Joanna L. Chołuj
Jestem
= rocznik 74r. 🙂
= niezależną osobą, fajną kobietą, z astro i numerologii – Ryby, Tygrys, Ogień, Dziewiątka
= absolwentką Polonistyki oraz Kolegium Języka Angielskiego i Francuskiego na Uniwersytecie Warszawskim.
= matką dwu synów
= nauczycielką własnych dzieci w edukacji domowej
= nauczycielem zajęć kreatywnych i języków obcych
= właścicielem domowej świetlicy językowej Omnibusik w Piasecznie (www.omnibus.joannacholuj.pl)
= wielbicielką alternatywnych sposobów na życie, slowlife, slowfood, metafizyki, filozofii, jogi, medytacji, ezoteryki
= pisarką, poetką, blogerką, wielbicielką rysowania i podróży (www.joannacholuj.pl)
= fanką zdrowego jedzenia i produktów ekologicznych, chińskiej medycyny tradycyjnej TCM , zielarstwa, i kuchni pięć przemian
Lubię
=uczyć, pomagać kobietom, uczyć się, tworzyć
Nie lubię
=wyścigu szczurów
=mówienia mi co „muszę, powinnam i wypada”
=kłamstwa
=życia bez sensu i celu, wygodnictwa, konsumpcjonizmu, telewizji, bezmyślności
=chemicznej medycyny
Teksty te które napisałam od momentu uczestniczenia w KPS
***
poszło o te wyrwane z albumu zdjęcia
szare
ecru
misternie klejone
przez matkę sprzed trzydziestu lat
jeszcze widzę ją, skupioną i nieobecną
jej szczupłe arystokratyczne palce
i w owal idealnie spiłowane paznokcie
jak dba. podpisuje i ślini
koronkowe rogi dla tych czarno-białych zdjęć
poszło o te wyrwane z albumu zdjęcia
które oglądam zbyt często
przy tobie mały
i zapominam
że czujesz być może to, co kiedyś ja
9.12.2016
***
powiedzieli „fotografia”
a niech to!
i wyskoczyło wspomnienie
z pomarańczowego dziennika
z albumów wciśniętych w kąt biurka
ze stosu ćwiczeń Bradshawa *
z kremowo-szarych zdjęć
z brzucha z wątroby
z urwanych snów, które pamiętam
bo ja
to te krzywe grube nogi
grzywka, sińce pod oczami
sznurowane juniorki w ciapki
lalka cyganka lub
inny obiekt przylepiony do rąk
z potrzeby bezpieczeństwa
na pół dnia
9.12.2016
*John Bradshaw. twórca teorii i ćwiczeń terapeutycznych pt odnajdywania wewnętrznego dziecka
W mojej poezji
.
w mojej poezji Okudżawy ślad
okruch Wysockiego, Achmatowej łza
Świrszczyńskiej cielesność i baroku skraw
stoję im na ramionach
wdycham z fajek dym
woń perfum, tabaki ostrej pył
starodruków kurz, Morsztyna co dba
o czar oksymoronów, u kuzyna zaś
sarmackiego konceptu inspiruje świat
w mojej poezji prochu ojców ślad
szczypta Prowansji, lawendowy szał
egzotyka arabska i słowiański kraj
świątecznie
zwłoki choinki ciągnęła po chodniku
posrebrzane stopy ocierały się boleśnie
rano
odrąbali jej zielone ramiona Lavinii
nie miała ust by wykrzyczeć
żal
gdy otworzyły się ciężkie drzwi
i na chodniku został tylko
zielony drobny ślad
Drzewo genealogiczne
1
Rozłożyłam tę kartkę. szeroką na metr.
I podniosłam do oczu. i dotknęłam – tu brzeg.
Przezroczysta koronkowa jak koszuli babci ścieg
Lecz to mało, tak mało
Choć ich trzy były, cztery
Wciąż niedobór widziałam
by pomieścić te krzewy
te gałęzie te liście
te praszczurów korzenie
i te szczątków winne kiście
2
Rozłożyłam tę kartkę. Szeroką na metr.
Popatrzyłam. Tak dobrze. Tu utniesz, tu sklej.
A tu moja kochana swój na środku liść miej.
I zaczęłam pracowicie
szkic rodziny odtwarzać.
Osiem drzew i praojców,
chaotyczny gąszcz liści
piął się w górę jak bluszcz
Do pasynków do szczątków
sześć pokoleń kwitło już
3
Popatrzyłam na tę kartkę. Szeroką na metr.
Gdzież ja jestem w tej rodzinie. Gdzie jest życia mego bieg ?
patrzę piszę odnajduję, ale drzewo przykrył śnieg
W gnieździe ojca obok brata
tłum kuzynów czule obcych
gdzie jest stopy mojej odcisk
powołanie, życie, plany?
Rok siedemdziesiąty czwarty
to łóżeczko i ten żłobek
Wzrastać było tu czy warto
kochać, milczeć, pasje tłumić…
4
Popatrzyłam na tę kartkę. Szeroką na metr.
Uczuć przypływ oczy zalał. Mżawka myśli… Zdrada skąd?
Moja inność skąd? pozorna? Myślę, nie wiem. Patrzę wciąż.
Prawa strona miecza ślad
czci porządek i czci ład
święta chrzciny i wesela
katolicy: pradziad dziad.
prawa strona, ojca strona
chłop rzemieślnik lekarz cieśla
wszyscy grzecznie zachód czczą
mazowieckie pole, Bałtyk
to nie dla mnie, ja nie stąd
5
Zapłakałam nad tą kartką. Szeroką na metr.
Jest Joanna, pierworodna. Jest i mężów moich trzech.
Jest przychówek, acz niewielki, przeszła młodość, został wdzięk
Chaotyczny powiew liści
lewej strony po kądzieli
kartkę pieści i szeleści
jak wezwanie, jak pokusa
Tu Podlasie prawosławne
tu twej babki chaty ślad
Matki matka tu mieszkała
dziada „była” i twój dziad.
6
Zapłakałam nad tą kartką. Szeroką na metr.
Dziwnie splata się liść z liściem. Czasem chaos, czasem ład
Moje życie tak się plecie – raczej wschód niż zachód mam.
Prawa strona, miecza ślad
czci porządek i czci ład.
Lewa strona po kądzieli
melancholia przy niedzieli
Cerkiew pełna, cerkiew pusta
przed nią rzadko stopy ślad
ale życie takie żyzne
ciało, usta, wolność prawd
7
Klękam teraz nad tą kartką. Szeroką na metr.
Garść pasteli w mojej ręce. Zieleń liści, retusz ciał.
Co pokazać co zrozumieć, by genogram sens swój miał?
ja – rodzina. ja w rodzinie
karczma kościół cerkiew absynt
pola krowy zboża łan
mix pomysłów jak żyć warto,
dużo zbłąkań, śmierci szał
tak nierówno, tak pod górkę
a na górce wisi wuj
czasem płaczą nad tym wujkiem
częściej szklanki prawie pół
8
Klękam teraz nad tą kartką. Szeroką na metr.
Widzę w myślach moją chatę. Na Podlasiu drogi bieg
na podlasiu malowanie, chaty z bajki, moja gdzie?
Widzę książki. widzę wiersze.
Zioła drzewa. warzyw gaj
widzę – szczęście moje pierwsze
trzeci mąż, synkowie dwaj
widzę korzeń sosny w lesie
na cmentarzu dziada ślad
widze wenę jak mnie niesie
i na rękach mąż, bóg daj 🙂
9
Medytuję nad tą kartką. Szeroką na metr.
ktoś nie zmieścił się, ktoś wdrapał – wyżej niż pokoleń ścieg
czuję radość, czuję pełnię, tyle rąk dotyka mnie
pozdrowienia, pocałunki,
pożegnania, skype i tel
jestem wdzięczna za ten tłum
choć jedni tu, a drudzy gdzie?
trochę znam ich, trochę nie…
…nawidzę gniewów, ściem
milczeń, przekleństw,
skrętów w złe
ale są, i ja wśród nich
i ślady naszych stóp na mchu
dialog dwojga, na temat sukcesu
On – Sukcesywnie depresyjnie zapadasz się w fotel. głębiej
Ona – Sukcesja nie jest mi pisana. w testamencie, tudzież do tronu
On – Sukcesem byłby waćpanny tomik. wierszy. i wolność
Ona – Sukcesy święcić szampany pić. nie dla mnie, nie teraz
On – Sukcesu żądni inni obok idą. ich wielu
Ona – Sukces zamazany szminką podobno jest. ja nie wiem, szminki nie mam
On – Sukces i sława to słowa syczące szpanem. męskie szalenie
Ona – Sukcesu synonimy wolę. mniej z węża mają i z angielskiego „wow”
On – Pięknie prostodusznie i miękko po polsku – Powodzenie
Ona – Podobnie – Pomyślność.Jest w tym Prawda i Piękno
On – Zapewne, ale sukces to zarówno Zwycięstwo Zasługa i Wzlot
SUKCES
S ekundę przed dotarłam na brzeg
U godził tylko stare drzewo, na skraju krawężnika
K oncert dwóch ciał unisono brzmiał
C ierpliwie czekał mój kochanek. Prezerwatywa nie tak…
E meryt świeży w podróż życia bieży
S ekund kilka po starcie cisza wybuch metafizyka
Opowiadanie pierwsze – „Kawa po turecku”, z cyklu „Oni i coś na ząb”
na zadany podczas KPS temat – sukces
… dobrze gdy kuchnię i sypialnię dzielą tylko dwa kroki
dobrze jest nawet gdy mamy dwa w jednym
dobrze gdy na chwilę łóżko staje się stołem a stół łóżkiem
…źle gdy w kuchni zabraknie czułej i delikatnej ręki kucharza
źle gdy w sypialni zabraknie ciepła i pikantności
………………………………………………………………………………………………………………….
1 – kawa po turecku
Ot, zrobiłam sobie dziś poranną kawę, jak co dzień, i pomyślałam o nim. Pamiętałam te kilka dni, które spędziliśmy razem w Turcji, na południowo zachodnim jej krańcu, w mieście bez nazwy już w tej chwili, bo nie potrafię jej przywołać w pamięci. Wciąż widzę jednak ten śmieszny mały domek z wejściem od podwórza, furtką od frontu i wąskim chodnikiem wzdłuż ściany zarośniętej wspaniale pachnącą rośliną pnącą o różowych kwiatach. I widzę mieszkanie dwupokojowe i kącik kuchenny, i sylwetkę Aytekina od tyłu, barczystą i wysoką. I jego dłonie w momencie, gdy bierze delikatnie maleńki dzbanuszek o srebrnym kolorze, chwyta za długi uchwyt, nalewa wody i stawia na gazie małej kuchenki gazowej. Potem otwiera puszkę z kawą – jej zapach już wówczas wyczuwam i sprawia on, że czuję się błogo i spokojnie. Aytekin wsypuje dwie łyżeczki czubate do wody w czajniczku i odwraca się w końcu do mnie, uśmiecha i siada obok na kanapie.
Nie pamiętam, aby kiedykolwiek wykipiała mu przygotowywana ze czcią kawa po turecku. Jej niewielka ilość, która po nalaniu mieściła się w specjalnie przygotowanej malutkiej filiżance, zbyt cenna była, by mogła się wylać podczas parzenia. W jakiś cudowny dla mnie sposób zawsze wiedział kiedy jest gotowa i zaczyna wrzeć. Sztuka, której ja do dziś nie mogę opanować, być może dlatego, że nie poświęcam jej tyle uwagi co Aytekin, być może dlatego, że pozostawiam ją samotnie w kuchni gotującą się po turecku w podobnym małym dzbanuszku i wykonuję milion różnych porannych czynności w dalszych rejonach mieszkania. Nie siadam zaś i nie słucham odgłosu gotującej się czarnej mikstury.
Dziś nadaję mojej kawie smak odrobinę arabski, dolewam do niej mleka z puszki z dodatkiem kardamonu, jakiego bodaj nie znajdzie nikt tu w polskich sklepach. Wówczas tamtej zimy roku 2000, w grudniu piliśmy naszą kawę bez mleka. Była mocna i aromatyczna. Przyrządzał ją przecież mój przyjaciel, mój turecki kochanek. Tylko kilka chwil trwało rozkoszowanie się kawą. Wstawaliśmy późno. Dochodziła zwykle dziesiąta. Za oknem słońce. I naturalne tu na południu początki wiosny. Jego jednak otaczały nieprzerwanie bezsłoneczne, melancholijne i depresyjne nastroje. Zdawało mi się, że już o dziesiątej słońce zbliża się ku przeciwległej stronie horyzontu. Muzyka Beethovena, głęboka i nostalgiczna. Sonata księżycowa, której dźwięki rozbrzmiewały nie tylko nocą, ale i o poranku. To ona płoszyła słońce i mój uśmiech – myślałam. To ona powiększała moje przerażenie, gdy Aytekin sięgał po kolejny już kieliszek wódki, którą otwierał jeszcze zanim otworzyłam oczy.
Po raz ostatni piliśmy jego kawę po turecku tuż po nowym roku. 2001 rozpoczął się niespokojnie. Gdzieś w jednym z kawiarno-barów tego miasteczka bez nazwy w górach nad brzegiem morza, gdzieś hen za Izmirem. Atmosfera przypominała hulanki la feria francuskiego południa. Byłam szczęśliwa, byłam zakochana. Widziałam tylko jego oczy, ciemne, fascynujące i nieustannie smutne, trochę nieobecne – odpowiednia ilość używek, papierosów i alkoholu nie mogła pozostać bez wpływu. Czułam jego dotyk – nie zawsze delikatny, zawsze męski. Czułam podniecenie, gdy wodził palcami po moich plecach, gdy gładził moje dłonie. Wówczas jednak, w tamtym zatłoczonym barze, poczułam jak tracę kontrolę nad jego wzrokiem ustami dotykiem. Chciałam wracać, wracać! W środku sylwestrowej nocy chciałam znaleźć się wreszcie z powrotem w domu, choćby w tym maleńkim letniskowym domku, gdzie nie istniał żaden system ogrzewania poza małym piecykiem nad którym grzałam zwykle ręce. Chciałam się tam schować. Wejść do łóżka. Napić się kawy…
Wracaliśmy. Nie padło ani jedno słowo. W ciszy weszliśmy do domu. Szczęk klucza i trzask drzwi. Po chwili zbliżenie bez słów i dźwięków. Rozpaczliwe i ciche. Relaksujące. Czekaliśmy na to oboje. Jak na kolejną dawkę narkotyku – dla niego i dla mnie jednakowo niezbędną.
Leżałam na wznak z otwartymi oczami, czekając aż zapadnie w głęboki sen. Wówczas wstałam i wyszłam z sypialni. Rozejrzałam się niepewnie szukając wzrokiem srebrnego naczynia. Jest. Całą operację wykonałam na podobieństwo tej, którą obserwowałam od tylu dni. Kilka chwil oczekiwania. Mogłam wreszcie ogrzać dłonie i stopy w cieple elektrycznego piecyka. Łowiłam w poranno-nocnej ciszy każdy dźwięk. To był jedyny poranek, pierwszy i ostatni, gdy kawa mi nie wykipiała.
schody
intro
schody w dół
schody w górę
stopniowanie
regularne krótkie
tudzież wcale nie
alchemia bytu
wizualizacja
wilgotna powierzchnia
czy suchy mur…
Bo to było tak..
slyszałam kiedyś całkiem niedawno
nawet…
że usiąść należy w fotelu
a jakże…
Wygodnie lecz nie przesadnie
wygodnie..
akuratnie tak
Stopy na podłodze ręce na
kolanach bodaj?
Oczy zamknąć, powieki odprężyć
i śnić..
nie! Źle mówię. Wi- zu – a – li -zo – wać
widzieć po prostu
siebie? Coś ? Nic ? Nie wiem? Duszę umysł jaźń?
Instrukcji..
instrukcji słuchać. Schodami iść. Skręcać…
na prawo?
I lewo oczywiście. Według instrukcji iść
to znaczy
widzieć. Wi-zu-a -li – zo-wać sobie to.
tak zrobiłam
kiedyś to było. Dawno. Dawniej. Najdawniej.
wysoko
lub nisko, ale gdzieś hen
WE MNIE…
outro
schody w prawo
schody w lewo
stopniowanie
nieregularne długie
tudzież wcale nie
alchemia niebytu
wizualizacja
sucha powierzchnia
czy wilgotny mur