Chcesz otrzymać prezent?

Up for a gift?

Zapisz się do newslettera!
Subscribe!

    * Sprawdź na co się zgadzasz (Privacy policy)

    Au-pairka

    1.

    Postanowiłam wyjechać do Francji. Nagle. Realizacja tego pomysłu w połowie roku akademickiego, w drugim miesiącu roku dziewięćdziesiątego szóstego okazała się niekoniecznie prosta, a jednak prostsza niż oczekiwałam. I znacznie szybsza.
    Kto pamięta teraz jak i gdzie usłyszałam o biurze Anya, które organizowało wyjazdy do Francji zwane – au pair – wyjazdy opiekunek dla dzieci? Propozycja pracy obejmowała możliwość zamieszkania wraz z rodziną, bezpłatne utrzymanie i mieszkanie. Ponadto opiekunka otrzymywać miała pensję niewielką, lecz wystarczającą na podstawowe potrzeby. Zwykle po sześciu miesiącach miała prawo do urlopu i wyjazdu dziesięciodniowego, niezależnie od cotygodniowego odpoczynku dwudniowego. Układ wydawał mi się uczciwy. Nie zastanawiając się zbyt długo, kupiłam bilet do Krakowa, gdzie znajdowało się biuro Anya i umówiłam się na podpisanie cyrografu.
    Był to jednak środek roku i wiele rodzin zaangażowało już swoje filles au pair sześć miesięcy wcześniej. Dopiero po kilku tygodniach otrzymałam pierwszą propozycję wyjazdu i pracy – rodzina w Troyes, troje dzieci. Dwoje maleńkich. Odmówiłam, przerażona, tracąc wiarę w moje umiejętności opiekunki, których przecież nigdy do tej pory nie miałam okazji sprawdzić. Doraźna opieka domowa nad młodszymi kuzynkami nie była przecież pracą na poważnie. Agentka firmy Anya nie wiedziała również, że moje referencje opiekunki były fikcyjne, spreparowane przez życzliwych sąsiadów i przyjaciół.
    Po odrzuceniu oferty rodziny w Troyes, nastała długa cisza. Dopiero w marcu pojawiła się kolejna propozycja. Tym razem postanowiłam ją zaakceptować, niezależnie od warunków, jakby była to sprawa życia i śmierci, wyzwanie, którego zlekceważenie na zawsze doprowadziłoby do utrwalenia w moim charakterze tego rysu, którego nie znosiłam – nieśmiałości.
    Szczęście mi sprzyjało i układ gwiazd również zdawał się być prawidłowy, usłyszałam bowiem, że rodzina, poszukująca fille au pair mieszkała na południu Francji i miała dwoje dzieci – dwu chłopców w wieku, którego się już nie obawiałam – dwu i pięciu lat. Podano mi numer telefonu – miałam zadzwonić i porozumieć się z moimi pracodawcami to be, co do szczegółów mojej pracy i mojego przyjazdu.
    Ta rozmowa była prawdziwym sprawdzianem moich umiejętności językowych. Pamiętam drżenie dłoni i głosu w momencie pierwszego Bonjour. Po drugiej stronie słuchawki zastałam panią domu – Sophie. Rozmowa potoczyła się sprawnie i naturalnie. Wiedziałam, że Francuzka starała się mówić wyraźnie i wolno, i byłam jej za to wdzięczna. Moja trzyletnia nauka francuskiego w Instytucie Francuskim nie miała w programie studiów nad akcentem rdzennych Francuzów z południa.
    Po tygodniu miałam już w kieszeni bilet autobusowy do Nimes. Podróż miała trwać czterdzieści pięć godzin. Taka perspektywa nie przeraziła mnie. Cieszyłam się, że będę miała okazję podróżować w odległe rejony Europy. Spakowanie się w jedną walizkę na półroczny pobyt za granicą było nie lada wyczynem. Stanęło ostatecznie na dwu wielkich torbach, których ciężar i objętość przeklinałam w czasie podróży, gdy stanęłam przed koniecznością trzykrotnej zmiany autobusu, a za przeniesienie bagaży był w pełni odpowiedzialny jedynie pasażer. Co tam się działo! Zamieszanie, krzyk i tłok, nienumerowane miejsca i panika, w momencie, gdy okazywało się, że walizka zagubiona, że zmieniła miejsce, że mała dwudziestotrzyletnia kobietka nie była w stanie samodzielnie przenieść do drugiego autobusu pozbawionych nowoczesnych kółek, wielkich toreb. Nadeszła jednak chwila, gdy można było opuścić znienawidzony autobus, rozprostować kości i rozejrzeć się za Francuzką Sophie, która obiecała przyjść na dworzec
    autobusowy w Nimes. Nie wiedziałam jak wygląda. Ona znała mnie ze zdjęcia, które przekazałam agencji Anya.
    Zajęłam się zbieraniem tobołków z siedzenia i wyciąganiem bagaży z czeluści w brzuchu autobusu, gdy podeszła do mnie szczupła, średniego wzrostu, ładna blondynka o jasnych oczach Słowianki i zagadnęła o moje imię. Widziałam ją już w momencie wysiadania. Machała energicznie dłonią. Wydawało mi się jednak, że ten gest powitalny nie dla mnie był przeznaczony. Sophie. Wyglądała na sympatyczną kobietę – byłam dobrej myśli.
    – Chodźmy, pomogę ci wziąć jeden bagaż. Samochód stoi na parkingu na zewnątrz. Tu nie można wjeżdżać – szczebiotała. Uderzył mnie fakt, jak łatwo było mi ją zrozumieć. O ileż prostszy wydawał się kontakt bezpośredni w porównaniu do rozmowy telefonicznej.
    – Jeśli czegokolwiek nie zrozumiesz, mów, krzycz. Na pewno sobie poradzimy. Twój francuski jest dobry – uśmiechnęła się. Odpowiedziałam niepewnym uśmiechem i zdałam sobie sprawę, że właśnie zaczynała się moja wielka zagraniczna przygoda. Przede mną stała prawdziwa Francuzka, która, jak się wkrótce okazało, przodków pozostawiła w Chorwacji; która dla męża porzuciła Paryż i zjechała tu, do Nimes, aby osiedlić się, wyjść za mąż, urodzić dzieci i zbudować duży, nowoczesny dom z basenem w pięknym regionie Langwedocji.

    2.


    Nie tylko Sophie, również to miasto, ten region i kraj przywitały mnie ciepło i życzliwie. Czułam podekscytowanie w ciągu piętnastu minut podróży samochodem z centrum na przedmieścia, gdzie mieszkali państwo Trenet. Podniecenie jednak znikło, a jego miejsce zajął strach, w momencie, gdy przekroczyłyśmy próg domu i ujrzałam dwóch chłopców, którzy bawili się w upiornie hałaśliwą zabawę, która polegała na bieganiu tam i z powrotem z domu na podwórze i z podwórza do domu.


    – Kochanie jesteśmy – zakomunikowała Sophie i pojawił się mąż Philippe – mężczyzna słusznego wzrostu i wagi, zapewne wiekiem zbliżony do Sophie. Trzydziestopięciolatek. Krucze, zbyt długie, proste włosy i ciemne oczy, okrągły brzuszek i silne, duże dłonie i stopy, zaczątki podwójnego podbródka i miłe rysy twarzy ze zmarszczkami od uśmiechu, ujawniały osobę przyjaźnie nastawioną do świata i życzliwą. Wiedziałam, że z jego strony nie pojawią się kłopoty. Czyżby miały się pojawić z przeciwnej flanki, której broniła pani domu? Dlaczego tworzyłam w głowie wizję zagrożeń i problemów? Ja, urodzona pesymistka, nie potrafiłam wyobrazić sobie sytuacji, gdzie wszystko szło gładko, bez zawiłości i komplikacji.
    Rzeczywiście. Stało się wedle moich oczekiwań – problemy pojawiły się szybko. Od strony pokoju dziecięcego Davida i Lucasa. Dziś nie pamiętam już jak poradziłam sobie z ich zadziornością i uporem, jak przekonałam młodszego, którego nazywałam czasem Łukaszem, aby choć trochę mnie polubił – choć taką odrobinę, która pozwoliłaby nam polubownie doprowadzić do pomyślnej zmiany pieluchy lub wykonania pełnej zasadzek i podstępów operacji kąpieli. Łazienka, mimo że znajdowała się o dwa kroki od pokoju chłopców, była odległym szańcem. Opuszczając ją po godzinie, byłam tak bardzo zmęczona, że dotarcie z dzieckiem na ręku do drzwi jego pokoju, a potem do dziecięcego łóżeczka, było niemal ponad moje siły. Wiedziałam jednak, że jeśli pozwolę chłopcom na swobodę i samodzielne dotarcie do pokoju, będę ich szukać jeszcze przez godzinę po całym podwórzu, a w najlepszym przypadku ganiać za nimi po rozległej przestrzeni domu.
    Dom był parterowy, o koncepcji modernistycznej, gdzie centrum życia rodziny skupiał duży salon. Zawsze był pełen światła, dzięki okienkom w suficie, przeszklonym drzwiom wejściowym oraz wielkim od sufitu do podłogi suwanym drzwiom dwu-składowym, które prowadziły na taras i basen. Ogród, który rozpościerał się poza nimi, był jeszcze pustą, nieokiełzaną przestrzenią, objętą w posiadanie przez chwasty.
    Do moich obowiązków Au-perki należały również codzienne porządki. Nienawidziłam ich. Szklane drzwi na taras były szczególną zmorą. Aparatura myjąca, składająca się ze szczotek i długich rur, nie sprawdziła się. Skończyło się na myciu ręcznym. Wkrótce przyzwyczaiłam się do procedur zachowywania czystości i sprawa przestała być problemem. Zniknął stres, a zastąpił go luz i spokój. Coraz bardziej lubiłam swoją francuską rodzinę i nic nie było w stanie zmienić moich ciepłych uczuć dla nich, ani nużące mycie okien i podłóg, ani prasowanie ogromnym, pseudo-nowoczesnym żelazkiem na parę, która była produkowana w oddzielnym urządzeniu, połączonym za pomocą kabli i rurek z żelazkiem.
    Wówczas miałam już za sobą pewne wstydliwe, a może po prostu groteskowe wydarzenie, które nabawiło mnie tony kompleksów i wpędziło w depresję na kolejne kilka dni. Pojazd czterokołowy. Tak, posiadałam prawdo jazdy – w ten sposób odpowiedziałam na pytanie rodziny francuskiej jeszcze w Polsce, w formularzu oraz w rozmowie telefonicznej. Prawo jazdy miałam od kilku lat, moje umiejętności były jednak niewielkie, a znajomość pojazdu bierna. Rzadko jeździłam w Polsce samochodem, a własnego nie posiadałam. Wiedziałam jednak, że odpowiadając „Nie” na pytanie o umiejętności kierowcy pozbawiam się być może oferty pracy i wyjazdu. W Nimes, już drugiego dnia mojego pobytu stanęłam przed wielkim wyzwaniem – miałam stać się rodzinnym kierowcą zdezelowanego gracika, starego Renault. Najpierw należało jednak odebrać pojazd z warsztatu, gdzie przezorny Philippe zostawił wehikuł, aby mechanicy doprowadzili go do stanu używalności. Miesiąc wcześniej auto miało lekki wypadek w towarzystwie
    Sophie, która najczęściej korzystała z samochodu. Jako umiejętny kierowca, świetnie radziła sobie zawsze z jego kaprysami i problemami z rozrusznikiem i akumulatorem. Podjęłam wyzwanie. Tuż przed warsztatem wsiadłam zarumieniona ze strachu i wstydu do mojego nowego pojazdu. Przekręciłam kluczyk w stacyjce. Bez efektu. Nie znałam trików wprawnego kierowcy. Nie dość długo trzymałam przekręcony kluczyk, nie dość sprawnie naciskałam sprzęgło. Wszystko nie tak. Samochód odmówił współpracy, a ja, na oczach widzów – pracowników warsztatu, załamanej Sophie i dzieci – poległam. Nie potrafiłam uruchomić maszyny. Silnik zapalał się i gasł, a potem już tylko milczał urażony. Było mi wstyd i źle.
    Bez słowa pozostawiliśmy Renault w warsztacie i wróciliśmy do domu drugim rodzinnym samochodem, który prowadziła wprawnie Sophie. Nie zdałam testu na kierowcę. A jednak optymistyczna rodzina nie zgłosiła problemu agencji Au-pair
    – Nic się nie stało – twierdziła miła Słowianka, pani domu – Nic się nie stało, sama zawozić będę dzieci do szkoły. To ty właściwie masz duży problem. Nasz dom jest znacznie oddalony od centrum Nimes, a jedyny środek lokomocji to autobus. Kilometr stąd mieści się najbliższy przystanek, kilka kilometrów dalej drugi, na którym autobusy zatrzymują się częściej. Jest jednak rower. – I on stał się moim najwierniejszym środkiem transportu. Na nim nie raz wracałam w środku nocy, gdy nie kursował już żaden autobus w stronę domu rodziny Trenet.
    Taka podróż zajmowała zwykle około czterdziestu minut, zależnie od poziomu mojego zmęczenia i od kierunku jazdy. Dużo łatwiej zjeżdżało się z górki w drodze do centrum Nimes, niż wspinało z mozołem pod górę, w stronę domu. Autobus odchodzący z bliższego przystanku, kursował jedynie pięć razy dziennie. Bywały dni, gdy wysiadając na dalszym przystanku, musiałam przebyć drogę na piechotę. Była to godzinna wędrówka, ale w tamtym, początkowym wiosennym okresie była ona szczególnie przyjemna.
    Szłam w otoczeniu pól, łąk zwanych garrigues, porośniętych zasuszoną wysoką trawą, kwiatami i ziołami. Ich zapach unosił się wysoko ponad przestrzenią płaskich łąk i pagórków. Zaglądał do domów, uderzał do głowy, oszałamiał. Pachniała bazylia, tymianek, kocanki czy sasanki (zawsze mi się myliły), wrzosy, rozmaryn i lawenda, która rozsiewała aromat najsilniej i najskuteczniej, i uwodziła przechodniów wędrujących krętą drogą wśród łaszących się do kolan ziół. Po obu stronach dystyngowanie, z zachowaniem przyzwoitych odstępów jak przystało na rezydencje prowincjonalne Langwedocji, rozsiadły się ludzkie domostwa.
    Mijały jednak dni i Nimes stawało się miejscem, które przypominało mi pustynię. Słońce od rana przypiekało ziemię jak rożen. Trudno było się przed nim ukryć. Moja skóra szybko pokryła się opalenizną, włosy pojaśniały. Pod wieczór cykady zbierały się w trawach, aby dać monotonny, ale intrygujący i hipnotyzujący koncert. Aby wytrać w codziennych wędrówkach do miasta, w słońcu i upale, który silny był nawet pod wieczór, lubiłam odcinać się elektroniczną ścianką od cykad i słuchać muzyki, która płynęła w słuchawkach walkmana. Tę kasetę z nagraniem muzyki z filmów „Pulp fiction” i „Desperado”, prezent od przyjaciółki z Polski, mam do dziś. Wciąż jej słucham. Dziś tej muzyce w mojej wyobraźni wciąż towarzyszą wspomnienia z Francji, a szczególnie widok tamtej krętej drogi pośród łąk.

    3

    Początkowo moje wyprawy do centrum Nimes ograniczały się do samotnego zwiedzania starych, wąskich uliczek, sklepików pełnych francuskich rozmaitości
    i regionaliów spożywczych, kilku muzeów i ruin zabytków rzymskich, oraz do wizyt w szkole Alliance Francaise, która prowadziła kursy języka francuskiego dla obcokrajowców. Grupa, do której zapisała mnie, zgodnie z wymogami kontraktu, moja pracodawczyni Sophie, była to grupa dziewcząt w podobnej jak moja sytuacji. Z wielu stron świata przyjechały tutaj, aby bawić francuskie dzieci i uczyć się języka. To było miejsce, gdzie poznałam moich pierwszych przyjaciół. Z większością Niemek, Austriaczek i Polek zaznajomiłam się bardzo szybko. Więcej czasu wymagało porozumienie się ze Szwedkami, Norweżkami i Finkami. Zwyczaje i mentalność dziewcząt ze Skandynawii raziły mnie odmiennością. Czy był to mój pierwszy, rzeczywisty szok kulturowy? Bo Francja była mi tak bliska jak Polska.

    Drugą Francuzką, poza Sophie, którą szczerze polubiłam, lecz wyraźnie bez wzajemności, była Veronique, nauczycielka francuskiego. Ta kobieta, szczupła i dość wysoka, o krótkich prostych włosach, długim nosie i ostrym języku była w moich oczach typową Francuzką. Podziwiałam ją, choć jej związek z dużo młodszym mężczyzną nie zyskał mojego szacunku i zrozumienia. Zdając sobie sprawę z własnej pruderii i zaściankowych przekonań, uznałam mimo wszystko, że jest on niezrozumiały i niestosowny. Istotny fakt – młodszy o kilkanaście lat chłopak, który towarzyszył Veronique był rzeczywiście przystojny, rzeczywiście młody i rzeczywiście mi się podobał. Ale do tego nie przyznawałam się nawet przed samą sobą. Byłam przecież już od kilku miesięcy związana uczuciowo z pewnym Marokańczykiem, muzułmaninem. To on co weekend zabierał mnie na przejażdżki własnym samochodem i zabawiał opowieściami o swojej rodzinie i przyjaciołach, którzy mieli zapewne równie dziwaczny arabski akcent we francuskim. A to zakrawało już na bluźnierstwo i profanację. Te myśli zachowywałam jedynie dla siebie, Ahmedowi nie mówiąc ani słowa, nigdy nie krytykując jego manier, zachowania ani sposobu mówienia. Dzięki niemu poruszałam się po okolicy Nimes sprawnie i bez problemu, dzięki niemu poznałam egzotyczną Francję prowincjonalną, Francję imigrantów i sezonowych robotników, jakiej nie miałabym okazji poznać jako zwykła fille au pair.

    Ahmed pracował w jednym z wielu gospodarstw. Rwał owoce. Tyle wiedziałam o jego życiu profesjonalnym, czyli bardzo niewiele. Właściwie niezbyt mnie to wówczas interesowało, nie chciałam prowadzić studiów socjologicznych zróżnicowania społeczeństwa francuskiego. Interesowała mnie jedynie literatura i język francuski, którym byłam nieustannie i niezmiennie zauroczona. To pozostało do dziś. Wtedy jednak potrafiłam wzbudzić w sobie szacunek dla Ahmeda. Wiedziałam, że jak wielu jego ziomków, pracuje za granicą, bo w Maroku o pracę trudno, a wartość franka po wymianie na rodzime pieniądze była nie do pogardzenia. Z biegiem czasu łączyło nas coraz więcej. Nić porozumienia przędła się sama. Oboje we Francji byliśmy obcy. Nie do końca akceptowani, byliśmy klasą niższą, intruzami o łatwo wyczuwalnym akcencie. Czuliśmy się samotnie. Wiedziałam, że Ahmed, tak jak i ja poszukiwał bliskości osoby, która ze zrozumieniem wysłuchałaby jego problemów. Ten związek od początku był samowystarczalny, samoistniejący, samokreujący się. Nie mogliśmy żyć bez siebie. A jednak po pewnym czasie, im bardziej on się do mnie przywiązywał, cenił mnie, im śmielsze snuł plany co do naszej wspólnej przyszłości, ja tym jaśniej widziałam istniejące między nami różnice i tę przepaść, której niczym nie dało się zapełnić. Nie wystarczała jego miłość i mój dla niego szacunek. Różniliśmy się. Mieliśmy przed sobą inne cele. Poczułam ulgę, gdy wreszcie zdobyłam się na odwagę, aby zerwać. Utrzymać raz powiedziane – „Nie. Koniec z nami.” Nie ulec telefonicznym namowom, nagabywaniom na ulicy, gdy wiele tygodni później pojawiał się tam, na rogu, tam gdzie zwykł na mnie zawsze czekać. Cierpliwy i wytrwały.

    A ja po prostu chciałam być wolna. Nie planowałam innych związków, ale one pojawiły się miwolnie. I szybko.

    Zanim to jednak nastąpiło były moje z Ahmedem wycieczki w plener, były wizyty w pobliskich miasteczkach, smutnych, wymarłych i pustych, które zamieszkiwało niewielu młodych ludzi i rzadko dawał się słyszeć śmiech dzieci. Instalowano tam jednak wesołe miasteczka dla dorosłych. I zaczynała się feria – świąteczna zabawa. Zjeżdżało się towarzystwo z całej okolicy. Nie pamiętam z jakiej okazji odbywała się wielka feta w Nimes tamtego wieczoru. Była to być może letnia feria czyli spektakle z uczestnictwem byków i wielka popijawa sangrią, młodym winem owocowym. Był szał, radość i hałas, jaki tworzyła mieszanka ludzkich głosów i dźwięków muzyki, pozytywek hałaśliwych, starych karuzeli i brzęku solidnych, niskich szklanek do wina. Ten alkohol nie uderzał do głowy z pierwszym łykiem. Zdradliwie i powoli zaczynał drapać w przełyku i świat stawał się głośniejszy i pełen rozmazanych, falujących barw. Przybierał kolor ciemności i czerwonej, połyskliwej w blasku nocy sangrii.

    Ahmed nie pił. Ja piłam. Nie widziałam wówczas powodu, dla którego nie miałabym tego czynić. Czasy oazowej Krucjaty Wyzwolenia Człowieka były zakończone, a on nie starał się nigdy tłumaczyć powodów swojej abstynencji. Nie pytałam. A może raz zapytawszy, nie uzyskałam odpowiedzi i porzuciłam wielkoduszną ideę wnikania w psychikę i umysłowość tego mężczyzny z południa, który dla mnie przynależał do kultury Orientu, dalekiej mi i obcej. Ahmed nie starał się tłumaczyć swojego postępowania także dlatego, że nie zawsze postępował wedle obowiązujących w jego religii zasad. Ale o tym wiem dopiero dziś, gdy poznałam zasady islamu. Wówczas zaś, mimo że jego ataki na moją naiwną jeszcze kobiecość przyjmowałam z niechęcią, jednocześnie uznawałam je za naturalny przejaw męskich skłonności do zaspokojenia popędu seksualnego. Tamtej nocy Ahmed po raz kolejny zaczął mnie łagodnie uwodzić. Pomyślałam, że tym razem być może nie uda mi się uniknąć zbliżenia. Na ulicach wrzawa. Już po zmroku, a zabawa trwała w najlepsze. Rozświetlone ulice i place. Muzyka i taniec. Pijaństwo i szaleńcze tańce w wąskich uliczkach i na małych placach Nimes.

    Chciał wracać do samochodu. Było późno i sama miałam ochotę znaleźć się już w swoim łóżku, w małym pokoju z wielkim oknem-drzwiami na podwórze, u rodziny Trenet. On miał jednak inne plany i przekonałam się o tym szybko w momencie, gdy wsiedliśmy do samochodu i zapadła cisza. Słychać było jedynie gwar głosów z dalekiego placu pełnego straganów i przenośnych barów. Parking był pusty, a samochód Ahmeda stał na uboczu, pod drzewami. Samotnie. W okolicy ani żywej duszy. Wrócili do domu ci, którzy chcieli wrócić wcześnie. Pozostali ci, którzy chcieli powrócić bladym świtem. Byliśmy sami. Poczułam dotyk jego ust, gdy zbliżył swoją twarz do mojej i przytulił policzek. Zaproponował wspólną noc w samochodzie. Do świtu pozostało jedynie kilka godzin, więc zgodziłam się. Rozłożyliśmy fotele, tak że stworzyły wygodne łóżko samochodowe. Znalazł się i koc, który Ahmed zapewne zawsze ze sobą woził.

    Przysunął się blisko mnie i leżeliśmy, ciało obok ciała. Uwielbiałam się przytulać, lubiłam dotyk jego rąk. Nikt nie mógł być bardziej czuły i delikatny. Wiedziałam doskonale do czego zmierzał, a jednak czułam się bezpiecznie. Nie miałam ochoty nie seks. Wierzyłam, że zrozumie moje uczucia. Uważałam ponadto, że samochód jest miejscem nieromantycznym. W pewnym momencie poczułam jednak, że tracę kontrolę nad jego rękami i pieszczotami, a jednocześnie nie potrafiłam się bronić. Czy nie było mi dobrze?

    A zbliżenie było cholernie bolesne. Zero delikatności. Wpadłam w złość i zażądałam, aby jak najszybciej odwiózł mnie do domu.

    4

    Cały romantyzm legł w gruzach i od tamtej pory, mimo że nie rozstaliśmy się z Ahmedem tak szybko, bo minęły kolejne miesiące, a my byliśmy razem, nie mogłam zdnaleźć przyjemności we współżyciu z nim. Zakończenie tego związku było jedynie kwestią czasu. A jedno z ostatnich zdarzeń przed naszym rozstaniem tylko umocniło mnie w moim przekonaniu i pomogło podjąć ostateczną decyzję.

    To było latem. Upał niemiłosierny, bo słońce prażyło z wysoka i w godzinach południowych nie sposób było robić cokolwiek innego, jak zażywać siesty w szczelnie zasnutym cieniem pokoju, lub chłodzić się w basenie z głową okrytą czapką dla ochrony przed udarem. Te właśnie południowe godziny i moją przerwę w pracy postanowiłam wykorzystać na przejażdżkę z Ahmedem. Do miasta. Była mała kawa w miejscowości, której nazwy nie pamiętam. W prowincjonalnej kawiarni, której większość klienteli stanowili Arabowie. Do tego jednak zdążyłam się już podczas związku z moim Marokańczykiem przyzwyczaić i kładłam to na karb jego nieśmiałości wobec Francuzów i francuskiej ksenofobii. Imigranci Marokańczycy i Algierczycy mieli własne bary, a Francuzi – osobne. Nikt nikomu nie wchodził w drogę. Co uczynić jednak miała biała, młoda kobieta? Nie wchodzić do restauracji-kawiarni, gdzie nie było ani jednej damy? Optować za barami francuskimi?

    Spotkanie przebiegało standardowo – kawa, spacer po molo i oglądanie łódek. Nie było to Nimes, ale Arles lub Avignon albo jakieś inne małe miasteczko nad wodą. Ahmed przedstawił mi swojego rodaka, Mohameda. To był człowiek starszy od niego. Bodaj czterdziestoletni, postawny, z brzuszkiem. Lekarz po studiach w Maroko, z praktyką we Francji.

    Uśmiechał się cały czas, jakby rzeczywiście nasze spotkanie było dla niego wielką przyjemnością i zaszczytem. Po pół godzinie zdobył się na odwagę i poprosił mnie, abym zabawiła się w swatkę i znalazła mu żonę Polkę. Poczułam, że się czerwienię. Nie bardzo wiedziałam jak zareagować. Uznałam propozycję za niestosowną. Zachowałam się jednak jak dama, obraz naiwności i dobrego wychowania. Poczekałam do końca spotkania i do momentu naszego rozstania pod bramą domu państwa Trenet, którym już za drzwiami powiedziałam, aby za wszelką cenę nie łączyli mnie telefonicznie z Ahmedem, bo jestem raz na zawsze nieobecna i zajęta.

    Mówiłam mu to wielokrotnie, nigdy jednak nie potraktował moich słów poważnie. Ale czas płynął i wszystko potoczyło się tak, jak chciałam. Dziś czasami nie mogę pozbyć się jeszcze wyrzutów sumienia, że go zraniłam i przeszkodziłam w spełnieniu marzeń. Idiotka.

    Nie zapomnę jednak jego wzroku opuszczonego zwierzęcia, w momencie gdy spotkaliśmy się przypadkowo na ulicy w Nimes. Kilka miesięcy po rozstaniu. Był sam. Ja nie byłam sama. Udałam, że się nie znamy i on uczynił to samo. Stchórzyłam. Może powinnam była podejść i porozmawiać? Uciekłby.

    A teraz, po kilku latach, chciałabym być w posiadaniu magicznej kuli. Wiedzieć jak potoczyły się jego losy. Czy znalazła się inna młoda Europejka, która pokochała prawdziwie tego szalenie przystojnego, nieśmiałego i zakompleksionego mężczyznę o dobrym sercu i zwyczajach dalekich od gustów europejskich.

    A gdzie byli tymczasem moi opiekuńczy rodzice zastępczy, Sophie i Philippe, w momencie gdy ja uplątywałam się w związek o tak poważnych konsekwencjach. Związek tak ryzykowny, biorąc po uwagę fakt, że jako panna i dziewica absolutnie nic nie wiedziałam o współżyciu, chorobach wenerycznych, AIDS i sposobach zabezpieczeń przed ciążą. Ahmed wyraźnie starał się uniknąć zapłodnienia młodej przyjaciółki, stosując metodę stosunku przerwanego. Nie było jednak mowy o prezerwatywach. Wiadomo, są niewygodne i pozbawiają kochanków wielu wrażeń w czasie aktu. A może moja ciąża byłaby dla niego najmilszą niespodzianką? Czy nie prosił mnie wielokrotnie o rękę? Czy nie planował skrupulatnie naszego małżeństwa? Dzisiaj, aby nie wyjść na zupełną idiotkę, wolę myśleć, że liczył się z moim zdaniem, brał pod uwagę mój wiek, narodowość, sytuację i moje nieukończone studia.

    W całym tym rozgardiaszu Sophie i Philippe byli jedynie biernymi świadkami. Francuskiej mentalności obce było zachowanie interwencyjne – kontrola młodej, ale dorosłej już panny au pair. Dopiero w momencie, gdy nabawiłam się jednej z mało szkodliwych, ale męczących chorób kobiecych, Sophie zorientowała się jak wygląda mój związek. Nawet wówczas jednak nie przyjęła tonu ostrzeżeń i przestróg, tonu matki. Być może nie potrafiła sobie wyobrazić, aby dwudziestotrzyletnia dorosła kobieta nie wiedziała nic o życiu seksualnym. Nie zapominajmy, że sprawa miała miejsce w liberalnej Francji.

    5

    Sophie. Zawsze była raczej przyjaciółką, starszą siostrą, nie starała się mi matkować, Każde polecenie było przyjacielską propozycją, każda prośba nieśmiałym pytaniem. Miała słowiańską duszę i słowiańskie pochodzenie. Rozumiałyśmy się świetnie dzięki wspólnym zainteresowaniom z dziedziny kultury i sztuki. Z nią chodziłam do kina, podczas gdy mąż zostawał w domu z dziećmi. Z nią i chłopcami zwiedzałyśmy wszystkie wystawy i muzea w okolicy. Chciałyśmy być zawsze tam, gdzie coś się działo, gdzie odbywały festyny regionalne, koncerty muzyki od folkowej po klasyczną, festiwale, dla dzieci i dorosłych, których była ogromna ilość we Francji.

    Tylko w jednej dziedzinie nie było między nami porozumienia. Ja byłam zainteresowana religią. Martwiło mnie moje rozleniwienie i wzrastający pod wpływem Francuzów liberalizm, Sophie zaś nigdy nie wnikała w jakiekolwiek zagadnienia natury filozoficznej czy duchowej. Interesowały ją jedynie odpowiednio ciekawie przedstawione aspekty kulturowe religii, jej odwzorowanie w sztuce. Do kościoła zaglądała tylko w poszukiwaniu oryginalnych dzieł sztuki, ciekawych rozwiązań architektonicznych, ciszy i skupienia.

    Krótko mówiąc była to typowa w swej mentalności Francuzka, liberalna, inteligentna, wrażliwa, elokwentna i dowcipna, ciekawa świata a jednocześnie przekonana o wyższości kultury europejskiej nad kulturami obcymi. To nie przeszkadzało jej w intensywnej fascynacji tym, co obce i niezrozumiałe. Do dziś pamiętam jej opowieści o podróży poślubnej, w którą udali się z Philippem do Indii. Cała Europa była zafascynowana orientem, kulturą arabską i azjatycką. Te fascynacje trochę później pojawiły się w Polsce, choćby dzięki młodym odważnym narkomanom, którzy na wschodzie szukali nowych doznań, inspiracji i przygód.

    Zapewne stamtąd Sophie przywiozła swoje inspiracje muzyczne, wiele jej pasteli i akwareli przesyconych jest duszną od zapachów przypraw i kadzidełek, pełną soczystych barw atmosferą Wschodu. To była jednak tylko jedna z wielu inspiracji. Dzięki Sophie, dzięki Francji i dzięki mężczyźnie, którego miałam wkrótce poznać moja wiedza muzyczna poszerzyła się o rejony, o których istnieniu wcześniej nie wiedziałam. Nadal sądzę, że niewiele osób zna muzykę średniowiecza, starofrancuskie pieśni trubadurów, staroniemieckie minnezingerów, muzykę klasyczną od renesansu do baroku. Ta jednak, jak i utwory folkowe, z kręgu arabskiego, azjatyckiego, cygańskiego jest obecna w Polsce, pierwsza w operze kameralnej podczas tamtejszych festiwali, druga choćby na tak popularnych jeszcze niedawno płytach i koncertach Bregovica, Nataszy Atlas i wielu innych.

    Bardziej wtajemniczeni już wówczas wiedzieli być może jak odnaleźć najbardziej niespotykany typ muzyki regionalnej na stronach sieci pajęczej w postaci empetrójek. Ja tego jeszcze nie wiedziałam. Funky francuskie, rap, rave, rai, hip hop pojawiły się dopiero w trakcie moich licznych powrotów do Francji, podczas rutynowych przeszukiwań bezpłatnych mediateques, potężnych zbiorów muzycznych, które były dostępne dla publiki obok lektur książkowych i nośników audiowizualnych.

    Skąd jednak ta sztuka, muzyka, ta kultura na co dzień? To specyfika Francji, najmniejsze miasteczko ma swoją historię, muzea i festiwale. Nawet to, co Francuzi sami nazwą „zapadłą dziurą”, okazać się może zakątkiem, którego urok zwala z nóg, miejscem gdzie zachowały się stare budowle i wąskie ulice o niepowtarzalnym klimacie. Do takich wniosków doszłam zwiedzając kilometr po kilometrze okolice Nimes, i w końcu całą Langwedocję, Prowansję i dalej, góry Cevennes, które najbardziej malowniczo wyglądają jesienią i przypominają nasze Beskidy, rejony rzeki Ardeche, która wije się krętym szlakiem, kapryśnie, ukryta na dnie wielkiego kanionu.

    Francuzi mają kulturę we krwi, kultura w każdej postaci jest już uwewnętrznionym elementem tego terytorium, tej nacji. Snobizm jest pewnie również ich cechą genetyczną , narodową. Nie zdziwiły mnie więc umiejętności malarskie Sophie ani muzyczne Philippe’a. Chwyciłam bakcyla i zaczęłam rysować, nie próbowałam jednak dotykać pianina ani puzonu. Wystarczyła mi gitara, dzięki której i tak mogliśmy urządzić rodzinny międzykulturowy koncert na cztery ręce i trzy głosy.

    Sophie zwykle zawodziła głośno z kuchni albo z atelier, dzieci uciekały nad basen lub chowały się w pokojach. Najczęściej jednak Sophie wtórowała nam z atelier. Do kuchni zaglądała rzadko w pierwszych tygodniach mojego pobytu. Nie wiedziałam wówczas, że znalazłam się tam, w Nimes, w tym właśnie domu ze względu na załamanie psychiczne, depresję poporodową Sophie, której skutki były widoczne jeszcze kilka lat po urodzeniu dzieci. Nie rozumiałam tego. Jaka kobieta może pozwolić sobie na depresje w momencie, gdy dzieci potrzebują matczynej opieki w tym pierwszym okresie dzieciństwa szczególnie? Sophie była dla mnie enigmą i dziwactwem. Dzięki niej jednak zetknęłam się namacalnie i realnie z tym, co powszechnie nazywamy macierzyństwem, bez jego pompatyczności, ale i bez prozy, macierzyństwo pod górkę, macierzyństwo, które wcześniej idealizowane do granic możliwości przez Sophie okazało się
    najboleśniejszą prozą życia. Jej żale, narzekania, załamania nerwowe, wybuchy gniewu i lęki dopiero pozwoliły mi zrozumieć czym jest sytuacja pojawienia się dzieci i konieczność ich wychowywania w momencie, gdy matka nie jest ani emocjonalnie przygotowana ani dość dojrzała. Poczułam w pewnym momencie, że zajmuję w tym domu dziwaczną dla mnie rolę niani, kucharki i jednocześnie przyjaciółki matki dzieci i terapeutki – okazało się bowiem, że nasze wspólne wypady w teren, nasze niekończące się dyskusje rozpoczynane nieraz jednym moim upartym dociekliwym pytaniem o jakiś francuski zwrot językowy, nasze kulturowe wycieczki i odkrycia – to było najlepsze dla Sophie lekarstwo. Tam, gdzie nie potrafił pomóc zakochany bez pamięci w żonie mąż, tam pomogła młoda, nieopierzona i niedojrzała jeszcze kobieta. Po prostu dlatego, że była kobietą, osobą tej samej płci, o tym samym poziomie wrażliwości i odczuwania, a jednak obcą, z obcego świata i kultury, bez bagażu oczekiwań, żądań i
    wymagań, jakimi zapewne osaczały Sophie kobiety „rodzinne”.
    W obecności Sophie odczuwałam pokrewieństwo myśli i skojarzeń, ja byłam osobą obcą w tej rodzinie, Polką zza wielu granic, ona jednak również nie była jeszcze „swoja”. Była dumną paryżanką, idealistką romantyczką i artystką. Była inna i trudności adaptacyjne przerażały ją. Gdy myślę dziś o tym, doskonale rozumiem jej obawy, jej depresje i jej lęki. Lęk przed nowym życiem, obawa przez podświadomie niechcianym intruzem, który przewróci do góry nogami całe życie matki, który odbierze jej chwile dla siebie, który z artystki i osoby wolnej uczyni neurotyczkę i niewolnicę pieluszek.
    Nie jestem jeszcze matką, od wielu lat czuję się dojrzała emocjonalnie i wiem że byłabym odpowiedzialną mamą, tak wykazały moje doświadczenia niani, a jednak mam w głowie tę mieszankę kulturową, te multum pomysłów na ciekawe wychowanie dzieci, ten konglomerat ideologiczny, który nie koniecznie musi wyjść na zdrowie przychodzącemu na świat z wrzaskiem maluchowi. Mam ochotę być mamą najbardziej oryginalną w świecie, najbardziej polską i najbardziej muzułmańską, czy są to jednak rzeczywistości możliwe do połączenia? Chciałabym, aby moje dzieci zachowały bogactwo wielokulturowości, wielości języków, aby znały i szanowały religię chrześcijańską, tak jak szanować musiałyby moją rodzinę katolicką, chciałabym, aby były muzułmanami i znały islam lepiej niż ktokolwiek inny. Od osób na pograniczu kultur i religii wymaga się zawsze o wiele więcej i tym surowiej ocenia się ich życie.

    6

    Pamiętam, że ten aspekt rodzicielstwa był zawsze punktem zapalnym w moich rozmowach z Pierrem, pierwszym Francuzem, w którym zakochałam się bez pamięci, i stan ten trwał przez, hmm, całe trzy lata. Trzy lata to wystarczająco długi czas, aby zacząć planować przyszłość, wynajęcie większego apartamentu i rodzicielstwo. Przypadek nasz był o tyle szczególny, że Pierre przy lada okazji przypominał mi istotną jedenastoletnią różnicę wiekową jaka nas dzieliła, jednocześnie dorzucając sarkastycznie – nie będę żył wiecznie ! – i jeszcze – chyba nie chcesz aby koledzy naszych dzieci w przedszkolu myliły mnie z ich dziadkiem. Oczywiście, nie chciałam. Było jednak wiele innych rzeczy, które w osobowości Pierra tchnęły myszką, a które bezwzględnie uznawałam za pociągające, które – chciałam, bezwzględnie – aby odziedziczyło po nim nasze przyszłe domniemane potomstwo. Mój Francuz jedną nogą zawsze tkwił w przeszłości, jedna pólkula jego mózgu nastawiona była zawsze na
    poszukanie elementów starożytnych, minionych, pasjonujących. Znał starożytność i przeszłość własnego miasta rodzinnego, Nimes, które nosiło w sobie ślady obecności i panowania Rzymian. Mógł opowiadać bez końca historie z przeszłości, oprowadzać po najmniejszych zaułkach miasta, niestrudzenie, nie doprowadzając przy tym do znudzenia swojego towarzysza. Był przecież oprowadzaczem zawodowym, był „przewodnikiem dziecięcym” po historii ukrytej w murach, a dzieci są odbiorcami wiedzy i słuchaczami najbardziej nieznośnymi i najbardziej wymagającymi. Poza starożytnością, która była pierwszą i największą fascynacją mojego mężczyzny, układała się cała kolejka dalszych inspiracji – przeszłość Francji, przeszłość regionu Langwedocji i Prowansji, przeszłość Europy, w szczególności piewsza wojna światowa i czasy bardziej zamierzchłe, sięgające średniowiecza. Dla tego człowieka każdy kamień miał znaczenie i przekazać mógł wyjątkowo ciekawą opowieść. Jak? Nie do końca wiedziałam. Pierre
    miał swoje tajemnice, niezależnie od skłonności do niekończących się potoków ekspresji słownych. W pewnym sensie uzupełnialiśmy się, cieszył mnie fakt, że znajduję słuchacza dla moich opowieści o starożytnych tragediach i literackich ich odwzorowaniach, o francuskim klasycyzmie i europejskim baroku, tak jak jego cieszył fakt, że choć jedna osoba na ziemi jest w stanie wysłuchać bez znudzenia długiego wywodu o przyczynach wybuchu pierwszej wojny światowej, i całej, całkiem nowej, spiskowej teorii świata.
    Tę właśnie teorię opisywał pokrótce, jak robił to zapewne wiele razy wcześniej, w niezapomnianej dziś dla mnie kawiarni, w której zostaliśmy sobie przedstawieni, w której rozpoczęła się nasza znajomość. To było w Café Carré, kawiarence u stóp Maison Carré, świątyni rzymskiej, wzniesionej na wysokim cokole, który pozwalał jej zachować do czasów współczesnych wysoką i wyniosłą pozycję wśród otaczających ją i tworzących czworokąt na placu kamienic. Maison Carré był rzeczywiście carré czyli kwadratowy, a raczej w kształcie prostopadłościanu. Jego małe wnętrze proste było i puste, zajęte jedynie przez zdjęcia z czasów starożytnych, pokazujące jak wyglądało wówczas miasto, jak wyglądało sama świątynia, która poza utratą barw nie zmieniła się niemalże zupełnie. Wciąż otaczały ją dookoła rzędy kolumn na podwyższeniu – doskonałe miejsce dla rysowników i szkicowników. Sama siadywałam tam nie raz, aby z wysokości wykonywać szybkie szkice architektury, populacji Nimskiej, klienteli
    kafejek, których było na placu około pięciu, które nie przeszkadzały sobie zupełnie, usadowiwszy się ramię w ramię. Duży dom, La Maison Carré zależnie od pory dnia sprawiedliwie służył cieniem różnym cafes. A Cafe Carre przez nas ulubiona znajdowała się tuż na rogu, na wylocie, niemal przy ulicy, obok Mediateki, która była niczym nowoczesne odbicie światyni naprzeciwko. Takie też było zamierzenie architektów. Ulubiony, zawsze dowcipkujący, kelner pochodzenia arabskiego podawał po znajomości zamiast czarnej kawy – une noisette, czyli orzeszek, czyli expresso z kroplą mleka. Pierre unikał kawy, był za to wierny piwu i sirop de soja, co było anyżkowym w smaku słodkawym napojem o mleczno-żółtym kolorze.
    Dni słotne w Nimes były tak rzadkie, i zdarzały się jedynie w porze zimowej, że właściwie zawsze siadywaliśmy na zewnątrz, w ogródku kawiarnianym, na umownym terytorium zewnętrznym kawiarni, gdzie mieściło się kilkanaście stołów i odpowiednio wiele krzeseł. Nie istniały płotki barierki trawniki. Strefa każdej kawiarni była umowna i klientom znana. W ten sposób funkcjonowały kawiarnie na całym terytorium francuskim, w ten sposób kwitło życie towarzysko-kawiarniane i umacniała się od lat typowo francuska atmosfera luzu, rozmowy, intelektualizmu, kultury. Kawiarnie we Francji są bardziej niż gdziekolwiek indziej, rzeczywistą przestrzenią kultury i pracy. Częściej niż gdzie indziej tu spotyka się piszących pisarzy, dramaturgów, qsedytorów, tu dyskutują o swojej pracy, wystawach, filmach, spektaklach artyści, tu pojawiają się biznesmeni z laptopami teczkami kontraktami, bez żenady – to przestrzeń otwarta, to przestrzeń kreatywna. To jeden z powodów dla których pokochałam Francję
    mocno i nieodwołalnie, to powód dla którego dziś za nią tęsknię. Mimo wszystko żaden inny kraj nie może się z Francją pod tym względem równać. A przecież zwiedziłam ich już tak wiele. Wówczas jednak, jeśli nie liczyć szkolnych doświadczeń obcokrajowych oraz wyjazdów religijnych Taize, Francja była moim pierwszym wielkim doświadczeniem obcej kultury.
    Taka więc mieszanka kultury romańskiej ze starożytną kulturą rzymską była niezwykle pociągająca, podobnie jak mężczyzna, reprezentant tej kultury, mieszanka genetyczna i kulturowa tego co francuskie, włoskie i starorzymskie. Patrick mnie inspirował i fascynował, było więc oczywiste, że każda nasza wyprawa w teren, dalsza lub bliższa, musiała być magiczna. Czarodziejskie były przechadzki w Jardin de La Fontaine, w okolicach świątyni Diany i wizyta w atenenum, które obecni mieszkańcy Nimes nazywali les Arenes – areny, cyrk, dawne miejsce walk gladiatorów a dziś plac, otoczony wkrąg murami pełnymi schodów i tuneli, na którym odbywały się spektakle walk byków, la corrida. To widowisko jednak obejrzałam zupełnie samotnie. Nie znałam wtedy jeszcze Pierre’a, w przeciwnym razie jestem pewna, że zrobiłby wszystko, aby pójść ze mną na ten spektakl. Był jedną z tych rzadkich osób, które zawsze są tam i wtedy, gdy ich potrzebujemy, Pierre nigdy nie zawiódł niczyjego zaufania,
    ogromną wagę przywiązywał do składanych obietnic.


    Byliśmy potem jeszcze dwukrotnie w les Arenes, na koncertach francuskiego rappu i rocka. Corrida jednak, to było przeżycie samotne, randka artystki i pisarki, choć wtedy jeszcze nie napisałam ani słowa prozy poświęcając całą uwagę rysunkom. Miały upłynąć jeszcze dwa lata i wiele miało się wydarzyć, abym sięgnęła po pióro. A corrida odbywała się pod znakiem feminizmu.

    7

    Na arenie pojawiła się kobieta. Była to jedna ze znanych „torreadorek”, być może Marie Sara. Postać tamtej maleńkiej figurki obserwowałam z zapartym tchem, choć z wielkiej odległości, z wysokości najwyższych stopni aren, nie było mnie bowiem stać na droższe i bliższe miejsca. Siedziałam obok wielu innych na kamiennych siedzeniach, które nie były ani dzielone ani numerowane – pełna dowolność, miejsca dla tłuszczy, dla tłumu, który domaga się chleba i igrzysk. Stamtąd dostrzec nie mogłam rysów twarzy walczącej kobiety ani fizjonomii byka, a jednak ruch zdawał się cudownym tańcem, jakże malowniczym, gdy oboje
    byk i kobieta pragnęli ostatecznie ujść z życiem w potyczce. Taniec śmierci. Niebezpieczna zabawa. Walka daleka była od fikcyjności i zdałam sobie z tego sprawę w momencie, gdy Marie otrzymała silne uderzenie rogiem byka, tak, że znalazła się o kilka metrów dalej, w prochu aren w pozycji horyzontalnej na wznak. Jak niebezpiecznie. Dlaczego ci ludzie ryzykowali własnym życiem? – nie mogłam zrozumieć – może odrobinę więcej po obejrzeniu filmu Porozmawiaj z nią. To nie ma nic do rzeczy? Ależ tak, pojawia się tam postać torreadorki ( a może pikadorki czy matadorki – zawsze mi się mylą, o zgrozo! ) która po kontuzji w trakcie walki z bykiem, po pobycie w szpitalu w śpiączce, zmarła. Jest coś w tym wszystkim co mnie inspiruje, co mnie fascynuje i pociąga – nie opowiadam przecież moich historyjek bez kozery. Pozwolę sobie też na dłuższą dygresję. Otóż jest na pierwszy rzut oka różnica pomiędzy osobowością kobiecą wschodu, a tą francuską, hiszpańską, osobowością
    silną czasami agresywną pewną siebie i pewną swoich atutów kobiecych, która nie waha się dążyć do osiągnięcia w życiu, tego na czym najbardziej jej zależy. Kobiety francuskie wiedzą czego chcą i potrafią być silne. Nie znam Hiszpanii, nie znam Włoch, wiadomo jednak, że współczesność, feminizm, prawo i rzeczywistość pozwoliły im na spełnienie marzeń które niekoniecznie związane są z domem i zamążpójściem. Czy inaczej jest na wschodzie, w Azji, na tak zwanym terenie Orientu? Właściwie nie. Kobiety arabskie czy pakistańskie mają wiele możliwości rozwoju, są wykształcone, są inteligentne, a przypadek niektórych krajów wschodu świadczy o tym, że nie można im odmówić odwagi i otwartości w dziedzinie polityki – spójrzmy choćby na karierę pani BB – Benazir Butto w Pakistanie. Skąd więc historie o uległości kobiet muzułmańskich i ich braku aspiracji? Kultura i zwyczaje regionalne głębokiej prowincji i ludzi niewykształconych w krajach muzułmańskich są odmienne od europejskich,
    patriarchalne, niezwykle silnie w tych krajach zakorzenione i tylko czas może to zmienić. Co z tego, że islam mówi, że kobieta może pracować, co z tego, że najmłodsza żona Proroka, Ayesha była poważana dla jej wiedzy i inteligencji, a pierwsza żona Proroka, Khadija była niezależną businesswoman, co z tego że kobieta ma prawo do wykształcenia równego mężczyznom, ma obowiązek nauki, jednocześnie mając prawo do zachowania własnych dochodów dla siebie i do opieki finansowej męża, jeśli regionalny religijny kacyk lub ojciec głowa rodziny powie że jest absolutnie inaczej. Najtrudniej jednak jest wytłumaczyć kobietom zachodu, że kobieta wschodu może po prostu… nie chcieć pracować. Dlaczego miałaby skoro w domu i tak czeka ją nie mniej pracy? Chociaż z drugiej strony powinniśmy sobie wyobrazić sobie sytuację tak jak ona wielokrotnie wygląda w Pakistanie czy w krajach arabskich – zasobny, duży dom, pełen nianiek, służących, sprzątaczek, kierowców, i kobieta, która naprawdę
    zajmuje się wyłącznie dbaniem o własny wygląd, wychowaniem dzieci, swoją oraz ich edukacją świecką i religijną, zarządzaniem domem. Dlaczego miałaby iść do pracy? Dlaczego miałaby się „poniżać”, pracując jako sekretarka i służąc swojemu szefowi mężczyźnie?
    Czy to wizja muzułmańska? Nie – to wizja naturalna, mieszczańsko-zmiemiańska europejska, to obrazek z życia klas zamożnych i średniozamożnych, przed epoką industrializacji i równości płci, w niektórych krajach to wizja naturalna i obecna – zajrzyjmy do książek pisarzy południowoamerykańskich, katolickich, choćby do książki Laury Esquivel, Swift as desire, która opisuje czasy powojenne i współczesne w Ameryce Południowej. Bohaterka decyduje się na pracę tylko dlatego, że chce finansowo pomóc mężowi i tym samym schodzi do poziomu klas najniższych, niezamożnych.
    A muzułmanki we Francji nie czują się źle. Wyjątkiem są tradycjonaliści, którzy cierpieć będą ze względu na przegłosowany ostatnio zakaz noszenia „widocznych oznak religijnych” w szkołach. Cóż, powstanie więcej szkół typowo religijnych i ortodoksyjnych. Jedne będą chronić ideały i tradycje muzułmańskie, inne będą ich nadużywać pozwalając na fanatyzm i uniemożliwiając naturalną integrację ze środowiskiem francuskim. Mam nadzieję, jednak że Francja nie przestanie być krajem otwartym, krajem który inspiruje i fascynuje. Tylko we Francji udało mi się poznać tak wielu ludzi, którzy rzeczywiście byli w stanie żyć ideą i realizować własne wizje życiowe i… nie umrzeć z głodu ani nie skończyć na marginesie. Tylko tam poznałam tak wielu artystów, którzy żyli ze sztuki, malarzy, pieśniarzy, rzeźbiarzy, fotografów, cyrkowców cyrku francuskiego, który nie ma nic wspólnego z cyrkiem zwierzęcym a jego istotą są popisy akrobatów, klaunów, bardów i poetów. Wszyscy zaliczali się do grona
    przyjaciół Patricka, dla którego nie było obcej żywej duszy w tym mieście i w szeroko pojętej okolicy. Wszyscy spotykaliśmy się niemal co wieczór w sławetnej Cafe des Beaux Arts, na wprost Katedry, o jakie piętnaście metrów od jej wysokich drzwi, co w Polsce byłoby zapewne nie do pomyślenia. Ogródek kawiarniany nie był jednak hałaśliwy, na maleńkim placyku, który miał może pięćdziesiąt metrów kwadratowych mieściły się jeszcze dwie inne kawiarnie, apteka i muzeum miasta Nimes. Tu poznałam pewnego dnia Gerarda, który przyjechał do Patricka w odwiedziny z Paryża, mojego pierwszego w życiu Hindusa – Francuza z krwi i kości, bez śladu akcentu, do którego jestem tak dziś przyzwyczajona, biorąc pod uwagę ilość moich znajomych tamtego właśnie kręgu kulturowego. Gerard był przewodnikiem, tak jak Pat. Mieli obaj wspólną pasję która była i moją. Kino. Tego samego dnia nie omieszkaliśmy jeszcze zajrzeć do ulubionego przez wszystkich mieszkańców Nimes cinema artistique, kina zwanego
    ambitnym, kina które nie „zbrukałoby się” wyświetleniem którejkolwiek z hollywodzkich produkcji, pokazywało zaś nieznane nikomu filmy europejskie. Nowości i starocie, obrazy nagrodzone i obrazy ulubione właściciela kina, obrazy na życzenie widzów i na przekór widzom. Gerard uwielbiał filmy japońskie, nie wiedział zaś nic o produkcjach Bollywoodu – dziwnym był Hindusem – mówię sobie w duchu z dzisiejszej perspektywy. Poza twarzą która zdradzała jego pochodzenie, nie miał z korzeniami azjatyckimi nic wspólnego. A szkoda. Nie chcę, aby i mi było szkoda po latach utraconych związków z własną kulturą, niezależnie od tego gdzie przyjdzie mi ostatecznie żyć w przyszłości.
    A planów było już tak wiele. Miała to być początkowo Francja i Nimes, z Pierrem, potem miał być Paryż. Paryż, który zwiedzaliśmy jeszcze oboje, Paryż, który widziałam jeszcze po 97 roku wielokrotnie, a za każdym razem odmiennie, widziałam oczami własnymi, oczami przyjaciółek Polek, oczami ukochanego Francuza i ostatnio oczami Nadira, Hindusa, któremu Francja była obca, tak jak mi obcy był Pakistan. Być może jednak właśnie dlatego tak silne wywarła na mnie wrażenie moja pierwsza wizyta w Karachi, o której opowiem, tak, opowiem później, cierpliwości. Być może dlatego moja ostatnia wizyta w Paryżu w towarzystwie Nadira nie była już tak magiczna i niezapomniana. Była inna. Była naszym tygodniem miodowym, była leniwa i pozbawiona zmęczenia jak to miało miejsce podczas pierwszej mojej lipcowej wizyty w stolicy w towarzystwie przyjaciółek z Polski, które w ciągu pięciu dni chciały zobaczyć absolutnie wszystko, ciągnęły więc mnie ze sobą wszędzie, oporną zmęczoną kobietę z dużą nadwagą po
    półrocznym pobycie we Francji i nieodpowiednich dla niej francuskich nawykach żywieniowych. Ostatecznie byłam jednak jedyną wśród trzech która mówiła po francusku. Byłam niezbędnym składnikiem wypraw po mieście.
    Lipiec 96 roku szybko jednak minął i nastał lipiec 97. Wówczas przybiliśmy z Pierrem do portu paryskiego niedaleko Montmartre, w malowniczej dzielnicy schodków, starych kamienic i placów gdzie rozsiadały się co rano stoliki kawiarniane i sztalugi artystów. Wówczas wylądowaliśmy szczęśliwie na jedenastym piętrze wieżowca, w mieszkaniu serdecznego przyjaciela Pierra, Jean Michela. I tam powracaliśmy każdego wieczoru po całodziennych leniwych jednak i pełnych radości wyprawach po mieście. Tam spotykaliśmy się po ósmej gdy do domowego portu przybijał w końcu zmęczony Jean Michel i zabierał nas samochodem do jednej z wielu znanych mu w okolicy lub w centrum Paryża restauracji. Najmilej wspominam do dziś tamten wieczór, tamto spotkanie w prawdziwej włoskiej pizzerii w dzielnicy Montmartre. Byli wszyscy nasi serdeczni przyjaciele: był chudy Gerard o śniadej twarzy, była Annette, maleńka urocza o postaci figurynki pielęgniarka brunetka, była wielka Steph, czyli Stephanie, czyli nauczycielka
    wychowawczyni o ciętym dowcipie, która strofowała i wyśmiewała wszystkich rzucając swoje nieśmiertelne – Relaxe-toi!
    Ne sois pas si constipé! Vas-y! – Co znaczyło mniej więcej tyle że należało się wyluzować i być sobą, przede wszystkim być sobą. Była siostra Jean-Mi, Elaine, chuda i wysoka, pielęgniarka jak Annette, jej fizyczne przeciwieństwo – ta która cały wieczór niemal opowiadała o swoim doświadczeniu wolontariuszki w Afrykańskim szpitalu w Kongo. Nieco później pojawiła się również para z Nimes, Cathy, szczupła krótko przystrzyżona kobietka o ciętym języku i długim nosie, artystka malarka i instalatorka oraz jej mężczyzna, o dwadzieścia centymetrów od niej wyższy Philip, cyrkowiec akrobata i muzyk. I byliśmy tam oczywiście my dwoje, ja i Pierre. Wówczas żadne z nas nie wiedziało, że będzie to nasze ostatnie tak radosne wspólne spotkanie w gronie przyjaciół. Wraz z moim wyjazdem z Francji nasz związek zaczął przeżywać kryzys. Obumierał tak jak my schnęliśmy z
    tęsknoty. Wierzyłam, że wraz z ukończeniem studiów uda mi się wreszcie wyjechać na stałe i zamieszkać z Pierrem we Francji, nie wiedziałam jednak jak wiele miało się jeszcze wydarzyć w 99 roku, jak szybko obrócić w proch miały się nasze wspaniałe plany.
    Wówczas jednak nasz magiczny wieczór wciąż trwał i jego nastrój nie zgasł jeszcze, aż do momentu powrotu do mieszkania Jean-Mi, gdzie spaliśmy we trójkę na jednym szerokim łóżku, potwornie jednak niewygodnym bo twardym – co było podobno typowe dla łóżek w stylu japońskim. To było ciekawe doświadczenie niewinnego a jednak trójkąta. Zaśmiewaliśmy się do rozpuku gdy pierwszy raz zrozumieliśmy, że Jean Mi zapraszając nas do siebie zupełnie nie zaplanował nabycia drugiego posłania. Nawet gdyby to jednak uczynił, maleńkość powierzchni – typowo paryska – nie pozwoliłaby mu na jego rozłożenie. Stół, jedno duże łóżko, mały regał zajmowały powierzchnię optymalnie i zupełnie. Tak więc zostało. Spaliśmy we troje w jednym łóżku, wiercąc się i kręcąc, nie pozwalając zasnąć Jean Mi, co przecież było jak najbardziej w naszym interesie. Najczęściej jednak, nie doczekawszy odpowiedniej chwili, rezygnowaliśmy z seksu na rzecz snu.
    Dla Pierre’a Francja była miejscem pełnym przyjaciół i znajomych. Nigdy nie miałam okazji odwiedzić z nim choćby jednego hotelu, być może i dlatego, że nasze podróże nie były aż tak liczne. Do nich zaliczyć można jednak wyprawę do Normandii, gdzie mieszkaliśmy znów z Pierrem na poddaszu domu który przypominał skromniejszą wersję chateau de famille – prowincjonalną starą tradycyjną siedzibę, francuski dworek. Valerie, jej rodzice i stary dziadek, wyprawy na rowerze w krótkiej spódniczce, której dziś bym już nie włożyła, confiture de lait i le cidre czyli konfitura z mleka która w smaku przypomina nasze cukierki krówki i napój gazowany alkoholizowany z jabłek – te wspomnienia zachowałam, a jednak nieostro i nieostrożnie, niepełnie. Francja na zawsze pozostanie dla mnie krajem marzeń niespełnionych, krajem w którym wszystko pachnie i smakuje niepowtarzalnie, jak nigdzie indziej na ziemi. Każdy jednak powrót do Francji przynosi mi kolejne rozczarowania. Gorzkie
    spotkanie z Patrykiem po rozstaniu, jak i wyprawa z Nadirem przez Paryż do Calais to rozczarowanie i spojrzenie na Francję okiem obcym i niechętnym. Pierwszy przypadek – Patrick był wciąż zakochany i pełen żalu i wyrzutów, dla mnie wówczas nie do zniesienia, tak że myślałam tylko o tym by jak najszybciej uciec, najdalej od Francji. Drugi przypadek – Podczas gdy Nadir był oczarowany Francją a szczególnie Paryżem, ja doszukiwałam się błędów, pomyłek, dziury w całym, krytykowałam hotele, maniery i jedzenie które nam serwowano – jak tubylec który wstydzi się za własnych ziomków chcąc jednocześnie aby obcokrajowiec i gość poznał jedynie to co najpiękniejsze we Francji.
    Zdążyłam zapomnieć już o Steph i jej nieśmiertelnym – Wyluzuj się! Bądź sobą. – Czy rzeczywiście nie byłam sobą? Byłam, a jednak wówczas, w 99 roku byłam już zgoła inną Anną niż ta przed rokiem i przed dwoma laty. Francuski okres mogłam już uznać za zamknięty choć niezapomniany.

    ————————————————————————————————

    Stasinowo, 20.08.86

    Kochana Aniu,

    Bardzo dziękujemy Ci za listy, które do nas przysłałaś. Przyszły też karty dla całej rodziny. W domu nic nowego się nie dzieje. Daniel już pojechał na Jelonki więc jesteśmy tylko my i Babcia z Dziadkiem.

    Podróż od Was do domu mieliśmy dobrą. Od Was wyjechaliśmy o 18 a w Stasinowie byliśmy o 24.

    W Stasinowie zepsuł nam się maluch i Tata jeździ do pracy autobusem, myślę, że zdąży go naprawić do Waszego powrotu, a jeżeli nie to przyjedziemy po Was pociągiem. Poza tym nic nowego się nie dzieje. Ani Kosak chyba nie ma bo jej nie widzę.

    Na tym kończę.

    Całujemy cię z Tatą mocno.

    Do końca kolonii już blisko. Pa

    Mama