. I ten jeden tylko rodzynek znajdziemy w Grodnie, a żadnego nie
    mogłam spotkać w innych regionach Białorusi. Grodzieńska zaś kircha była piękna
    i zaniedbana, zamknięta na trzy spusty. Zachwycała imponującą wieżą i
    zachowanym w całości witrażem w rozecie, przerażała opłakanym stanem, w jakim
    się znalazła. A przecież miałam nadzieję, że przetrwa. Dwudziestowieczne mury
    pojawiły się stosunkowo niedawno, na miejscu drewnianych ścian z osiemnastego
    wieku, wzniesionych z inicjatywy niemieckich rzemieślników zatrudnianych na
    tych terenach przez Tyzenhauza.

    Określenie
    wielokulturowości i zróżnicowania religijnego nie przystaje już do Białorusi.
    To państwo jednolite, sterujące ku kulturze rosyjsko-sowieckiej. Odrzuca pozostałości
    dziedzictwa polsko-katolickiego, żydowskiego i niemiecko-protestanckiego. O
    polskie zabytki, nie tylko sakralne, troszczy się jak może i potrafi, Polonia. Niemieckie
    i żydowskie świątynie wyglądają tak, jakby nie troszczył się o nie nikt.

    Imponująca
    bryła synagogi na skarpie nad rzeczką Horodniczanką tkwi nieporuszona od dawna,
    a jednak zabite deskami okna i odpadający tu i tam tynk, wieszczą jej powolny
    upadek. Wielkość świątyni świadczy o dawnej świetności jeszcze z czasów rabina
    Mordechaja Jaffe, gdy drewnianą konstrukcję zamieniono na murowaną. Potem
    wielokrotnie przebudowywana w dziewiętnastym i dwudziestym wieku, jest dziś
    „bezstylowa” jak stwierdził Mieczysław Orłowicz. A ja zgadzam się z autorami
    przewodnika Bezdroży – to piękna eklektyczna w stylu świątynia, która dziś
    strasząc pustką i szarością brudnych murów jednocześnie zachwyca detalami architektonicznymi.

    Półokrągła
    absyda zyskiwać musiała dużo światła słonecznego dzięki pięciu długim oknom,
    dziś zabitym deskami. Ich zwieńczenia to wyciągnięte w maleńki szpic ostrołuki,
    inspiracja stylem mauretańskim. Pozostałe okna również wydłużone, wąskie,
    zakończone półokrągło na szczycie, zdobione są na zewnątrz łukami i ostrołukami
    w formie płaskorzeźbień w murze. Całość bardzo oryginalna, ale to twierdzenie
    moje, czyli laika architektonicznego.

    Zafascynowana
    wizerunkiem synagogi i jej martwego otoczenia, stałam dłuższą chwilę na
    skarpie, gotowa za kilka minut wyruszyć w dół ku rzece, w poszukiwaniu
    średniowiecznej pół-cerkwi. Gdy już utrwalił się w moim umyśle obraz martwoty i
    samotności tej świątyni, jej drzwi najzupełniej nieoczekiwanie otworzyły się i
    pojawiła się w nich skurczona babulina, z krzesłem. Usiadła dwa metry przed
    budynkiem, pozostawiwszy drzwi otwarte. Może dla prowizorycznej wentylacji
    gnijącego od środka, nieużywanego od dawna zabytku. Dostrzegłam zarys schodów i
    ciemne wnętrze korytarza. Nie miałam jednak odwagi podejść i przeszkodzić
    kobiecinie-stróżowi, która po kilku chwilach pochłonięta już była swoją robótką
    na drutach. Zsunęłam się więc w dół, żeby wzdłuż Horodniczanki dojść do mostku
    i przez park wprost nad Niemen, gdzie stała zabytkowa cerkiew Borysa i Gleba.

    Mała
    zgrabna budowla na planie prostokąta z zaokrąglonym krótszym bokiem, który
    tworzył absydę, stoi tuż nad rzeką. Powstała w dwunastym wieku. Z czerwonej
    cegły, inkrustowanej wielkimi głazami i majoliką ułożoną w ścianach w formie
    krzyży. Przetrwała niewzruszona, choć niszczona przez wieki w wyniku wojen i
    przepychanek religijnych, dopiero w dziewiętnastym nie oparła się naturze i
    połowa murów świątyni runęła w dół w wyniku osunięcia się zbocza. Ratowano ją
    sztukując metalem i blachą. Dziś, kaleka, wciąż ciekawi swoją oryginalnością.
    Obecnie należy do wspólnoty prawosławnej, od momentu, gdy władze rosyjskie w
    dziewiętnastym wieku usunęły bazyliańskich zakonników unickich.

    Nie
    miałam ochoty prosić gospodarza, aby otworzył dla mnie drzwi cerkwi, choć
    krzątał się nieopodal w okolicach małego domku tuż za aleją ozdobioną rzędami
    wysokich brzóz. Być może nawet uzyskalibyśmy porozumienie. Być może pomogłaby
    mi starsza, życzliwa pani, która jeszcze na kilka minut przed deszczem wygrzewała
    się w słońcu na ławce, na maleńkim dziedzińcu obok cerkwi. Zagaiła sama,
    zaciekawiona turystką-intruzem. Nie miałam jednak ochoty na dłuższą rozmowę.
    Kaleka komunikacja była dla mnie wciąż katorgą. Nie potrafiłam przełamać
    bariery językowej, choć wiedziałam jak wiele tracę pozbawiając się kontaktu z
    tubylcami, przecinając dopływ informacji o kraju, z najbardziej wiarygodnego
    źródła.

    Deszcz,
    który groził od rana, pokropił mnie na pożegnanie, gdy opuszczałam cerkiew na
    Kołoży – skarpie nadniemeńskiej. Z przewodnikiem Bezdroży w ręku wyruszyłam na
    poszukiwanie ostatniego na mojej trasie zabytkowego przybytku prawosławnego w
    Grodnie. Na ulicy Grodienskogo, niedaleko nowego i starego zamku, zbudowany na
    wzniesieniu, widoczny był już z daleka. Złote gwiazdy na niebieskiej kopule przywoływały
    skojarzenia ze znanymi mi wizerunkami Maryi w niebieskiej szacie na kuli
    ziemskiej z wianuszkiem gwiazd. Do środka udało mi się zajrzeć jedynie przez
    kratę, z krużganka. Zaciemnione wnętrze i ikonostasy. W centrum mieściła się
    zapewne wspominana przez przewodnik ikona Matki Bożej Włodzimierskiej,
    dwudziestowieczna, bo nie zachowało się nic z dekoracji osiemnastowiecznych.
    Warto pamiętać, że tę świątynię, tak bardzo przypominającą barokowe kościoły
    katolickie, z ich pękatymi kopułami i wieżyczkami, zbudowano po pożarze w
    osiemnastym wieku, wedle projektu polskiego architekta – Jakuba Fontany.

    Fascynowała
    mnie mnogość kultów i obrządków tych tak bliskich sobie trzech monoteistycznych
    religii. Różnorodność – to prawda, podstawą była jednak dla wszystkich wiara w
    jedynego Boga. Skąd więc u chrześcijan zainteresowanie praktykami tak dalekich
    i egzotycznych wierzeń jak hinduizm i buddyzm? Dlaczego te walki o władzę
    pomiędzy katolikami i prawosławnymi? Dlaczego nienawiść między Żydami i
    muzułmanami? Bo łatwiej wielbić i akceptować to co dalekie i nieznane albo
    pozornie znane? Bo bliskość to nieunikniony konflikt i starcie?

    W
    Grodnie nie znalazłam ani jednego meczetu. Podobno istnieje tam Centrum Kultury
    Tatarskiej, nie przyszło mi jednak do głowy, aby odszukać tę organizację
    podczas mojego pobytu i nawiązać z nią kontakt – kontakt niewątpliwie cenny w
    przyszłości, podczas mojej europejskiej wyprawy śladami wyznawców islamu.

    W
    Grodnie zachowały się cztery ważniejsze katolickie polskie świątynie. Wszystkie
    wybudowane w stylu barokowym. Wybijają się wieżami ponad stosunkowo płaską
    zabudowę starego miasta. Szczególnie ciekawie prezentują się dwa kościoły na
    wzniesieniach nadniemeńskich: kościół Franciszkanów na Zaniemniu i Bernardynów
    po drugiej stronie rzeki, niedaleko placu Sowieckiego i Batorówki. Obu
    świątyniom towarzyszą klasztory. U Bernardynów udało mi się podsłuchać kończącą
    się już mszę po polsku. Ksiądz zaciągał po kresowemu. Wierni z pewnością
    rozumieli go dobrze, choć sami nie posługiwali się językiem polskim w
    codziennej komunikacji. Nietrudno było dokonać takich spostrzeżeń, wystarczyło
    posłuchać rozmów opuszczających kościół wiernych, zarówno u Bernardynów jak i u
    Franciszkanów. Kościoły te, jak i Bazylika pod wezwaniem Franciszka Ksawerego
    przy placu Sowieckim (dawniej – Batorego) posiadały typowo barokowy, złoto-srebrny,
    ekspresyjny wystrój wnętrza. Linie elementów architektonicznych i rzeźbionych
    dekoracji wiły się kapryśnie i nienaturalnie. Oko nie wiedziało, któremu
    fragmentowi poświęcić więcej uwagi, zdezorientowane, obojętniało.

    Zazwyczaj
    niewiele pamiętałam po odwiedzinach w świątyniach hołdujących
    siedemnastowiecznej sztuce. Rzadko mnie zaskakiwała. Często nudziła. Przyzwyczaiłam
    się do niej w Polsce, szukałam więc nowości, odmiany. I znalazłam. W świątyni
    zakonu Brygidek przy obecnej ulicy Marksa (musiała się przecież nazywać kiedyś
    inaczej). Ale o tym za chwilę.

    Tymczasem
    moją uwagę wewnątrz bazyliki przyciągnęła mała postać wołającej mnie po polsku
    babuszki. Po chwili zorientowałam się, że jej zaciekawienie powodowane było
    głównie pragnieniem sprzedania ulotek informacyjnych na temat świątyni. To
    jednak nie zmniejszyło mojej dla niej życzliwości. Mówiła dobrze po polsku. W
    ciągu kilku minut opowiedziała mi swoją historię rodzinną, oraz dzieje relacji
    z córką, która wyemigrowała do Polski. Już na początku wręczyła mi polską
    ulotkę, której nie miałam czasu nawet przejrzeć, zajęta rozmową. Gdy w końcu
    żegnając się miło zamierzałam udać się w wędrówkę po kościele, z zadrukowanym
    zdjęciami papierem, bezwiednie, chwyciła mnie i szeptała – „Co łaska co łaska…”
    – Co łaska. Hmm… Wyjęłam drobnych sto rubli i podsunęłam babci. Ona jednak
    skrzywiła się z niesmakiem – To mniej niż kopiejka, droga moja. To nic. –
    Wyjęłam więc tysiąc rubli, a ona wciąż najwidoczniej niezadowolona, przyjęła i
    uśmiechnęła się z przymusem. Odwróciłam się i odeszłam. Zdążyłam jeszcze dojrzeć
    jak nagabuje młodego, nędznie wyglądającego mężczyznę. Wziął ulotkę do ręki,
    obejrzał i oddał, odmawiając zakupu, wówczas ona na tyle głośno, że słyszeć
    mogłam to i ja i młodzieniec, wypluła z siebie kilka niemiłych epitetów i
    złorzeczyła jeszcze przez chwilę, już ciszej. Taka miła staruszka. Taka zacięta
    i zawistna.

    Ulicą
    Marksa, w chwilę po zwiedzeniu zabytkowej apteki, która mieści się niedaleko bazyliki
    Franciszka Ksawerego, rzuciwszy okiem na piekną niegdyś kamienicę z czerwonej
    cegły Murawiewa Wieszatiela, udałam się w kierunku ulicy Wasilko. W ciągu
    półtora dnia spędzonego w Grodnie przechodziłam tamtędy kilkakrotnie. Lubiłam
    kamienice w stylu małomiasteczkowym bielone i malowane w pastelowe barwy, z
    charakterystycznie zdobionymi obramowaniami okien.

    Na
    rogu Wasilko i Marksa mieściła się również moja ulubiona świątynia barokowa,
    zbudowana w latach czterdziestych siedemnastego wieku. To był zupełnie inny
    barok. Tak różny od kościołów Bernardynów i Franciszkanów.

    Brygidki
    poleciły wybudowanie kościoła o dwukondygnacyjnej fasadzie, z ozdobnymi
    wieżyczkami zwieńczonymi krzyżami. Elementem, który dodaje tej budowli
    oryginalności są pilastry, przyklejone ściśle do fasady wysokie filary, nie
    pełniące tu chyba żadnej funkcji konstrukcyjnej. Dodawały uroku świątyni. Ponad
    nimi czarno-biała wstążka wzorów na murze poziomo zawieszona na fasadzie odcinała
    część górną od dolnej budynku. Kolor ceglany, brzoskwiniowy i czarny
    przywodziły mi na myśl Śródziemnomorze. To był ten klimat. Swoboda baroku i
    elegancja antyku. Długo kontemplowałabym świątynię, gdyby nie niemiłosierny
    upał i konieczność unikania słońca. A przecież trudno go unikać z głową
    skierowaną ku szczytom budowli i nosem wystawionym ku promieniom.

    Kościół
    Brygidek był ostatnim etapem na mojej trasie wędrówek religijnych po Grodnie. Chciałam
    obejrzeć sławny lamus – drewnianą konstrukcję w ogrodzie klasztornym, zbudowaną
    bez użycia gwoździ, ale nie miałam ochoty na konfrontację z kolejnym
    rosyjskojęzycznym rozmówcą. Zrezygnowałam i odeszłam wolno w kierunku Niemna.

     



    5

     

    jeszcze o Grodnie

     

     

     

    W momencie, gdy młody chłopak, syn
    kierowcy, który zabrał mnie „na podsadku” z granicy polsko-białoruskiej, komunikował
    ojcu potrzebę zarekwirowania samochodu na cały wieczór, nie wiedziałam jeszcze,
    że chodzi o całodzienną i całonocną imprezę. A impreza była narodowa – 3 lipca
    to święto niepodległości Białorusi. Prazdnik niezależnosti. Wielu młodych
    Białorusinów, takich jak ten, którego poznałam w samochodzie, w ciasnym
    tiszercie, dżinsach i adidasach, z szopą niesfornych, choć krótkich, jasnych włosów,
    zaludniło tego dnia puste zwykle ulice Grodna.

    Przechadzałam się wtedy ulicą
    Orzeszkowej, w kierunku niebieskiego domu pisarki. Pod jej pomnikiem położone
    były świeże kwiaty. Ich ilość nie dorównywała jednak tej, jaką złożono u stóp
    Bohaterów. Pomnik tonął w kwiatach, paliły się znicze. Cały teren dziedzińca i
    ogrodu wraz z ławkami, krawężnikami i murkami zajmowali młodzi. Starsi, z
    dziećmi, mężami i żonami okupowali place zabaw. Świętowanie wypełniało szczelnie
    całe miasto. Sklepy i deptaki były pełne świętujących kupujących. Place,
    trawniki i skwerki były pełne świętujących konsumujących zakupiony chwilę
    wcześniej alkohol i chipsy.

    Plac Lenina otaczano wianuszkiem,
    pozostawiając wolny środek niby dziura w obwarzanku. Kępki młodzieży przy
    pomniku czołgu, który chyba jedynie mi wydawał się złowieszczym deja vu. Kępki
    za Teatrem Wielkim, który podobno tuż po uroczystym otwarciu wielu ironistów
    przyrównywało do statku kosmicznego zielonych ludzi. Kępki przy popularnym
    oferującym szeroki wybór alkoholi sklepie Batory, który pozostał bodaj jedynym
    śladem przeszłej obecności sławnego człowieka. Nazwa Batorówka, już dawno nie
    wywołuje żadnych skojarzeń u mieszkańców Grodna. Żaden z przechodniów nie umiał
    pomóc mi odnaleźć tej starej kamienicy przylegającej murem do sklepu, o którym
    wspominałam. Nawet stróż budynku, nie wiedząc, a może nie chcąc wiedzieć, o
    czym mówię, powtarzał kilkakrotnie i z uporem – Tu Miedinstitut. Świetnie. Tak.
    Zrozumiałam. W Batorówce umieszczono uczelnię medyczną. Wejść, zwiedzić
    wnętrza, w którym odbywały się sejmy za Batorego, niepodobna. Tylko od podwórza
    podziwiać można mury, które wyglądały smutno i uroczyście. Ta łuszcząca się
    ceglasto-czerwona farba, i odpadający tynk.

    Tymczasem na Zaniemniu harmider i
    tłok. Zlot motocyklistów i tłumu wielbicieli. Z okazji święta, a może pod jego
    pretekstem. Po drugiej stronie placu pośrodku parku nadrzecznego montowano
    rusztowania estrady. Wstawiano sprzęt muzyczny, instalowano głośniki. Wśród
    młodzieży poruszenie. Wkrótce rozpocząć się miał koncert. Może i miałabym
    ochotę podsłuchać tendencje muzyczne młodej Białorusi. Czego słuchali ci młodzi
    motocykliści? Czy był to metal, rock, czy jeden z gatunków zdecydowanie
    bardziej heavy, a może trash i death metal. W tak odległe rejony muzyki nie
    zapuszczałam się nigdy. Trąciło to dla mnie zawsze satanizmem i anarchią.

    Mogłam
    jednak wyizolować się od tłumu w sytuacji i tak skrajnej alienacji. W sytuacji,
    gdy ja, Polka, Słowianka, nie rozumiałam rozmów, które toczyły się obok mnie,
    nie rozumiałam również zachowań i poglądów tych, z którymi udało mi się
    porozumieć. Byłam obca. Anachroniczna. Ja dla nich a oni dla mnie. Obcy i
    anachroniczni.

    Dzień później siedziałam w tym samym
    miejscu, nad rzeką, wyglądając na próżno śladów imprezy prazdnikowej z
    poprzedniego wieczoru. Dwie budki serwowały piwo, colę i bułki z mięsem.
    Przysiadłam przy drewnianym stole na wyższym poziomie, tak, aby spokojnie
    obserwować przytulające się do siebie pary na ławkach na deptaku i konsumować
    zakupiony wcześniej jogurt pitny i bułkę s sasguścionku, czyli z mazią, która
    przypominała masę krówkową w postaci rzadkiej, rozpuszczonej oraz confiture de
    lait – francuskie konfitury mleczne. Przybłąkał się już po kilku minutach
    szczeniak. Nie przepadam za psami, boję się ich, wzbudzają moją niechęć a
    niektóre nawet niekontrolowane obrzydzenie. A jednak małe, bezbronne, bezdomne
    i wygłodzone istoty powodują napływ ciepłych uczuć.

    Szczeniak był zabawny. Przymilny,
    lecz nie natrętny. Pudełko z resztkami jogurtu wylizał do cna. Miałam ochotę
    pogłaskać go i schwycić lekko za długie uszy. Nie zrobiłam tego jednak.
    Wstałam, rzuciłam okiem na rzekę i odeszłam w stronę wzgórza, na którym wznosił
    się piekny, zdobiony czerwonym dachem kościół Franciszkanów. Mnie jednak
    bardziej interesowały stare drewniane domki wieśniacze, które spotyka się na
    wsiach, zarówno po naszej polskiej stronie granicy jak i po białoruskiej. Domki
    miały misternie rzeźbione obrzeża okien i narożniki ścian. Malowane były
    różnorodnie, z wyobraźnią. Wiele takich drewnianych domostw szpecił widniejący
    przed nimi cmentarny płot. Tak nazywałam chyba modne tutaj – a w rzeczywistości
    po prostu najtańsze – ogrodzenie z cementu, zdobione wytłaczanymi wzorami.
    Wiele z nich malowano na kremowo i pistacjowo. Inne pozostawały cmentarnie
    szare i ascetycznie smutne.

    Do domu Tani i Janka nie dotarłam
    szybko. Bo i kwiatek trzeba było kupić, aby odwdzięczyć się za gościnę, i zdjęć
    jeszcze kilka porobić dostrzeżonym w ostatniej chwili szalenie ciekawym sierpom
    i młotom w postaci motywów architektonicznych, niebieskim skrzynkom pocztowym i
    telefonicznym szarym budkom z minionej epoki.

    A z pewnością dotarłabym do domu później
    niż zamierzałam, gdyby nie pomoc Białoruskiej pary na przystanku, która
    dokładnie wytłumaczyła, w jaki wsiąść trolejbus i jak kasować bilet. Tym razem,
    na kilka godzin przed wyjazdem z Grodna, zrozumiałam białoruskie zasady
    komunikacji. Wcześniej polegałam na Janku, Tani i poznanej w trolejbusie
    dziewczynie z polsko-białoruskiej rodziny.

    Bilety kupowało się w kiosku na
    przystanku. Po trzy lub sześć. Nie sprzedawano pojedynczych. Nie sprzedawali
    biletów kierowcy trolejbusów. Kasowało się po jednym zadrukowanym papierku, w kasowniku,
    który wyżerał dziurki pod wpływem brutalnego uderzenia odpowiednią częścią
    metalowej maszynki.

    Zetknięcie z trolejbusami i
    autobusami to były dopiero początki zdobywania wiedzy na temat systemu
    komunikacji białoruskiej. Prawdziwym doświadczeniem była podróż pociągiem. A ta
    czekała mnie już wieczorem, w drugim dniu pobytu w Grodnie. Przede mną Mińsk i
    nowy etap podróży.

    Nie
    musiałam robić nic. Janek negocjował przy okienku po białorusku. Odrzucił
    propozycję podróży elektriczką, która kosztem wygód proponowała super niskie
    ceny. Wybrał pociąg pośpieszny. Nocny. Pojazd wyruszał z Grodna tuż przed
    dwudziestą drugą. Docierał do Mińska nad ranem.

    Zamknięte
    na stałe okna i zaduch, który w nocy rozwiał działający tuż nad moja głową nawiew.
    Niezrozumiała propozycja konduktorki, która rozdawała pościel. Instynktownie
    rzuciłam – nie, dziękuje. I wrodzona nieśmiałość nie pozwoliła mi już powtórzyć
    prośby. Po kilku godzinach na tragicznie twardej, drewnianej, wiszącej leżance,
    ukradkiem ściągnęłam materac i opatulona swetrem nareszcie zasnęłam na dwie
    godziny przed końcem podróży. Dziś wspominam tylko miłą, wieczorną rozmowę z
    młodym Ukraińcem – po angielsku. I opiekuńczość tlenionych konduktorek, które ostatecznie
    nie wzięły zapłaty za użytkowanie materaca i z uśmiechem zaproponowały gorący
    czaj.



    Mińsk białoruski – wizyta w
    szpitalu

     

     

    Zapach
    upału i spalin w centrum miasta, a kilkadziesiąt minut później odór moczu i
    stęchlizny w windzie na drugie piętro w bloku rodziny Koszowskich – tak
    przywitał mnie Mińsk o siódmej rano. Spoglądałam zaspanymi oczami na smutną
    Swetłanę, która przyszła mnie odebrać z dworca kolejowego. Pytałam o stan
    zdrowia jej matki i słuchając opowieści o spodziewanej operacji gardła nadal
    spoglądałam na równie jak ja zaspane miasto. Na maleńką zadbaną starówkę i
    barokową cerkiew. Na niedawno wyremontowany polski kościół barokowy. Na
    wysokie, przytłaczające, wymuskane pałace socrealistyczne. Obiecałam sobie, że
    odwiedzę je jeszcze tego samego dnia, po południu, gdy minie kryzys śpiączki po
    zarwanej nocy w pociągu.

    Moja
    przyjaciółka miała jednak inne plany. I zgodziłam się – towarzyszyć jej do
    pobliskiego szpitala. Szło się tam z osiedla na skróty. Przez labirynt
    blokowisk, pomiędzy cherlawymi drzewkami. Chodniczkami z płyt pomiędzy
    połaciami trawników. Przez ulicę i przez dziurę w rozwalonym płocie z cementu i
    drutu.

    Posiadłość
    szpitalna była otoczona parkiem o barwie wyblakłej zieleni. Sam budynek zaś
    wysoki, odrapany, szary. Wewnątrz quasi-nowoczesna winda zawiozła nas na
    dziesiąte piętro. Nie od razu jednak. W trakcie wertykalnej podróży doszło do
    kilku nieplanowanych postojów. Dotarłyśmy na miejsce po dziesięciu minutach. Tuż
    przed pojawieniem się pani woźnej, która odkryła mnie, małą Polkę, zadekowaną
    niby nic na wysokim szpitalnym parapecie na korytarzu. Swetlana postanowiła
    odwiedzić matkę samotnie, mnie zaś dało to możliwość milczącego obserwowania
    szpitalnej mikrocywilizacji.

    Nienagannie
    białe ściany. Nienagannie szarokropkowana kamienna posadzka. Nienagannie mokra
    duża szmata na długim kiju. Jak wiedzą wszystkie profesjonalne sprzątaczki, nic
    nie zastąpi stylowej staroświeckiej dużej szmaty. Mop nawet jeśli dotarł w
    białoruskie szpitalne progi, z pewnością odszedł już w zapomnienie,
    zdystansowany przez czworokątną bawełnianą szmatę na kiju.

    Przeszkadzałam
    pani w średnim wieku. Przeszkadzałam z prawej, przeszkadzałam z lewej.
    Przesuwałam się w tę i tamtą stronę. Parapet był ogromny. Mieściłam się i ja i
    oczekująca na coś czy kogoś blondynka w średnim wieku. Usłyszałam naglące – Nie
    sadite dewaczka! Nie sadite. – powtórzyła kilkakrotnie jakby z mojej twarzy
    wyczytać można było obcość i brak zrozumienia miejscowego narzecza. „Nie sadite”
    – pomyślałam i posłusznie odstawiłam się w kąt kwadratowego korytarza na wprost
    szarodrzwiowych wind, które co kilka minut wypluwały kilku nieszczęśników z
    dłońmi pełnymi tobołków. Stałam więc posłusznie z buzią w ciup. Rozumiejąca
    wszystko bez słów.

    Tymczasem
    sprzątaczka machnęła korytarz dwa raz wzdłuż i wszerz, zabrała kubeł i odeszła.
    Spojrzałam na współtowarzyszkę, jednak ona nie odwzajemniła spojrzenia.
    Poczułam się niepewnie. Wsunęłam się jednak cicho z powrotem na parapet. Ona
    zrobiła to w chwilę później. Swetlana pojawiła się niezadługo potem. Odetchnęłam.

    Nacisnąć
    guzik windy. Szybko. Ktoś nas już uprzedził. Każdy równie szybko próbował
    wydostać się z wysokiego i niemiłego budynku. Parter. Labirynt przychodni.
    Wyjście. Wypłowiały szpitalny ogród i ten dziurawy płot. I ulica pełna
    jasnoskórych i jasnookich przechodniów.

    Zaginione muzeum etnograficzne

     

    Może
    drugiego dnia… Może kilka dni później gdy wróciłyśmy z przejażdżki do Pińska,
    wybrałam się na poszukiwanie sławnego mińskiego muzeum etnograficznego. To
    miało być gdzieś w okolicach starego kościoła barokowego, który zajęła obecnie
    prawosławna społeczność. Gdzieś niedaleko odnowionego kościoła katolickiego, w
    którym msze odprawiano po polsku. Nie miałam planu miasta. Po co, skoro centrum
    miasta było tak przestrzennie proste, tak ogromne i jednocześnie tak logiczne,
    tak prostopadłe względem ulic, że zgubienie się w nim było absolutnie
    niemożliwe. Po co, skoro, plany miasta w kioskach i księgarniach były
    rzadkością. Po co, skoro nazwy ulic umieszczone na planach i tak zupełnie nie
    odpowiadały rzeczywistości.