Własne miejsce na ziemi (Rocznik 74)
Anna przyjechała na kilka tygodni do domu rodzinnego w Polsce. Chciała odwiedzić rodziców, zajrzeć po długich pięciu latach nieobecności do swojego dawnego pokoju.
Dopiero po kilku godzinach udało jej się oswobodzić z objęć babcinych pytań i rodzicielskich radosnych dywagacji i planów ich podróży i odwiedzin u niej w Dubaju. Uciekła chyłkiem pod pretekstem zmęczenia. Na górę. Do zielonego pokoju. Rozejrzała się. Nic się nie zmieniło. Nawet sterta papierów, którą wyjęła kiedyś leży wciąż w kącie przyciśnięta cioężką niebieską teczką. Matka nawet w momencie sprzątania tych pomieszczeń nie zmieniała taktownie miejsca położenia określonych przedmiotów. Anna kochała ją zawsze za ten niedomienny szacunek dla bliźniego, choćby był własnym bałaganiarskim dzieckiem. Przerzuciła kilka stron tekstu który zamknięty był w teczce. To był stary druk opowieści wspomnieniowej, którą kiedyś napisała. Wspomnienia z 30 lat jej życia. Ot tak, hojnie, dobrodusznie, wylewnie opisane, ale z dystansem. Anna uśmiechała się do siebie czytając. Wciągało. Po kilkunastu minutach usłyszała jednak głos ojca, który prosił ją o pomoc przy swoim pececie. odkrzyknęła z góry do stojącego u dołu schodów na znak zgody. Za pięć minut! Siedząc już po chwili przy komputerze, Anna przypomina sobie, że zapisała na tym dysku dawno temu ten właśnie plik. Plik wspomnień. Faktycznie. Miał się odleżeć – przywołała w pamięci tamtą intencję. Inna kopia tej samej opowieści, których przecież tworzyła zawsze co najmniej pięć, zaginął wraz z danymi na jej starym laptopie. Ponadto sama własnoręcznie z pełną premedytacją wykasowała go zewsząd z wyjątkiem komputera rodziców. Miał się odleżeć. Odpocząć. Nabrać smaku, tak jak ona miała nabrać dystansu.
I odleżał się. Po ponad pięciu laty Anna sięgnęła wreszcie po tekst. Jednocześnie jednak, zajęcie odgrzebywania wspomnień wciągnęło na tyle, że przejrzała również całe nagromadzenie listów które składała starannie w specjalnym pudełku. Najstarsze sięgały jej dzieciństwa, lat podstawówki i jej przyjaźni korespondencyjnych międzynarodowych wedle w politycznie poprawnego schematu wówczas, po rosyjsku.
1986 Bulgaria
Zdrawstwuj Ania
S bolszim priwietom k tiebie Żenia. Dostałam twój list i bardzo się cieszę. Bardzo ci dziękuję. Dziś jest 3 marca, Narodowe Święto Bułgarii.
Pogodę mamy dobrą, nie ma śniegu. Ja jestem już w siódmej klasie, mam 13 lat.
Gdy mam wolny czas czytam, oglądam telewizję i pomagam mamie w domu.
wysyłam ci jedną pocztówkę,2 martieniczki i 2 telegramy.
Do widzenia!
Pisz!
Czekam z niecierpliwością!
Żenia
*
Właściwie nie znałam dziadka ze strony mamy. Widziałam jego zdjęcia i gdzieś tam mgliście wyobraźnia odtwarza jakieś niejasne obrazy i wrażenia jego obecności. Podobno mnie uwielbiał. Podobno rozpieszczał i psuł nosząc wciąż na rękach. Jedno z babcinych zdjęć w albumie, którego już nigdy może nie obejrzę po raz kolejny, przedstawia portret dziadków w charakterze matki i ojca chrzestnego jakiegoś zawiniętego w bet nieznanego mi berbecia. Dziadek – postawny wysoki mężczyzna lekko już łysiejący – kto powiedzieć mi może ile miał wówczas lat, może 40? – spoglądał pustym wzrokiem w dal, gdzieś przed siebie, ponad głowa fotografa, gdzieś na wskroś, na przestrzał, gdzieś w pustkę wpatrywał się poza obiektywem. Ciemne obramowanie oczu, ciemne brwi, ciemne włosy – był z tego co pamiętam z opowieści mamy i babci – brunetem – niewiele przecież może mi powiedzieć na ten temat czarno białe zdjęcie. Najbardziej uderzające poza jego nieobecnym jakby nie z tego świata spojrzeniem, był wizerunek jego twarzy. Rysy bardzo ostre, wydłużona fizjonomia, wystające kości policzkowe, te, które odziedziczyła po nim matka, które odziedziczyłam ja. I ta przerażająca bladość twarzy, która przypominała mi bladość zgoła trupią. Tak, ta postać zdawała mi się w swoim wyglądzie całkowicie nieziemska tam na tym zdjęciu, nieobecna, trupia.. Może był już wtedy chory. Może już wtedy dokuczała mu wątroba. Jak wieść rodzinna niesie dziadek zmarł na marskość wątroby. Z własnej winy i przyczyny. Pił. Dużo i bez umiaru. Coś, czego nie toleruję i nie rozumiem. Co staram się jednak zrozumieć. Ostatecznie jest to uzależnienie jak każde inne. Ja jestem uzależniona od komputera, od pisania. To są moje uzależnienia o ograniczonych stopniu szkodliwości. Śmiertelność zerowa. Nie jestem więc jednak nieodrodną wnuczką swojego dziadka. Kto powiedział, ze uzależnienia i nawyki są dziedziczne? Kto? Czyżby chodziło o podatność na pewne uzależnienia? Łatwość wpadania w określone nałogi? Trzymajmy się jednak pewnych życiowych zasad. Jeśli nie paliliśmy nigdy papierosów – nie zaczynajmy ich palić – z ciekawości – droga Anno. Jeśli nie paliliśmy nigdy trawki, nie próbujmy się amatorsko sztachnąć i oczekiwać nieoczekiwanych wrażeń. Przecież i tak wiadomo, że wobec braku wprawy palacza się-zaciągacza nie uda ci się nawet poprawnie wciągnąć odurzającego dymu do płuc. Trzymajmy się zasad. Jeśli takowe są. Trzymajmy się tematu w tej opowieści którą mój ojciec zdążył już uzurpatorsko ochrzcić – sagą rodzinną.
Tematu jednak niejako nie ma. Tematem jestem ja i to co wiruje lub wirowało kiedyś wokół mnie. Ludzie, wydarzenia i uczucia. Pisanie jest przecież aktem codziennym, prostym, czasem natchnionym, czasem prozaicznym. Zgadzam się całkowicie ze słowami Julii Cameron, której książkę pochłaniam dziś od rana próbując zabić żmudne godziny oczekiwania na chwilę uwagi ze strony jegomościa właściciela księgarni w Dubaju. Gentleman ten obiecał wczoraj rozpatrzyć możliwość zainwestowania w „polish bookstore”. Nie zna on jednak jeszcze wizji misses Ann, która nie chciałaby, aby jej kącik książkowo-internetowo-kafejkowy stał się miejscem tak niezorganizowanym i bałaganiarskim jak księgarnia w Dubaju. Księgarnia, w której pracują jednak szalenie mili ludzie, księgarnia, w której wysyłam faks do Polski za darmo, w której dostaję lunch gratis z dołączonym przepysznym deserem lodowo-owocowym, w której od czasu do czasu pracownicy ponawiają zapytanie o kawę albo
———————————————————————————————
Zdrawstwuj nieznakomaja padruga Ania
Twój adres dała mi moja przyjaciółka, której na imię Żenia. Ona była na koloniach w Polsce. Aniu, ja nazywam się Jewgienija Asenowa Borisowa. jestem uczennicą 7 klasy. Moja rodzina to mama, tata i brat.
Chciałabym z tobą korespondować. Moja data urodzenia to 8 VIII. 76r. W jakiej ty jesteś klasie i jaka jest twoja data urodzenia?
Zaczniemy chodzić do szkoły od 15 września.
Kończę już ten list.
Wyślij mi proszę 1 pocztówkę.
Doswidania.
Pisz, ja czekam z niecierpliwością.
Jewgienija
————————————————————————————————
herbatę, w której internetowej kafejce surfuję już od kilku godzin całkowicie bezpłatnie. Jestem przecież przyjacielem i żoną przyjaciela właściciela.
Zgubił mi się gdzieś dziadek. Odnajduje go znów we wspomnieniach mamy. Tych, które mieszają mi się jednak teraz i plączą. Pozwolę sobie na przerwę, której nikt z was nie zauważy. Może jedynie za sprawą zmiany rytmu, drgań i nastroju prozy. Po przerwie. A przerwa dla matki. Niech to będzie rozmowa z nią. Weryfikacja danych rodzinnych. Nazwijmy to zbieraniem materiałów dowodowych. Och, czy nie napisałam już dalece więcej nż trzy zdania, tak jak sobie obiecywałam? Nie jestem w nastroju. Nie czuję się dobrze. Jestem znudzona i znużona. Taki bezowocny, a jednak ciekawy dzien. W Dubaju. Ot, takie wakacje, że i pisać ciężko i pióro chciałoby się powiedzieć – ciężkie, a w istocie klawisze klawiatury peceta oporne, tak ze naciskać trzeba niedelikatnie, z siłą i energia, której nie mam. Mam tylko świadomość potrzeby pisania oraz tę właśnie potrzebę pisania. Do zobaczenia po przerwie.
Drrrrr. Dzwonek starej podstawówki zawsze wywoływał u mnie efekt gęsiej skorki, ciarki alias mrówki przechodziły mi po plecach. To był skuteczny dzwonek, głoszący koniec przerwy – ten zawiadamiający o jej początku brzmiał zupełnie zupełnie inaczej. Koniec przerwy. Koniec leniuchowania, czytania, przysypiania, wylegiwania się na niewygodnym krześle księgarni w Dubaju. Kolejne dwie godziny minęły. Ja wciąż tutaj. Już siódma i zmierzch, a uwięziona w wieży długowłosa księżniczka zaczyna wątpić w szybkie pojawienie się księcia. Właściwie nigdzie nikt mnie nie zamknął. Dlaczego widzę zawsze negatywne strony sytuacji. Miałam przyjemność poznać idee i opinie pani Cameron. Świetnie. Pojawiła się w mojej głowie nawet nagła bezczelna myśl – powinnam stworzyć lub choc odnaleźc tego typu warsztaty w Polsce – creative writing albo twórcze pisanie. Ile osób chciałoby pisać a nie bardzo wie jak odblokować w sobie ten dar, tę umiejętność, której faktycznie chyba mało kto albo nikt nie jest pozbawiony. Czytałam z przyjemnością – wciąż jednak tkwiło w umyśle niemądre poczucie uwiezienia. Brak pieniędzy – posiadałam tylko karty kredytowe, które tu zdały się na nic z dala od banku i bankomatów, brak klucza do mieszkania, brak transportu, znaczne oddalenie i nieobecnośc męża, którego spotkania poza miastem przedłużały się w nieskończonośc. Wobec powyższych okoliczności – ogarniała mnie niemądra dziecięca bezradność. Czułam się paradoksalnie, jak dziecko zamknięte w domu. Podejrzewam, ze większość z nas w dzisiejszym świecie zdominowanym przez obraz, widziała film Home Alone. – Sam w domu, jeśli poprawnie przekazuję polski tytuł tego filmu – historia chorego chłopca, który przez kilka godzin pozostaje bez opieki dorosłych. Seria niewiarygodnych perypetii w walce z włamywaczami. Zabawny dialog, który zapada mi w pamięć:
– A wiec co powinnyśmy zrobić (skierowane do szczurka) – szczurek w odpowiedzi chowa się.
– Nie, nie. Nie będziemy się chować. Będziemy działać.
To była oczywiście swobodna interpretacja mojej ręki. Przypomina mi ona jednak rodzinne opowieści o tym jak to zostawiono w domu u babci Danusi małą Anię, wówczas śpiącą. O tym jak mała Ania obudziła się. Zobaczyła, że nikogo nie ma w domu. Znudzona sama sobą i samotnością, otworzyła w końcu okno z widokiem na piaszczysta wiejską ruchliwą drogę – i usiadła w oknie. I zaczęła obserwować i czekać.
—————————————————————————————-
Darogaja Ania!
Dostałam twój list i bardzo się cieszę. Bardzo ci dziękuję za śliczne pocztówki. U mnie wszystko w porządku. Niedługo będzie Nowy Rok. Uczę się wciąż w 7 klasie. Mam 13 lat. Mój ojciec, Asień, jest inżynierem, mama Natasza pracuje na poczcie, a brat Władysław uczy się w 11 klasie. Aniu, dziś jest 21 grudnia, ja wysłałam ci paczkę. Czy doszła? W paczce jest: pocztówka, lalka pamiątkowa w tradycyjnym stroju, jedna biała salaterka, cukierki i ciastka.
Aniu, jeśli chcesz to wyślij mi wasze pamiątki, cukierki i tak dalej. Czy są u was matrioszki, których u nas w Bułgarii nie ma?
Wysyłam ci teraz dwie pocztówki i jeden kalendarzyk.
Doswidania
Pisz, ja czekam
Żenia
———————————————————————————————
Na rozwój wydarzeń. Trochę jak mały Alex z Home alone, z nieodłączną lornetą i kamerką, trochę jak księżniczka oczekująca przybycia księcia. Miałam wówczas zapewne nie więcej niż 3 lub 4 lata. Dziadka Tadka na pewno już nie było. Zmarł bodaj w 1975 roku. Miałam rok. Wkrótce potem pojawił się drugi mąż babci, którego zaczęłam nazywać wujkiem Staśkiem. W jakiś sposób był spokrewniony z babcią. Nigdy jednak nie zrozumiałam zawiłej siatki powiązań rodzinnych ze strony mojej matki.
Wujek zwykł śmiać się dużo i jowialnie, zwykł żartować. To dziwnie, ale w tej chwili, gdy próbuję przywołać jego postać w pamięci, jego rysy, jego zachowanie, sprawia mi to trudność. Twarde grube rysy twarzy, dobrze zbudowane ciało, zwinna i sprawna sylwetka. Zwykł pracować w fabryce mebli, która zatrudniała wielu mieszkańców Wyszkowa i okolic. Jednoczesnie, wraz ze swoim bratem co tydzień bił świniaka i produkował domowym sposobem domowe wędliny. Kiełbasa i kaszanka, której dziś nie zjem. (Buuuu.. te twoje zasady i przekonania..!) Wieprzowina. Tak oczywiście. Staram się unikać powtarzania i tworzenia zaklętych kół w tej opowieści. Nie wrzucę więc tu dygresji nie na miejscu o tym jak to świetnie smakują wędliny produkowane na Bliskim Wschodzie – bez wieprzowiny, choć nadal zdaje mi się to niewiarygodne. Nic przecież nie może dorównać naszej, domowej roboty, wędlinie, polskiej kiełbasie! A z drugiej strony już dawna przestałam być smakoszem wędlin. Nie mnie laikowi oceniać.
Stasiek był osobą kreatywną i aktywną. Zamknięto państwową fabrykę mebli. Wyjechał do Stanów. Na kilka lat. Wrócił. I znów na kilka. Do Chicago. Jedynie tam znajomość języka angielskiego jest niemalże zbędna. Złapałam cię znów na małym kłamstwie, Anno – znajomość języka b y ł a zbędna. W tej chwili, nawet jeśli Chicago w pewnych dzielnicach jest polskim gettem, pomyślne przekroczenie granicy i przetrwanie odprawy celnej i przesłuchań bez znajomości języka i wsparcia ziomków w USA w postaci listów, zaproszeń, pieniędzy jest rzeczywistym problemem.
Czasy wujko-Staśkowe to są jednak odlegle czasy. Sprzed 11 września 2001. Wuj wysyłał wówczas prezenty w paczkach. Babcia mogła ustroić choinkę w jedyne w swoim rodzaju, a dziś popularne kolorowe koraliki i oryginalne wielkie bombki. Ja dostałam wielkiego żółtego królika i jaskraworóżową wełnę, z której matka zrobiła mi na drutach sweter. W tej chwili wysyłam paczki samej sobie rękami mojej przyjaciółki na Florydzie. Po kilku latach pomieszkiwania w USA zebrała się znaczna ilość dobytku, którego niestety nie byłam w stanie zabrać ze sobą do Polski – a właściwie wówczas nie przypuszczałam nawet, że anulowana będzie moja wiza turystyczna, że niemożliwe stanie się uzyskanie wizy B1 pracowniczej. Droga powrotu na Florydę została odcięta. Historia paczek powtarza się w moim przypadku jak przekleństwo. Przeprowadzka do Francji i ucieczka z Francji – paczki z Francji, wyjazd z USA i nie-przyjazd do USA – paczki z USA.
Stasiek wrócił do Polski w dniu mojej rocznicy komunii, która odbywała się wedle zasad kościoła katolickiego, uroczyście i na wzór pierwszej komunii świętej. Szczegóły szczegóły. Zapewne jakieś recytacje, białe sukienki, psalmy hymny kazania
—————————————————————————————-
3.12.88r Grodno
Zdrawstwuj Ania!
Dziś dostałam twój list i od razu odpisuję. Pytasz mnie czy chcę być twoją przyjaciółką. Oczywiście że chcę!!!
Bardzo się cieszę, że podoba ci się mój prezent.
Opowiem o sobie. Mieszkam w mieście Grodno. Uczę się w klasie 8 „B” szkoły średniej. Uprawiam sport. Wieczorem w sobotę chodzę na dyskotekę. Mam wielu przyjaciół i przyjaciółek. Jeśli twoi przyjaciele chcieliby adresy moich przyjaciół, do korespondencji, napisz mi. Napisz czy możesz bez problemu zrozumieć to co piszę.
Żebyś wiedziała jak wyglądam, wysyłam ci fotografię.
Tak, Ania, ty bardzo dobrze piszesz po rosyjsku! Zuch!
Napisz mi czym ty się zajmujesz. Co ty zbierasz.
Być może przyjedziemy do was na wakacje. Bardzo chciałabym cię zobaczyć.
I nie popełniłaś błędu, ta lalka, którą ci wysłałam po rosyjsku nazywa się klaun.
Pozdrawiam ciebie i całą twoją rodzinę z okazji Nowego Roku i z okazji świąt.
Wygląda na to że to już wszystko!
Pisz. Czekam.
Całuję
Lena
I ♥ you
————————————————————————————————
przyjęcie opłatka przy ołtarzu na język – tradycyjnie, co zawsze i do dziś zdaje mi się nie lada sztuką i nie lada udziwnieniem, zwyczajem mało estetycznym i mało higienicznym, popieram protestanckie przyjmowanie komunii „na rękę”. A że to niby świętokradcze dotknięcie sakramentu dłonią osoby spożywającej opłatek – cóż… nie znajduję innej alternatywy dla chrześcijan, którzy wierzą w śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa. Gdzież problem ? – czy święty Tomasz niedowiarek nie wkładał palców w rany Jezusa? Czy nie dotykała jego stóp Magdalena i jego twarzy Weronika? Gdzież problem? Nie zauważyłam, aby Chrystus mowił gdziekolwiek o swojej nietykalności. Przeciwnie. Był bliski i zawsze obecny.
Tuż po powtórnym uroczystym przyjęciu komunii i po powtórnym wyznaniu wiary w Boga i kościół katolicki, już w nowozbudowanym, nieładnym kościele w Stasinie, jechałyśmy z mamą same do Wyszkowa, maluszkiem, małym fiatem. Mama była wówczas nowo ochrzczonym kierowcą. To była jej pierwsza dalsza trasa. Tata do dziś opowiada przy wielu imieninowych okazjach jak to denerwował się i drżał o to, czy aby wszystko w porządku, czy nic się nie stało, czy sobie jego żona poradziła w drodze. Komórek wówczas jeszcze nikt nie miał, choć istniały już wielkie nieporęczne komóry, fatalnie drogie. A żona poradziła sobie jak najlepiej. Dotarły z córką do Wyszkowa całe i zdrowe.
Wyszków to był synonim wakacji, to było leniuchowanie i zabawy nad stawami za domem babci, na łąkach, na wałach przeciwpowodziowych, w wiklinie nad rzeką, nad samym Bugiem. Lata były tam zawsze piękne. Gęsta soczysto zielona trwawa porastała zawsze łąki, miejscami bardzo wysoka. Zbierałam tam kwiaty, robiłam wianki. Spacerowaliśmy wałami godzinami. Po kąpieli, przed kąpielą. Ale najpierw rano z domu babci, do furtki tuż przy ścianie zasłoniętej pnącym, zielonym małym winogronem, tuż przy małym ogrodzie pełnym malw i słoneczników i lilii z zadartym nosem, za furtką przez piaszczystą drogę na łąki, z łąk na wał i wiklinami wprost nad rzekę. Stąd już rzut kamieniem. Trawa rosła daleko, aż tam nad rzeką, dotykała piaszczystego skrawka plaży, zagarniała jej teren i znów cofała się. Piach był ciepły, woda poza obszarami płycizn, lodowata, rwąca, rzeczna. To była niebezpieczna rzeka – mówili starsi i opowiadali rozmaite historie o tym kto kiedy, w którym roku i jak utonął. Każdego lata zdarzały się takie nieszczęśliwe wypadki – a zwłaszcza – mówili – trzeba uważać gdy kto dobrze umie pływać. Bo za dużo hardości i pewności siebie, a rzeka jest zdradliwa, kryje wiry w miejscach w których najmniej spodziewamy się je spotkać. I tata znów opowiadał historię o tym jak pewnego wieczoru po wypiciu znacznej ilości trunków udał się z kolegami nad rzekę. I ot, zapragnęli popływać, i ot ktoś rzucił wyzwanie – przepłynąć rzekę wpław. I zgodzili się wszyscy niewiele myśląc – wszyscy świetni pływacy, pewni siebie. Ciężko się płynie w poprzek rzeki, nurt Bugu był niezwykle silny. Znosi. Płynęli wszyscy w okolicy mostu na Zimówku, nie wszyscy jednak dopłynęli. Jeden z przyjaciół zginął, utonął, nie dał rady, zbytnio zaufał w swoje siły. W tej chwili ten młody człowiek jest tylko wspomnieniem dla mnie, ułamkiem historii tatowej. Nie było tak jednak w przypadku śmierci jednego z moich kuzynów, czy wujów – jak wspominałam koligacje rodzinne są zdecydowanie moją słabą stroną – który również zginął w Bugu.
——————————————————————————————–
23.08.90 Grodno,
Zdrawstwuj Ania!
Piszet tiebie Lena. Załatwiliśmy wam zaproszenie. Przyjeżdżajcie do nas. Ja tak bardzo chciałabym cię już zobaczyć. Gdy przyjedziesz, nareszcie sobie pogadamy do woli. Jeśli możesz, to przywieź mi dżinsy, ciemne, twojego rozmiaru. Czekamy na ciebie. Zwrócimy ci pieniądze za te rzeczy. I jeszcze przywieź jak możesz, plakat SANDRA.
Czekamy na was niecierpliwie
Całuję
Lena
—————————————————————————————————-
Prigłaszenije
na czasowy wjazd do ZSSR
Wjazd dozwolony do dnia …………..15 czerwca 1991r
Obywatel…………………………….RP……………………
Nazwisko……………………Holub
Imię…………………………Anna Jewgeniszewna……………….
Rok urodzenia………………….11.03.1974r……………
Zaprasza się do ZSSR na ………………30………….dni.
Cel przyjazdu.
1.odwiedziny rodziny (znajomych) na stałe lub czasowo zamieszkujących w ZSSR. (nie trzeba zakreślać)
2. Inny powód………………….
Zaproszonemu będzie zaoferowane pomoc i zakwaterowanie pod adresem ………..m.Grodno ul.Dombrowskowo 29-63……………..
………………Ciudinowa Larisa Michailowna……………
(nazwisko, imię, otciestwo zapraszającego).
…………
(podpis)
Fakt zaproszenia potwierdza
……OWD Leninskowo raispolkoma gor.Grodno……….
Numer rejestracyjny……..16987
Opłata uiszczona w kwocie…..5……rub.
————————————————————————————————
Wyłowiono po kilku dniach jego ciało. Zniekształcone, nabrzmiała fizjonomia, odrażająca siność ciała topielca. Okrutna i nieestetyczna śmierć.
Historie topielców nie zmniejszyły jednak nigdy naszej dziecięcej ochoty na kąpiel w rzece. Byłam zawsze ostrożną dziewczynką, nie porywałam się na wyczyny takie jak przepłynięcie rzeki wpław, do pierwszego, do drugiego słupa podtrzymującego most w okolicach Zimówka, tam gdzie mieszkała moja babcia. Bałam się. Jednak nie podczas wyprawy pontonem z nurtem rzeki. Przecież był tata. Tata pływał bardzo dobrze i z tatą nic nie mogło się stać. Mama zdecydowanie odmówiła udziału w wyprawie, więc jedynie nas troje ja, brat i tata stanowiliśmy załogę pontonu. To był świetny układ. Po kilku godzinach właśnie mama czekała na nas na brzegu rzeki, gdzie zakończyliśmy spływ – naszą starą wielką czarną wołgą, którą sprezentował nam wujek Stasiek po wyjeździe do Stanów, wróciliśmy do Wyszkowa.
Na Zimówek wjeżdżało się z każdej strony z górki, to było osiedle położone bardzo nisko, co roku niektórych sąsiadów zalewało, gdy wiosną Bug wylewał, gdy woda przerwała wały. Dom babci, część bliźniaka stał tuż przy piaszczystej drodze, po jej drugiej stronie już tylko jak okiem sięgnąć łąki i wały. Przed domem mały ogród kwiatów, wąski wjazd na podwórko, dość wąski dla samochodu tak wielkiego jak stara ruska wołga. Podwórze dość obszerne, dzielone z sąsiadami z drugiej połowy bliźniaka, z którymi, jako że była to część skłóconej rodziny, nie zamieniało się niemal nigdy ani słowa, nie utrzymywało kontaktów. Sytuacja groteskowa i paradoksalna, która trwała przez wiele lat. Pani ciocia zza ściany była byłą żoną wuja Staśka, babcia serdecznie jej nie znosiła. Był tam też i inny jakiś powód zatargu, którego źródło dziś już trudno zrozumieć. Każda z kobiet chodziła uważnie po własnym wąziutkim chodniku, który po stronie babcinej prowadził od schodków szaroburych betonowych z barierką, zawsze chłodnych pod dotykiem bosych stóp, prosto w stronę parkanu i zacienionego przez wysoką wiśnię małego kawałka przestrzeni, gdzie stanął stół i kilka krzeseł, potem w lewo wzdłuż letniego domu, jak nazywaliśmy szereg pomieszczeń w podwórzu. Pierwsza z brzegu letnia kuchnia, której wnętrza już zupełnie nie mogę przywołać w pamięci, dalej pokoje i pokoiki, z których dwa połączone ze sobą wnętrza uległy pewnego zimnego dnia zaczadzeniu i opaleniu. Ktoś pozostawił włączoną popularną wówczas „farelkę”, czyli mały grzejnik z rozpalonymi do czerwoności grzałkami, dmuchający ciepłym powietrzem. Może było to zaprószenie, może nieostrożne dotknięcie zasłon, może wina kota, który również był mieszkańcem babcinego Zimówka, od czasu do czasu.
Chodnik betonowy prowadził do ogrodu warzywnego, do którego przylegał z drugiej strony, tuż za ogrodzeniem, staw zarośnięty pałką wodną, kaczeńcami i trzciną. Babcia uprawiała grządki pełne truskawek – mówiłam ogród warzywny? – Przejęzyczenie. Był to więc ogród warzywno – owocowy. Zarośnięty, pnącza truskawek trzeba było wciąż przerywać i usuwać, liście przerzedzać, aby nie przeszkadzały rosnąć wielkim truskawkom. Pomidory na tyczkach, rzodkiewki, marchewka, kartofle. Może szczypiorek, może pietruszka. Ogród ten przypominał podobny w Stasinie, u babci Mani, ten, który zlikwidowany został wkrótce po tym jak rodzice zdecydowali się zasadzić wszędzie trawę i krzewy ozdobne, wkrótce po tym, jak pojawiła się szklarnia,
————————————————————————————————
Zdrawstwuj Ania!
Przepraszam , że tak długo nie pisałam.
gdzie najpierw „produkowali” rodzice w pocie czoła asparagus, potem pomidory, potem już nic. Ogromna szklana przestrzeń nigdy nie stała się basenem, jak to lubiliśmy sobie marzyć. Stała się jedynie złomowiskiem, składowiskiem rzeczy już niepotrzebnych, które „szkoda wyrzucić”. Aż do momentu rozebrania kawałka po kawałku, jeszcze przed sprzedaniem nowego domu. Trzeba nam było przestrzeni w Stasinie, gdy okazało się, że połowa terenu przestanie należeć do naszej rodziny. Trzeba było miejsca, w które by przenieść altankę, i trzepak i skalniak mamy ulubiony. Trzeba było miejsca, w którym usiąść można by pod wieczór, przy grillu, przy gitarze i pośpiewać, to co tak jeszcze udało się wyczytać ze starego śpiewnika, w którym niepełne zawsze miałam akordy gitarowe, niedopisane słowa piosenek.
A jest taka piosenka, która szalenie zapada w pamięć, której nie znałam wówczas w moich latach nastoletnich. Nie znałam wtedy wówczas jeszcze ani słowa po hiszpańsku. Jeannette – Porque te vas? Dlaczego odjeżdżasz? Miłośnicy kina na pewno znają film Serry “Nakarmić kruki”, tę smutną historię smutnej dziewczynki, o „niewinnie zbrodniczych” skłonnościach i dorosłym spojrzeniu, tę, która ani razu nie uśmiecha się w pełni, nawet w momencie zabawy i słuchania tej właśnie ulubionej piosenki. „Dlaczego odchodzisz? Na dworcu będę stać niby dziecko. Dlaczego odchodzisz. Wszystkie obietnice odejdą z tobą. Zapomnisz mnie.” – słucham jej właśnie w tej chwili korzystając z dobrodziejstwa wynalazku laptopa i empetrójek. Przed chwilą pokłóciłam się z moim mężczyzną i wybrałam odosobnienie w drugim pokoju, rezygnując z jego towarzystwa. Trochę po kobiecemu chce mi się płakać, trochę po dziecięcemu mam ochotę wskoczyć pod kołdrę i odespać smutki. Nie robię jednak żadnej z tych rzeczy. Nadal piszę. O tym, jak to i ja byłam małą dziewczynką, jak to miałam do czynienia z babcią wcale nie-inwalidką ale całkowicie sprawną, dość potężną, zwinną kobietą, która zabierała mnie czasami z sobą do szpitala, gdzie pracowała. Gdy nie było mnie z kim zostawić, nauczeni doświadczeniem rodzice przezorniej już nie pozwalali abym kiedykolwiek została w domu sama, bywałam w szpitalu, na nocnej zmianie. Szło się tam na piechotę, na przełaj, przez most, długi i pełen dziur, most kolejowy. Nie bałam się. Babcia szła obok pewnie trzymając mnie za rękę. Skłonności samobójczych również u mnie nie wykryto, nie ujawniły się.
Oddział położniczy, gdzie pracowała babcia był zawsze bardzo ruchliwy. Mnie jednak kazano siedzieć w małej salce dla personelu. Inne salowe, koleżanki babci zagadywały mnie i rozśmieszały. Nie nudziłam się. Szpital był miejsce niecodziennym. Zastanawiałam się, co dzieje się tam za drzwiami, spoza których dobywały się stłumione krzyki. Podobały mi się zielone stroje lekarzy. Lubiłam chodzić z babcią i oglądać spoza szyby maleńkie zawinięte w bety noworodki. Wszystkie leżały w podobnych do siebie łóżeczkach na wysokich nogach, właściwie wszystkie dzieci były trochę do siebie podobne, akurat większość z tych, które oglądałam nie miała wcale włosów. Pamiętam, że czułam wtedy, że jestem dumna z siebie, zupełnie niezasłużenie – ja miałam włosy przy urodzeniu – należałam do tych odmiennych, tych innych i oryginalnych.
W drodze powrotnej ze szpitala, z mostu kolejowego niedaleko było już na Kazinowo. Wałem szły tory kolejowe, tędy jechał pociąg, który zatrzymywał się na tej właśnie stacji, na przeciwko której mieszkali moi kuzyni, synowie brata wuja Staśka. Było ich trzech. Najbardziej lubiłam najmłodszego, który był niemal moim rówieśnikiem, chrześniakiem mojej matki i największym na świecie urwisem i zawadiaką. Miał jednak również dużo uroku, czarował i zaczepiał, i flirtował, o ile to w ogóle było możliwe już w tamtych latach wczesnego dzieciństwa. Podobał mi się jednak bardzo – jego blond czupryna i szczupła sylwetka. Byłam w nim trochę może już zakochana. W pewnym momencie nasza rozmowa na trzepaku na podwórzu rodziny D. uzmysłowiła mi, że moje uczucia są w pewnym stopniu odwzajemnione. A może po prostu jeszcze raz dałam się zwieść naiwności, która do dziś płata mi figle, i pytanie Jacka – Czy kuzyni mogą się żenić? – przyjęłam jak swego rodzaju deklarację i poważnie rozważane zagadnienie. Figlarz. Dziecięce mrzonki. Dziś kochany mój kuzyn, kilka lat po ślubie, wniósł już pozew o rozwód z śliczną brunetką z Mazur, podczas gdy ja nawet jednego związku nie jestem w stanie sprowadzić na solidne tory, tak bym pewna mogła być że mnie i mojemu mężczyźnie z Pakistanu jest pisana jakaś wspólna przyszłość.
Z trzepaka widoczna była droga piaszczysta z jednej strony, za nią wał i stacja kolejowa, z drugiej strony podwórza zaś wzgórze i drewniany duży dom drugich w kolei sąsiadów – kuzynów. To była dziwaczna wówczas rodzina, zastanawiam się dziś, jak potoczyły się ich losy, po tylu latach mojej niebytności w Kazinowie. Para młodych wówczas ludzi, oboje szczupli, bruneci, rodzice trojga dzieci – już wówczas zdawali mi się podejrzanie niecodzienni i dziwni. Wnętrze tego domu to duży obszar niezagospodarowanej lub zagraconej zabałaganionej przestrzeni. Niesprzątnięte zabawki, niepozmywane statki, niebosiężna góra nieuprasowanej bielizny w pokoju, który służył za graciarnio-pralnię i w innych, które miały sobie wiadome przeznaczenie. Chaos. I tylko wieści dotarły do mnie dużo później, o tym, że wujek popełnił samobójstwo. JAK to? – Powiesił się. Tak po prostu. Nikt do końca nie wie – dlaczego.
Śmierć w rodzinie, jeśli oddalona, jeśli była to śmierć osoby niezbyt bliskiej, do której obecności nie zdążyłam przywyknąć, nie wywierała na mnie większego wówczas wrażenia. Ktoś był i zniknął. Mówiono jeszcze chwilę o nim, potem mówiono mniej. Te historie ciekawiły i słuchanie ich, jak słuchanie plotek – wciągało i pasjonowało. To była jedyna interesująca część „odwiedzin u rodziny.” A więc ten i tamten mieszkali w tym i tamtym domu, zwykli robić to i owo, byli szczęśliwi, nie byli szczęśliwi, nie znosili się nawzajem, mieli problemy, mieli dzieci, nie mieli dzieci, aż tu nagle pewnego roku dnia miesiąca przydarzyło im się to i owo, i ot pomarli.
Już jednak śmierć tej kobiety, o tak matczynych zachowaniach, tej która nazywała mnie pestką i brała do siebie wieczorem pod pierzynę i pozwalała ogrzać małe stopy obok jej ciepłego kobiecego ciała, to było wydarzenie zupełnie inne, istotne, trudne, niezrozumiałe. Nawet wówczas, w wieku piętnastu lat odczuwałam chorobę i śmierć babci Danusi jako coś gwałtownie niesprawiedliwego i niezrozumiałego. Chorowała kilka lat. Jakaś niby poprawa, potem znów pogorszenie zdrowia, bardzo późno zdecydowała się na operację woreczka żółciowego. To były niekorzystne czasy, to było niedługo przed 89 rokiem. Operacja była kosztowna, leczenie również. Lekarze jeszcze po jej śmierci upominali się u wuja o pieniądze. Lekarze.. lekarze nigdy nie powiedzieli nikomu co tak naprawdę było przyczyną śmierci. Oczywiście rak. Kiedy się to jednak zaczęło? Jak postępowała choroba i czy można było ją zatrzymać, uchronić babcię od śmierci? Zawsze już będę miała przed oczami te naprawdę ostatnie tygodnie życia babci. Niesamowicie schudła, była cieniem samej siebie, nie miała siły się poruszać, wstać z łóżka, odwiedzaliśmy ją w szpitalu. Znów te z wczesnych lat dzieciństwa zapamiętane zielone kostiumy lekarzy i zielone fartuchy, które wdziewać trzeba było gościom wchodzącym na oddział. Widzę mamę pochylającą się nad babcią. Widzę, że nie potrafi powstrzymać łez, spoglądając na swoją matkę, która nie ma już nawet siły na uśmiech i rozmowę.
Od tamtej chwili przestaliśmy jeździć do Wyszkowa. Wspomnienia moje zamazują się powoli, zacierają kontury obrazu małego osiedla, jakim był Zimówek. Nie wiem jak wygląda teraz, nie wiem co się zmieniło. Kto zbudował dom, kto umarł i kto się narodził. Dawno nie ma już babci Danuty, zapewne nie ma już żadnych śladów jej obecności. Wuj przeprowadził się, zbudował nowy dom, wiedzie zupełnie nowe życie. Czasami myślę, że chciałabym go znów zobaczyć, mimo że rodzice nie utrzymują z nim kontaktu. Zapewne nie poznalibyśmy się wzajemnie, zapewne nie mielibyśmy sobie nic do powiedzenia. Przeszłość zamyka się nieraz tak szczelnie, że nie sposób do niej wrócić, zbyt trudno wzbudzić w sobie chęć rozmowy i spotkania, na nowo, przekonać że warto. Czasem jednak zdaje mi się, że to co przeszłe nigdy w pełni nie przemija. Zmrużenie oczu niewątpliwie pomaga. Jakimowski i Zamachowski mają rację. Takie wrażenie towarzyszy mi czasem w naszym domu w Świdrze. Dziadek, który odszedł trzy lata temu wciąż zdaje się być obecny. Tyle jeszcze jest znaków jego obecności. Usunęliśmy z pokoju jego wielki stół krawiecki i maszynę czarną, klasyczną, na pedał. Wciąż wisi jednak to wielkie krawieckie lustro. Stoi w przedpokoju starodawny wysoki wieszak z wywiniętymi ku górze jak rogi bawole ramionami. Wisi jego wizerunek w dużym pokoju, wciąż stoi w babcinej sypialni jego łóżko.
Jak trudno jest jednak dzisiaj przywołać postać tego kochanego człowieka z lat, gdy uśmiechał się tak często, z czasów gdy jeszcze szył, siedząc bokiem na swoim wielkim drewnianym krawieckim stole. Odtworzyć w pamięci jego ruchy wprawnego krawca, jak fastrygował płaszcz, podkładał podszewkę, ale najpierw mierzył, zaznaczał mydłem krawieckim, kroił i poprawiał, i prasował. Wszystko na miarę. Wszystko doprowadzone do perfekcji. Ci sami zawsze klienci od lat. Wierni starym fasonom i dawnej metodzie krawieckiej. Trudno przypomnieć sobie głowę dziadka pochyloną nad „robotą” inaczej jak pokrytą siwymi włosami, z dużymi zakolami po bokach. Nie wiem jak był pierwotny kolor jego włosów. Lubiłam myśleć, że był blondynem – w końcu na imię dano mu Albin czyli z łacińska „Biały”. W moich wspomnieniach ten człowiek na zawsze pozostanie szczupłym białowłosym sprawnym średniego wzrostu staruszkiem, o żylastych sprawnych ramionach, sprawnych nogach. Do dziś rozśmiesza mnie to, w jaki sposób przygotowywał się do jazdy rowerem, spinając szerokie nogawki spodni spinaczami do bielizny. Spinaczami starej daty, który wówczas były jedynie drewniane. Dziadek jeździł rowerem codziennie niemal. To był jedyny pojazd jaki zdołał ujarzmić. Nigdy nie nauczył się jeździć ani motorowerem ani samochodem. Do dziś pamiętam historię, którą opowiadał ojciec – jak to dziadek wybierając się do pobliskiego Jarzębina motorkiem dzielnie jechał prawą stroną drogi, pewny siebie, przy najbliższym jednak skrzyżowaniu zsiadał z motoroweru i na piechotkę przeprowadzał pojazd na drugą stronę, po przejściu dla pieszych. Paradoksalnie jednak wszędzie towarzyszył mu rower – po prowiant dla kolonistów w Stasinie, po materiał, na targ do Jarzębina, do kościoła na plac budowy. W wieku blisko 70 lat nie był jeszcze zbyt stary i niedołężny aby chodzić śmiało po rusztowaniach nowego kościoła i pracować na wysokości. Nie bał się. Zawsze starczało mu sił i energii. Dopiero choroba powstrzymała go w biegu. Odebrała energię, chęć życia, radość, sprawność ciała, a ostatecznie świadomość. Alzheimer. Tak się nazywała dolegliwość, na którą cierpiał na pewno od wielu lat. Nazywał to sklerozą. Zaniki pamięci stawały się jednak niebezpiecznie duże wraz z upływem lat. Dopiero na kilka lat przed śmiercią lekarze podali diagnozę. Wtedy w Polsce nie była to ani znana ani popularna choroba. Nie istnieje jedyne i skuteczne na nią lekarstwo. Po ustaleniu diagnozy dziadek zaczął brać leki, które wtedy już nie mogły zatrzymać procesu utraty pamięci i zniedołężnienia. Łagodziły jednak objawi choroby, uspokajały, wprowadzały w stan bierności i swego rodzaju anemii.
Ileż razy myślałam wówczas – jak maleńkimi jesteśmy we wszechświecie istotami, jak niewiele wiemy, przed tak wieloma wydarzeniami, chorobami potrafimy się uchronić. Nie jesteśmy w stanie zatrzymać zwolnić ani odwrócić biegu czasu. Nie kontrolujemy nic poza, czasami, datą swej śmierci. Wówczas…, wówczas, gdy decydujemy się ją przyspieszyć. O, jak to niereligijnie, jak to wiarołomczo! Cóż za ateistyczne, „tolerancyjne” podejście do sprawy śmierci! Samobójstwo? Eutanazja? Popieram, nie popieram, jestem za, jestem przeciw. Nie popieram! Z zachwytem i podziwem obejrzałam jednak niedawno „Najazd barbarzyńców” ciąg ruchomych obrazów produkcji kanadyjskiej, który zdobył w tym roku Oskara. Nie popieram! Świadomie, poważnie, światopoglądowo n i e p o p i e r a m aktu odbierania sobie życia. Podświadomie, świadomie, rzeczywiście i realnie cierpię jednak patrząc na cudze cierpienie. Buntuje się we mnie cała istota, każdy kawałek ciała i duszy – przeciwko bezradnemu spoglądaniu na osobę, której ból łagodzą już tylko silne środki odurzające, tej osoby, która cofa się w rozwoju do stadium dziecka, niemowlęcia, którą opuszcza świadomość samej siebie, choć duch na pewno jeszcze nie opuścił. Mimo posiadania moich dość radykalnych przekonań, mimo decyzji, które podjęłam kilka lat temu co do wiary i sposobu życia, mimo wszystko wierzę w zmiany, w ewolucję przekonań i wahania, ciągłe nieustanne podejmowanie decyzji, wciąż na nowo, ciągłe wybory, które wiodą nas do celu, albo zwodzą nas na manowce. Wierzę jednocześnie w czarne i białe, w zasady nienaruszalne i w półcienie takowoż, w szarości i mniejsze zło. Może babcia byłaby szczęśliwsza, gdyby nie musiała zajmować się mężem jak dzieckiem w ostatnich latach jego życia, a może jednak nigdy nie pozwoliłaby aby kto inny zajmował się nim jak ona. Wiem, że mój ojciec do dziś ma, i do końca zapewne życia będzie miał wyrzuty sumienia, że ojciec jego zmarł w szpitalu. Sam. Pamiętam jak dzień przed dziadka śmiercią mówił – Zabierzmy go stamtąd, powinniśmy go zabrać. Ktoś powiedział wtedy, zaraz po tym, jak dotarła do nas wiadomość o śmierci, nazajutrz – on sam wybrał. Może wybrał sam, może już od kilku lat towarzyszył samemu sobie, swojemu ciału, jakby obok, jak cień, jak sobowtór. Jego duch świadomy spoglądał na swoje ciało jak na niezależną od siebie, obcą osobę. Może od dawna już pragnął odejść. Te niekontrolowane ataki histerii, ataki gniewu. Powroty do przeszłości. On od dawna już żył przeszłością, która zajęła miejsce teraźniejszości. To co dawne było realne i bliskie. To co obecne – nieistniejące. Nie istniały bliskie mu kiedyś osoby. Nie poznawał otoczenia i domowników. Jedynie do mojego ojca mówił jeszcze po imieniu – Jan. Tylko tata mógł się nim opiekować, pomagać mu. On nie wzbudzał gniewu i sprzeciwu. Każdy z nas stał się już dawno kimś obcym, postaciami cieniami z przeszłości, które wskrzeszał i nadawał im imiona, wedle dyktanda własnej wyobraźni i poplątanej pajęczyny pamięci.
Zmarł w 2001. Chcę myśleć, że jest tam gdzieś, w niebie, w zaświatach, które wspólne są dla rozmaicie wierzących w Boga jednoosobowego. Chcę wierzyć w powtórne spotkanie. Zapewne bardziej zależy mi na tym w tej chwili, bardziej to dla mnie istotne teraz, niż będzie po mojej własnej śmierci. Zapewne nie mają sensu moje tutaj i na ten temat rozważania. Basta. I memento mori. Gdy spoglądam na nią i słucham słów samotnej dziś babci Marianny – jak nazywał ją mąż – myślę mimo wszystko o śmierci. Gdy mówi z sobie właściwą trochę zabawną i przewrotną trochę smutną nutą – „No, ja to już niedługo na tym świecie pobędę.” Gdy wyjeżdżam gdzieś znów na dłużej lub krócej, a tata stroi żarty i próbuje ją oszukać twierdząc, że po raz kolejny postanowiłam się wyprowadzić, gdy nakłania babcię, by mnie ucałowała i uściskała, przecież nie wiadomo kiedy i tym razem wrócę. A babcia niedowierzającym i zdezorientowanym wzrokiem spogląda na wszystkich obecnych. Ja zaprzeczam, zaprzeczam i zaprzeczam ze śmiechem. A gdy po kilku dniach dzwonię z daleka słyszę tę radość w jej głosie, gdy może mi przekazać życzenia, zapytać o pogodę i odebrać życzenia zdrowia, i wprowadzić mnie w stan zdumienia przekazując ucałowania dla mojego mężczyzny. I słyszę prawdziwą radość w jej głosie. Jest taka jak dawniej. Wesoła a jednocześnie zrzędliwa. Beztroska i naiwna a jednocześnie podejrzliwa i ciekawska. Nie pamiętam jej innej, nie zmieniła się przez tyle lat. Moje pierwsze wspomnienia związane z babcią Marią wiążą się z najwcześniejszymi latami dzieciństwa. Dziadkowie prowadzili wówczas kolonie domowe, swojego rodzaju letnisko. Domowe warunki, domowe jedzenie. Opieka domowej pielęgniarki – mama przecież jeszcze jakiś czas po ślubie z tatą pracowała latem i pomagała opiekować się dziećmi z Warszawki. Cały dom zastawiony był wówczas łóżkami w rodzaju szpitalnych, metalowymi łóżkami, pomalowanymi na biało. Sprężyny przykrywał siennik. W nocy słychać było każde poruszenie dzieci, tych które wierciły się, wstawały, przekręcały na drugi bok. Nad ranem wylegaliśmy wszyscy na zewnątrz. Myli się wszyscy w wielkich miedzianych miskach. Potem coś na ząb. Śniadanie do dziś jest najmilszym moim posiłkiem. Wówczas pamiętam, był to pierwszy z czterech posiłków jedzony na podwórzu. Za domem w cieniu sosen naszych i sąsiadów, w cieniu domu stał bardzo długi wąski stół, zmontowany ze zbitych desek tworzących blat i szeregu kobyłek, jak nazywaliśmy zbite w trójściany stojaczki drewniane. Tam dzieci kolonijne, a często i domownicy jedli codzienne posiłki. Jadłospis? Nie potrafię go w tej chwili odtworzyć. Za późno, aby dzwonić po pomoc do matki, która mimo trzech godzin różnicy między nami, z pewnością już śpi. W Emiratach dwadzieścia po pierwszej. Niemożliwe jest jednak, abym zapomniała kiedykolwiek smak jagód z
Celestynów, 1990 rok
Hej Aniu,
Zaraz na początku chciałam Ci gorąco podziękować za życzenia świąteczne. Już od dawna zbieram się, żeby do Ciebie napisać, ale nie mogę się zebrać. W końcu zmobilizowała mnie twoja kartka i prośba o adresy dziewczyn. Oczywiście, to dla mnie żaden problem. Napisałam Ci je na tej małej karteczce.
Jak ci idzie na studiach? Mi w szkole tak sobie. Zanim przystosowałam się do otoczenia, trochę potrwało. Mimo wszystko mam trochę, czy nawet więcej, fajnych osób w klasie. Chociaż nie potrafię się jeszcze ze wszystkimi dogadać. Tak to by było dobrze, gdyby nie nauka. A najbardziej łacina. To nie jest zły czy trudny język ale nasza nauczycielka, pani Siemiatycka, jest do niczego. Czasem zastanawiam się, czy nie lepiej by było, gdybym poszła na profil ogólny a nie humanistyczny. Lecz w przyszłości chcę pójść na psychologię, reżyserię lub polonistykę. więc najlepszy jest profil humanistyczny. Ale to mnie nie martwi. Najgorsze jest to ,iż nauka nie idzie mi najlepiej. Na koniec VIII klasy miałam 4.9 średnią. Teraz na półrocze nawet nie wiem czy mi wyjdzie 4.0 średnia. Do tego moi rodzice złoszczą się, że się nie uczę, że mam słabe oceny. Ola mówi, że mam bzika na punkcie tej średniej. Mówi, że średnia 3.9 czy 3.8 to też dobrze. Ale mi to nie odpowiada, nie mogę pogodzić się z tym, że się tak opuściłam. Niby tłumaczę sobie, że to nie jest szkoła podstawowa, tylko średnia, ale to nic nie daje. Niby nauka to nie wszystko w życiu człowieka, ale, jak na razie, u mnie wszystko krąży wokół szkoły, to jest cały mój świat. Nawet zaniedbuję przyjaciół przez to, nie mam czasu odwiedzić Izy czy Oli, nie mówiąc o innych koleżankach. Ale to nie jest jednostronne. Na szczęście z Izą widuję się w szkole na przerwach. Gdyby nie to, nie wiem, czy nasza przyjaźń by się nie skończyła. Ale ostatnio się wzięłam za siebie: częściej odwiedzam ludzi i staram się by i oni mnie częściej odwiedzali. I jakoś ciągnę dalej. Ale i tak wszystko jest pozbawione większego sensu. Głupia gonitwa za radościami życia i szczęściem.
Na razie, trzymaj się, hej!
Ewelina
cukrem i ze śmietaną albo bez śmietany, z mlekiem, ale przede wszystkim z cukrem. Cukru musiało być dużo, tak aby ciemnogranatowe kulki były całe ucukrzone, obtoczone w drobnych ziarenkach. Dostawało się zawsze duży kubek, duży dla małej dziewczynki – prosiłam o ten ciemnozielony, z wygodnym uchem, z wytłaczanym wzorem w kratkę. Do dziś babcia zachowała kilka takich kubków. Gdy częstuje zupą, niech to będzie zupa ogórkowa, zabielona śmietaną – tę u niej uwielbiam – wyjmuję z kredensu zielony kubek i nalewam sobie zupy, ignorując postawiony dla mnie obok talerz. Smakuje mi lepiej. Pozwala się przemieszczać i jeść posiłek przy komputerze. Czasem jednak siadam z babcią przy stole i jemy spoglądając na siebie z przeciwnych krańców małego stołu kuchennego, przy oknie z widokiem na podwórze. Ją wciąż bawi i rozśmiesza mój nawyk jedzenia zupy w kubku. Ledwie skończę, podsuwa drugie danie. Nie sposób odmówić. Tak musiało być zawsze – myślę. Kolonie, nie kolonie. Swoje dzieci, czy nie swoje. Babcia i babcine nawyki pozostały niezmienne. Babcia przypisana była niejako do naszego domu rodzinnego. Nie umiem wyobrazić jej sobie poza nim. Nigdy nie pracowała poza domem. Świat poza nim był jej obcy. Jest obcy. Dom kościół sklep targ w Jarzębinie – z rzadka, nawet o zakup butów prosiła synową albo syna – sąsiadki, koleżanki to cały jej świat. Prowadzenie kolonii musiało być jednym z najbardziej angażujących jej energię zajęć.
W wieku bodaj dziesięciu lat rodzice pozwolili mi poznać nieco inny rodzaj kolonii. Miałam stać się samodzielna. To był mój pierwszy wyjazd poza dom. Samotny. Brat był zbyt mały aby mi wówczas towarzyszyć. Celem podróży była Mszana Dolna. Góry. Pamiętam zieleń łąk, i drogę przez las, ku rzece. Niemożliwe zdaje mi się w tej chwili rozwikłanie poplątanych obrazów i wspomnień. Siedem razy, rok po roku, jeździłam na kolonie letnie. Siedem razy rodzicom udawało się je zorganizować we własnej albo cudzej pracy. Kto nie zna systemu komunistycznego z charakterystyczną zasadą przydziałów? Odwiedzałam więc, najpierw sama, potem już z bratem, różne części Polski. Był Żnin, gdzieś w Wielkopolsce, i zabawna Wenecja z jej muzeum starych lokomotyw i kolejek. Była Stegna nad Bałtykiem – jako jedne z ostatnich kolonii. Wszystkie te miejsca dziś kojarzą mi się z wakacjami. Widzę siebie – tę nieśmiałą zawsze dziewczynkę, która wstydziła się własnego ciała i miała na tym tle kompleksy. Tę dziewczynkę, która dla wymienionych przed chwilą powodów nie znosiła wuefu i każdej okoliczności, która zmuszała do obnażania się. Nigdy nie lubiłam zbiorowych wycieczek na plażę i nad jezioro. Choć woda kusiła zawsze i przyciągała. Gdy już w końcu byłam w jej falach, czułam się dobrze i swobodnie. Nawet jeśli była to kamienista płytka dość niesforna górska rzeka w Rabce, do której wchodzić trzeba było w sandałach, aby nie pokaleczyć nóg.
Kolonie w Stegnie to był pierwszy etap wchodzenia w wiek nastoletni. Pierwsza miłość? Jeszcze nie. Cudza pierwsza miłość – być może tak. Jeszcze kilka lat potem, po zakończeniu tych nadmorskich kolonii utrzymywałam kontakt z chłopcem, który
18.02.1990
Cześć Aniu,
Minęło już chyba z pięć tygodni jak nie pisałem do Ciebie, a dostałem list. Serdecznie przepraszam za przerwę i dziękuję za list. Wiesz, jak to jest z nauką raz na wozie raz pod wozem. Ja ostatnio znalazłem się w tej drugiej sytuacji, wszystko waliło mi się na głowę ale jakoś wyszedłem, mogło być zarówno gorzej jak i lepiej. Na okres miałem osiem trój, dwie czwórki i jedną piątkę. Znacznie lepsze wyniki ma Jola Okońska. Spotkałem się z nią niedawno dwa razy, ale były to krótkie spotkania, bo za każdym razem gdzieś mi się spieszyło. Mogę powiedzieć, że z lekka się zmieniła i to na tę lepszą stronę. Całe ferie przesiedziałem właściwie w domu. Kilka razy spotkałem Piwiara, ale do niego wstyd się przyznawać na ulicy, zrobił się hamski i ordynarny. Więc widzisz właściwie utrzymuję kontakt z Toba, z Jolą, z lekka z Piwiarem oraz z Panem Andrzejem. W ostatnim liście kazał wszystkich znajomych serdecznie od niego pozdrowić (Pozdrawiam). Ma on kłopoty ze zdrowiem, w Święta Bożego Narodzenia wylądował w szpitalu. Teraz czuje się już lepiej (Jeśli znajdziesz chwilkę czasu i pieniędzy to napisz do niego, napewno się ucieszy, być może odpisze jak podasz mu swój adres.) Karnawał tego roczny to nie karnawał, nie mam pieniędzy a na dodatek jestem w żałobie po dziadku. Stwierdzam, że nie jestem stworzony do tego by być na pogrzebach i w żałobie i bez tańca, uciechy i radości.
Zauważyłem też że koleżanki i koledzy z mojej byłej klasy odtrącają mnie, a w szkole coś odwrotnego, ostatnio w piątek przyszły do mnie trzy panienki z IV klas i zagadywały. Poza tym jest dobrze. Gdybym miał trochę pieniędzy byłoby jeszcze lepiej. Chcieliśmy z chłopakami ze szkoły założyć zespół, ale ja nie mam pieniędzy by kupić sobie swój instrument jaki jest syntezator, a beze mnie to oni nawet nie spróbują się spotkać.
To na tyle. Serdecznie pozdrawiam i całuję mocno.
Staś
ps. Nie wiem co z Jurkiem. Proszę odpisz jak najszybciej. Co u ciebie nowego?Jeśli możesz to proszę przyślij mi swoje zdjęcie. Proszę.
zawzięcie swatał ze mną swojego nieśmiałego przyjaciela. Udało się. W pewnym sensie – ten jeden taniec podczas zabawy w ostatnich dniach kolonii. Nic więcej. Nie podobał mi się. Nie podobała mi się jego nieśmiałość. Przecież tak bardzo nie znosiłam jej u siebie, dlaczego miałabym tolerować cudzą? Kolonie, tak jak harcerstwo, do którego jedynie formalnie przynależałam – nigdy nie zdarzyło mi się wyjechać na żaden z obozów letnich – to była wielka „akcja wzajemnej pomocy”, hartowania ducha i bratania się z dziećmi obcych języków. Dlaczego nie potrafię sobie przypomnieć nazwy tego miasta? Tam, gdzie rosły zabawne drzewka , niskie, strzyżone na kształt grzybków, tam, gdzie pośrodku przestronnego rynku stała wieża, a może był to ratusz. Tam spotkałam po raz pierwszy Czechów i Słowaków i Węgrów, tam uczyliśmy się nawzajem własnych wersji językowych popularnych piosenek kolonijnych. Był i konkurs śpiewania, w którym wystąpiłam z przymusu. Ładny i delikatny głos zawsze niekontrolowanie drżał pod wpływem tremy. Oklaskiwano mnie jednak. Nieco później nauczyłam się sztuki opanowywania tremy, miałam odwagę pojawiać się przed tłumem w kościele spoglądającym na śpiewającą scholę, miałam odwagę śpiewać i grać Okudżawę przed publicznością domu kultury, gdzie sympatyczny brodacz uczył mnie gry na gitarze. Potem i tak naukę porzuciłam. Limitowane moje muzyczne uzdolnienia w złym obróciłam kierunku. Za śpiewem dziś tęsknię. Nie mam na śpiew czasu. W duchu marzę, że jeszcze przyłączę się do chóru akademickiego i będę śpiewać motety i kantaty. Bronię muzyki przed atakiem ortodoksyjnych muzułmanów. Tęsknię za moją gitarą klasyczną, która pozostała na Florydzie. Ktoś na niej gra. Nie ja.
25.10.1991
Droga Aniu,
Przepraszam, że tak długo nie pisałam, lecz byłam załamana rozstaniem z Tobą i końcem wakacji. U mnie wszystko wporządku, pozatym, że zerwałam ze swoim chłopakiem z czego się nawet cieszę. Aniu czy byłaś na spotkaniu kolonijnym. Ja niestety nie mogłam przyjechać bo było akurat wesele brata.
Ale co u ciebie słychać jak się czujesz? Czy masz dużo przyjaciółek, lub przyjaciół.
U nas w szkole prawdopodobnie będzie DYSCO 13 w piątek. Chcę cię prosić żebyś mi przysłała piosenkę tz. słowa „Bim, bam, bam” oraz „Ciał bambina”.
Kończę ten krótki list i gorąco całuję.
Aneta
ps. Pozdrów rodziców i ucałuj brata
rodzice
Mama ma na imię Teodozja. Tak jej dano tam gdzieś, w Tudorowie. Dziwnie arystokratyczne i poważne imię dla dziewczynki. Nie wiem nawet jak wołano na nią w dzieciństwie, nigdy nam o tym nie mówiła, nie potrafię w tej chwili przypomnieć sobie również jak zwracała się do niej babcia, jej matka. Nie uda mi się już nigdy o to zapytać babcię Danusię, o ile nie zajmę się seansami spirytualny.
Teodozja poznała przystojnego młodego mężczyznę w 1970, a może było to wcześniej? – haniebne są moje braki w wiedzy o życiu mojej rodziny! poznała więc mężczyznę, który spodobał jej się i którego później poślubiła, który zapewne przedstawił się używając drugiego imienia, Jan. W istocie jego pierwsze imię brzmiało Teodor. Zabawne qui pro quo. Do dziś wszyscy śmieją się – jak to możliwe by spotkały się i pobrały osoby o imionach takich samych a tak rzadko przecież spotykanych.
Tata musiał już wówczas pracować gdzieś w swoim zawodzie technika mechanika, zakładam że miał już skończone technikum, do którego poszedł po skończeniu zawodówki. Mama skończyła liceum pielęgniarskie i szukała pracy w szpitalach w Stasinie i okolicach. Ach, te opowieści o ostrych zimach i wyprawach na piechotę do oddalonego znacznie od domu szpitala na nocną zmianę. Spacery przymusowe przez las nie należały wówczas do najbezpieczniejszych. A przecież nasza miejscowość dziś jeszcze zdaje się być zanurzona głęboko w lesie sosnowym i dzika, dziś, gdy tyle sosen już wycięto i wciąż się wycina i tylu nowych mieszkańców pojawia z każdym rokiem. Wówczas było jeszcze bardziej dziko.
Pamiętam również opowiadania mamy o niedługim, ale intensywnym doświadczeniu pracy z dziećmi upośledzonymi, znów zapewne musiał to być szpital imienia Dzaszyńskiego. „Dzaszyński” jak nazywa się go powszechnie do dziś. „Nawet pielęgniarka musi mieć predyspozycje i powołanie do tego typu pracy” – mówiono. Nie każdy jest zdolny patrzeć na kalekie dzieci bez zbolałej i współczującej miny, nie każdy potrafi zachowywać się normalnie wobec tych małych szkrabów, które w rzeczywistości najbardziej potrzebują właśnie poczucia normalności, nie zaś współczucia. Pani Teosi wkrótce udało się dostać pracę w żłobku tygodniowym w Stasinie, niedaleko domu. Czy ktoś dziś może wyobrazić sobie istnienie instytucji żłobków tygodniowych? A może wciąż istnieją, o zgrozo. W przypadku niektórych dzieci to miejsce przypominało raczej dom dziecka. Rzeczywiście byli rodzice, którzy odbierali dzieci jedynie na weekend. Byli i tacy, których zmuszać trzeba było wizytami i telefonami do odebrania dzieci ze żłobka. Po tygodniu.
Mama dostała posadę pielęgniarki i pozostała tam przez szereg lat, aż do momentu, gdy właścicieli żłobka – Państwo komunistyczne wywłaszczono i przywrócono teren pierwotnym, jak twierdzono, właścicielom – zakonowi katolickiemu sióstr
Wa-wa 1 III 90
Cześć!
Cieszę się, że masz dużo czasu i promieniujesz radością. Ja właśnie dziś też promieniuję, bo pierwszy raz od wielu dni pozwolono mi wyjść z pod pościeli. Byłem chory na grypę. Nazbierało się więc materiału i trzeba będzie się wysilać jak ja nie lubię chorować, nawet po to by nie być w szkole. Wydaje mi się , że przez to traci się czas. Przed zejściem po Twój list do skrzynki, wysłałem dwa do Pana Andrzeja i Oli, dlatego przepraszam, nie mogę już ich od Ciebie pozdrowić. Wbrew Twoim domysłom ja z Olą mamy do siebie długość całej Warszawy. Ona mieszka na Ursynowie, a ja na Bródnie. Ale potrafimy się zorganizować, teraz szykujemy spotkanie na Wielkanoc. Na pewno będę ja, może być Ania K., Ania Nowak i Ania Holub. Ta ostatnia, jeżeli znajdzie czas, chęci i dobrą wolę (przepraszam za zwrot Ta). Przyjedź, miło będzie być przez chwilę z trzema Aniami.
Do Doroty nie mam adresu, zwróć się z tym do Ani K. Ona mieszka blisko Czapli, jak nie ona to on może będzie miał adres. Mam nadzieję, że nie zgubiłaś jeszcze mojego adresu. Czekam na odpis. Serdecznie pozdrawiam i całuję.
Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Kobiet.
Staś
franciszkanek. Żłobek, do którego chodziłam i ja i mój brat, w którym czuliśmy się jak w domu, bo przecież tuż obok była zawsze mama, pielęgniarka, z której byliśmy dumni i którą chwaliliśmy się przed innymi maluchami żłobkowymi, ten żłobek zburzono i powstał szybko wysoki surowy budynek mieszkalny sióstr. Mama straciła pracę. Do dziś chowa urazę do sióstr i do kogoś, kogo chciałaby winić za to co się stało, nie wiadomo jednak do końca kim być powinien ten ofiarny kozioł. Strata pracy zaowocowała w latach przełomowych – upadał przecież komunizm, był rok 1989 – nowymi pomysłami na życie. Biznes. Dlaczego nie? Załóżmy firmę – decyzja zapadła i w pewnym momencie zorientowałam się, że moi rodzice wykonują zawód poniekąd chałupniczy, który do złudzenia przypominał to, czym zajmował się jeszcze kilka lat wcześniej dziadek Albin. Krawiectwem.
Nie wiem jak to się stało, że zajęli się produkcją plecaków szkolnych, stworzyli zespół. Ojciec przecież do niedawna jeszcze pracował w Zwarze, do niedawna w Spółdzielni Ogrodniczej jako dyspozytor, do niedawna. Moje wspomnienia pomieszane są i stanowią jeden kłebek nie do rozwikłania. Nie chcę nawet próbować rozwikłać tego, co zdaje mi się nieistotne. Niechże każdy zapisuje historię pamięci taką jaką mu ona dyktuje, bez pomocy zdjęć opowiadań i zapisków pamięci cudzej. Wedle mojego rozeznania oboje moich rodziców rozpoczęło rozpruwanie modeli zakupionych gdzieś w „dobrych” sklepach i zszywanie na nowo małych, zabawnych, kolorowych plecaków ortalionowych, saszetek i bezrękawników dziecięcych, wspólnie. W 1989 roku. Zakończona procedura projektowania prucia szycia kombinowania pozwalała chwycić wydiełany produkt i zawieść do jednej z kilku najętych szwaczek, które w sposób chałupniczy, czyli w zaciszu albo, w przypadku niektórych, w hałasie i pośród zawirowań domowych, szyły szyły szyły. Na tak zwany „akord”. Na czas. Aby szybciej aby więcej. Aby szybciej uszyć więcej, sprzedać więcej, zarobić więcej. Bo przecież nie obowiązywał już dawny system pracy spowolnionej i obojętnej, pracy bez wpływu na efekt owej pracy i na ostateczny poziom wynagrodzenia. Obowiązywał system nowy i nowoczesny. Kapitalistyczny. Im wiecej pracujesz tym więcej zarobisz.
A plecaki uszyte w pocie czoła, często przygotowywanie nocami, sprzedawali moi rodzice, ich oboje, z pomocą mojego brata który sprawy biznesu przyswajał znacznie szybciej i mniej boleśnie niż ja, sprzedawali ich znajomi i przyjaciele na stadionie dziesięciolecia w Warszawie, który, co nieoczekiwanie dla samej siebie przed kilku laty dostrzegłam, dla nie znanych mi zupełnie i niezrozumiałych powodów, nosi nazwę Jarmark Europejski. Rodzice sprzedawali dzień w dzień. Zarabiali dzień w dzień.Więcej niż mama w żłobku, więcej niż tata w spółdzielni ogrodniczej. Pracowali przecież szybciej i lepiej. I pojawiły się w domu pomarańcze i banany i mandarynki które znałam już wcześniej – tata pracował przecież w spółdzielni ogrodniczej która współdzieliła się z pracownikami owocami południowymi.
Pozostają gdzieś tam w zakamarkach mózgu dziwne obrazy, które trudno powiązać z datą i sytuacją. Widzę siebie nieoczekiwanie na schodkach werandy naszego domu, werandy która była już nasza, musiało to być więc po tym, jak wujostwo których nazywaliśmy wszyscy pieszczotliwie Dzidolami – źródłosłow
6.06.1996
Kochana Aniu!
Piszę do Ciebie bardzo późno, ale przeszkodzili mi Dzidole, bo akurat przyszli na grilla. Zanim więc po nich posprzątałam to już jest bardzo późno. Dzisiaj jest „Boże Ciało”, więc byliśmy ma 10.00 w kościele i na procesji. Upał jest niesamowity 27 stopni. Babcia w kościele zasłabła, na dworze trochę doszła do siebie, ale nie doszła nawet do I ołtarza i Tata odprowadził Babcię z Dziadkiem do domu, a sam wrócił na procesję.
A teraz o procesji, szliśmy ulicą Polną aż do Kwiatowej i tu na rogu był I ołtarz, II zaś przy torach. Dalej poszliśmy Miejską do Koszykowej. Róg Koszykowej (koło żłobka) był III ołtarz. IV na ulicy Kilińskiego naprzeciwko cioci Krysi i był to ołtarz młodziezowy i bardzo mi się podobał ale nie potrafię Ci go opisać. Z procesji wracaliśmy z p.Karolakami i przyszliśmy do nas do altany na piwo i kawę. Posiedzieliśmy z godzinkę (dlaczego jeszcze nie napisałaś listu do Joli i Uli?) Potem, zrobiłam obiad, zjedliśmy, odpoczęlismy i pojechaliśmy oglądać ołtarze w Karczewie. Z tamtąd pojechaliśmy nad Wisłę ale komary i muszki tną ostro więc wróciliśmy do domu, siedliśmy w altanie żeby wypić kawę no i zaraz przyjechali Dzidole i minął dzień. M to prawie w ogóle nie oglądamy w domu, jak nie ognisko to dyskoteka lub Magda i tak codziennie od momentu zdania matury. Dzisiaj po procesji wyszedł i wrócił o 23, teraz prasuje, zakłada Tacie suwaki i jutro o 5 rano wyjeżdżają na Mazury na 3 dni z kolegami z ogólniaka.
Chyba Ci pisałam, że byliśmy na weselu w Stankach. Było całkiem fajnie, Tata był w porządku bawiliśmy się do 2 nad ranem potem poszliśmy spać i od 11 w niedzielę znowu bawiliśmy się do 14tej. Była również z nami ciocia H sama.
Aniu, a teraz co do Twoich spraw osobistych. Wyślę Ci paczkę z kasetami i włożę te leki o których mówiłam telefonicznie. Wiesz córciu o tym, że ja nie należę do zwariowanych matek i nie mogę i nie chcę Ci niczego zabraniać. Zrobiszto, co będziesz uważała za słuszne. Jak sama piszesz przespać się z facetem to żaden problem tylko co dalej? Wydaje mi się, że powinno się chłopaka darzyć uczuciem, zaufaniem i chcieć tylko z nim przeżyć co jest w życiu ważne. Pójść do łóżka to żadna sprawa, ale pierwsza porażka, niezadowolenie pozostawia ślad w psychice kobiety. Pewnie sama czytałaś w różnych czasopismach listy dziewczyn i wiesz jak to jest. Napisz mi coś więcej o tym chłopcu. Aniu, a co z tym chłopakiem z Wawra?
Aniu, piszę do Ciebie ten list już drugi dzień, siedzę teraz w altanie i czekam na swoje dziewczyny bo mają do mnie przyjść na otwarcie sezonu w altanie. Trawka rośnie ładnie w koło budynku, muszę ją skosić za kilka dni. Przed paroma dniami powiększyliśmy skalniak ale nadal jest za mało kamieni i muszę dokupić roślinek.
Aniu kończę już ten list. Całujemy Cię wszyscy bardzo mocno. Czekam na list.
Mama
niepewny, Dzidolem zwano wuja Stefana, zapewne od „Dziecka”, „Dzidka”, jak nazywała go w dzieciństwie jego siostra Henryka – wyprowadzili się już na swoje, do Kortynia, do bloków, a nasz duży dom ze skośnym czerwonym dachem opustoszał w sposób gwałtowny choć oczekiwany. Siedziałam na schodkach szarych, betonowych, nagrzanych słońcem, wciągałam zapach sosnowych szpilek, których nieopisane ilości zalegały nasze podwórze, z którymi mama dzielnie walczyła i walczy do dziś. Zawsze miała nieodparty pociąg do syzyfowych prac, jak kwitowaliśmy z tatą porozumiewawczo jej wysiłki. Porządki wiosenne, mycie okien, które i tak stawały się szybko brudne od zacinającego wiatru z deszczem. To nie była moja specjalność, nie byłam czyścioszką, i mama gorąco nad tym ubolewała, choć wiedziała że nie wychowała mnie przecież i na brudasa, a tata tylko porozumiewawczo do mnie mrugał i milcząco pozwalał przypominać, że ostatecznie to i tak jego największe zmartwienie nie moje. On dostaje po głowie za sprzątanie-nie sprzątanie. W naszych pokojach mama rzadziej przeprowadzała inspekcje. A w pewnym momencie, gdy rozpoczął się mój okres wędrówek , podróży i przeprowadzek, w ogóle przestała mówić o sprzątaniu, choć wiedziałam, że robi to gdy mnie nie ma w moich dwu wówczas pustych pokojach. Robi to do dziś w przypływie weny i czasu.
Mama zwykła więc pytać ojca czy posprzątał jak prosiła czy nie, czy odkurzył czy nie, a wiedzieliśmy wszyscy od razu że i tak chodziło o sam fakt sprzątania. Zaistniały lub nie. Mama zawsze pytała w charakterystyczny sposób – odkurzałeś w pokoju, Janku?
Tata odpowiadał jak zwykle – A jak ci się wydaje? Czysto jest?
Mama dalej – Czysto. Rozumiem że odkurzałeś.
Tata – Nie odkurzałem, też stwierdziłem że jest czysto.
Mama – Daj mi odkurzacz, sama odkurzę.
Tata – przecież jest czysto!
Powrót. Do omiecionych z igieł sosnowych schodków i siedzenia. I obierania rozkosznie upierdliwego dojrzałej brzoskwini, ze skórki – w języku Pakistańczyków, urdu, skórka to „chilka”, czyli czilka, czy to nie zabawne i słodkie słowko? – jednej z pierwszych może jakie udało się rodzicom kupić. Byłam mała, mogłam mieć osiem, czy dziesięć lat, ale wyraźnie czuję do dziś przyjemność tego leniwego siedzenia na rozgrzanych schodkach i zlizywania soku z brzoskwini spływającego mi po rękach i skapującego na sukienkę i gołe nogi. Rozkosz lata. Ale były też mandarynki. Takie dojrzałe, słodkie, których skórka odchodziła łatwo od sczepionych trójkącików owocu, i pozwalała na obieranie palcami. Nie pamiętam, żebym jadła je latem, choć zapewne gdzieś tam musiało się to zdarzać. Mandarynki były nieodmiennie związane ze świętami Bożego Narodzenia. Kupowali je rodzice tuż przed Wigilią, dostać można je było w paczkach z pracy od mamy albo od taty, jeszcze w czasach gdy oboje pracowali na cudzy czyli nasz, czyli państwowy, komunistyczny rachunek. Mandarynki czekały również pod choinką i obok choinki u babci Danusi w Wyszkowie, obok podrabianej czekolady, która wówczas posiadała ten charakterystyczny mało czekoladowy kartoflany smak. Czasami były również delicje, te pierwsze i jedyne w swoim rodzaju, z owocową galaretką w środku, i było ptasie mleczko, śmietankowe jedynie, które uwielbiałam, które zdawało mi się juz wówczas synonimem polskości i esencją polskiego przemysłu cukierniczego tamtych czasów. A może i czasów późniejszych, do dziś mam do ptasiego mleczka nieskrywany sentyment, z uporem osiołka wmawiam wszystkim znajomym obcokrajowcom, że „niebo w gębie” i że nawet Francuzi i Szwajcarzy nie wyprodukowali kiedykolwiek nic smaczniejszego, jednocześnie próbuję być zabawna i tłumaczę dziwną nazwę czekoladek w sposób dosłowny, wywołując jednak jedynie ironiczny lub zdezorientowany uśmiech u interlokutora.
W okresie po 89roku mandarynki delicje i ptasie mleczko, pojawiały się w naszym domu o wiele częsciej i nie były już tak wielkim rarytasem. Nie brakowało niczego, pojawiła się szynka, której nie trzeba było juz „zdobywać”, jedlismy mięso i wędliny, których nie trzeba było już zwozić hurtowo ze wsi od Dedziaków, choć te domowe podobno były lepsze. Pominę tę kwestię bo nigdy nie byłam smakoszem charcuterie ani mięsożercą. Dziś dodatkowo jeszcze nie tknę wieprzowiny z powodów, o których przyjdzie pora opowiedzieć nieco później.
Tymczasem wciąż niezależnie od przyjętej ideologii i przekonań, w przypływie słabości zdarza mi się przywoływać w pamięci wspomnienie smaku kiełbasy zwanej swojską, takiej jaką robiła moja rodzina ze strony mamy u siebie na granicy podwórza i domu, w otwartych drzwiach garażu, z własnego wyhodowanego tłustego świniaka; tej kiełbasy, która najlepiej smakowała prosto z lodówki, oderwana z pęta, zagryzana świeżym chlebem grubo krojonym, która smakowała wyśmienicie przypieczona na kiju nad ogniskiem na Mazurach lub na grillu w altance przed naszym domem. Trudno zapomnieć również specyficzny i niecodzienny jak mi się wówczas zdawało smak francuskiej kiełbasy z południa, z Langwedocji która podszywała się pod Prowansję, kiełbasy twardej suszonej, z kawałkami orzechów laskowych i wyraźnymi pojedyńczymi oczkami tłuszczu pośród suchego wołowego najczęściej mięsa. Tym francuskim rarytasem obok paradoksalnie słodkiej kaszanki o smaku wiśniowym, produkowanej z dodatkiem soku wiśniowego, obok wątróbki smażonej z przesłodkim sosem czy musem owocowym częstował mnie Philippe w 1996 w Nimes. Ale dla niego nie był to rarytas a codzienność, codzienna mała przyjemnośc spożywania rzeczy smakowitych, której niewielu Francuzów potrafi sobie odmówić.
Przez kolejnych kilka długich lat moi rodzice również wychodzili z założenia, że nie muszą ani sobie ani swoim dzieciom małych i większych przyjemności odmawiać. Żyło nam się więc wtedy dobrze. Niczego nie brakowało, na nic nie brakowało. Moglam zapisać się na wymarzone lekcje gitary i angielskiego. Wyjeżdzać na wakacje. Mógł sobie mój brat dorobić u boku rodziców i uzbierać na tak zwaną wieżę, sprzęt muzyczny. Mogli rodzice rozpocząć budowę nowego domu w podwórzu. Żylismy dobrze. Żyliśmy ponad stan. Myślę dziś, że żadne z nich nie kontrolowało w pełni wydatków. Przychody i rozchody aczkolwiek kontrolowane księgowo z pomocą rodzinnej cioci księgowej, mimo wszystko przychodziły i rozchodziły się nie w pełni kontrolowanie. Po kilku latach odkryliśmy przecież dopiero, że nie stać rodziców ani na utrzymanie określonego wymarzonego statusu materialnego, nie stać na ukończenie budowy domu w podwórzu i realizację wielu marzeń. Z przerażeniem dowiedzieliśmy się o zadawnionych długach, których spłacenie przekraczało nasze możliwości finansowe. Podjęta została decyzja o sprzedaniu nowego domu. Ten, który rósł w oczach z dnia na dzień, i zaczynał zasłaniać widoczność z moich okien wychodzących na taras i zaciemniał mój pokój-kuchnię co mnie martwiło i moje kwiaty; ten który zaczynał pozwalać mi na beztroskie paradowanie w bieliźnie przy odsuniętych zasłonach a potem nawet i nagusieńko jak w momencie narodzin. Wiedziałam przecież, że nikt nie dostrzeże mnie z ulicy, z podwórza, ani z pustej polany. Okno zasłoniła czerwono ceglana ściana wyrastająca o jaki metr od brzegu tarasu. Dotrzymywał mi wciąż towarzystwa widok kilku wyższych sosen, po prawej i lewej stronie tarasu. Och, dotrzymywali mi go i panowie kuzyni, którzy od czasu do czasu pojawiali się po drugiej stronie okna, na rusztowaniach nowego budynku. Wówczas nie pozostawało mi nic innego jak w panice chować się za zasłonkami i w pośpiechu wdziewać na siebie, co bądź i jak bądź.
Dom rósł, aczkolwiek rósł nieco krzywo, jak się wkrótce okazało. Domorośli budowlańcy i murarze niestety spokrewnieni z pracodawcą nie uzyskali stosownej kary obok zapłaty a jedynie niechęć, niesmak i żal pozostały. I milczenie. Dobro więzi rodzinnych jest przecież najważniejsze i nie warto ich psuć tak mało ważnymi incydentami. Dom rósł, rosły koszta, malały fundusze. A na stadion trzeba było jeździć codziennie o piątej rano. Wstawać przed świtem. Wsiadać do załadowanego poprzedniego dnia samochodu i ruszać w drogę. Pół godziny i pojawiał się przed oczami rodziców Jarmark europejski, azjatycki wielonarodowościowy, ruski. I otaczały mrówcze tłumy, o tej porze jedynie jeszcze sprzedawców i właścicieli sklepików, straganów i tak zwanych „szczęk”. Nie wiem do którego obozu zaliczali się moi rodzice. Pracowali najczęściej niezależnie, w dwu grupach, z których każda wybiła się na niepodległość. Atak na klienta od frontu i zza węgła. Główne stoisko znajdowało się gdzieś niedaleko parkingu od strony teatru powszechnego i dworca autobusów i części bazaru zmonopolizowanej przez Wietnamczyków. Żelazna przyczepa w której gospodarzyła i handlowała mama z jej dobrym kolegą stadionowym niejakim panem Józiem, mieściła w sobie tony ciuszków i plecaczków, mieściła maleńką kuchenkę-zaplecze, i … nie mieściła toalety. Tej trzeba było szukać gdzieś w plenerze. Ci, którzy orientowali się choć odrobinę w topografii bazarzyska nie mieli problemów z odnalezieniem maleńkich budek, oznakowań dziewczynki i chłopczyka charakterystycznych kolejek przy wejściu, zwłaszcza zimą. Zimno w szczególny moczopędny sposób oddziaływało na pęcherz handlarzy i handlarek. Z drugiej strony przy tak wielkiej ilości wypijanej ciepłej na mrozie herbaty, w upale piwa i oranżad, kto śmie wyrażać zdziwienie. Ja śmiałam. Bywałam na bazarze gościem niecodziennym. Odwiedzałam mamę i tatę, brata jeśli był to jeden z jego dni handlowych. Wizytowałam kolejno niezależne grupy sprzedającej rodziny. Piotr zwykle towarzyszył ojcu na podjeździe, stali lub siedzieli jak plażowicze na krzesełkach turystycznych w czapkach w daszkiem mając przed sobą dobra rozłożone na rozłożonej szeroko polówce, zlokalizowani po prawej stronie szerokiej alei, której rwącą rzeką ciągnęli zawsze niezgodnie z logiką strumienia, tłumnie ku górze, mnodzy ludzie. Polacy. Choć zdarzało mi się słyszeć i obce języki. Uwaga, mówię o jezykach zdecydowanie obcych, język rosyjski był językiem jak najbardziej swojskim, to był język dyplomacji i biznesu, pierwszy niemal przed polskim, oficjalny język bazaru. Wszelkie wątpliwości wobec wyżej wspomnianego faktu rozwiała pewnego dnia mama, którą usłyszałam perorującą biegle, doprawdy biegle, po rusku w stronę Pana Rosjanina, towarzysza interesów, może klienta, może dostawcy – myliły mi się strony handlowe i zasady całej tej zabawy w targowanie. Cała tajemnica działalności handlowej była wciąż dla mnie tajemnicą, co zabawne jest dla mnie samej dziś, gdy uplątątuję się już od dłuższego czasu, odrobinę wbrew sobie samej w rozmaite układy biznesowe z obcokrajowcami. Sprawy firmowe, urzędowe, bankowe, podatkowe, handlowe nie są już tajemnicą. Są bliskie i klarowne, aczkolwiek męczące. Zmuszają do zadawania sobie średnio raz na dzień, zawsze rano w łózku po pierwszym otwarciu oczu – co ja mianowicie z moim cennym życiem robię? Co ja wyrabiam? Zamiast pisać, rodzić dzieci, łapać męża – logiczna zawsze zdawała mi się ta właśnie kolejność – zamiast łapać szczęście, pisać o szczęsciu, kreować szczeście, ja bawię się w biznes i wciąż, jak nie miałam tak i nie mam grosza przy duszy. Oczywiście są korzyści niewymierne, duchowe. Są znajomości, wiedza, doświadczenie. Są przyjaciele, na których – chcę wierzyć że tak będzie – mogę zawsze liczyć. Są pasjonujące rozmowy o niczym, o byle czym i o tym i tamtym , ale i o tym co istotne, o kulturze i o islamie. I o tym gdzie najtaniej kupić ciuch i gdzie najtaniej naprawić samochód. Najtaniej kupić? Obcokrajowcowi? Pakistańczykowi? Wymieniam multum sklepów markowych angielskich, wiem że Brytyjczyków cenią, choć gdzieś tam jest jeszcze niechęć bodaj od czasów kolonialnych. Tymczasem moi znajomi z pracy, dyplomaci Pakistańczycy zapytują z niewinnym uśmiechem o stadion. Where is the stadium? Słyszeli, że to duży bazaar – kojarzy im się zapewne z bliskowschodnimi, może arabskimi a może ich własnymi w stylu pakistańskimi targowiskami – słyszeli że duży wybór, że tanio. Oczywiście, tanio, tłumaczę więc jak dotrzeć, czego się wystrzegać, na kogo uważać, jakiego typu toreb i torebek zdecydowanie nie brać na tę ekscytującą wyprawę.
Sama rzadko decydowałam się na wyprawę na stadion, choć jeśli już znalazłam się tam, pośród mrowiska ludzi, w tłumie kupujących i sprzedających, wciągało. Akcja kupowania angażowała i pasjonowała. Chodziło o to, by wypatrzyć pośród rzeczy byle jakich, nędznej jakości, to coś, ten rodzynek, tę odrobinę bardziej oryginalną rzecz, te spodnie o odmiennym kroju, tę sukienkę o niecodziennym kolorze. Do dziś mam śliczną bluzkę z dzianiny, o blado zielonym kolorze, z ślicznymi ażurowymi rękawami, która stylem nie odstaje od ubrań, które zdobywam na przecenach terra novy, promod czy jackpot, marek na moją kieszeń.
Obładowana toną ubrań – nigdy nie udawało mi się poprzestać na jednej rzeczy – przecież tak tanio! Czyż nie było to tanio? – wracałam do domu, zwykle z rodzicami samochodem. Stadion we wczesnych godzinach popołudniowych po prostu pustoszał. Kilkugodzinny dzień pracy tu zaczynał się i kończył wcześnie. Większość sprzedawców protekcjonalnie i pobłażliwie traktowała klientów tak zwanych detalicznych, liczyli się sąsiedzi, bracia i towarzysze biznesu zza wschodniej granicy, którzy popularyzowali znajomość języka rosyjskiego – siłą rzeczy. To oni hurtowo kupowali towar liczony w dziesiątkach i setkach sztuk zapakowany tak ścisło, że trudno by szpilkę wcisnąć, w wielkie a la mode popularne torby przepastne, plastikowe, sznurkowe, tkane.
Do domu mama wracała przygnębiona i zmęczona, stawiała zwykle na gaz przygotowaną wcześniej zupę – niech się gotuje – i ucinała sobie niedługą drzemkę. Jej sen zajęczy nie pozwalał jednak na solidny odpoczynek. Najlżejszy hałas budził i przeszkadzał. Pogaduchy babci, która przyszła, aby wysłuchać codziennych, cyklicznych, darmowych wiadomości z wielkiego świata, który zaczynał się poza granicami Stasina. Moje niepotrzebne pytania. Żarty taty. A rozdrażnienie nie mijało. I tak bywało przez wiele dni. Wiele miesięcy, zwłaszcza gdy sytuacja pogarszała się i wiadomo było, że interesy nie idą najlepiej, a pieniędzy zawsze brak. Słyszałam kłótnie rodziców. Bywało dobrze, bywało źle. Bywało i tak, że ojciec przygotowywał samodzielnie ulubioną swoją zupę pomidorową wedle instrukcji złożonej w łóżku chorobą mamy. Innym razem, zapewne latem, bywało znów tak, że zły stan konta nie psuł humoru, słońce rozgrzewało a więzy rodzinne kwitły i zacieśniały się. I wychodzili wszyscy na podwórze, do altanki. I przyjeżdzali Dzidole, i Zdziśki i zasiadali wszyscy przy stole altankowym przykrytym poprawnie kocem, do tak zwanego beta albo do znanego wszystkim brydża. Gra na pieniądze lub nie. Śmiech i żarty. A wieczorem, gdy piekące się powoli obok na grillu kiełbaski były gotowe, kolacja zakrapiana piwem albo wódką. Łakocie wuja czyli pędzony na sposób domowy wedle receptury wypracowanej przez lata, bimber o smaku lekko owocowym – zwykle śliwkowym – ten smak zyskiwał najwięcej zwolenników. Nawet babcia próbowała łakoci – jeden kieliszek, dla zdrowia – śmiała się jak zwykle robiąc nieświadomie zabawną minę zawstydzonej panienki. Obok bimbru pojawiało się czasami i wino tatowe, wiśniowe gdy rosły sobie jeszcze i karłowaciały spokojnie drzewka wiśniowe w ogrodzie, a ostatnio zdecydowanie szlachetne winogronowe. Bez francuskojęzycznych nalepek i wspominania rocznika, wciąż smakowało świetnie, z każdym rokiem ojciec produkował coś zdecydowanie lepszego, tak że trudno było się oprzeć kieliszkowi czerwonego nawet mając w świadomości obietnice składane samej sobie co do abstynencji, w okresie wcześniejszym zasady oazowej krucjaty wyzwolenia człowieka – czy ktoś dziś jeszcze wie o czym mówię? laików odsyłam do rozdziałów późniejszych – w okresie późniejszym zasady islamu, zawsze i zawsze zasady zasady panny Anny, zasady które czyż nie są po to by je z przyjemnością łamać od czasu do czasu, kochanie ? Ależ nie tato! Śmiech.
Tata. Tata był zawsze tym, z którym lubiłam się przekomarzać i żartować, prowadzić dyskusje o życiu, o polityce, której nie lubiłam, o kulturze, o religii. Z tatą najczęściej dochodziło do kłótni. Traktowaliśmy siebie i swoje poglądy serio. Od zawsze. Ceniłam te rozmowy. Wciąż cenię. Tata potrafił się jednak zapalać i zacietrzewiać. Zdecydowanie unikałam rozmów, które nieoczekiwanie przeradzały się w ostrą dyskusję w momencie gdy sprawa wymykała się spod kontroli, gdy ja nie dawałam za wygraną, on nie spuszczał z tonu, gdy temat był drażliwy, gdy on zdążył wypić kilka kieliszków mocniejszego alkoholu. Wówczas zrezygnowana ucinałam często temat, nie widząc celu, nie widząc sensu dyskutowania, on zaperzał się i gniewał – że ja się boję z nim dyskutować, że nie potrafię udowodnić własnych racji, że jestem zwykłą oportunistką. To prawda. Zdecydowanie często byłam. Wyobrażałam sobie – to dla dobra tych cennych naszych więzi, przecież najcenniejszych, rodzinnych, dla dobra i jakości naszych wspomnień. Aby nie zepsuć ich zbyt, nazbyt, tak że nie będzie już odwrotu i możliwości zamazania przeszłości i wybielenia plam. Wciąz wystarczająco głęboko i silnie tkwiły już we mnie zadawnione przysypane czasem urazy z pierwszych lat naszego wspólnego mieszkania na piętrze, na górze naszego domu rodzinnego. I te obrazy i wspomnienia ojca, który po powrocie z pracy podniesionym głosem perorował o tym, że nic sie nie stało. Że spotkanie z kolegami. Musiał zostać nieco dłużej. Te wizje trochę już przymglone jego sylwetki chwiejnie poruszającej się w stronę naszej kuchni, wciąż podniesiony głos, jakieś kłótnie. Jakieś prośby kobiece o to by spał, by po prostu spał, przespał, odespał, uspokoił się śpiąc. By cicho był bo dzieci.
Mama posiadała cierpliwość, która zbliżała się istotnie do anielskiej – myślałam wówczas, myślę i teraz. Być może ta jej cierpliwość wrodzona, wspomagająca niewątpliwie jej uczucie do ojca, pomogła jej przetrwać tamte lata. I cieszę się, że widzę ich dziś wciąż razem. Zawirowań było przecież więcej, było ich tyle. Nie zawsze punktem zapalnym było zachowanie ojca, były i mamine tajemnice, pomyłki, nadużycia zaufania. Tak chyba powinnam to określić. Układ między nimi zawsze był specyficzny. Uzupełniali się. Pod względem charakteru – on wybuchowy, ona spokojna i cierpliwa, on łagodny i zgodliwy, bierny mimo wszystko w pewnych sytuacjach, wobec spraw finansowych, wobec nas, dzieci. Ona aktywna i kreatywna. Może zaufała za bardzo swoim możliwościom, kompetencjom, znajomościom. Do dziś nikt nie wie jak to się stało. Może nie wie ona sama. Tyle zawikłań. Tyle problemów. Tyle długów. W pewnym momencie, już po sprzedaży domu, już po wpłaceniu pieniędzy na konto – dowiedział się. Kto po raz pierwszy? myślę, że był to mój brat, któremu mama zawsze najbardziej ufała, którego zawsze wzywa w każdych tarapatach w które wpada. – mój brat dowiedział się, że konto gdzie spoczywały tysiące uzyskane ze sprzedaży domu, jest opróżnione, próżne, jest puste; że zero zero całkowity i zupełny brak pieniędzy, co więcej – debet. Ojciec tymczasem prosił, aby przelać część pieniędzy i otworzyć konto w sławnym wówczas popularnym nowym Mbanku. Co przelać i jak? Jak z próżnego nalać? Jak? Sytuacja, którą udało się przez jakiś czas utrzymać w tajemnicy – znienawidzone przeze mnie wszystkie te rodzinne tajemnice, te sekrety i tabu – wyszła na jaw. Z hukiem. Małżeństwo rodziców po raz kolejny zawisło na włosku. Kłótnie, żale, rozważania, polemiki z dziećmi w charakterze rozjemców i mediatorów. Ileż to lat temu? Może cztery? Może trzy? Może więcej. Kilka przywołać mogę w pamięci konfliktów tego typu. Do dziś tkwią urazy gdzieś tam ukryte w mózgu, w pamięci. Przy każdej ujawniają się sprzeczce. Uciekam wtedy. Chowam się do innej, własnej piaskownicy. Bawcie się sami. Mam dość własnych problemów nie do rozwiązania. Tak egoistycznie. Czy nie dlatego od kilku lat wyprowadzam się? Wyprowadziłam się – do pokojów na górę domu, do Francji, do Stanów, na Jelonki. Nie dlatego. A może ciut ciut, odrobinę i dla tego.
Ojciec stroił żarty, jednak w głębi serca myślę, że cierpiał z powodu moich wyjazdów. Samotność. Wiem, że byłam i jestem jego ukochaną córeczką. Potrzebuje mojej obecności. Kocham go tak jak on mnie. Pamiętam, jak rozczulał mnie w momencie gdy wyjeżdzałam do Stanów z zamiarem pozostania na dłużej. Pozostawiłam swój komputer i stałe łącze internetowe. Pozostawiłam internetową linię telefoniczną. Mogli oboje w każdej chwili ze mną się skontaktować. Nie liczyłam na wiele. Jednak ojciec zaskoczył mnie, opanowując w szybkim tempie komputer, moje komputerowe messengery online, icq mimo że po angielsku nie stało się przeszkodą nie do pokonania, email i skrzynka emailowa, super phone – telefon internetowy. Cieszyłam się zawsze gdy pojawiał się online, mimo że zwykle słyszałam narzekania. Gdzie jestem, gdzie się ukrywam, gdy w rzeczywistości wszystkiemu winna była najczęściej różnica czasu. Siedmiogodzinna, jak na złość.
Mama. Mama zwykle nie mówiła nic, zawsze skryta, rozumiejąca, spokojna, od czasu do czasu jednak skumulowane uczucia wybuchały w postaci żalu czy wyrzutów. Wysłuchiwałam. Sama żaliłam się nie raz. Właśnie jej. To ona była kobietą. To ona mogła zrozumieć kobiece sprawy i problemy i bóle serca i załamania nerwowe. To ona wysłuchała żalów na temat ukochanego mężczyzny, z którym blisko dwa lata mieszkałam na Florydzie.
Mama mniej więcej od mojego wieku lat 19 objawiła się dla mnie nieoczekiwanie jako kobieta, przede wszystkim jako kobieta, niezależnie od swojego statusu matki. Miałam może trzynaście lat gdy pojawiła się moja pierwsza miesiączka. Pierwsza krew. Pierwsza i ostatnia. Musiało minąć kilka lat, aby matka i córka zdały sobie sprawę, że cykl rozwoju kobiecości szwankuje. W wieku osiemnastu lat, a może było to jednak odrobinę wcześniej, pojawiłam się z wizytą u ginekologa. Nie pojawiłabym się może sama, przy mojej nieśmiałości wówczas i nieświadomości. Zaprowadziła mnie tam mama. Czasy przychodni, gdzie trzeba było się starać o numerki, gdzie nie można było zadecydować o wyborze lekarza. Stało się tak, że trafiłam w ręce doktora rodzaju męskiego. Przychodnia nie dysponowała niestety innym egzemplarzem. Starszy pan doktor, staruch – powiedzmy otwarcie bo i tak go do dziś w myślach wspominam, był najgorszą rzeczą jaka spotkać mogła młodą nieśmiałą dziewczynę z problemami hormonalnymi przy pierwszej wizycie u lekarza. Fotel ginekologiczny, który przerażał i szokował, spojrzenie lekarza i konieczność obnażenia. Dziś nie potrafię dokładnie przypomnieć sobie całego wydarzenia, strzępki wspomnień pozostały gdzieś w pamięci. A może pamięć usilnie starała się wyprzeć je na modłę freudowską gdzieś tam hen na spód, na dno worka pełnego niemiłych wspomnień.
Mama jednak była ze mną. Wówczas i potem, gdy szybko zdecydowałyśmy, że konieczne jest mi leczenie, że konieczne jest znalezienie skutecznego i co ważniejsze miłego lekarza w postaci kobiecej, który nie przerażałby tak bardzo i nie peszył. Jest taki szpital w Międzylesiu, taki ośrodek dla dzieci z różnymi typami schorzeń znany jak sądzę w całej Polsce – Centrum Zdrowia Dziecka. Nie byłam już wówczas dzieckiem. Za kilka miesięcy miałam kończyć osiemnaście lat i wedle kalendarza można było mnie uznać za dorosłą. Miałam niedługo już trzymać w ręku swój pierwszy dowód tożsamości, który potem zaginie gdzieś w Meksyku, ten dowód z najładniejszym zdjęciem jakie kiedykolwiek mi zrobiono, mnie osobie absolutnie niefotogenicznej.
Jednak psychicznie i fizycznie wciąż czułam dobrze, że wszystko opóźnia się we mnie o kilka lat. Tak bardzo chciałam dorosnąć. Tak bardzo wstydziłam się więc momentu, gdy oficjalnie przyznano mi prawo wizyt u ginekologa dziecięcego w Centrum Zdrowia Dziecka. W wieku osiemnastu lat powróciło błogosławieństwo krwi co miesięcznej. Mogłam poczuć się w pełni kobietą. Ale tak się nie stało. Wciąż byłam dzieckiem, wtedy osiemnastoletnim, wciąż odczuwałam wstydliwie nieustający nigdy niekończący się trądzik „lat dojrzewania”, narzekałam na konieczność brania hormonów aby podtrzymać tę fałszywą sztucznie wzbudzaną kobiecość, wciąż męczyła mnie psychicznie chorobliwa nieśmiałość i wstydliwość, wciąż gnębiły obok starych i nowe problemy ze zdrowiem jakie pojawiły się niejaki rok wcześniej. Tym razem kości. Kręgosłup. Powiem więc tylko jedno, domowa tradycja „opijania” nowonarodzonych na nic, i nic nie warta. Ot tak, tato. Cóż to za bajki są o tym, jakobym ja, dziecko pierwsze była chroniona przez los przed wszelkimi chorobami i złem dzieki ogromnej jak niesie wieść rodzinna wylanej na moją cześć ilości alkoholu. Na nic. Rzeczywiście okres dziecięcy minął bezboleśnie i spokojnie – czego nie można powiedzieć o moim chorowitym bracie – jednak o tym co działo się i dzieje później nikt nie wspomina. Piotrek zaś, braciszek, ponoć zakrapiany był racjonalnie i delikatnie, w towarzystwie teściowej, której ojciec nie miał wyraźnie śmiałości zachęcić do męskiego typu „opijania potomka”. Brat więc, jak niesie tradycja ustna, stał się w wyżej wspomnianych okolicznościach dzieckiem chorowitym, chuchrem, które cierpiało i na astmę i na zapalenie oskrzeli i płuc. Połowę dzieciństwa spędził w szpitalach i sanatoriach gruźliczych. Wszyscy drżeli o jego zdrowie. Uchował się jednak. I dziś nie cierpi na poważniejsze choroby, Alhamdulilah. Omijają go wypadki przy pracy i zabawie, w jakie obfitowało jego późniejsze dzieciństwo. Był chłopcem z rodzaju dobrze znanego – urwisów, nie potrafił stać, siedzieć, leżeć, bawić się spokojnie.
Te zabawy musiały być niecodzienne i ekscytujące. I niebezpieczne. Nic dziwnego więc, że wiele z nich kończyło się rozcieciami, bąblami, siniakami, guzami, bliznami. Dlaczego powiedziałam, że omijają go wypadki? To nie tak. Do dziś przecież miewa wypadki drogowe, choć jeździ dużo ostrożniej niż wcześniej. Nie spamiętam ile jego samochodów miało stłuczki, myliły mi się jednak i mylą do dziś kolejne jego pojazdy, które zmieniał jak rękawiczki. Nie pod wpływem kaprysu, jak sądzę, lecz konieczności, zawsze były to stare cztery kółka, przywrócone do życia, albo ulubione drogocenne, bliskie sercu stare duże mercedesy, z których dwa – dwa wraki, rzec by należało aby zadośćuczynić prawdzie, do dziś stoją na podwórzu u rodziców i są co kilka tygodni powodem do starć między ojcem a synem. Samochody, a może raczej sama możliwość prowadzenia samochodu, sama przyjemność podróży samochodem to wspólna nić porozumienia między nimi. Obaj uwielbiają wsiadać do samochodu i stawać się na kilka albo kilkanaście godzin kierowcą. Tylko i wyłącznie. Ojciec w momencie utraty jakiegokolwiek zajęcia zarobkowego uczynił z umiejętności prowadzenia istotne źródło dochodu. Etap kuriera warszawskiego, kierowcy tira ma za sobą. W momencie mojego bazgrolenia stał się kierowcą małej ciężarówki i instruktorem nauki jazdy. Żadnemu niestraszne kilkanaście godzin za kółkiem. Bez przerwy. Zrozumiałam jednak, jak przyjemne może być prowadzenie samochodu dopiero w Stanach, gdy siadałam za kółkiem własnej starutkiej toyoty camry, otwierałam wszystkie okna na oścież – nie funkcjonowała klimatyzacja – i mknęłam 100 mil na godzinę autostradami Florydy, mostami, łączącymi wyspy Pensacoli i okolic, z jednej plaży na drugą. Dopiero w Stanach zrozumiałam też, jak trudno jest opanować senność, która po wielu godzinach jazdy i braku snu przychodzi znienacka zdradliwie niespodziewanie. I spada na powieki sen i śni się coś przez kilka sekund. Tak, że na opanowanie kierownicy już tylko mgnienie powieki. Na szczęscie jechałam wówczas dużym fordem zwanym van, automatykiem, który znacznie łatwiej było kontrolować, dzięki typowo dla mnie wówczas amerykańskich gadżetów takich jak wspomaganie kierownicy, blokowanie jej w pewnej pozycji oraz blokowanie pedału gazu tak by samochód utrzymywał stałą prędkość. Floryda jednak nie zaskakiwała nigdy nikogo nagłym mrozem i śniegiem, nie zmuszała niedzielnych – letnich kierowców do wycofania się na dalsze bezpieczne pozycje garażowe i przeczekiwania, do kolejnej wiosny. Na Florydzie nie zdarzyłby się wypadek, jaki przytrafił się moim rodzicom. Był wówczas rok 93. Zdradliwy początek zimy i nie posypana solą ani piaskiem, oblodzona jezdnia w okolicach Stasina. Skończyła się wygodna i sucha jezdnia obszaru warszawskiego i w zupełnie nieoczekiwanie w momencie wchodzenia w strefę stasinowską maluch, nasz stary mały fiat wpadł w poślizg i jedyne co ojciec był w stanie zrobić to skierować się z dala od jezdni i mogących nadjechać z naprzeciwka samochodów. Spotkanie pierwszego stopnia z drzewem obok drogi; uderzenie tak silne, że mikrosamochód stał się w ułamkach sekund spłaszczoną i pokiereszowaną kupą metalu z przeznaczeniem do kasacji. Nic nie dało się uratować. Na szczęście Ten na górze pozwolił uratować ich dwoje. Cudem przeżyli ten wypadek. Tak twierdzili wszyscy, taki wniosek można było wysnuć po obejrzeniu szczątków samochodu. Przeżyli. Z połamanymi żebrami, odmą płuc i licznymi sińcami wylądowali oboje w szpitalu w Stasinie. Połamanego tatę odwieziono od razu do szpitala na ostry dyżur, mamę znajomi przywieźli najpierw do domu. Pobieżna obdukcja nie wykazała poważniejszych obrażeń, dopiero kilka dni później odkryto, że ostry ból w klatce piersiowej to efekt złamanych żeber. Mama. Gdy pojawiła się w domu, z jej bladej i przerażonej twarzy wyczytać można było najgorsze. Pamiętam, że nie byłam w stanie o nic ją zapytać, czekając aż sama wszystko opowie. – Mieliśmy wypadek. Tata jest w szpitalu. – pamiętam tylko te dwa zdania. Nie wiem, czy udało jej się powiedzieć coś więcej, wiem, że nie mogłam wtedy powstrzymać dłużej łez, prawdopodobnie podobnie było w jej przypadku. Potrafiła się jednak szybko opanować i trzeźwo przekazać wiadomość wchodzącej do pokoju babci, osobie jeszcze bardziej niż ja skłonnej do paniki i płaczu. Dlaczego tak się oceniam? W rzeczywistości w większości sytuacji potrafię zachować silną wolę i trzeźwość, mimo że nie potrafię powstrzymać łez. Ale to była sytuacja wyjątkowa. Wyjątkiem jest także PMS. Nie znoszę wówczas siebie, kompleksy urastają do nieoczekiwanych rozmiarów, świat staje się czarny i nie mogę się doczekać końca każdego dnia już u jego początku, i nie mogę się doczekać początku krwawienia – wtedy humory ustają jak za dotknięciem delikatnym dobrej wróżki. Znów jestem tą drugą sobą. Zastanawiam się w tej chwili, czy moja nagła nerwowość i utrata kontroli nad sobą i samochodem nie była spowodowana wówczas właśnie PMS. Wówczas, na Florydzie, w Pensacola, w ulewie deszczu tak szaleńczej, że wycieraczki nie nadążały z usuwaniem wody z szyb samochodu. Widoczność była bliska zerowej. Nie wpadam łatwo w panikę w takich sytuacjach. Jednak to było tuż po kłótni z nim, wsiadłam do toyoty z zamiarem przejażdzki dla relaksu ciała i ducha. To zawsze pomagało. Tuż za progiem złapała mnie jednak ta niespodziewanie silna ulewa. Jakieś zakupy. Jakieś puste skrzyżowania i ronda. Wyjazd z ciemnej uliczki na oświetlone a jednak słabo widoczne skrzyżowanie. Z trudnością można było dostrzec zmieniające się światła i rzeczywisty ich kolor, nie wspominając o liniach na jezdni wielopasmowej. Wjechałam na zły pas. Ktoś zatrąbił obok. Nie byłam w stanie sprawdzić kto to, ani nie zorientowałam się co właściwie uczyniłam źle. Spanikowałam. Zatrzymałam się i stanęłam, mimo, że światła właśnie zmieniły się na zielone. Byłam zdezorientowana i zdawało mi się, że ktoś podchodzi do samochodu od mojej strony, ponieważ jednak samochód załadowany był po brzegi i nie pozwalał na dostrzeżenie czegokolwiek z boku i tyłu przez okna – byłam wówczas w trakcie przeprowadzki naszego firmowego biura i nie zdążyłam rozpakować pudeł – dopiero tuż przy moim oknie spostrzegłam postać policjantki. Otworzyłam szybę. Wysłuchałam miłej uwagi, że jeśli ulewa zdaje mi się zbyt wielka i nie jestem w stanie prowadzić, powinnam się zatrzymać gdzieś i przeczekać. Serce biło jak opętane. Nie padło jednak ani jedno pytanie o dokumenty. Ani jeden komentarz co do pudeł zasłaniających mi widoczność. Policjantka prawdopodobnie sama szybko chciała się schronić w samochodzie i uciec przed deszczem, przed którym nie mógł jej chronić dość dobrze płaszcz „nieprzemakalny”. Odetchnęłam głęboko i ruszyłam do domu. – Co za wspaniały dzień moich urodzin! To był taki podarunek urodzinowy od Ciebie? – uśmiechnęłam się tylko w duchu.
dzieci
Urodziłam się. Nie jestem jednak pewna, jaki był początek mnie samej, początek mojego życia. Nie mogę być pewna prawdziwości opowieści, którymi dzieliła się ze mną matka nie tak dawno jeszcze, gdy ja, w wieku niemal lat trzydziestu zdobyłam się wreszcie na odwagę, aby zadać jej te zabawne, nieprzyzwoite pytania o seks i o sam akt narodzin dziecka. Czy też może chodziło mi po prostu o prozaiczne fizjologiczne szczegóły porodu? Skłonna jestem wierzyć matce, jeśli chodzi o uczucia i sprawy ciała. Czyż nie jest ostatecznie wykwalifikowaną pielęgniarką, nawet, jeśli daleka jest od praktykowana wyuczonego zawodu? Rzeczywiście, więc ufam jej opisom i opowiadaniom o tym jak wyglądałam zaraz po opuszczeniu łożyska, jak zaraz po umyciu z krwi i śluzu i widzę siebie jako maleńkiego oseska o owłosionej ciemnej główce, zadartym nosie, skórze pokrytej niegroźną, ale nieestetyczną wysypką.
Dość szybko z ciasteczka brownie stałam się antyciasteczkiem biszpoptowym blondie. Moje włosy pozostały jasne przez dłuższy czas, obcinane regularnie na pazia z czasem ściemniały aż do postaci ciemnej blond. Przestało mi się to podobać. Moja pulchna zawsze odrobinę i okrągła w obramowaniu krótko przyciętych włosów twarz wydawała się miła i słodka ciociom i wujkom, ja jednak serdecznie jej nie znosiłam. Od wczesnego dzieciństwa? Tego nie pamiętam, niewątpliwie jednak w latach dorastania i dojrzewania, w moich latach nastoletnich widoku swojego odbicia w lustrze nie cierpiałam i unikałam. Ukradkiem i wstydliwie zaglądałam do lustra, nigdy w obecności osób trzecich. Zmorą były później – w latach gdy mama zrezygnowała z postrzyżyn córki ze względu na niesforne i już dość grube włosy – wizyty u fryzjera, gdzie nie pozostawiano mi wyboru, musiałam spoglądać wprost na siebie, dostrzegać taksujący zdawało mi się a w istocie niewinny wzrok fryzjerki – fryzjerów unikałam jak ognia, podobnie jak wszelkiej maści lekarzy płci męskiej – analizować niedostatki własnej urody i tę okrągłość policzków, i te sińce pod oczami, które nie zawsze były sine ale zawsze widoczne w postaci opuchlizny jak w momentach całkowitego wyspania i odpoczynku. Sprawa dziedziczna, dowiedziałam się wkrótce po krótkiej analizie wyglądu zewntrznego członków rodziny a zwłaszcza babci ojcowej, matki mojego taty, oraz po poważnej rozmowie z współczującą moim troskom mamie.
Wysokiej szatynki o długich nogach i małej czarnulki w becie wypatrywał przed szpitalem 14 marca 1974 mój ojciec, przystojny średniego wzrostu szczupły brunet o prostych gęstych włosach, które wprost chciało się przeczesać i zmierzwić ręką. Mama zmęczona po dwudziestoczterogodzinnym porodzie ledwie trzymała sie na nogach, podobno jednak uśmiechała się dzielnie i ucieszyła na widok kwiatów. Co było dalej? Nie wiem. Nie pytałam, zapewne jednak samo życie. Krzyk płacz, pieluchy prane bezustannie, nie istniały bowiem jak dobrze wiemy pampersy, nieustający przenikliwy zapach dziecięcych ciuszków pudrów sików kremików. Na szczęscie dla mamy urosłam, na szczęście byłam niechorowita, cicha, spokojna grzeczna i pozwoliłam się dobrze wychować na nieśmiałą dziewczynkę z manierami którą w którymś momencie,
Stasinowo, 20.08.86
Kochana Aniu,
Bardzo dziękujemy Ci za listy, które do nas przysłałaś. Przyszły też karty dla całej rodziny. W domu nic nowego się nie dzieje. J. już pojechał na Jelonki więc jesteśmy tylko my i Babcia z Dziadkiem.
Podróż od Was do domu mieliśmy dobrą. Od Was wyjechaliśmy o 18 a w Stasinowie byliśmy o 24.
W Stasinowie zepsuł nam się maluch i Tata jeździ do pracy autobusem, myślę, że zdąży go naprawić do Waszego powrotu, a jeżeli nie to przyjedziemy po Was pociągiem. Poza tym nic nowego się nie dzieje. Ani Kosak chyba nie ma bo jej nie widzę.
Na tym kończę.
Całujemy cię z Tatą mocno.
Do końca kolonii już blisko.
Pa
Mama
podczas wyjazdów dużo poźniejszych na rekolekcje kościoła katolickiego nazywane oazowymi wołano – mała lady.
Na szczęście i nieszczęście wkrótce pojawił się na świecie mój chorowity krzykliwy, niegrzeczny i uparty braciszek. To stało się w 1977 roku. Podobał mi się bardzo, kochałam go na swój sposób, byłam przecież dobrze wychowanym dzieckiem a ponadto nareszcie miałam sie z kim bawić w dom pod przykrytymi kocem stołami mojej tapczan półki. To wszystko nie pozwoliło nam jednak uniknąć kłótni i ostrych bójek które matka gasiła krzykiem, a ojciec groźbą pasa i karami. W powyższych okolicznościach szybko na przekór sobie stałam się złośnicą i jędzą. Jest gdzieś w naszym rodzinnym albumie to zdjęcie nas obojga robione ręką taty. Rzecz dzieje sie na tarasie, na który wchodziło się z dawnej naszej kuchni. Ja stoję skrzywiona, z potarganymi nieco, puszczonymi luźno włosami długimi ciemnymi jednak wciąż blond, po prawej stronie tarasu. Czarno białe zdjęcie niewiele mówi o kolorach, widoczne są jedynie moje opadające trochę podkolanówki na wyraźnie pałąkowatych nogach, odziedziczonych po mamie, których wstydziłam się, nienawidziłam i z powodu których miałam kompleksy jakich nie miała nigdy moja mama, jak pochopnie sądziłam. Skrzywiony pod wpływem rażącego w oczy słońca uśmiech obnażył przypadkowo naturę jędzy. Całości dopełniała krótka spódniczka – dziesięciolatce nie wypadało w tamtych czasach nosić zbyt długich spódnic, a nie nosiłam dzinsów, których krój zdawało mi się jedynie uwidoczniał krzywiznę nóg, i bluzka z krótkim rękawem, pod którą rysowały się zaczątki piersi? Nie, nie rysowało się jeszcze zupełnie nic. Brat w momencie pstryknięcia zdjęcia wchodził właśnie na taras krokiem zbójecko zawadiackim. Typowy urwis – kwitował ze śmiechem małą postać chłopca każdy kto oglądał to zdjęcie. Jego pewna mina, uśmiech, wytarte dzinsy i koszulka budziły sympatię.
Mieszkaliśmy z bratem w jednym wystaczająco dużym dla nas jednak pokoju. Pokój znajdował się w domu piętrowym, dośc obszernym, z pespektywy małej dziewczynki, w domu tym mieszkało kilka naszych małych rodzin, z których składała się nasza duża rodzina. Dom stał na prowincji, na wsi bez krów, jak mówiłam znajomym. Mieszkałam z rodziną w Stasinie, dzielnicy Jarzębina, kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy, w uroczej miejscowości nazywanej wypoczynkową ze względu na las sosnowy, mikroklimat, jaki się tam wytworzył, bliskość rzeki i kilku jeziorek, kilku szpitali dla gruźlików i kilku sanatoriów dla tychże oraz dla pacjentów cierpiących na schorzenia kostne. Dom stał na środku dużego placu, którego nierówności uwielbialiśmy ze względu na możliwość taplaniny w jeziorkach stworzonych przez wodę deszczową. Nie lubili ich, jak się okazało później, rodzice, zasypali bowiem później ziemią nasze ulubione miejsce zabawy. Położyli dwa rzędy płyt chodnikowyck dla wjeżdzającego samochodu, który miał nie niszczyć rosnącej trawy. A trwa rosła wysoko. Tam, gdzie nie zasypano jej ziemią, rosła dziko, wysoko i bujnie. Chowaliśmy się w niej jako dzieci, wylegiwaliśmy i robilismy pikniki w otoczeniu krzaków białych i czerwonych porzeczek, w niedalekiej odleglości od drzewek wiśniowych.
Stasinowo, 14.07.87
Kochana Aniu i M.
Drugi list od ciebie otrzymaliśmy, już czekał na nas jak wróciliśmy od Was. Podróż mieliśmy dość dobrą. chociaż całą drogę padał deszcz, a w Warszawie to nawet lało. Ewy tatę odwieźliśmy do Piaseczna pod sam blok i do domu wróciliśmy na 24.30.
W Stasinowie byli H. na sobotę i niedzielę. J.k teraz został w Stasinowie ale bardzo mu się nudzi i nie ma co robić. Pogoda jest u nas słaba, rano jest trochę słońca, a potem cały dzień pochmurnie ale nie pada. Wołgę pożyczyliśmy K. i pojechali na Mazury do Cioci Ani.
W sobotę jedziemy do Wyszkowa na imieniny Wujka Heńka. Dostaliśmy od cioci Katarzyny kartę z nad morza bo oni są tam na wczasach.
Poza tym u nas wszystko po staremu. Dziadkowie są zdrowi, a w domu jest bardzo pusto i cicho. Na tym kończę. Przesyłam Wam dużo buziaków.
Do zobaczenia
Mama
ps. Aniu, sprawdź M. uszy, niech je porządnie umyje.
Drugim ulubionym miejscem zabaw był stary kurnik. Stary kurnik, który po likwidacji kurzej zagrody w jednym z rogów podwórza obok komórki gdzie potem staneła szklarnia, postawiony został z niewiadomych do dziś powodów obok drugiej komórki z węglem. Po przeciwnej stronie podwórza, nieopodal krzaków czarnych porzeczek , szamba które nieustannie wylewało i starego czerwonego trzepaka, na którym kilka razy dziennie fikaliśmy w przód i w tył, robiliśmy obroty na górnej i dolnej doś cienkiej dla naszych rąk rurce. Kurnikiem jakiś czas nikt się nie interesował. Planowano jego rozebranie, nikt z mężczyzn, ani tata ani dziadek ani wujkowie nie mieli ani czasu ani ochoty. Zainteresowały się więc nieoczekiwaną nową miejscówką wspaniałą do zabawy w dom, dzieci. Codziennie znosiliśmy z podwórza, strychu przeróżne akcesoria, wynosiliśmy ukradkiem z domu koce i stare dwa materace. Przytaskalismy stary zielony kufer o zepsutych zawiasach, który slużył nam za kanapę i łóżko. Na nim wylądował jeden z niemowlęcych sienników, które w czasie kolonii letnich, które urządzali dziadkowie służyły przyjezdnym dzieciom w ich metalowych wysokich niby szpitalnych łózkach. Ekwipunek kurnika był pełny. Udało się nawet zawiesić duży koc i ceratę, które miały chronić przed deszczem od strony nieistniejącej drewnianej ściany. Od tej strony kurnik onegdaj przylepiony był sprytnie do ściany starej drewnianej komórki na szpargały graty i rowery, tak że sam w sobie zadowalał się trzema ścianami. Potem odsunięty, oderwany od komórki stał się dziurawy i kaleki. My narzekalismy bardzo na brak tej czwartej ściany.
Zabawa była zawsze przednia. Nawet w dni słotne gdy deszcz zacinał i pozwalał całemu wnętrzu przesiąknąć wilgocią i stęchlizną. Zawsze lubiłam jako dziewczynka bawić się w dom, moje zachowanie nie odbiegało więc od normy, wiedziałam jednak że i bratu ten rodzaj zabaw sprawiał przyjemność, niestety szybko go również nudził. Uciekał do kolegów, których zabawy polegały raczej na uganianiu się za piłką – to też jednak lubiłam. Często graliśmy w nogę na przestrzeni całego podwórza wraz z trzema kuzynkami i jednym kuzynem. Były też i inne, ciekawsze jego zdaniem, zabawy w których ze strachu nie brałam udziału, lub o których mi nie mówił z obawy przed moim gadulstwem, a może po prostu z obawy przed reakcją moją i rodziców. Byłam już na tyle świadoma, by uznać skakanie z dachu komórki i podpalanie drew i drzewek owocowych za komórką z węglem za wysoce ryzykowne.
Piotrek miał swoich kolegów i swój świat, o którym ja coraz mniej wiedziałam. Byliśmy od siebie tak odmienni, że z każdym dniem oddalaliśmy się od siebie coraz bardziej. Ja jego nie rozumiałam. On nie rozumiał mnie. Wciąż jednak pomagałam mu pisać albo wręcz pisałam wypracowania z polskiego. On mi pomagał? Na pewno, choć pamięć oczywiście egoistycznie zachowuje jedynie to, co naszemu ego wygodnie jest zachować. Nie tyle pamiętam w szczegółach ile wiem, że wielokrotnie korzystałam z jego szerokich znajomości i do dziś to robie, korzystam z jego rad i pomocy w dziedzinach, w których jestem laikiem. Ale wróćmy do przeszłości.
Mój młodszy o trzy lata brat nie był jedynym bratem jakiego posiadałam. Bratem nazywałam również kuzyna Kamila, starszego ode mnie o trzy lata, który wraz z rodzicami również mieszkał w naszym dużym domu, jeszcze jakiś czas, dopóki nie przeprowadzili się wszyscy na Jelonki, tej dzielnicy Warszawy, którą zawsze pamiętałam jako mało przyjemną i odległą od znanych mi stron, a która teraz jest mi bliższa i znana. Tu nieoczekiwanie dla samej siebie udało mi się przed kilkoma miesiącami zamieszkać z powodów, o których opowiem dużo dużo później. Bądźcie cierpliwi, bo tymczasem znów powracam do przeszłości. Podobno w momencie gdy moj dziadek Albin kupił nasz dom ze spadzistym dachem o żółtych ścianach -takie zapamiętałam, kryte barankiem, choć ani dziś nie są ani w momencie zakupu takie nie były, lecz białe i gładkie – zamieszkiwała tam jeszcze jedna mała rodzina. Na piętrze. Ludzie ci, którym zaoferowano pięniądze wkrótce się wyprowadzili a zasiedliliśmy lokal my. Hmm. Może jest to istotny przeskok czasowy, może powinnam opowiedzieć o historii taty, jego brata i jego siostry w wieku dziecięcym, kiedy to rzeczywiście miała miejsce przeprowadzka z Radomia do Stasina. Może powinnam powiedzieć że tata wtedy chodził do klasy piątej podstawówki, że grał w krykieta na pustej polanie obok domu za ogrodzeniem, że był wielkim urwisem, że ulica przed domem, Jaśminowa była nieasfaltowa i dawała możliwość jazdy na łyżwach w porze zimy. A łyżwy…, łyżwy były przyczepiane do butów, co trudno mi w tej chwili sobie wyobrazić, a niestety żadne z moich rodziców i wujków takich łyżew nie zachowało na pamiątkę. To wszystko mogłabym w sumie opowiedzieć, mimo że nie byłam świadkiem tych wydarzeń, jest tojednak historia czasów mojego taty. Może innym razem, może napiszemy ją wspólnie kiedyś, tatku, pozwól, że teraz egoistycznie skupię się na sobie i zapiszę własne wspomnienia niewiasty niedługo trzydziestoletniej. Bo taką czuję potrzebę.
Przeskoczę więc w czasie do momentu gdy pojawiłam się na świecie, gdy dziadek upolował już wcześniej śliczną mamę dla taty w tej sławetnej szkole pielęgniarek w Jarzębinie – pod pretekstem poszukiwania opiekunek dla dzieci które wypoczywały na domowych koloniach u nas w domu. Wówczas zamieszkał tata z mamą w jednym pokoju, tym od strony wielkiego tarasu krytego papą, którego nigdy nie dało się sensownie wykorzystać. Papa dziurawiła się, nawet gdy kryliśmy ją linoleum. Nie pozwalano nam chodzić po niej zbyt długo, zwłaszcza latem, nie można było stąpać po purchlach, bo się dziurawiły, co skądinąd sprawiało nam przecież szaloną uciechę. Wydawały taki śmieszny dźwięk. Słowem, marnotrawstwo przestrzeni. Udawało mi się tylko czasem wynieść leżak na taras albo koc i opalać się. Słońce dopiekało upiornie, nie chroniły przed nim wysokie sosny, które z wysokości tarasu nie zdawały się być już tak strzeliste i nieziemsko wysokie. I wszędzie wnikał ten szczególny zapach rozgrzanej papy, smoły, sosen, upału i piasku. Lato bywało cudowne. I czas wakacji. Cieszyłam się wtedy, że mieszkam właśnie tu, nie zaś gdzieś tam, w Warszawie.
Taras może i dałoby się przebudować. Pokryć betonem, zrobić oranzerię, altankę na wysokości, królestwo kaktusów, ale było to, jak twierdził tata, trudne, a wręcz niemożliwe, bo mieszkania na parterze tworzące taras, doklejone do starego domu pobudowano byle jak, krzywo i za wysoko. Mury trzeba by obniżyć dachy zerwać, przebudować. To takie koszta. Któż przejmować się więc miał marnotrawioną przestrzenią tarasu – na której, gdyby dobrze była zaplanowana kolejne dwa pomieszczenia można by wygospodarować, lecz cóż…
Nasza pokój-kuchnia była ciasna, nie pamiętam zupełnie jak wyglądala, nie znalazłam zdjęć, pomieszczenie to pamiętam dopiero z czasów, gdy ciocia Antosia i wujek Paweł wyprowadzili się wraz z Kamilem na Jelonki, i zwolnili pokój z widokiem na dużą posesję i ładny ogród mieszanej rodziny polsko rosyjskiej – naszych sąsiadów. Wówczas stał się to nasz pokój, mój i brata. W kuchni stał po prawej za drzwiami zlew dalej kuchenka gazowa , tuż obok miesciły sie drzwi do toalety. Zawsze śmieszne wydawało mi się maleńkośc tego miejsca i jego bliskość. To była maleńka ubikacja, ciemna o spadzistym dachu, przylegająca do strychu gdzie wejść można bylo jedynie od strony tarasu. Zawsze wstydziłam się korzystać z tej ubikacyjki, woląc zejść na dół do dużej łazienki, gdzie wiedziałam, nikt nie usłyszy odgłosów mojego siusiania, nikt nie zwróci uwagi na hałas spłuczki, nikt nie zainteresuje się tym jak dłużo czasu zajmuje mi taka wstydliwa czynność. Zawsze byłam nieśmiała, unikałam sytuacji które stawiały mnie w centrum uwagi, nie lubiłam gdy obcy o mnie mówili, choć oczywiście lubiłam słuchać komplementów rodziny i nauczycieli. Byłam przecież bardzo dobrą uczennica, pilną i inteligentną. Braki inteligencji i pamięci potrafiłam nadrobić pracą. Nigdy nie uważałam się za geniusza. Posiadałam sporo talentów, które jednak trudno było mi rozwinąć, może talenty to były przeciętne, może to jedynie niesmiałość i brak wytrwałości i wiary w siebie nie pozwalały mi niczego doprowadzić do końca, do perfekcji i uczynić to istotą mojego życia. Zawsze lubiłam jednak pisać.
Dalej o kuchni ? Niech będzie, nawet jeśli zabrzmi to w tej chwili trywialnie. Na wprost drzwi znajdowały się drzwi na taras, które jednocześnie stanowiły okno dla naszej kuchni. Przeszklone, z mnóstwem okienek których mycia nie znosiła moja matka. Podwójne drewniane stare drzwi, przez które nawet uszczelnione porą zimową watą dostawał się wiatr i chłodził zawsze zbyt ciepłe dzięki ciepłu kuchenki i gotowaniu pomieszczenie. Na prawo za drzwiami do toalety postawili rodzice kredens brązowy a na dolnej jego półce stał nowy wowczas czarno biały telewizor. Jedyne meble, jakie udało im się jeszcze wstawić do tej niewielkiej trzy na dwa podłóżnej klitki, to była wersalka na wprost telewizora, dwie szafki na szpargały kuchenne po lewej od strony wejścia i mały stół pomiędzy telewizorem a wersalką. Było ciasno, a jednak dla nas było to normalne. Miałam z bratem pokój po przeciwnej stronie korytarza. Pamiętam jednak że od zawsze marzyłam o posiadaniu własnego pokoju, a ziściło się to dopiero wiele lat później, gdy skończyłam dziewiętnaście lat a rodzice przeprowadzili się na dół zostawiając nam dzieciom całe piętro. To stało się wówczas, gdy wujkowie z trojgiem dzieci dostali przydział na mieszkanie w Kortyniu, niedaleko Stasina. Mieszkają tam wszyscy do dziś.
W naszym pokoju od strony wschodnio-północnej zawsze bylo odrobinę chłodniej a w mieszkaniach takich jak nasze polskie drewniane obmurowywane i tynkowane wewnątrz cieszyła odrobina cienia jaki dawało usytuowanie oraz obecność wysokich sosen za oknem strzelających smukle i gęsto w ogrodzie sąsiadów. Od tych dzieliło nas, bowiem może dwa metry asfaltowego chodnika, który otaczał cały nasz dom. To zabawne, ale nie potrafię dokładnie przypomnieć sobie jak wyglądał w szczegółach ten nasz „duży pokój”. Zmieniał wygląd i sposób umeblowania dość często. My dorastaliśmy, zmieniały się nasze potrzeby. Gdy stałam się nastolatką sama miałam manię przemeblowywania i urządzania wszystkiego na nowo przy lada okazji lub nadchodzącej chandrze. To zostało mi do dziś. Moją ulubioną rozrywką w okresach depresji jest przemeblowywanie i urządzanie na nowo, zmiana kolorów i nastrojów. W pewnym okresie mojego nastoletniego życia marzyłam o zawodzie architekta i specjalisty od wystroju wnętrz. Wiedziałam, że byłabym w tym dobra. Jak zwykle zabrakło mi jednak wytrwałości. Przeraziły mnie egzaminy z matematyki i rysunku. Nie próbowałam nawet zdawać na wymarzony kierunek.
Nasz duży pokój przechodził więc róznorodne zmiany. W przeciwieństwie do kuchni, która zachowywała swoje odwiecznie niezmienne, optymalne jak twierdziła mama, umeblowanie. Duży pokój zawsze kojarzy mi się z zacienieniem i czerwienią. Mama uwielbiała odcienie czerwieni. Łączyła je czasem z brązem mebli. Właściwie meble nasze to była zbieranina róznych odcieni brązu i beżu. Tapczan półka, jak pamiętam, była jasno beżowa. Czy w ogóle ktoś pamięta obecnie jeszcze jak wyglądał przemyślny mebel nazywany tapczanem półką? Regał, który posiadał rozmaite półki, przeszklone również w częsci górnej, podczas gdy w dolnej mieściło się rozkładane łóżko. Bardzo ciężkie – pamiętam, że poczatkowo bałam się rozkładać je sama – zamknięte zaś – dawało mozliwość rozłożenia dwu stołów, na których oboje z bratem odrabialismy lekcje, pod którimy bawiliśmy się w dom. Nie pamiętam, kiedy ten tampczan zniknął z naszego pokoju. Długo na nim spałam. Pamiętam ten twardy, ale wygodny materac nieruchomo przytwierdzony do drewnianej częsci tampczanu, te metalowe nogi, i te zabawne pasy z gumy które w teorii przytrzymywać miały pościel w momencie zamykania łóżka, w praktyce zaś przytrzymywały również mnie i moją pościel podczas spania w pozycji poziomej. Czesto budziłam się w nocy zziębnięta i dostrzegałam, że cała kołdra lub jej część wylądowała w dziurze za łóżkiem, jaka tworzyła się po jego rozłożeniu. Czasem mama kładła tam dodatkowe wielkie poduchy i koce, żebym nie spadła tam, broń Boże. Przecież bylam jeszcze zupełnie małą dziewczynką, gdy zaczęłam spać na tym dziwacznym łóżku, wynalazku epoki komunizmu i mieszkaniowej ciasnoty. Od kiedy pamiętam, mój brat spał na rozkładanej wersalce, wcześniej zapewne posiadał jakiś mniej dorosły typ łóżka, jednak nie przypominam sobie jego wyglądu. Mogliśmy spoglądać na siebie w nocy z dwu przeciwległych stron pokoju, ja spałam po prawej od drzwi, on po lewej. W pewnym momencie pojawiło się biurko i komputer. To był prosty atari. Wiem że bałam się tego wynalazku. Właściwie chodziło o to, że bałam się coś zepsuć. To było skomplikowane i nie czułam się swobodnie używając tego wysublimowanego, wydawało mi się, sprzętu, co oczywiście dziwić może dziś, biorąc pod uwagę moje przywiązanie, nie mówiąc o uzależnieniu, od laptopa i wiedzę, jaką dziś posiadam o komputerach, która jest spora jak na laika, który pracował przez dwa lata w dziale komputerowym pewnej firmy i skończył jedynie roczne studia podyplomowe informatyczne, i ma ukochanego mężczyznę związanego z informatyką.
Nie do końca wiedziałam do czego służył sprzęt atari. Składał się ze skrzynki, która była właściwym komputerem oraz z monitora i zabawnego joistika. Podejrzewałam że jest to jakby taka zabawka, której mój brat namiętnie używał do gry w gry. Różnego rodzaju. Mnie odpowiadała jedynie ta, w której latać można było samolotem ponad rzeką. Przeszkody, mosty, lądowanie, tankowanie. To było ekscytujące, aczkolwiek martwił mnie fakt, że nie posiadam takiej sprawności manualnej jak Piotrek. Zawsze byłam wolniejsza, słabszy refleks dawał mi poczucie winy i zawstydzenia. To prawda, że nie spędzałam wystarczającej ilości godzin przed komputerem, aby wyćwiczyć tenże refleks, pogardzałam też gierkami, w których chodziło jedynie o jak najszybsze zjedzenie określonej ilości szlachetnych kamieni, jakieś wędrówki przez labirynty i unikanie pułapek. Nudziła mnie powtarzalność. W pewnym momencie utraciłam zupełnie zainteresowanie naszym atari. Nie jestem w stanie więc teraz przypomnieć sobie kiedy i jak zniknął z naszego życia i pokoju. Kolejny, „prawdziwy” już komputer dostaliśmy dużo później, na kredyt, który przekraczał wielokrotnie wartość sprzętu, kredyt którego spłacanie ciągnęło się latami i było wielką zmorą dla moich rodziców. Do dziś zachowali chyba poniekąd żal do wujka Pawła, którego ja jednak ogromnie lubiłam dla jego gawędziarstwa i wiedzy na przeróżne tematy i pokrewne nam zainteresowania, rodzice mieli żal za złą radę komputerową i polecenie firmy, która przygotowała zbyt wygórowany kosztorys, za nakłonienie ich do inwestycji, która przekraczała ich możliwości, która była z gruntu chybiona.
Zostawmy jednak tę mało przyjemną historię niesnasek rodzinnych, nieprzyjemności, żalów. Będzie ich jeszcze wiele i nie zamierzam unikać ich opisu, zafałszowałoby to bowiem tę historię i odebrało jej posmak rzeczywistości. Niech będzie tak jak było, tak jak obserwowałam to wszystko oczami małej dorastającej dziewczynki. Dzieci, jak wiadomo, są okrutnymi i dokładnymi obserwatorami życia dorosłych. Nie umkną im szczegóły, które dorośli za wszelką cenę chcieliby ukryć.
Nie znosiłam koloru czerwonego. Za wszelką cenę próbowałam wyeliminować czerwień z naszego dużego pokoju, w momencie gdy miałam już cokolwiek o wystroju wnętrza do powiedzienia, gdy trochę podrosłam. Jak jednak wyeliminować dywan, który otwarcie i bezczelnie pokrywał nierówną podłogę drewnianą, jaką zobaczyć można dziś w starych drewnianych domach, zamiast równie ułożonej klepki. Deski trzeszczały zawsze w tych samych miejscach, których lokalizację my znaliśmy już na pamięć, które potrafiliśmy omijać w nocy, wychodząc na siusiu, tak by nie obudzić śpiącej obok osoby. Próbowałam przekonać mamę, aby przykrywała czerwień królewską innymi kolorami. Na nic. Pojawiły się wkrótce nawet krwiście bordowe zasłonki, które podobały się mamie, a które moim zdaniem zupełnie nie pasowały do pokoju dziecięcego. Nastrajały nas poważnie i dostojnie. Nie o to zdawało mi się chodziło. Jak ta mama nic nie chciała zrozumieć – myślałam. Ten i tak ciemny i czasami zimą przygnębiający pokój powinien być rozświetlony jasnymi kolorami, bielą, żółcią. Ale nigdy tak się nie stało. Moje marzenie kolorystyczne zrealizowałam dopiero dużo póżniej gdy rodzice przenieśli się na dół, gdy mi dostał się pokoj z tarasem zwany wcześniej kuchnią. Pokoj ten przekształciłam potem całkowicie wedle moich wyobrażeń. Stał się jeszszcze bardziej słoneczny i upalny nawet wizualnie. Królowała żółć i zieleń. Zieleń stanowiła ukojenie dla oczu i chłód, dobrze wtapiała się w obecność mojego multum kwiatów i kaktusów. Zieleń i żółć doprowadziłam do skrajności i oczopląs był najsilniejszym wrażeniem jakie mieć musiała osoba wchodząca do mojego pokoju. Wszystko wkrótce stało się zielone. Zielone zasłony, zielono biały dywan, zielone fragmenty mebli, które pokrywałam specjalną okleiną, zielone narzuty i poduszki i nawet nowy wówczas made in Korea magnetofon-cd przemalowany został plakatówkami na zielono. To była już przesada – skwitował ten akt ojciec ze śmiechem. Nie było mi jednak wkrótce do śmiechu, gdy okazało się że schnące fragmenty farby plakatówkowej wnikały do odbiornika cd, zanieczyszczały go i uszkadzały. Musiałam zanieść magnetofon do specjalistów, do oczyszczenia i naprawienia. Początkowo wyruszył tam w pełnym kolorze. Dawno nie najadłam się takiego wstydu. Ogarnął ich tam pusty śmiech. Jak można pomalować radio na zielono? Plakatówkami! Ano można.
Podobno w pewnym momencie byłam zmuszona opuścić nasz duży pokój na górze, podobno zostałam eksmitowana z całą tapczan półką na dół, do pokoju dużego dziadków, do salonu, gdzie zawsze odbywały się wszelkie posiedzenia przy stole, gdzie zasiadalismy na początku w czternaście osób do światecznego stołu. Pokój dziadków na dole, duży pokój, to była dla mnie od zawsze pracownia dziadka krawca. Stały tam niezbędne meble, w istocie to dawno już usunęliśmy wielki drewniany dziadkowy stół krawiecki, na który wdrapywałam się zawsze i przyglądałam dziadkowi jak szył. Usunęliśmy jakiś czas temu maszynę dziadka, starego łucznika, tę klasyczną standardową maszynę na pedał, czarną, z klasą. Żałuje, że jej już nie ma. Możnaby ją przerobić na mały stolik, możnaby zachować. Nigdy nie lubiłam pozbywania się starych sprzętów, starych mebli. To było tak jakby żywcem grzebać wspomnienia. Wynieśliśmy jakiś czas temu duży klasyczny drewniany wieszak dziadka na przedpokój, wynieśliśmy na strych tapczan, na którym spał jeszcze mój kuzyn Kamil, podczas swoich wizyt u dziadków. Nawet stara nietypowa wersalka, jakiej już dziś nikt nie produkuje, została gdzieś usunięta. Zastąpiła ją nowoczesna kanapo wersalka rodziców i stoi sobie pod oknem. Pokój pracownia dziadka przestała być już dawno jego pracownią. Jest naszym pokojem gościnnym. Pozostały wiszące na ścianach obrazy dziadków – ostatnia wieczerza Da Vinci i portret dziadka rysowany za młodu z jego zdjęcia. Maniera lat czterdziestych. Dziadek wygląda jednak na tym portecie wyjątkowo przystojnie, zawsze lubiłam to ujęcie. Właściwie lubiłam również portret dziadka i babci, ślubny ich portret, również klasycznie wedle ówczesnej mody podretuszowany. Babcia nigdy portretu tego nie powiesiła. Nie lubiła siebie na tym zdjęciu. Dziadek wygląda nieźle, babcia jest do siebie niepodobna. Portret ten wciąż stoi zakurzony na strychu. I czeka na odnalezienie go przez prawnuków.
Pamiętam, że pokoje na górze były co najmniej raz odnawiane. Początkowo malowane jedynie na żółto i kremowo, w pewnym momencie przybrały radykalnie nowy wygląd dzięki tapetom. To były wakację. To była zabawa i niecodzienność. Nie pamiętam obecności mojego brata. Pamiętam własną obecność i meble przesunięte wszystkie na środek. W pokoju i w kuchni. I pamiętam przykrywanie ich kocami i ceratami, i stół w przedpokoju albo w kuchni na którym mama z tatą rozkładali każdą tapetę , smarowali klejem i uważnie przyklejali do ścian. A potem trzeba było pójść spać i wstać rano i sprawdzić czy żadna tapeta nie zwinęła się, nie odpadła i nie leżała na podłodze. I nie wymagała aby rozpocząć całą akcję przyklejania od nowa. Jeśli nie to sukces. Zwykle moim rodzicom udawało się wszystko przykleić porządnie i z sukcesem. Nie pamiętam szczegółów. Pamiętam to uczucie podniecenia, nowości, ekscytacji. Zawsze uwielbiałam gdy działo się w domu coś nowego, ktoś się przeprowadzał, kupowano coś nowego, przenoszone stare w inne miejsca, odnawiano przestrzeń, przestawiano przemeblowywano. Lubiłam ruch w przestrzeni. Lubiłam gdy pojawiali się nowi ludzie. A pojawiali się przecież często na początku mojego dzieciństwa. Gdy miałam siedem lat urodziły się bliźniaczki mojej cioci i wujka, brata mojego ojca. Ciocia miała na imię tak jak ja. Anna. Jej córki urodziły się zupełnie do siebie podobne. Nazwano je Iza i Ola. Dla odróżnienia ubierano je w odmienne kolory. Pamiętam czerwone i niebieskie śpioszki. Iza miała niebieskie Ola czerwone. A może było odwrotnie. Eh, niechże ciocia Ania mi wybaczy, ale naprawdę nie jest pewna tego fragmentu wspomnień. Bliźniaczki urodziły się na dole. Zamieszkały z rodzicami w pomieszczeniach pod naszym tarasem, w dwu pokojach z których jeden był kuchnią. Była tam jeszcze weranda przeszklona i zimna zimą a latem gorąca. Ogromnym wyczynem w czasach gdy wszystko trzeba było zdobywać spod lady, było zakupienie wózka dla bliźniaczek. Ale udało się i wkrótce podziwialiśmy wielki głęboki granatowy wózek z daszkiem, w którym leżały obok siebie dwie opatulone w bety dziewczynki. Po roku pojawiła się ku może nieznacznemu zmartwieniu wujka Stefana kolejna dziewczynka, którą nazwano Jolą. Trzy dziewczynki, trzy potencjalne towarzyszki zabawy. Byliśmy z bratem szczęsliwi. Nareszcie prawdziwa banda, mogliśmy grać w piłkę nożną! Niechże tylko dziewczynki podrosną. Choć trochę. Póki co jednak dom i podwórko wypełniały ich płacz i krzyki a my z zainteresowaniem podglądaliśmy zabieganą ciocię. Było wesoło i gwarno. Wkrótce na podwórku pojawiły się też nasze własne huśtawki metalowe, pomalowane na zielono. Zrobiło się miło i ogrodowo. Hustawki robiły furorę. Miały trzy siedzenia, w sam raz dla trzech małych dziewczynek, choć i my z bratem korzystaliśmy z nich do upadłego. Ostrożności nigdy za wiele. Nie wiem czy byłam jedyną gapą, wiem jednak że ja właśnie jedna z pierwszych dostałam siedzeniem rozbujanej huśtawki w głowę w pobliżu oka. Wstrząs mózgu? Chyba nie. Jednak nauczka dla rodziców, którzy stali się teoretycznie nieco bardziej ostrożni i przewidujący. Wciąż jednak, nawet w obecności rodziców huśtaliśmy się z rozmachem, aż do zawrotu głowy, z głową odchyloną do tyłu, z nogami w powietrz u i całe huśtanie z entuzjazmem kończyliśmy dalekim skokiem z rozpędzonej huśtawki. Wkrótce pojawiła się też huśtawka dla dzieci starszych, którą tata i wujkowie powiesili pomiędzy sosnami. Była wspaniała. Dawała rozmach, huśtanie było już wtedy frajdą nie do opisania.. Od dawna nie korzystałam już wtedy ze starego trzepaka który był dla mnie za mały jak twierdziłam. Nie potrafiłam natomiast podciągnąć się i wspiąć na drążek „dla dorosłych”, ten stary , pomiędzy sosnami, który bodaj tkwi tam od tylu lat do dziś i wydaje charakterystyczne poświstywania przekręcając się nieznacznie gdy wiatr się zerwie. Na tym drążku wszyscy wysportowani mężczyzni w mojej rodzinie robili klasyczny wymyk czyli przekręt i przerzut nóg i przeniesienie ich ponad drążkiem tak by całe ciało znalazło się ponad nim. Wymagało to sprawności mięśni nielada jakiej. Tata i jego brat byli mistrzami wymyku. Nie pamiętam zupełnie jednak tych pradawnych czasów, gdy ojciec ćwicząc na drżążku brał mnie tam na wysokości sobie na kolana i siedział tak chwilę, a ja nie bałam się zupełnie. Podobnie jak wówczas gdy maleńką mnie podnosił w górę na wyprostowanej ręce, wysoko w górę. Nie bałam się. Może nie wiedziałam czego bać się powinnam. Tacie przecież po prostu się ufało. Z tatą było bezpiecznie i okay. Tylko zdjęcia dziś przypominają mi, że opowieści rodziców i rodziny o tych tatowych wyczynach gimnastycznych i żartach są prawdziwe.
Tata lubił żartować. Był żartownisiem. Umiał nas rozśmieszyć i rozbawić. Z tatą uprawialiśmy sporty, jeżdziliśmy na łyżwach gdy zamarzła nasza mała kręta rzeczka Zakolin, z nim wybieraliśmy się niejednokrotnie na duże lodowisko w Warszawie. Pamiętam światła, tłum ludzi, ostrzenie łyżew i możliwość ich wypożyczenia. My jednak od dawna posiadaliśmy już własne figurówki, na których wcześnie zaczęliśmy ćwiczyć w Stasinie i jego okolicach. Lubiliśmy również wyprawiać się na pobliską Łachę, czyli zamarznięte zimą małe jeziorko, dawniej część Wisły. Łyżwy i sanki zimą. Kuligi urządzane w tamte zimy, jakiś już dziś mimo wszystko jednak nie ma. Jakoś mniej tego śniegu, jakoś cieplej zimą. A jeżdziliśmy bez strachu rzędem sanek przywiązanych jedne za drugimi do samochodu, który powoli wszystkich ciągnął i dawał niesamowitą frajdę i uczucie podniecenia jakiego dziś nic już chyba we mnie nie wskrzesi. Taka beztroska i takie cudowne zachłystywanie się zabawą i samą radością życia. Samochodem kuligowym jeździło się opłotkami, leśnymi drogami Stasina, jakich nie braknie i dziś. Wciąż stoi przecież mój stary dom w Stasinie. Wciąż mieszkają tam moi rodzice i babcia. Wciąż zachowuję moje wspomnienia z dzieciństwa mimo zmian i upływającego czasu. Wciąż są dla mnie wyrazem mojej tożsamości i przynależności.
Lato to była radość pływania w pobliskich jeziorkach. Rzeka była dla nas wyzwaniem jedynie w pierwszych latach dzieciństwa. Płytka dziś zdaje mi się i dzika. Wówczas więcej turystów i miejscowych ściągało nad Zakolin. Gwarnie było tam i wesoło. Pod mostem zwłaszcza lubiliśmy spływać z nurtem rzeki, tam pomiędzy kamieniami, w falach małego wodospadu który tworzył się ponad tamą naturalnie stworzoną, podwyższoną przez dzieciarnię. Przednia zabawa. Nie miałam jednak odwagi ryzykować utratą zdrowia skacząc z mostu kolejowego ponad wodospadem. Podejrzewam, że Piotrek robił to nie raz, podobnie jak jego koledzy, nie znałam jednak wówczas równie odważnych dziewcząt. A sama byłam przecież bojąca i nieśmiała. Z tatą chodziliśmy często nad Zakolin, jako dzieci. To ojciec mnie jako małą, może dziewięcioletnią dziewczynkę nauczył pływać. Zabierał nas oboje na basen. Klasyczna nauka pływania. Instruktor. Nie potrafiłam nauczyć się pływać kraulem. Oswoiłam się z wodą szybko. Najlepiej czułam się jednak w towarzystwie taty, po drugiej stronie basenu, na głębszej wodzie, tam gdzie poświęcał mi swoją całkowitą uwagę i uczył mnie pływać żabką. Ja się złościłam. Złośnicą byłam bowiem od jakiegoś już czasu, jak wspomniałam wcześniej. Nie lubiłam tego uczucia rozczarowania – jak to! ja nie mogę się czegoś nauczyć! czegoś osiągnąć, czegoś dopiąć! – Perfekcjonizm i kapryśność. To pozostało mi do dziś. Szkoda, że w pewnych chwilach jednak spoczywałam na laurach albo rezygnowałam całkowicie obrażona na samą siebie i cały świat zamiast zacisnąć jeszcze zęby i dopiąć swego. Zawsze potrzebowałam dopingu, gdy mi go nie starczało, „topiłam się” i rezygnowałam. Ale żabką nauczyłam się pływać doskonale i dość szybko. Tata jest dumny do dziś. Nauczył pływać także Piotrka. Niestety fiasko poniósł w przypadku mamy. Za duży stawiała niestety opór. A ja, dziewczynka spod znaku ryb po prostu nie mogłam zrozumieć jak można mieć taką awersję to wody. Woda to mój żywioł. Uwielbiam pływać. To jedyny sport, jaki rzeczywiście, tak od serca lubię. Jedyny jaki mnie relaksuje.
Sporty uprawialiśmy rodzinnie w tym okresie rozwoju naszej dużej rodziny gdy dziewczynki w liczbie trzech naszego wujostwa nieco podrosły. Piłka, badbington siatka, ping pong i bilard. Stół pingpongowy pojawił się nagle, skądiś przytaskał go wuj Stefan i został. Zimami stawiany był gdzieś w komórce albo w dużym pokoju na dole. Graliśmy często i z upodobaniem. Lubiłam pingponga. W pewnym momencie mogłam z dumą powiedzieć, że byłam dobrym graczem. Potem to przeszło i minęła fascynacja. Zastanawiam się, czy potrafiłabym w tej chwili poprawnie odbić piłkę paletką. Do zabaw zbiorowych zaliczałam również tę, w której jedynie ja i brat byliśmy aktywnymi osobami. Wszystkie inne zaś biernie i z rozdziawionymi buziami obserwowały spektakl. Lubiłam urządzać pokazy teatrzyku lalek. Powstały specjalne dwie lalki które uszyłam sama i powiązałam nitkami jakie wiedziałam miały kukiełki. Tak aby poruszać mogły rękoma nogami i głową. Był chłopiec i dziewczynka. Był i struś który potem bezpowrotnie gdzieś zaginął. Tak jak kot, czy kotka, które chwilowymi były tylko domownikami. Nie przywiązywałam się nigdy do zwierząt. Nie lubiłam ich też nadmiernie. Koty i papużka to były znaleziska. Same się pojawiły i równie tajemniczo pewnego dnia uciekły. Jedno po drugim. Byłam zdecydowanie bardziej przyjacielska dla moich kwiatów i lalek. I rodzeństwa. Teatrzyk trwał przez jakiś czas. Cykliczne przedstawienia, przebieranki, zabawy. Dziś pozostały już tylko zdjęcia jako dowód ich minionej obecności i klatka dla wspomnień.
szkoła
Dziesięć minut na piechotę drobnym krokiem pierwszoklasisty. Taka odległość dzieliła mój dom od szkoły. Przemierzałam tę trasę początkowo z matką, potem sama. Paskudne fartuszki zakładało się już w domu, zimą przykrywało je wierzchnie okrycie, latem było wstyd. Nylonowe nieprzepuszczające odzienie z długim rękawem, grzecznym białym kołnierzykiem typu bebe, po kolana, koniecznie zapinane szczelnie na guziki, było źródłem ciągłego utrapienia. Tak bardzo chciałam nosić krzyżaczek – fartuszek, z plisowanką na obrzeżu, z zapinanymi na krzyż na plecach szelkami. Również szyty z nylonu, w kolorze podobnym – granatowym lub czarnym – był mimo wszystko obiektem pożądania – zgrabny dziewczęcy, latem przewiewny. Krzyżaczek otrzymałam dość późno, z niewiadomych mi teraz powodów. Ilekroć przypominam sobie szkołę – pierwsze jej lata, pierwsze klasy podstawówki – widzę siebie w dziwnym ponurym zgrzebnym fartuszku, w otoczeniu koleżanek w podobnych fartuszkach, i kolegów w podobnych, jedynie krótszych, do pasa. Stroju pierwszoklasisty tamtego pamiętnego dnia dopełniał worek z kapciami zwanymi „juniorki” i tornister z sztucznej skóry, prostokątny. Worek najweselej służył dziewczętom do swobodnego machania nim w takt marszowego albo tanecznego kroku w drodze do szkoły, chłopcy woleli bardziej aktywne wykorzystanie swoich worków – w drodze do szkoły, tam i z powrotem, na dziedzińcu szkoły trwały wojny i potyczki – broń ostra – brudne worki na buty.
Pierwszego września 81 roku stałam jednak wciąż grzecznie przed szkołą, w drugiej parze, jako jedna z wielu dzieci z klasy pierwszej c, oczekując na pojawienie się wychowawczyni. Mama stała tuż obok. Cały czas jeszcze czułam się bezpiecznie. Bałam się jednak, co będzie wówczas, gdy będzie musiała odejść i zostanę sama, zdana sama na siebie. Co będzie, jeśli wychowawczyni okaże się osobą niemiłą, a dzieci będą się ze mnie naśmiewać? I w ogóle nikt mnie nie polubi. Z nikim się nie zaprzyjaźnię. Tuż obok stała jednak przyjaciółka o tym samym imieniu, którą znałam jeszcze z przedszkola, która mieszkała niedaleko mnie, jedną ulicę dalej. Spoglądałam wciąż jednak na szkołę. Wysoki piętrowy szaro malowany budynek w kształcie sześcianu. Po kilku minutach, gdy weszliśmy wszyscy do środka, gdy niska miła energiczna pani zaprowadziła nas do podziemi budynku gdzie mieściła się szatnia, oddzielna dla każdej klasy, zakratowana i zamykana na kłódkę po każdym dzwonku na lekcję, gdy przedostaliśmy się w jakiś czas później z trudem pośród tłumu starszych dzieci na górę, i dalej korytarzem do naszej własnej sali, cała szkoła zdała mi się labiryntem, miejscem obcym i nieprzyjaznym.
Głos nauczycielki zdawał mi się początkowo ostry i nieprzyjemny. Upłynęło sporo czasu zanim zorientowałam się, że „moja pani od wuefu” jest w istocie osobą łagodną i ciepłą. Nigdy nie udało mi się jednak polubić lekcji sportu. Pani Eliza towarzyszyła mi aż do ostatniej klasy podstawówki. Po przejściu pomyślnym trzech pierwszych klas straciła ona wyłączność jako nauczycielka. Pojawiły się nowe osoby. Niezapomniany mój matematyk i nudna historyczka. Niska wysportowana pani o donośnym gromkim głosie wciąż dwa razy w tygodniu prowadziła nas latem na boisko za szkołą i w obliczu obiboków na ławkach pod płotem oraz obojętnych widzów przechodniów od strony ulicy Jaśminowej, próbowała nauczyć nas trudnej sztuki gry w piłkę ręczną lub koszykówkę. Błogosławiłam te dnie, gdy lekcje odbywały się nie koedukacyjnie, ale oddzielnie. Mogłam spokojnie spoglądać na niepowodzenia koleżanek, spośród których większość nie celowało nadmiernie w rzucie małą piłeczką, czy w skoku w dal. Ja należałam do owej większości. Każdy wyrzut był już od momentu ustawienia ręki fiaskiem. Nie potrafiłam zrozumieć istoty techniki tego ćwiczenia ani jego celu. Dla poprawienia humoru lubiłam za to, oczekując na swoją kolejność na ławkach przy płocie, popatrywać w kierunku ulicy Jaśminowej, szukać znajomych twarzy, obserwować kolejkę pod sklepem mięsnym, który znajdował się tuż po drugiej stronie ulicy, w jej załamaniu, na zakręcie. To był budynek szarawy, zawsze w cieniu, ponury nieco, o niskim wejściu, i drzwiach blaszanych zamykanych szczelnie po południu za pomocą sztab metalowych. Żeby choć było czego strzec we wnętrzu! Nędza i rozpacz. Puste półki, i pełna „podlada” o których tak często wspominali wówczas wszyscy dorośli. Do tego sklepu mięsnego jeszcze kilka lat temu, jako mniejsza dziewczynka, lubiłam chodzić z babcią. Zajmowałam kolejkę, siadałam na murku, albo na stołeczku, albo na krawężniku, a babcia mogła sprawdzić okoliczne sklepy. Pójść „za tory”, albo „po sprawunki”. Gdy wracała, kolejka wciąż długa bez końca, a sklep wciąż zamknięty. Gdy „rzucali” cokolwiek, tłumek nagle drgnął i wówczas nie było zbyt bezpiecznie dla dziecka, aby pozostawało w tym zamęcie i kłębowisku. Babcia za to sprawiała się dzielnie.
Tymczasem jednak wciąż siedziałam na ławkach nieopodal boiska, czekając na swą kolejkę do rzutu piłeczką. Spoglądając w lewo, mogłabym, w czasie przerwy jedynie, dostrzec sylwetki popalających pety palaczy. Chowali się zwykle w cieniu śmietników. Kubły chronione były murowanką z białych cegieł z prześwitami, tak że nikt nie mógł rzeczywiście tam właśnie się schronić. Tuż obok stała jednak ławka, stara zielona drewniana wygodna ławka ogrodowa, ku której przyciągnięto dla towarzystwa drugą bliźniaczą odrapaną z farby i ustawiono na wprost, tak aby siedzące na której bądź ławce osoby mogły opierać nogi na przeciwległym siedzeniu, uśmiechać się do siebie głupkowato i wdmuchiwać sobie w nos wzajemnie dymek szlugów. Nieoczekiwanie wyrwało mnie z zamyślenia pojawienie się palaczy na ławkach. Za wcześnie! Czyżby przerwa? Po kilku sekundach zabrzmiał dźwięk dzwonka. Nauczycielka prawdopodobnie zwolniła klasę nieco wcześniej, w pośpiechu pakując swoje tobołki i licząc na możliwość wizyty u lekarza, na którą oczekiwała prawdopodobnie już od miesiąca.
Szybko dołączyłam do schodzącej z boiska grupy dziewcząt prowadzonej przez nauczycielkę wuefu. Oh, jak ja nie lubiłam, gdy kończyła ona zajęcia z dzwonkiem! Bieg na ostatnie piętro do przebieralni, pobieżne umycie dłoni i twarzy – nikt nie śnił o prysznicu, choć szkoła dawała taką możliwość – jednak prysznice nieużywane były „od zawsze”, czasu na prysznic nie było nigdy. Wybiegałyśmy zgrzane z przebieralni, ubranie kleiło się do ciała. Lato było zwykle upalne. Mało która z nas wiedziała czym jest dezodorant, zwłaszcza w młodszych klasach nikt nie używał kosmetyków, które drogie były i trudne do zdobycia. Potem bieg w dół schodów, do klasy geograficznej lub historycznej, gdy trzeba było jeszcze przepisać albo w przypadku, co solidniejszych, napisać ćwiczenie, odrobić zadane, powtórzyć materiał. Tak zwana długa przerwa, nam zdawała się zawsze zbyt krótka w starszych klasach. Rzeczywiście dłużyła mi się ona jedynie w początkowych klasach podstawówki, gdy ubrana w nieznośny fartuszek, krążyłam zgodnie wedle zaleceń dyrektora i pilnujących nauczycielek w krąg spacerowy po korytarzu. Nie można było usiąść ani rozmawiać. Należało spędzać wolny czas przerwy krążąc w koło jeszcze raz i jeszcze raz, aż do znudzenia, aż do dzwonka. Zbawieniem były dni ciepłe, gdy można było się wyrwać z zaklętego kręgu i odetchnąć świeżym powietrzem na wybiegu przed szkołą, pośród wysokich sosen, które nadawały milszy wygląd tej ponurej skądinąd szkole. Niezłym wyjściem z sytuacji było również odwiedzenie stołówki, która znajdowała się na parterze i przylegała bezpośrednio do świetlicy szkolnej. Tu ci, którzy posiadali wykupione roczne obiady mogli stołować się codziennie. Można było jednak po prostu przemknąć się do stolika koleżanek czy kolegów i dosiąść, pogadać, posiedzieć.
Zawsze jadłam obiady w stołówce szkolnej. Nieszczególnie dobre zapełniały jednak żołądek o odpowiedniej „zdrowej” południowej porze dnia. Mój żołądek tolerował żylaste mięso wołowe w sosie szarym, jajko na twardo i listek sałaty pod beszamelem lub polany sosem musztardowym; kluski leniwe, pierogi i naleśniki były daniami wyśmienitymi, dostawałam jednak gęsiej skórki na widok żylastego i kościstego kotleta schabowego oraz niewyraźnej papki ciemnozielonego szpinaku. Tego ostatniego smakołyku dotknęłam na stołówce szkolnej tylko raz, organizm zareagował gwałtowną negacją i cała zawartość żołądka zwrócona została na talerz. Przez wiele lat nie chciałam spoglądać życzliwie na szalenie zdrowe warzywo jakim był ponoć szpinak. Nie dalej jak dwa lata temu całkiem nowe jego objawienie w postaci dość ostrego pakistańskiego dania z dodatkiem kartofli dokonało przemiany moich gustów kulinarnych. Nawet wątróbka, i móżdżek, czyli podroby na które spoglądałam z nieopisaną odrazą stały się potrawami do zaakceptowania przyprawione odpowiednio wedle zasad kuchni indusko-pakistańskiej.
Po obiedzie biegliśmy na wyższe piętra do sal chemii geografii albo muzyki. Szkoła podstawowa ceniła muzykę i plastykę, które znikły z planu lekcji w szkole średniej. Elementy historii sztuki realizowała anemicznie historia i zajęcia języka polskiego. Muzyka była jednak nieobecna. Pozostawały więc już tylko wspomnienia z zajęć pani Jonińskiej czyli Jońskiej jak wymawialiśmy wszyscy jej nazwisko. Ekscentryczna młoda kobieta w epoce komunizmu potrafiła dać upust fantazji i poczuciu humoru ubierając się zawsze w rzucające się w oczy barwne niebanalne ciuszki. Getry tęczowo kolorowe, falbaniasta zielona czy żółta spódnica, koszule i kamizelki, narzutki i chustki, fryzura w kolorach rudym i ciemno rudym, wszystko to deklarowało zgodnie zasady niepodległości i niezależności od szarości komunizmu, i prostą radość życia, swobodę i artystyczne gusta. Lubiłam naszą muzyczkę i jej dziwne zajęcia. Uczyła gry na flecie – obowiązkowej, uczyła taktu i rytmu, rozdawała bębny tamburyny cymbały trójkąty. Akompaniowała nam na pianinie i gitarze. Śmiertelnie obraziłam się na nią jednak w momencie, gdy odmówiła mi udziału w występach chóru szkolnego – zbyt słaby głos – brzmiał werdykt. Jak to? Tak lubiłam śpiewać i tak wielkie wiązałam z chórem nadzieje. Wkrótce jednak pojawił się ruch kościelny oazowy i możliwość przyjęcia do scholi. Zapomniałam o ekscentrycznej muzyczce, był to już wówczas ostatni mój rok w szkole podstawowej. Nerwówka egzaminów do szkoły średniej. Olimpiada z języka polskiego. Umocniłam się w przekonaniu, że moim faworytem stać powinny się lekcje języka polskiego i umiejętności pisarskie. Zawsze chciałam pisać. Wiersze powstawały w ciągu kilku lat podstawówki, te wiersze zapisane w zielonym zeszycie, którego nie potrafię dziś odnaleźć. Pisanie stawało się pasją i przyjemnością, choć ograniczałam je często do długich i fantazyjnych wypracowań szkolnych. Nie dość miałam jeszcze odwagi, aby sięgnąć po pióro i coś ot tak, dla przyjemności – na papierze stworzyć. Humanistyczne mam zdolności – twierdzili członkowie rodziny coraz pewniej i głośniej, powinnam zdawać do liceum, to miejsce dla dziewcząt, klasa humanistyczna. Tak się i stało. Dziś jednak żałuję, że na marne poszło moje zamiłowanie do łamigłówek matematycznych i fizycznych, które z pasją rozwiązywałam w podstawówce, pod okiem ulubionego matematyka z brzuszkiem, łysiną i rudym wąsikiem. Moje kilka „luf” w trzeciej klasie zmotywowało mnie do wysiłku do tego stopnia, że nie pozwoliłam, abym choć na chwilę utraciła miano „świetnej uczennicy” w klasach późniejszych. Fizyka, choć pasjonowała przez pierwszy rok nauki przede wszystkim dzięki osobie szalonego i roztargnionego nauczyciela, który dziś już nie żyje, którego córki były moimi przyjaciółkami, stała się nudnym i nieznośnym przedmiotem w ciągu lat późniejszych. Przede wszystkim za sprawą nowego nauczyciela i dyrektora szkoły w jednej osobie. Ten sam pan o czarnej gęstej czuprynie , małym brzuszku i zawsze surowym spojrzeniu bez cienia uśmiechu był onegdaj nauczycielem matematyki mojego ojca. Odległe to czasy – lata sześdziesiąte zapewne i ostatnie tatowe lata podstawówki. Surowe podejście tego nauczyciela wzrastało jednak wraz z upływem lat, tak, że moje wspomnienia niezupełnie pokrywają się z tymi, które przywoływał tata. Zajęcia fizyki różniły się dla mnie jednak od zajęć matematyki przede wszystkim obecnością doświadczeń, specyficznych warsztatów. Demonstracje działania różnorakich substancji, przyciągania i odpychania elementów magnetycznych, obiegi zamknięte i otwarte, prąd przemienny, wszystkie te elementy myślenia ścisłego i pojmowania świata metodą naukową stały się dla mnie dziś szalenie i smutno odległe. Klasy licealne ubogie w elementy myślenia ścisłego i naukowego zagłuszyły pociąg do nauki. I do dziś wolę wierzyć, że niezdolna byłam do wszelkich dziedzin pokrewnych matematyce – liczby wywołują u mnie dziś zamęt i zmieszanie – niż, że zaprzepaściłam szansę rozwoju umiejętności ścisłych i naukowych. Dlatego stałe moje motto życiowe – Nie mam pamięci do cyfr – towarzyszy mi już od wielu lat. Cyfry niezapisane przestają istnieć. Pamięci do dat i dni urodzin nie posiadam ani nie starałam się jej efektywnie wyćwiczyć. Zajęcia matematyki z lubianym nauczycielem z podstawówki przywołują więc już jedynie na myśl przyjemność w momencie odnalezienia prawidłowej odpowiedzi zadania, zaś zajęcia fizyki z nie lubianym nauczycielem stawiają przed oczyma obraz szerokiego wielkiego stołu tuż przed dwuczęściową zieloną suwaną tablicą oraz skomplikowane eksplikacje połączone z gestykulacją o tym jak to ebonitowe laski zyskują właściwości elektryzujące. Pocieranie futerkiem laski ebonitowej – było wówczas typową formułą słowną, z którą kojarzono fizyka, z której wyśmiewano się i żarty nieprzystojne strojono, przywoływały przecież skojarzenia przeróżne w nastoletnich wtedy już głowach.
Fizyki na szczęście nie było na egzaminach do szkoły średniej. Była jednak matematyka, z której pamiętam dostałam trójkę, i jedynie moja piątka z polskiego uratowała sytuację i pozwoliła mi dostać się do klasy humanistycznej. W klasie tej większość stanowiły dziewczęta, a pięciu chłopców zawsze zdawało mi się odrobinę zbyt zniewieściałych. Mimo wszystko lubiłam dwu spośród nich, tych, którzy przejawiali szczególne uzdolnienia artystyczne, których wysublimowane gusta artystyczne zaprowadziły w końcu do szkół wyższych o profilu humanistycznym oraz do szkoły aktorskiej. Pozostali znaleźli się w mojej klasie jakby przypadkiem. Niezamierzenie.
Jedyną bliższą przyjaciółką i koleżanką z jednej ławki była Ada. Wiele lat później utrzymywałyśmy znajomość. Dzieliły nas przecież tylko tory kolejowe w Stasinie. W momencie jednak gdy wyszła ona za mąż i wyprowadziła się do Mińska, nasz kontakt urwał się całkowicie. Miewam wyrzuty sumienia. Pojawia się również żal. Tak żal tych przyjaźni, które po latach tracą znaczenie i stają się mało ważne. Nigdy nie udało mi się utrzymać długoletnich przyjaciół. Pojawiali się wciąż nowi, nowe znajomości nowe kontakty. Nie potrafiłam jednak nigdy utrzymać i pielęgnować tych najwartościowszych przyjaźni. Czyżby potwierdzało to regułę kobiecych nietrwałych związków koleżeńskich? Teorię, która zawsze tchnęła dla mnie seksizmem. Czyżby było tak, że przyjaźnie męskie są potrzebą długotrwałą, niezależną od czasu chwili, aktualnej potrzeby uczuć, podczas gdy przyjaźnie kobiece są…? Dlaczego snuję tu dywagacje, za które czytelniczki będą pragnęły czym prędzej mnie zlinczować, rozważania przeciwko sobie samej, masochistyczne? W istocie mój nastrój melancholijny pojawia się wyraziście w moim dzisiejszym pisaniu. Chodźmy do kuchni. Bliskość okna i widok z trzeciego piętra poprawi być może nastroje autorki.
Już jestem. I nie wiem, o czym chciałam opowiedzieć. Była mowa o przyjaciołach, których właściwie nazwać by należało znajomymi, kolegami. Wielu z nich nie przetrwało próby czasu, traciliśmy płaszczyznę porozumienia w miarę jak zmieniały się nasze poglądy i tryb życia. Oddalenie również grało ważną rolę, a trzeba przecież powiedzieć, że od dziewięćdziesiątego szóstego roku nieustannie gdzieś wyjeżdżałam, na dłużej lub krócej. Wiele przyjaźni zgubiłam więc gdzieś pędząc do przodu, ku przyszłości. Niektóre z nich w zabawny, dziwaczny sposób nagle się odnalazły po latach i nabrały znaczenia. Tak było w przypadku Basi. Koleżanka z jednego miasteczka, z jednej podstawówki. Zawsze szalenie dorośle i poważnie wyglądała jak na swój wiek. Wysoka brunetka o krótkich włosach, które szybko zaczęła farbować. Nasze drogi schodziły się i rozchodziły w momencie przynależności do wszelkich organizacji młodzieżowych i ruchów kościoła katolickiego. Znikła mi nagle na kilka lat z oczu. A pojawiła się po moim powrocie z Francji. To ona stała się jedną z wierniejszych czytelniczek moich powieści dziwnej treści for women only jak deklarowałam; ona obok Darii pół Białorusinki była tą, która przeczytała każdy fragmencik i zawsze z ciekawością pytała o „ciągi dalsze”. Te wierne czytelniczki, które nazywałam w duchu friendly readers – „moimi przyjaznymi czytaczami” były dla mnie często jedyną motywacją do pisania, w chwilach, gdy zupełnie traciłam wiarę, że to, co piszę kogokolwiek interesuje i obchodzi.
Basia jednak miała swoją odrębną historię, którą poznałam w pełni niedawno. Losy jej związku z żonatym mężczyzną, jego rozwód i szczęśliwe ich obecne małżeństwo i narodziny chłopczyka były dla mnie rewelacją i inspiracją. Jak podobna była jej historia do mojej. Jak dobrze rozumiałyśmy się nawet wówczas, gdy opowiadałam jej o swojej konwersji, o islamie i o tym że rozwód jest sprawą dozwoloną i możliwą w religii, którą przyjęłam. Widywałyśmy się w pewnym okresie dość często. Wówczas, gdy mieszkałam w Stasinie, w domu rodziców. Potem nasze drogi znów się rozeszły. Chwilami zazdroszczę jej poukładanego życia, spokoju, dziecka, męża i pewnej pracy. Tak jak ona zapewne z westchnieniem myśli o moich wyjazdach, podróżach i „ciekawym życiu”. W istocie wszystko ma swoją cenę. Znów wróciłam. Znów rozpadł się kolejny związek i straciłam kolejną pracę. I zaczynać trzeba od początku, od dna. O ile łatwiej było być dzieckiem, które nie martwi się o przyszłość, a raczej wygląda jej z niecierpliwością. Jak wielkie nadzieje wiązałam z pomyślnie i bezproblemowo zdaną maturą, egzaminami na studia, potem z egzaminem magisterskim. Egzaminy, które w czasie studiów były zmorą, stały się obecnie swojego rodzaju namiętnością. Wpadłam w wir egzaminów językowych, kursów i studiów podyplomowych. Czyżbym pragnęła powrócić do szkoły po pięciu niechcianych latach studiów na Polonistyce? Och, jeszcze jak. Dowodem są na to także moje dwukrotne podejścia do egzaminów wstępnych na Romanistykę. Obie udane. Szybko jednak okazywało się, że braknie mi zapału, że strach przed biedowaniem i niechęć do życia byle jakiego pięcioletniego, do trudów „łączenia końca z końcem” wobec braku stałej pracy były zbyt wielkie. Nie potrafiłam wyrzec się stałych dochodów jakie daje praca na etacie. I któżby miał mnie utrzymywać w czasie owych dziennych studiów. Chłopak? Mąż już nie mąż zza granicy? Wkrótce po otrzymaniu indeksu orientowałam się jak lekkomyślna to była decyzja. Moje marzenie o dyplomie romanistki i możliwościach pracy legalnego dyplomowanego tłumacza być może nigdy się nie ziszczą. Z jakiegoś tajemniczego powodu nigdy nie starcza mi zapału by doprowadzić rzeczy do końca, by zrealizować rozpoczęte plany, pomysły w połowie drogi do celu. Nie starcza determinacji, odwagi i wiary w siebie. Czyjeś gorzkie ostre słowo, czyjś negatywny komentarz sprawia, że osiadam na laurach, we łzach i w depresji. Być może dlatego i ta książka nie znajdzie nigdy odbiorców i wydawców? Jak dotąd pisanie jest jednak pasją najsilniejszą i realizowaną najwytrwalej. Potrzebuję was jednak, hello! wszyscy ci, którzy czytacie mnie w tej chwili. Potrzebuję wsparcia i akceptacji. Czy zdajecie sobie sprawę jak wielu ludzi milczy tylko dlatego że brak im odwagi aby otworzyć usta, brak determinacji aby przekazać dalej to co od lat składają do szuflady. What a shame! Z pewnością będę się powtarzać i prochu odkrywać nie będę, gdy stwierdzę raz jeszcze, że książki które widzimy w księgarniach, filmy które oglądamy nie są dowodem, że ci najbardziej utalentowani artyści zdołali podbić publiczność i przebić się, wyjść na swoje, zainteresować sobą i swoją twórczością. To oznacza jedynie, że im się udało. Mieli szczęście, ktoś im pomógł, mieli dość determinacji i silne wsparcie przyjaznych ludzi. Może ci, którzy publikują są tymi, którzy najwięcej mają wiary w siebie. Co z pozostałymi? Zapewne odkryjemy ich dzieła po ich śmierci. Jeśli nie ulegną wcześniej zniszczeniu. Inni – w ogóle nic nie napiszą i nie stworzą – „zablokują się”, zrażeni przez niemądry komentarz, zbyt delikatni by się przed nim skutecznie obronić.
kościół
Oaza to źródło wody na pustyni, to zieloność. To rozmowa i ludzie. To życie. To było miejsce gdzie spotkałam moich pierwszych przyjaciół. Tam scementowaniu uległy moje przyjaźnie szkolne. Oaza w Polsce to ruch Światło-Życie założony przez ks. Franciszka Blachnickiego. Ideały księdza Blachnickiego zawsze zdawały mi się słuszne i szczytne. Celem jego było przyciągniecie młodych ku Kościołowi. Sobór watykański II promował tego typu ruchy, w swoim charakterze podobne do tego typu działalności w kościele protestanckim. Zresztą odnaleźć można tu wiele podobieństw. Katolicki kościół po tym właśnie soborze zaakceptował muzykę popularna, dźwięki gitary podczas mszy i nabożeństw kościelnych. W ten sposób msze katolickie przypominać zaczęły podobne nabożeństwa w kościele protestanckim. Wiele tekstów piosenek polskich śpiewanych podczas mszy powstało zresztą dzięki inspiracji protestantów. Ale o tym dość. Nie wątpię ze wielu z was którzy w kościele katolickim od dawna aktywnie działają, wiedza o czym mowie. Ci natomiast, których aktywność religijna ogranicza się do cotygodniowej wizyty w niedziele w kościele niech zajrzą do Internetu. Niech zapytają znajomego księdza. – Tak pisałam pół roku temu. Kilkakrotnie przymierzałam się do nowych projektów prozatorskich, które uwzględniałyby moje kościelne-religijne doświadczenia. Nigdy jednak nie wyszłam poza sferę planów, poza elementy pamiętnika i te kilkanaście stron, które zdecydowałam się włączyć do tej książki.
Moje wspomnienia sięgają daleko. Zaangażowałam się w ruch oazowy jeszcze w ostatniej klasie podstawówki. Ktoś wspomniał o kościele, o spotkaniach, o miłej atmosferze i piosenkach przy akompaniamencie gitary. Zawsze chciałam uczyć się gry na gitarze!
To prawda. W kościele odbywały się spotkania. W każdy piątek. Pojawiłam się tam pewnego tygodnia, wraz z kilkoma moimi przyjaciółkami. Było radośnie. Głośno. Maleńka sala w pomieszczeniach kościelnych, które niedawno pobudowano. Kościół nowy był w trakcie budowy, tymczasem msze odbywały się jeszcze w maleńkim drewnianym, zielonym. W sali miejsca niemalże nie starczało dla wszystkich, niektórzy siedzieli na stołach, inny porządnie na krzesełkach, niektórzy stali z braku miejsca. Gdy nastała cisza dowiedzieliśmy się wreszcie, co oznacza owo światło i życie. Dostaliśmy maleńkie znaczki-nalepki ze znakiem po grecku w postaci krzyża. „Światło” w pionie i „życie” w poziomie. Chrystus był światłem, i Chrystus był życiem. To był grecki krzyż równoramienny. Po powrocie nakleiłam znaczek na moja nowiuteńka gitarę niemiecka, klasyczna i z duma pokazywałam to przyjaciołom. Należałam do ruchu Światło-Życie.
Wkrótce wszystko przyjęło bardziej zorganizowany kształt. Podzielono nas na grupy, męskie i żeńskie, spotkania odbywały się co tydzień, w grupach, dodatkowo każdy
Droga Aniu
Na wstępie mojego listu pragnę Cię serdecznie pozdrowić. Przepraszam za zbyt długie milczenie, które spowodowane było brakiem wolnego czasu a poza tym dopiero kilka dni temu Iwonka dała mi twój adres i postanowiłam do Ciebie napisać. Chodzę do szkoły zasadniczo ogrodniczej w Serocku. Jednego dnia mam praktyki a w pozostałe dni lekcje. Bardzo często dostaję listy, które poprawiają mi humor. Kiedy dostaję listy to staram się na nie zaraz odpisywać ale nie zawsze mi się to udaje. Od czasu kiedy jesteśmy po oazie moje życie układa się na dobrej drodze. W każdy wtorek spotykamy się z naszą wspólnotą. Na każdym spotkaniu jest z nami nasz opiekun. Na spotkaniach mamy modlitwę dziękczynną, błagalną a potem z przeprosinami. Wspólnota nasza zaczyna się rozszerzać bo przychodzi coraz więcej osób. Teraz liczymy sobie około 500osób. Niedawno byliśmy na czterodniowej oazie modlitwy w Węgrowie. Było to przeżyte należycie z Chrystusem. W czasie tych czterodniowych oaz niektórzy wrócili pełni Ducha i umocnieni Chrystusem.
Ostatnio byłam na Dniu Wspólnoty na Bródnie w Warszawie. To spotkanie było 12 grudnia. Zaczęło się tym że było ogólne zapoznanie z ludźmi ,których jeszcze nie znaliśmy a potem było nabożeństwo tych kandydatów, którzy wstępowali do Neo Katechumenatu. Po tym nabożeństwie była Eucharystia a potem na zakończenie Agapa. Jeden z muzycznych który grał na dniu wspólnoty to przyjeżdżał do nas do parafii grać w czasie Rekolekcji dla młodzieży. Mimo mojej choroby systematycznie chodziłam na Rekolekcje.
W piątki mam spotkania grupowe. Raz było u mnie, a teraz chodzimy do naszej Animatorki.
Kończąc swój list proszę odpisz mi swój list z twoim zaangażowaniem w to co będziesz pisała oraz pozdrawiam Wojtka, który był z nami na oazie. Aniu, gdybyś go spotkała proszę cię w mojej sprawie aby napisał co u niego słychać.
Pamiętająca o tobie Dorotka
uczestniczka Oazy
zobowiązywał się przyjść na spotkanie piątkowe, dla wszystkich. Podobało mi się. Właściwie wszyscy moi przyjaciele byli zaciekawieni działalnością ruchu. Wielu nowych pojawiało się co tydzień. Równie wielu się jednak, wykruszało. Znikali każdego tygodnia, pytano, dlaczego. Potem zapominano. Wiele osób przychodziło i po kilku tygodniach stwierdzało, że tego typu organizacje i ich ideały zdecydowanie nie odpowiadają ich stylowi życia i światopoglądowi. Mnie jednak fascynowało życie tego ruchu, jego energia i dynamika. Byłam nieśmiałą, naiwną dziewczyną, lubiłam organizacje i stowarzyszenia, pewniej czułam się w grupie. Nie chciałam nigdy przodować, wybijać się czy ujawniać. Zawsze byłam szarą myszką. Tak mi się wówczas zdawało. Właśnie ten ruch ukształtował w pewien sposób moja osobowość. Wciąż byłam szarą myszką, niewątpliwie odrobinę pozostałam do dziś tą nieśmiałą dziewczyną sprzed lat, mimo tak wielu różnych doświadczeń, podroży, zdobytej wiedzy i światopoglądu, który wielu uważa za dziwny i niecodzienny. Byłam szarą myszką tam, w oazie, mimo że w miarę upływu lat uczyłam się coraz więcej, wstępowałam na kolejne stopnie wtajemniczenia. W pewnym momencie zaproponowano mi nawet prowadzenie grupy. Miałam moją własną grupę młodych ludzi spragnionych wiedzy o religii kościele i wierze. Szalenie mozolne było dla mnie zadanie przekazywania wiedzy. Tak trudno było przyciągnąć uwagę niesfornych dziewcząt, trudno było odpowiadać na ich pytania, na które sama wciąż jeszcze poszukiwałam odpowiedzi. W Biblii napisane jest! Ale dlaczego? Dlaczego Maria była niepokalanie poczęta? Dlaczego trójca święta jest tajemnicą? Proszę wytłumacz, dlaczego nie? dlaczego tak? Po kilku latach wciąż powracały do mnie te same pytania. Niewątpliwe faktem jest, ze moja nieśmiałość przeszkadzała mi pracy animatorki. Nie umiałam nigdy wypowiadać własnych ciężko wypracowanych poglądów z odpowiednią dozą pewności siebie. To, w co wierzyłam zdawało się wątpliwe. Dlaczego? Wierzyłam przecież w trójcę całą duszą i umysłem. A jednak prawdą było to, że i ja nigdy nie mogłam jej sobie logicznie wytłumaczyć. Wciąż jednak jeździłam na spotkania oazowe, zbywałam siebie samą i własne wątpliwości byle czym. – Eh to tak mało ważne! – Mówiłam w myślach do siebie. W modlitwie przepraszałam Boga za tak częste utraty wiary, za wątpliwości. Przecież sprawdzałam się. Byłam wciąż jednak szarą myszką, taką jednak, którą wszyscy już znali i lubili. Byłam tą ładną, miłą osobą, która tak ładnie gra na gitarze, tak ładnie śpiewa, tak oryginalnie się ubiera. Kto nie lubi słuchać komplementów na własny temat? To prawda, że zasady tego ruchu były zgodne wówczas z moimi, z moją naturą i charakterem, nigdy nie stanowiło dla mnie problemu noszenie wyciągniętych długich swetrów i długich spódnic. Ten styl, który wielu myliło z hipisowskim. Rezygnacja z picia i palenia również była drobiazgiem. Sama przecież rezygnowałam dodatkowo z mięsa i słodyczy. Ot jedno wyrzeczenie więcej. A wegetarianizm był przecież tak modny. Ruch oazowy był dla mnie pomocą. Moje życie rzeczywiście stało się bogatsze dzięki temu doświadczeniu. Moja wiedza o kościele większa, moja wiara głębsza. Dziś jednak wiem, że ten ruch był jedynie etapem. To nie był koniec drogi, to był jej początek. Wiele rzeczy, z którymi zetknęłam się w kościele katolickim, nad którymi może nie zastanawiałabym się gdyby nie oaza, nie akceptowałam. Przymykałam oczy. Udawałam ze wszystko jest do przyjęcia. I trójca, która jednocześnie jest Bogiem Jedynym i hostia i spowiedź. Pojawiało się jednak zbyt wiele natrętnych wątpliwości.
6.06.1991 Mińsk
Cześć!
Może mnie jeszcze pamiętasz. Te zdjęcia, które dostałaś są z Omuz z Górek. Kiedyś mówiłaś, że byłaś na pielgrzymce. Czy idziesz może w tym roku? Bo ja jeszcze nie wiem,ale chyba pójdę. A jeżeli tak, to nie wiem w jakiej grupie. Chciałabym, pójść w jakiejś grupie, w której kogoś znam. Jeżeli możesz, a myślę że tak, to odpisz mi w jakiej grupie Ty idziesz, jeżeli w ogóle idziesz. Napisz oczywiście też co u Ciebie słychać. Bo u mnie to różnie. Ale najważniejsze to, że już niedługo wakacje (nareszcie). Niestety pewnie nie pojadę na rekolekcje. Tak jakoś wyszło. Chociaż chciałabym pojechać. Poza tym to jeszcze nie wiem co będę robiła w wakacje.
Ewa
Dużo czytałam. Była to jednak literatura katolicka. Wielu ludzi spotykałam, Byli to jednak Polacy i katolicy. Skąd mogłam wiedzieć cokolwiek o tym, co głoszą inne religie? Z książek pisanych przez nie-katolików. Ale ja nie chciałam ich wówczas czytać. Wystarczał mi kontakt z moimi przyjaciółmi z kościoła, moje wyjazdy na letnie rekolekcje , moja grupa, moja schola, śpiew podczas mszy i gra na gitarze. Dopiero wyjazd do Francji sprawił, ze nie musiałam czytać książek o innych religiach. Słowa pojawiły się same. Pojawili się przyjaciele protestanci, kalwini i luteranie, pojawił się mężczyzna, którego pokochałam, protestant. Pojawili się muzułmanie – Marokańczycy. I liberalni Francuzi. I dylematy miłości. Pigułka antykoncepcyjna niedługo po pierwszym zbliżeniu z mężczyzną, rzadsze odwiedziny w kościele, bo protestantyzm szturmował moje szare komórki i okazało się, że nie ma odwrotu. Katolicyzm przestał być jedynym znanym światopoglądem naiwnej Polki. Ideały ojca Blachnickiego, w które wciąż wierzyłam przecież, okazały się trudne do zrealizowane w świecie liberalizmu, który poznałam. Zobowiązanie do abstynencji całkowitej od alkoholu, czystość, msze cotygodniowe, spowiedź. Spowiedź nie była już łatwa prosta i przyjemna, rutynowa. Jeśli zdobyłam się na odwagę by do niej przystąpić, doświadczenie to było męką nie do opisania ze względu na towarzyszące jej odczucie wstydu, rozpaczy i wątpliwości. I tak miało pozostać przez długi czas.
Mimo wszystko jednak wspaniałe wspomnienia wiążą się z tym okresem w moim życiu, gdy przynależałam do ruchu oazowego. Czekałam z tęsknotą na każde wakacje i nowy wyjazd gdzieś w Polskę. Koszta wyjazdu były niewielkie, pokrywali je wówczas moi rodzice. Dopiero w momencie rozpoczęcia studiów byłam w stanie zarobić na swoje potrzeby dając lekcje polskiego i francuskiego. Wcześniej zdana byłam na dobrą wolę rodzicieli. Pamiętam jednak, że matka cieszyła się, że tak wielu mam przyjaciół i tak aktywnie działam w kościele. Z pewnością wszyscy dumni byli mogąc słyszeć mój głos podczas śpiewania psalmów na chórze. Pamiętam jak dumna byłam ja sama. To uczucie zadowolenia jest wspaniałym dowodem jak wiele we mnie zarozumiałości i próżności. Oczywiście, niczym złym nie jest zadowolenie z dobrze wykonywanej pracy czy dobrze spełnionego obowiązku. Ja jednak po kilku latach przynależności do oazy zaczynałam uważnie przypatrywać się swoim zachowaniom, uważnie samą siebie kontrolować i analizować. Nastąpiło to jeszcze przed wyjazdem do Francji. Nie ukrywam, że wyjazd ten, w 96 roku był już swojego rodzaju rejteradą, tchórzostwem, ucieczką. Po wielu próbach odejścia z ruchu, nieudanych, zdecydowałam, że jedynie mój wyjazd pozwoli na zerwanie związku z tą organizacją i tymi ludźmi. Jak źle się wówczas czułam psychicznie. Gryzło sumienie. Dokuczały wyrzuty sumienia, wątpliwości. Czułam jednak, że moja tam rola skończyła się już dawno. Ruch starzał się, a ja nie miałam już ani wiary w dawne ideały tak czystej, ani zapału dla kontynuacji działalności. Nieustannie chwytałam w locie negatywne i krytyczne myśli które przebiegały przez moją zdezorientowaną głowę – wszystko to nie jest już czyste, wielu z nas popadło już w rutynę, niczego nie uczymy i nikogo do niczego nie przekonujemy. Drażniła mnie uczuciowość i nadwrażliwość, denerwowało sentymentalne podejście do spraw wiary. Rozedrgane modlitwy i wezwania do Ducha świętego, który zdawał mi się najbardziej nieprawdziwą i abstrakcyjną z postaci trójcy. Ruch światło-życie niebezpiecznie zbliżał się do odnowy w duchu świętym, zgromadzenia katolickiego na modłę protestancką, którego zasad nie akceptowałam. Gdzie był w całym tym rozgardiaszu jeden Bóg , ten groźny i surowy, Bóg ojciec. Bóg, co do którego nie było wątpliwości, że jest wszechwładny i niepodzielny. Który nie potrzebował naszej chwały i naszych płaczliwych piosenek. Ogromną przyjemność sprawiało mi jednak wykonywanie tychże, znów jednak była to niejako grzeszna przyjemność. Do kogo skierowane były te pieśni? Czy w istocie chodziło o to, aby ich wykonanie mnie wbijało w pychę, mi sprawiało przyjemność, mnie wprowadzało w stan euforii i ekstazy? Na tym etapie rozważań znałam już zasady filozofii realistycznej Tomasza z Akwinu, znałam również twierdzenia i idee św. Augustyna i osób takich jak Jan od Krzyża i św. Teresa hiszpanka. Nie obce były mi ich opowiadania o możliwości zbliżenia się do Boga przez ekstazę i długotrwałą pełną zaangażowania modlitwę , przez posty i wyrzeczenia. Ich idee w tej chwili przywodzą na myśl założenia sufizmu w islamie. Ja jednak innej szukałam już wówczas drogi. Niezależnie od tego jak pociągające i wspaniałe zdawały mi się rozważanie św. Teresy, niezależnie od tego jak dobrze potrafiłam się modlić przez śpiew i głośną spontaniczną modliwę oazową, ja szukać chciałam własnej drogi, która prowadziłaby mnie prawdziwie do Boga nie na obraz i podobieństwo ludzi. Chciałam zrozumieć jakim Bogiem rzeczywiście był zanim namalowano pierwsze jego wizerunki, zanim zaczęto przypisywać mu różnorakie formy, zachowania, właściwości i cechy, których zdawało mi się w istocie posiadać nie mógł.
A był taki człowiek, taki ksiądz, dzięki wiedzy którego udało mi się niemal uwierzyć, że miejscem moim i przeznaczeniem jest mimo wszystko oaza. On nauczał mądrze, jego kazania wychodziły poza nudę i rutynę. Jego słowa były przekonujące i uczciwe. Mówił o swojej wierze bez uniesienia i ekstazy, mówił o Bogu z czcią ale i konkretnie, jasno. Ten ksiądz brodaty prowadził kilkakrotnie moje rekolekcje czyli wyjazdy letnie oazowe, po dwu latach jednak znikł z naszej parafii, przeniesiony do jednej z warszawskich. Straciłam z nim kontakt i znów stałam się bezradna w swoich poszukiwaniach niedokończonych, przerwanych w połowie drogi. Zdecydowałam się na ostatni już, jak postanowiłam, wyjazd na letnią oazę. Mój tak zwany trzeci stopień oazowy, miejscowość położona niedaleko puszczy kampinoskiej, w zalesionej okolicy. Wyjazd ten organizował oraz był naszym opiekunem pewien ksiądz z Warszawy, którego nie znałam wcześniej, a który jak się okazało potrafił nawiązywać bardzo łatwo i szybko kontakty z młodzieżą. Wzbudzał zaufanie. Podobał mi się jego styl życia, sposób w jaki mówił o wierze i doświadczeniu poszukiwania Boga. Wzbudzał zaufanie. Jego wypowiedzi były niejednokrotnie jednak ostre, twarde i trudne do zaakceptowania. Wiara wymagała poświęceń – mówił. Oczywiście, to prawda. Nieco później jednak w zupełnie innym kontekście spojrzałam na tę wypowiedź z przeszłości.
Lubił wyprawy po okolicy. Wyprawy do lasu. Odwiedziliśmy leśniczówkę, odprawił mszę polową. Wspaniałe doświadczenie, zgoła franciszkańskie. Był jednak ten dzień, gdy odważyłam się poważnie z nim porozmawiać, o sobie, swoich problemach z wiarą i pragnieniem odejścia z oazy, o poszukiwaniach i wątpliwościach. Pamiętam, że zabrał mnie wówczas na spacer. Był wieczór. Jechaliśmy nieoświetloną drogą, gdzieś w poprzek puszczy. W pewnym momencie wyskoczyło pod koła maleńkie zwierze. Świst opon i nasze przerażenie. Udało mu się jednak opanować kierownicę i uniknąć uderzenia. Nie stało się nic złego. Zatrzymaliśmy się jednak po chwili przy drodze, aby ochłonąć. Rozmawialiśmy dalej. On wciąż powracał do tematu poświęcenia się Bogu. Bóg był więc istotą szalenie wymagającą, myślałam, spoglądając jednocześnie na siedzącego obok księdza, który był przecież takim samym mężczyzną jak każdy inny, jedynie bardziej samotnym i emocjonalnie uboższym. Czyż nie miał i tych samych potrzeb jak inni mężczyźni. Choćby uczuciowych, jeśli pominiemy sprawy fizyczno fizjologiczne. Zdawał mi się szalenie samotny i mimo wszystko bezradny czy zagubiony niezależnie od tego jak surowe były jego słowa, jak pewnie wypowiadał się o swoich wyborach i przekonaniach. Dlaczego Bóg chciałby, abyśmy my ludzie wybierali życie przeciwne naszej naturze. Przywołałam wówczas uczucie jakie mnie nagle ogarnęło gdy tuż przed naszą nocną wyprawą przytulił mnie na chwilę do siebie, przyjacielsko. Odczułam jednak dziwnego rodzaju zmieszanie i coś jeszcze. Może było to podniecenie, do którego nie chciałam się wówczas przyznać nawet przed sobą samą. Byłam przecież wciąż jeszcze dziewicą, w wieku 23 lat, wciąż jeszcze nią byłam. Nie jestem pewna jak zareagował jego organizm na ten akt czułości czy nazwijmy to mimo wszystko – przyjaźni. Wierzę, że większość księży, których znałam było uczciwych i rzeczywiście starali się realizować zasady ustalone przez kosciól. Jedną z nich, jedną z istotniejszych dla nich był celibat. A jednak moje odczucia nienaturalnego zmieszania sprawiły jedynie że jeszcze szybciej pojawiły się w mojej głowie wątpliwości. Jeszcze szybciej postanowiłam odejść z oazy, w ogóle wyjechać z Polski, spojrzeć na nią z dala, z perspektywy kraju laickiego, kraju, który nie deklarował przynależności nijakiej, nie zobowiązywał i nie obligował. Jednocześnie nie zmuszał więc do hipokryzji, która wąską jedynie linią oddziela się od gorliwości i prawdziwego zaangażowania.
Wraz z wyjazdem urwał mi się również kontakt z przyjaciółmi, których poznałam w oazie, z którymi wspólnie przezywałam wzloty i upadki wiary. Wielu z nich również odeszło z ruchu na podobnym etapie. Była wśród tych którzy odeszli także bliska wówczas przyjaciółka, która do dziś jednak jest katoliczką i twardo broni swoich przekonań. Od kilku lat jest mężatką, on wyznaje te same przekonania, wiem że są szczęśliwi. Nie potrafimy już jednak pozostać na tym samym poziomie porozumienia. Znikła łatwość konwersacji, wciąż są pomiędzy nami niedomówienia i żale. Nie potrafimy wyeliminować z rozmowy elementów tak dla nas istotnych jakimi są wiara i zasady wedle których zdecydowaliśmy się żyć. Unikamy się. A może to ja ich unikam, przyjaciółka za wszelką cenę stara się utrzymać nasze kontakty. Temperuje zapędy męża, który żartami sypie nie zdając sobie sprawy, że mogą mnie one razić. Wspólna powinna być nam być może niechęć do Żydów, ja jednak w sobie samej wzbudzić nie potrafię nienawiści czy niechęci do nikogo. Czy jestem naiwna? Zależy mi na kontaktach nawet z ludźmi, którzy mnie zranili, jeśli dojdzie do przebaczenia przeprosin i nawiązania dialogu. Nie potrafię jednak zachować istotnej więzi z tymi, którzy nie odbierają na tej samej fali. Nasze drogi zbyt drastycznie się rozmijają. Mimo wszystko Ania i Kacper są jedną z par, które odwiedzam w tych dniach, gdy obchodzą oni święta katolickie, gdy odwiedzam rodziców w moim mieście rodzinnym, gdzie i oni wciąż mieszkają. Nie pozostało zaś już nic poza wspomnieniami po przyjaźniach, jakie zawierałam podczas pobytów na pielgrzymkach kościelnych do Częstochowy oraz podczas wyjazdów Taize, na zgromadzenia modlitewne do różnych stolic Europy.
Wiele osób uczestniczyło jednocześnie, tak jak ja, w kilku formach aktywności religijnej. Dzięki ruchowi światło-życie poznałam pierwszego mężczyznę, który sprawił, że czerwieniłam się bez powodu a serce biło mi mocniej. I choć nasza znajomość już dawno się urwała, choć wiem, że w tej chwili jest już żonaty i ma nie tak zapewne małą już jak przed cztery laty córeczkę, zachowałam bardzo miłe wspomnienia z okresu naszego krótkiego związku. On właśnie, wraz ze swoim przyjacielem Marcinem w lipcu przeznaczał czas na wyjazdy oazowe, w sierpniu zaś wyruszał na pielgrzymkę, zimą zaś jeździł na spotkania Taize. Pielgrzymki były naszym wspólnym doświadczeniem.
Po raz pierwszy zdecydowałam się na dziesięciodniową pieszą wędrówkę na południe w towarzystwie koleżanki, której matkę nazywałam ciocią. To była jedna z tych przyszywanych cioć, koleżanek maminych, o których niesprawiedliwie nie napisałam ani słowa w jednym z początkowych rozdziałów tej książki. Z Julką znałyśmy się od dzieciństwa, pojawia się na wielu moich fotkach jeszcze czarno-białych robionych ręką taty. Jej oraz moi rodzice odprowadzili swoje pociechy do najbliższej wioski, przez którą podążać miała częśc pielgrzymki akademickiej, nazywana grupą pomarańczową. Z niewiadomych powodów rodzice stwierdzili, że znacznie łatwiej będzie nam rozpocząć pielgrzymowanie od tamtej wsi Babice zamiast od kościoła św. Anny w centrum Warszawy.
Julka nie towarzyszyła mi zbyt długo. Osłabła i wycofała się z pielgrzymowania. Ja jednak postanowiłam za wszelką cenę dotrzeć do Czestochowy, niezależnie od kurzu, brudu, zmęczenia, upału i niezliczonej ilości zropiałych bolących nieopisanie bąbli na stopach. Nie było najlepszych i najwygodniejszych butów. Każdy but sprawiał ból po kilku godzinach marszu. Nawet najstarsze sprawdzone zawodziły właściciela. Zwieszona ze zmęczenia i unikająca słońca głowa dostrzegała stopy obute w sandały obok tych wiernych trampkom, adidasom, bucikom w stylu pielęgniarek i salowych jakie nosiła jeszcze i moja babcia, jakie nosiły panie w żłobku w którym pracowała kiedyś mama. Oczy dostrzegały nawet cięzkie czarne skórzane buty zwane pospolicie glanami. Ich właścicielem był właśnie Antek, który jednak po kilku dniach postanowił się z nimi pożegnać i wdziać lżejsze zdarte adidasy.
Znaliśmy się z oazy. Był rok starszy, wiedziałam, że mieszka w mojej miejscowości niedaleko torów, w okolicy jeszcze bardziej zalesionej niż moja. Widywaliśmy się podczas spotkań oazowych, jednak zarówno moja jak i jego niesmiałość nie pozwoliła nam wcześniej na zawarcie znajomości. Zresztą i wówczas nie był to ten moment, gdy ujrzeliśmy w sobie dwie połówki pary, która pozostawała razem przez kolejne dwa lata. Dopiero po moim powrocie z sanatorium, gdy zbliżałam się do wieku lat osiemnastu ponownie zbiżylismy się do siebie, już poważniej, i zdecydowaliśmy pozostać razem. Nie było błyskawic, nie było sztucznych ogni, a jednak była między nami nić porozumienia bardzo dla nas obojga cenna. Było iskrzenie. I te dni, te wspomnienia są dla mnie dziś ważne. Pamiętam to wędrowanie do Częstochowy, które odbyliśmy razem podczas kolejnej pielgrzymki trzymając się za ręce, tak długo jak było to możliwe w upale, wówczas gdy ciało płynęło potem i każdy dotyk bliźniego zdawał się niemiły i nieznośny. Wędrowaliśmy razem, a wieczorami, gdy dochodziliśmy już jak co dzień spośród tych dziesięciu dni, do kolejnej wioski, w której przeznaczano nam miejsca na nocleg, lubiłam zamykać ze zmęczenia i z ulgą oczy i iść przed siebie ufając trzymającemu mnie za rękę przewodnikowi. Żałuję w tej chwili, że tak duża odległość dzieli Jelonki od Stasina, gdzie pozostały wszystkie moje zdjęcia, także te czarno-białe, które robił jeden z chłopców z naszej paczki oazowo stasińskiej, która zawsze ruszałą do Czestochowy w grupie pomarańczowej. Żałuję, że nie mam przy sobie jeśli nie mojej ukochanej dorosłej gitary niemieckiej, to choć tej małej, z pekniętym pudłem-sercem i dźwiękiem, gitary mojej pierwszej, tej kupionej na bazarze różyckiego za 50 zlotych, a może był to już nawet stadion dziesięciolecia, korona i królestwo rosyjskich imigrantów handlarzy. Żałuję, że nie nauczyłam się na pamięć żadnej z piosenek i potrzebowałam zawsze pomocy śpiewnika aby odtworzyć słowa i akordy. Jest takie zdjęcie, które przywołuje tamte pielgrzymkowe wspomnienia szczególnie wyraźnie. Postój gdzieś niedaleko już Częstochowy. Ogromne zmęczenie – większość naszej grupy bezsilnie rozkłada się na trawie tuż po dojściu do miejsca odpoczynku. Widzę siebie, bardzo chudą niską panienkę w czarnym zbyt długim wyciągniętym t-shircie i przykrótkich spodniach odrobinę bufiastych, które wyciągnęłam kiedyś z darów kościoła, które uwielbiałam tak jak ten ser dziwacznie pomarańczowy który pochodził z tego samego źródła. Te spodnie zapinane na jeden guzik i suwak, cienkie i w dotyku miłe były i idealne na pielgrzymkę. Towarzyszyły mi przez szereg lat, na zmianę z obciętymi dżinsami z naszywkami, aż do momentu gdy przytyłam i uzyskałam nieco bardziej kobiecą sylwetkę i nie byłam zdolna zmieścić się w żadne z tych ubrań. Służyły mi jedynie długo te szalenie modne wówczas zamszowe buty do kostki, na niziutkim obcasie – buty, które kiedyś nazwano by być może trzewikami. Męskie i damskie nie różniły się niemal niczym, nosiliśmy podobne oboje, ja i Antek. Były to jednak buty „wyjściowe”, lepsze od trampek i adidasów. W nich wkroczyliśmy do Częstochowy, ostatniego bowiem dnia, na ostatnim postoju miała miejsce zawsze gorączkowa przebieranka i zamieszanie. Dziewczęta wdziewały długie spódnice na krótkie spodenki, niektorzy chłopcy decydowali się na długie spodnie, księża poprawnie zakładali grubsze sutanny i zapinali od dołu do góry. Miało być i było odświętnie. Atmosfera uroczystości co delikatniejszym wyciskała łzy z oczu. Dopiero jednak wejście do miasta i ruszenie do świątyni było chwilą prawdziwie podniosłą. Ja jednak, która wzruszałam się zawsze nawet w naszej kościelnej parafii podczas wszelkiego rodzaju procesji i bicia dzwonów, czułam falę wzruszenia i niemożność opanowania łez już w momencie zobaczenia wzgórza jasnej góry i tłumów ludzi którzy witali zwykle pielgrzymów.
Któregoś jednak roku pielgrzymowanie odrobinę nam się przedłużyło. Odmówić musiałam powrotu do Warszawy samochodem z rodzicami, którzy zawsze przyjeżdzali do Czestochowy w ten dzień piętnastego sierpnia na święto Maryjne. Chciałam zostać kilka dni w Czestochowie, rozbić namioty na terenie jednego z przyjaznych mieszkańców, może był to zresztą jeden z klasztorów. Stamtąd ruszylismy całą paczką nad jezioro, gdzieś w Polskę, do rodziny mojego, jak go już wówczas nazywałam dumnie, chłopaka. Rozbite namioty, lato, wakacje i słońce. Pamiętam jednak, że spałam w namiocie z dziewczętami. Romansowaliśmy w dzień. W nocy grzecznie każdy udawał się do własnego namiotu. Jedyną parą, która wówczas była na tyle odważna i „dojrzała”, aby mieszkać w jednym namiocie, był przyjaciel Antka i jego dziewczyna. Pamiętam, że zastanawiałam się wówczas, co mogą też tam robić tak długo sami, w namiocie – zamykali się bowiem również w ciagu dnia. Śmiałe przypuszczenie, że chodziło o pieszczoty i seks, nie chciało dojść do głosu. Jeśli dochodziło, odsuwałam je szybko z niechęcią. Czyżbym nie była wówczas jeszcze gotowa? Z pewnością. Ponadto rzeczywiscie szalenie poważnie traktowałam przykazania kościoła, zakazy nakazy i dogmaty. Czystość przedmałżeńska i dziewictwo zdawało mi się sprawą oczywistą i nie do podważenia. Wiedziałam, ze mój chłopak myśli podobnie, skoro nigdy nie zdecydował się na nic więcej poza pocałunkiem. A może była to nasza wzajemna nieśmiałość. Zmysły jednak budziły się powoli. Ja zaś po rozstaniu z Antkiem wciąż nie mogłam spotkać nikogo kto, jak oceniałam, byłby odpowiednim materiałem na męża, kto podbiłby moje serce. Niewielu też chłopców interesowało się wówczas nieśmiałą panienką, która nieoczekiwanie z chudzielca zamieniła się w nieco za tłusty pączek. Pojawił się jednak mężczyzna, gdzie tam w połowie drugiego roku moich studiów. Poznaliśmy się na Mazurach. Pochodził z Mińska, miał samochód, był miły i zdolny do wielkich poświęceń, jak myślałam po cichu – z miłości. Małomiasteczkowa kultura, niższe od mojego wykształcenie i bezpośrednie zachowanie drażniły mnie. Wiedziałam, że ten związek nie ma przyszłości. Nie kochałam go, nie potrafiłam jednak zrozumieć dlaczego wciąż jesteśmy razem. Brakło mi odwagi i determinacji, aby zerwać, a może i pochlebiał fakt, że jest mężczyzną któremu mogę się podobać, który pójdzie z panienką na bardzo drogi koncert jazzowy choć jazzu ani nie lubi ani nie ma o nim pojęcia. Istotnym elementem tej gry był również fakt, że zmysły moje obudziły się już dawno i dawały o sobie znać. Już pierwszej nocy po pierwszym dniu w którym się poznaliśmy – chłopak z Mińska liczył na szybki seks. Czekać na to miał jednak jeszcze długo, a właściwie nigdy nie spełniły się jego marzenia. Uparcie postanowiłam pozostać dziewicą aż do momentu poznania osoby „właściwej”, aż do wyjazdu do Francji. Tam dziewicą być przestałam, stosunkowo szybko, jednocześnie zapominając o konieczności współżycia i związku z osobą „właściwą”.
Ciekawym jest jednak fakt, że mój pierwszy prawdziwy mężczyzna, którego poznałam dokładniej od strony jego zewnętrznie męskiej, był obcokrajowcem. Co więcej – nie był katolikiem. Okazuje się więc, że przekroczenie jednej granicy z łatwością pozwala przekroczyć kolejne następne, ze znacznie mniejszym już bagażem wyrzutów sumienia. Wówczas chodziło jednak również o sprawę inną. Byłam wciąż na etapie poszukiwań wiary. Daleko zaprowadziły mnie one, spotkałam przecież wyznawców nie tylko innych odmian chrześcijaństwa, poznałam również muzułmanów, którzy dla chrześcijan są, jeśli nie osobnikami z gruntu wrogimi, to z pewnością są czystą abstrakcją, enigmą, obiektem nieznanym. Zetknęłam się więc z wyznawcami islamu bardzo wcześnie, najpierw we Francji, kilka lat później w Turcji, nie znaczy to jednak, że zetknęłam się z islamem. Okazuje się, że imigranci Marokańczycy jak i zeświecczeni skomunizowani Turcy nie są najgorliwszymi wyznawcami swej religii. Ukrywają ją tak dalece, że dopiero dziś zastanawiam się i próbuję przypomnieć czy zauważyłam wówczas jakiekolwiek najmniejsze choć przejawy wiary, choćby kulturowe znaki przywiązania do niej oraz do własnej tradycji wyrosłej z islamu. Dopiero poznanie w 2001 Nadira sprawiło, że moje spojrzenie na religię zmieniło się. Czy powinnam jednak mówić o 2001? Te pierwsze chwile naszej znajomości nie naprowadziły mnie również na ślad islamu. Muzułmanie na obcej ziemi skrzętnie kryją wszelkie przejawy swojej wiary. Muzułmanie czyli mężczyźni, wyznające bowiem ortodoksyjną wersję islamu kobiety nie mogą ukryć się w tłumie. Chustka przyciąga wzrok, koncentruje uwagę, budzi ciekawość, budzi niechęć. Jest manifestacją, jest manifestem. Wywołuje odruchy obronne. Tak jak stało się to w moim przypadku, po powrocie z Ameryki. Konserwatyzm i ortodoksja jaką za wszelką cenę chciałam zastosować nie wskazały mi najlepszej drogi porozumienia z rodziną, która pozostawała katolicka, podczas gdy ja wybrałam już islam. Allah z pewnej perspektywy był jednak takim samym dla mnie Bogiem, jak Ten czczony przez chrześcijan. Był bowiem jedyny. Istotną różnicą był jednak fakt, że odrzucałam obecność bogów towarzyszących, chrześcijańskich „osób boskich”. Wszystkie te sprawy które zajmowały mnie najbardziej, ta istota religii, były cierpliwie i delikatnie dyskutowane w gronie mojej rodziny. Jednak chustka pozostawała wówczas barierą nie do przekroczenia. Zbyt szybko i łątwo ją w USA założyłam, dumna z siebie. Łatwo być bohaterem daleko od domu, ciężko we własnych progach. A być może działo się tak i dlatego, że nie potrafiłam zaakceptować dowodów istniejących w Koranie. Jak mogłam więc przekonać rodziców do czegoś, w co sama powątpiewałam. Co zdawało mi się kwestią błahą, nieistotną i niewartą zainteresowania. Czyż nie chodziło przede wszystkim o tę kobiecą skromność? Zakładając chustkę jeszcze większe wzbudzałam na ulicy zainteresowanie mężczyzn oraz ogólne poruszenie przypadkowych przechodniów. Zdjęłam więc ją dość szybko i zakładałam jedynie tam, gdzie zdawało mi się to odpowiednie. Tam, gdzie był to element kultury kraju, który odwiedzałam. Zakrywałam się, gdy stwierdzałam, że moja biała twarz i blond włosy wielkie wzbudzają poruszenie, gdy staję się ośrodkiem niepotrzebnego zainteresowania. Dzięki temu sprytnemu, jak mi się zdawało, posunięciu, dzięki temu, jak powiedzą moi przyjaciele muzułmanie, kompromisowi, byłam w stanie spokojnie i dogłębnie dyskutować kwestie wiary z moją przychylniej nastawioną do dyskusji rodziną. A te rozmowy z ojcem i wujami, mama bowiem rzadko zabiera głos, sięgały głęboko do korzeni, wyciągały z pamięci i przeszłości rozmaite wydarzenia, popierające tezy jednej lub drugiej strony w dyskusji. Czasami jednak te Polaków rozmowy, nie-patriotyczne, przywoływały na myśl dawne dyskusje, w szerszym gronie, których wodzirejem był wuj Paweł, ja byłam zaś młodą i grzeczną słuchaczką, która obruszała się jedynie w duszy słysząc ateistyczne głoszone twardo i z dumą przekonania. Paweł był erudytą. Lubił mówić i zapewne wsłuchiwać się w ton swojego głosu. Nie mówił od rzeczy, a jednak wiele teorii zdawało mi się szalenie płytkich i pustych. Słowa słowa. Te słowa nas jednak łączyły. To my oboje w naszej rodzinie wiedzieliśmy dużo o literaturze, mitologii, muzyce i sztuce. To nas pociągały abstrakcyjne i filozoficzne dyskusje. Paweł ujawnił przede mną również swoją umiejętność rysowania wówczas, gdy ja stawiałam dopiero pierwsze kreski na papierze. Bardzo wprawne jednakże. On poprawiał mi moje delikatne, zbyt delikatne nakreślone nieśmiałą ręką szkice portretowe członków mojej rodziny. Portrety ojca i brata były szczególnie udane – zauważył.
Paweł nie wierzył w Boga. Był ateistą jak jego rodzice, komuniści z przekonania. Dziś dopiero, po własnych doświadczeniach odmiennych wiar w związkach między dwojgiem rozumiem ciocię Antosię i to co kiedyś zdawało mi się trudne do zrozumienia – to że związała się z kimś kto miał inne niż ona poglądy, kto był niewierzący, wówczas gdy sama była dość silnie związana z wiarą katolicką. Tak wychowała syna. Oboje chodzili w niedziele do kościoła podczas gdy Paweł zwyczaj ten bojkotował. Pojawiał się jednak w Stasinie podczas wszelkich zgromadzeń kościelnych. Nieco mniej w ciągu ostatnich lat. W ciągu ostatnich lat życia, już po rozstaniu czy raczej po separacji z żoną. Ciotka kupiła mieszkanie w Stasinie, pozostawiając mężowi to na Jelonkach i pewnego dnia po prostu wyprowadziła się. Zaglądała do męża sporadycznie. Byli przecież wciąż małżeństwem. Zapewne odczuwała swojego rodzaju wyrzuty sumienia.. Sprzątała odrobinę nic jednak nie było w stanie zmniejszyć ogromnej wszędzie tony kurzu zastałego brudu i osadu z papierosów. Mgła zasnuła firanki, naczynia tkwiły niemożebnie długo nieumyte, w zlewie. Nie dotykane ścierką i szczotką podłogi szafki urządzenia sanitarne spokojnie zapadały w senność, przykrywały się kolejnymi warstwami ciemnego osadu. Najlepiej było przecież nie wychodzić z jednego pokoju, przebywać dziennie jedynie przestrzeń pomiędzy łazienką pokojem komputerowym – sypialnią i kuchnią. Po śmierci Jarka, ich syna, nic nie mogło go już zainteresować, wzruszyć, wzbudzić do życia. Anemia, apatia, depresja. Trwała ona zapewne kilka lat, a jednak tylko on mógł przejść z tego stanu w stan pełni życia. Wyjść poza drzwi mieszkania. Po co miał jednak wychodzić skoro nikt nie czekał na niego w pracy, którą dawno stracił. Człowiek pięćdziesięcioletni. Nie potrafił znaleźć nowego miejsca pracy. Zapewne nie chciał. Bezruch był prostszy i mniej bolesny. Zastanawiał się wówczas być może nad sensem życia, może chciał wierzyć w zaświaty i ponowne spotkanie z synem, na którego katolickim pogrzebie był obecny.
Siedzę w tej chwili przed komputerem, stukam pilnie w klawisze i spoglądam od czasu do czasu w stronę okna. Zasłane jest światłem i nie widzę nic poza nim. Otwarte drzwi balkonowe. Nie tak wyglądało to mieszkanie zanim się tu wprowadziłam. Przemeblowałam je i odnowiłam. A jednak wiem, że gdzieś tu są wciąż jeszcze ślady obecności wuja ateisty, w którego ateizm uwierzyć nigdy nie mogłam. Taki inteligentny człowiek może Boga ignorować, może mu on przeszkadzać, nie sądzę jednak by gdzieś tam w głębi serca nie przyznawał mu on racji bytu. I mam nadzieję, że w momencie swojej śmierci w szpitalu, w chwili gdy zbliżała się, a musiał sobie zdawać sprawę, że podejść i chwycić szybko za gardło mogła w każdej chwili, sercu już od dawna ciężko było poruszać się, wykonywać regularne i spokojne skurcze, był w pełni świadomy i gotowy na odejście.
obczyzna
Postanowiłam wyjechać do Francji. Nagle. Realizacja tego pomysłu w połowie roku akademickiego, w trzecim miesiącu roku dziewięćdziesiątego szóstego okazała się niekoniecznie prosta, a jednak prostsza niż oczekiwałam. I znacznie szybsza. Kto pamięta teraz jak i gdzie usłyszałam o biurze Anya, które organizowało wyjazdy do Francji tak zwane – au pair – wyjazdy dziewcząt opiekunek do dzieci. Propozycja pracy obejmowała możliwość zamieszkania wraz z rodziną, bezpłatne utrzymanie i mieszkanie. Ponadto opiekunka taka otrzymywać miała pensję niewielką, lecz wystarczającą na podstawowe potrzeby. Zwykle po sześciu miesiącach miała ona prawo do urlopu i wyjazdu dziesięciodniowego, niezależnie od cotygodniowego odpoczynku dwudniowego. Układ zdawał mi się dobry i uczciwy. Niewiele myśląc kupiłam więc bilet do Krakowa, gdzie znajdowało się biuro Anya i umówiłam się na podpisanie cyrografu.
Był to jednak, jak wspomniałam środek roku i wiele rodzin zaangażowało już swoje filles au pair sześć miesięcy wcześniej. Po tygodniu otrzymałam więc dopiero pierwszą propozycję wyjazdu i pracy – rodzina w Troyes, troje dzieci. Dwoje maleńkich. Odmówiłam trochę przerażona, tracąc wiarę w moje umiejętności opiekunki, których przecież nigdy do tej pory nie miałam okazji sprawdzić, nie licząc doraźnej opieki domowej nad młodszymi kuzynkami. Nie wiedziała też pani agentka firmy Anya, że moje referencje opiekunki były w istocie fikcyjne, spreparowane przez życzliwych sąsiadów i przyjaciół. Po odrzuceniu rodziny w Troyes, nastała długa cisza. Dopiero w marcu kolejna propozycja. Tym razem zdecydowałam się ją zaakceptować, tak jakby była to sprawa życia i śmierci – wyzwania którego odrzucenie na zawsze doprowadzi mnie do utrwalenia w moim charakterze tego rysu, którego nie znosiłam – nieśmiałości oraz nie doprowadzi… absolutnie nigdzie. Pozostanę na zawsze gnuśniejąc w Polsce, w moim miasteczku zabitym dechami. Szczęście mi sprzyjało, jak sądziłam, i układ gwiazd również zdawał się być prawidłowy – usłyszałam bowiem, że rodzina, poszukująca fille au pair mieszkała na południu Francji, miała dwoje dzieci – dwu chłopców w wieku, którego się już nie obawiałam – dwu i pięciu lat. Podano mi numer telefonu – miałam zadzwonić i porozumieć się z moimi pracodawcami to be co do szczegółów mojej pracy i mojego przyjazdu. Ta rozmowa miała być prawdziwym sprawdzianem moich umiejętności językowych – była jednym z elementów kontraktu, który podpisałam. Pamiętam drżenie moich dłoni i głosu w momencie pierwszego “Bonjour”. Po drugiej stronie słuchawki zastałam panią domu – Sophie. Rozmowa potoczyła się sprawnie i naturalnie. Wiedziałam, że stara się mówić wyraźnie i wolno i byłam jej za to wdzięczna. Moja trzyletnia nauka francuskiego w Instytucie Francuskim mimo wszystko nie miała w programie studiów nad językiem i akcentem rdzennych Francuzów, Francuzów z południa Francji.
Po tygodniu miałam już w kieszeni bilet autobusowy do Nimes. Podróż trwać miała czterdzieści pięć godzin. Nie przeraziła mnie jednak ta perspektywa, nigdy jak dotąd nie miałam okazji podróżować w odległe rejony Europy w tak mało komfortowych warunkach jakie zapewniały środki lokomocji firmy Eurolines. A było to przecież jedno z lepszych biur podróży w Polsce. Spakowanie się w jedną walizkę mając w perspektywie pół roczny pobyt za granicą było nie lada wyczynem. Stanęło ostatecznie na dwu wielkich walizkach, których wielkość i ilość przeklinałam jednak mimo wszystko w czasie podróży, gdy okazało się że trzykrotnie zmienić należało autobus a zawsze za przeniesienie bagaży był w pełni odpowiedzialny jedynie pasażer. Cóż tam się działo! Zamieszanie, ścisk, tłok, nienumerowane miejsca i panika w momencie gdy okazywało się że walizka zagubiona, że zmieniła miejsce, że mała dwudziestosześcioletnia kobietka nie była w stanie samodzielnie obu nie posiadających nowoczesnych kółek waliz przenieść jednocześnie do drugiego autobusu. Nadeszła jednak ta chwila, gdy opuścić można było w końcu znienawidzony autobus, rozprostować kości i rozejrzeć się za Francuzką Sophie, która obiecała przyjść na dworzec autobusowy w Nimes i pomóc taskać dwa bagaże. Nie wiedziałam jednak jak wygląda, ona znała mnie ze zdjęcia, które przekazałam agencji Anya, przyznajmy jednak, niezbyt aktualnego. Zajęłam się zbieraniem tobołków z siedzenia, wyciąganiem bagaży z czeluści w brzuchu autobusu gdy nagle podeszła do mnie szczuplutka średniego wzrostu ładna blondynka o niebieskich oczach Słowianki i zagadnęła o moje imię. Prawda, widziałam ją już wysiadając, już wówczas machała, zdało mi się jednak, że ruch ten powitalny nie dla mnie był przeznaczony. Sophie. Wyglądała na sympatyczną kobietę – byłam dobrej myśli.
-Chodźmy, pomogę ci wziąć jedną walizkę. Samochód stoi na parkingu na zewnątrz. Tu nie można wjeżdżać – szczebiotała – uderzył mnie mimo wszystko fakt, jak łatwo było mi ją zrozumieć. O ileż prostszy zdawał się kontakt bezpośredni w porównaniu do rozmowy telefonicznej. – Jeśli czegokolwiek nie zrozumiesz, mów, krzycz. Na pewno sobie poradzimy. Twój francuski jest dobry. – uśmiechnęła się. Oduśmiechnęłam się natychmiast i zdałam sobie sprawę, że właśnie zaczynała się moja wielka zagraniczna przygoda. Przede mną stała prawdziwa Francuzka, która jak okazało się przodków pozostawiła w Chorwacji, która dla męża porzuciła Paryż i zjechała tu, do Langwedocji, do Nimes, aby osiedlić się, wyjść za mąż, urodzić dzieci i zbudować duży, nowoczesny dom z basenem.
Nie tylko Sophie, również miasto, ten region, ten kraj przywitały mnie ciepło i życzliwie. Czułam podekscytowanie w ciągu piętnastu minut podróży samochodem z centrum na przedmieścia gdzie mieszkali państwo Trenet, które znikło a miejsce jego zajął strach w momencie gdy przekroczyłyśmy próg domu i ujrzałam dwóch chłopców jak bawili się w szalenie hałaśliwą zabawę biegając tam i z powrotem z domu na podwórze i z podwórza do domu.
-Kochanie jesteśmy – zakomunikowała Sophie i pojawił się mąż Philippe – słusznego wzrostu i wagi mężczyzna zapewne wiekiem zbliżony do Sophie, dobiegał, zgadywałam, trzydziestu pięciu. Krucze zbyt długie, jak oceniłam krytycznie, proste włosy i ciemne oczy, okrągły brzuszek i silne, duże dłonie i stopy, zaczątki podwójnego podbródka i miłe rysy twarzy ze zmarszczkami uśmiechu odkrywały osobę przyjaźnie nastawioną do świata i życzliwą. Wiedziałam, że z jego strony nie pojawią się kłopoty. Czyżby miały się pojawić z przeciwnej flanki, której broniła pani domu? Dlaczego w ogóle kreowałam już w głowie wizję zagrożeń i problemów. Ja, urodzona pesymistka, nie potrafiłam wyobrazić sobie sytuacji, gdzie wszystko szło gładko, bez zawiłości i komplikacji. W istocie. Stało się wedle moich oczekiwań – problemy pojawiły się szybko. Od strony pokoju dziecięcego Davida i Lucasa. Dziś nie pamiętam już jak poradziłam sobie z ich zadziornością i uporem, jak przekonałam małego Łukasza, aby choć trochę mnie polubił – choć taką odrobinę, która pozwoliłaby nam polubownie doprowadzić do pomyślnej zmiany pieluchy lub wykonania pełnej zasadzek i podstępów operacji kąpieli. A łazienka mimo że znajdowała się o dwa kroki od pokoju chłopców zdawała mi się szańcem szalenie odległym – opuszczając ją w końcu zmęczona byłam tak bardzo, nawet jeśli pomocą służyła mi na początku Sophie, że dotarcie z dzieckiem na ręku ku tamtym drzwiom i jego łóżku było już niemal ponad siły. Wiedziałam jednak, że jeśli pozwolę chłopcom na swobodę i samodzielne dotarcie do pokoju, szukać ich będę jeszcze przez godzinę na podwórzu a w najlepszym przypadku ganiać po rozległej przestrzeni domu. Na szczęście – dom był parterowy, o koncepcji modernistycznej, gdzie centrum życia rodziny skupiał duży salon, pełen światła dzięki okienkom w suficie, przeszklonym drzwiom wejściowym oraz wielkim od sufitu do podłogi suwanym drzwiom dwu-składowym, które prowadziły do basenu i ogrodu, który był jeszcze pustą nieokiełznaną przestrzenią objętą we władanie przez niepoliczone chwasty. Te drzwi zmorą były niesłychaną dla myjącej ich szyby ręcznie Anny. Rytuał powtarzał się co tydzień. Z tego jednak właśnie powodu wkrótce przyzwyczaiłam się do precedury porządków w regularnych odstępach i sprawa cała przestała być problemem wagi wielkiej. Zniknął stres, a zastąpił go luz i spokój, coraz bardziej lubiłam swoją francuską rodzinę i nic nie było w stanie zmienić mojego uczucia dla nich, ani nużące mycie okien, ani podłóg, ani prasowanie ogromnym żelazkiem na parę, produkowaną w oddzielnym połączonym w dziwaczny sposób z żelazkiem urządzeniu. Wówczas miałam również za sobą jeszcze jedno wstydliwe choć w gruncie rzeczy groteskowe wydarzenie, które nabawiło mnie kolejnej tony kompleksów i wpędziło w stres i depresję na kolejne kilka dni. Pojazd czterokołowy. Tak – posiadałam prawdo jazdy, w ten sposób odpowiedziałam na pytanie rodziny francuskiej jeszcze w Polsce, w formularzu oraz w rozmowie telefonicznej. Prawo jazdy miałam od kilku lat, moje umiejętności były jednak bierne i słabe, rzadko jeździłam samochodem, własnego pojazdu nie posiadałam. Wiedziałam jednak że odpowiadając “nie” na pytanie o umiejętności kierowcy pozbawiam się być może oferty pracy i wyjazdu. W Nimes, drugiego już dnia mojego pobytu stanęłam przed wielkim wyzwaniem – prowadzenie zdezelowanego gracika, starego Renault. Należało pojazd odebrać z warsztatu gdzie przezorny Philippe zostawił wehikuł w celu doprowadzenia go do stanu używalności. Nie dalej niż miesiąc wcześniej miał on lekki wypadek w towarzystwie Sophie, nie był więc po tym incydencie w pełni sprawny. Sophie jednak utrzymywała , że sprawy był – można było Renault jeździć, i wprawny kierowca poradziłby sobie z jego kaprysami i problemami z rozrusznikiem i akumulatorem. Probowałam. Tuż przed warsztatem wsiadłam czerwona ze strachu i wstydu do mojego nowego pojazdu, przekręciłam kluczyk w stacyjce. Bez efektu. Nie znałam trików wprawnego kierowcy. Nie dość długo trzymałam przekręcony kluczyk, nie dość sprawnie naciskałam sprzęgło. Wszystko nie tak. Samochód odmówił współpracy i na oczach widzów – pracowników warsztatu, załamanej Sophie i dzieci – poległam. Jakże było mi wstyd i źle. Nie mówiąc nic pozostawiliśmy Renault w warsztacie i odjechaliśmy z Sophie do domu. Nie zdałam testu na kierowcę. A jednak optymistyczna rodzina nie zgłosiła problemu agenci auperek – nic się nie stało – twierdziła moja miła Słowianka, pani domu – nic się nie stało, sama zawozić będę dzieci do szkoły. To ty właściwie masz duży problem. Nasz dom znacznie oddalony jest od centrum a jedyny środek lokomocji to autobus, o kilometr stąd najbliższy przystanek, o kilka kilometrów drugi, na którym autobusy zatrzymują się częściej. Jest jednak rower.
W ten sposób najlepszym moim środkiem transportu stał się rower. Na nim nie raz wracałam w środku nocy, gdy nie kursował w stronę domu państwa Trenet żaden już autobus. A podróż taka zajmowała zwykle od pół godziny do czterdziestu minut, zależnie od poziomu mojego zmęczenia i zależnie od kierunku. Dużo łatwiej zjeżdżało się, z górki w drodze do centrum Nimes, w przeciwieństwie do podróży żmudnej pod górę, w stronę domu. Autobus, który miał przystanek najbliżej, kursował jedynie około pięciu razy w ciągu dnia. Bywały dni, gdy wysiadając na dalszym przystanku, przebyć musiałam drogę do domu Trenet na piechotę – wyprawa godzinna, w tamtym jednak początkowym wiosennym okresie była ona dla mnie szczególnie przyjemna. Wędrowałam w otoczeniu pól, łąk zwanych garrigues, porośniętych zsuszoną wysoką trawą, kwiatami typu suszków oraz ziołami. Ich zapach unosił się wysoko ponad tamtą przestrzenią, zaglądał do domów, uderzał do głowy, oszałamiał. Pachniała bazylia, tymianek kocanki czy sasanki, wrzosy rozmaryn i lawenda. Ta rozsiewała aromat najsilniej i najskuteczniej uwodziła przechodniów krętą drogą wśród łąk. Po obu stronach, nie ściśle, dystyngowanie, z zachowaniem przyzwoitych odstępów jak to rezydencjom prowincjonalnym i uroczym domkom langwedocji przystało, rozsiadły się ludzkie siedliska. Upływały jednak dni i Nimes stawało się miejscem, które przypominało mi pustynię. Słońce żarzyło od rana, trudno było się przed nim ukryć. Moja skóra szybko pokryła się opalenizną, włosy pojaśniały. Pod wieczór cykady zbierały się w trawach aby dać codzienny monotonny ale intrygujący i hipnotyzujący koncert. A jednak aby wytrać w drodze, która męczyła w słońcu i upale, który silny był nawet pod wieczór, lubiłam odcinać się elektroniczną ścianką od cykad – i słuchać muzyki która płynęła w słuchawkach walkmana. Tę kasetę z nagraniem muzyki z filmów Pulp fiction i Desperado, prezent od przyjaciółki z Polski, mam do dziś. Wciąż słucham, zawsze pozostają mi jednak w głowie wspomnienia z Francji, i tamta kręta droga do domu pośród łąk.
Początkowo moje wyprawy do centrum Nimes ograniczały się do zwiedzania samotnego starych wąskich uliczek, sklepików pełnych francuskich rozmaitości i regionaliów spożywczych, kilku muzeów i ruin zabytków rzymskich, oraz do wizyt w szkole Alliance Francaise, która prowadziła kursy języka francuskiego dla obcokrajowców. Grupa, do której zapisała mnie, zgodnie z wymogami kontraktu fille au pair moja pracodawczyni Sophie, była to grupa dziewcząt w podobnej jak moja sytuacji. Z wielu stron świata przyjechały one tutaj, aby bawić francuskie dzieci i uczyć się języka. To było miejsce, gdzie poznałam moich pierwszych przyjaciół. Większość Niemek, Austriaczek, Polek zapoznałam bardzo szybko. Więcej czasu wymagało dla mnie porozumienie się ze Szwedkami, Norweżkami, Finlandkami, Hiszpankami. Czyżby była to zwykła kwestia dystansu ich krajów w stosunku do Polski? Odmienności kultury? Drugą Francuzką, którą polubiłam, jednak myślę bez szczególnej wzajemności, była Veronique, nauczycielka francuskiego. Kobieta ta szczupła i dość wysoka, o krótkich prostych włosach, długim nosie i ostrym języku była w moich oczach typową Francuzką. Podziwiałam ją, choć jej związek z dużo młodszym mężczyzną nie zyskał u mnie szacunku i zrozumienia, uznałam zdając sobie sprawę z własnej pruderii i prowincjonalno-zaściankowych przekonań, że jest on nieoczekiwany, niezrozumiały i niestosowny. Istotnym może być tu jednak fakt, że młodzieniec, który towarzyszył Veronique, był rzeczywiście przystojny, rzeczywiście młody i rzeczywiście mi się w skrytości duszy podobał. Ale do tego nie przyznawałam się nawet przed sobą samą. Byłam przecież już od kilku miesięcy związana uczuciowo z pewnym Marokańczykiem i muzułmaninem, który co weekend zabierał mnie na przejażdżki własnym samochodem i zabawiał opowieściami o swojej rodzinie i przyjaciołach, którzy jak sądziłam podobnie zabawnie silny musieli mieć akcent arabski w języku francuskim. A to zakrawało już na bluźnierstwo i profanację. Tak jednak myślałam jedynie w skrytości duszy, Ahmedowi nie mówiąc ani słowa, nigdy nie krytykując jego manier, zachowania ani sposobu mówienia. Dzięki niemu poruszałam się po okolicy Nimes sprawnie i bez problemu, dzięki niemu poznanałam Francję prowincjonalną, Francję imigrantów i sezonowych robotników. Ahmed pracował w jednym z wielu gospodarstw. Rwał owoce. Tyle wiedziałam o jego życiu profesjonalnym, czyli bardzo niewiele. Właściwie niezbyt mnie to wówczas interesowało, nie chciałam pogłębiać studiów socjologicznych zróżnicowania społeczeństwa francuskiego, interesowała mnie przecież wciąż jedynie literatura i język francuski, którym byłam nieustannie niezmiennie zauroczona. To zauroczenie pozostało do dziś. Wtedy jednak potrafiłam wzbudzić w sobie szczególny szacunek dla Ahmeda, wiedziałam, że jak wielu jego ziomków pracuje za granicą, bo w domu tam w Maroko o pracę było trudno, a i wartośc franka po wymianie na rodzime pieniądze była nie do pogardzenia. Niezauważenie uprzędliśmy pomiędzy sobą niewidzialną, ale silną nić porozumienia. Oboje byliśmy tu obcy, nie do końca akceptowani, byliśmy klasą niższą, obcokrajowcami o łatwo wyczuwalnym akcencie. Czuliśmy się oboje samotnie i z pewnością na początku byliśmy zagubieni. Wiedziałam, że Ahmed, tak jak i ja poszukiwał bliskości osoby, która z miłością i zrozumieniem wysłuchałaby jego problemów. Ten związek u swojego początku był samowystarczalny, samoistniejący, samokreujący się. Nie mogliśmy życ bez siebie. A jednak po pewnym czasie, w miarę jak on coraz bardziej do mnie się przywiązywał, cenił, jak coraz śmielsze snuł zapewne plany co do naszej wspólnej przyszłości, ja coraz jaśniej widziałam istniejące pomiędzy nami różnice i tę przepaść, którą jak sądziłam niczym nie dało się zapełnić. Nie wystarczała jego miłość i mój dla niego szacunek. Różniliśmy się i inne mieliśmy przed sobą cele. Jakże byłam szcześliwa, jaką poczułam ulgę gdy wreszcie zdobyłam się na odwagę aby zerwać. Aby utrzymać raz powiedziane – koniec z nami, aby nie ulec telefonicznym namowom, nagabywaniom na ulicy, gdy wiele jeszcze tygodni później pojawiał się tam, na rogu, tam gdzie zwykł na mnie zawsze czekać. Cierpliwy i wytrwały. A ja po prostu chciałam być wolna i zacząc od nowa. Nie planowałam innych związków, ale one pojawiły się niezależnie od mojego widzimisię. I tylko w momencie rozstania chciałam śpiewać jak Hania Banaszak – „żegnaj kotku!” i „O Boże co za radość gdy się ma już czegoś tak dość, zrobić ten cudowny krok”. Zanim to jednak nastąpiło były wycieczki w plener, były wizyty w pobliskich miasteczkach smutnych, wymarłych i pustych, gdzie tak mało było młodych ludzi, tak rzadko słychać było śmiech dzieci, gdzie jednak instalowano wesołe miasteczka zawsze wesołe i zjeżdzało się tam towarzystwo z całej okolicy, i były festyny i festiwale i drobnomiejsce uroczystości. Nie pamiętam z jakiej okazji odbywała się wielka uroczystość tamtego pamiętnego ważnego dnia, a właściwie wieczoru. Był szał, radość, hałas, ludzkie głosy i dźwięki muzyki, pozytywki hałaśliwe starych karuzeli, był brzdęk szklanek w których pito nieśmiertelne sławne langwedockie wino zwane sangrią, wino z owocami na dnie. Ono nie uderzało do głowy za pierwszym łykiem, zdradliwie powoli zaczynało drapać w przełyku i świat stawał się głośniejszy jeszcze i ciekawszy, przybierał kolor nocy i czerwonej połyskliwej w szklankach w blasku nocy sangrii. Ahmed nie pił. Ja piłam. Nie widziałam wówczas powodu dla którego nie miałabym tego czynić, czasy krucjaty oazowej były zakończone, a on nie starał się nigdy nic przekazać ani tłumaczyć powodów swojej abstynencji. Nie pytałam. A może raz zapytawszy nie uzyskałam odpowiedzi i porzuciłam wielkomyślną ideę wnikania głębiej w kulturę psychikę i umysłowośc tego mężczyzny z południa, który w istocie przynależał do szeroko pojętej kutury wschodu – orientu, kultury dalekiej mi i obcej. Ahmed nie starał się być może tłumaczyć swojego postępowania także dlatego, że nie zawsze postępował wedle obowiązujących w jego religii zasad. Ale o tym wiem dopiero dziś, gdy poznałam zasady islamu. Wówczas zaś, mimo że jego ataki na mają nietkniętą do tej pory jeszcze kobiecość przyjmowałam z niechęcią, te właśnie awanse uznawałam za naturalny przejaw męskich skłonności do zaspokojenia popędu seksualnego. A ten, jak wówczas byłam przekonana, silniejszym był bodźcem do działania, niż miało to miejsce u kobiet. Tamtej nocy bowiem, po raz kolejny już Ahmed przypuścił szturm i wiedziałam, że nie uda mi się tak łatwo uniknąć zbliżenia.
Na ulicach wrzawa, zabawa trwała w najlepsze o zmroku, rozświetlone ulice i place. Muzyka i taniec. W pewnej chwili jednak Ahmed poprosił abyśmy wracali już do samochodu. W istocie, późna godzina i sama miałam ochotę znaleźć się niezadługo w swoim łóżku w małym pokoju z wielkim oknem-drzwiami z przeszklonymi szybami, u rodziny Trenet. On miał jednak inne plany i przekonałam się o tym szybko w momencie, gdy wsiedliśmy do samochodu i zapadła pomiędzy nami cisza. Słychać już było jedynie gwar głosów z zewnątrz, z dalekiego placu pełnego straganów i przenośnych barów. Parking był jednak pusty, a samochód Ahmeda stał na uboczu, w cieniu drzewa, samotnie. W około ani żywej duszy, wrócili do domu ci którzy chcieli wrócić wcześnie, pozostali, ci którzy chcieli powrócić wczesnym rankiem. Byliśmy sami. Poczułam dotyk pocałunku gdy zbliżył swoją twarz do mojej i przytulił policzek. Zapytał czy możemy się tu trochę przespać, chciałby jeszcze trochę dłużej cieszyć się moją obecnością. Rozłożyliśmy więc na płasko oba fotele tak że stworzyły całkiem wygodne łóżko samochodowe. Znalazł się też koc, który Ahmed przezornie zapewne zawsze ze sobą woził. On przysunął się blisko mnie, tak że leżeliśmy ciało obok ciała, na fotelu pasażera, było miło, uwielbiałam się przytulać, uwielbiałam dotyk jego rąk i pieszczoty. Nikt nie mógł być bardziej czuły i delikatny. Nigdy nikogo takiego wcześniej nie spotkałam. Wiedziałam doskonale do czego zmierzał a jednak czułam się bezpiecznie, nie miałam właściwie ochoty nie seks, uważałam, że samochód był miejscem mało romantycznym i z gruntu niedopowiednim. W pewnym jednak momencie poczułam, że jego tracę kontrolę nad jego rękami i jego pieszczotami, a jednocześnie nie potrafiłam mu odmówić niczego. Było mi przecież dobrze. Samo jednak zbliżenie było tragicznie bolesne, wówczas poczułam całą nienormalność sytuacji, niewygodę i niestosowność. Poczułam złość i zażądałam, aby jak najszybciej odwiózł mnie do domu, co też on, niepocieszony, uczynił. Czułam się strasznie. Miałam ochotę płakać i płakać bez końca. Jak on, ten mężczyzna, którego w istocie nie kochałam, dla którego jednak miałam tyle ciepłych uczuć , z którym czułam się bezpiecznie, mógł doprowadzić do zbliżenia w tak fatalnych okolicznościach. Miałam ochotę położyć się spać i zapomnieć, wyprzeć całkowicie to wspomnienie z pamięci. Tak się zresztą po części stało. Jest to dla mnie do dziś sprawa tak wstydliwa i dziwaczna, że z trudnością tylko mogę odtworzyć tamte wydarzenia. Szczegółów zaś nie przywołam zupełnie. I jedynie to uczucie niesmaku i obrzydzenia towarzyszy mi do dziś. Cały romantyzm legł w gruzach i od tamtej pory, mimo że nie rozstaliśmy się z Ahmedem tak szybko, bo minęły kolejne miesiące, a my byliśmy razem i sceny miłości w plenerze powtarzały się często, to jednak wiem, że mimo starań, nie mogłam odnaleźć prostej przyjemności we współżyciu z nim. Zawiódł mnie. I zakończenie naszego związku było – wiedziałam – jedynie kwestią czasu. A jedno z ostatnich zdarzeń przed naszym rozstaniem tylko umocniło mnie w przekonaniu i pomogło podjąć ostateczną decyzję.
To było latem, pełnym langwedockim latem. Upał niemiłosierny, bo słońce prażyło z wysoka i w godzinach południowych nie sposób było robić cokolwiek innego jak zażywać siesty w szczelnie zasnutym cieniem pokoju, lub chłodzić się w basenie z głową okrytą kapelusikiem lub czapką z daszkiem dla ochrony. W tych godzinach, w mojej przerwie w pracy ja wybrałam się jednak na przejażdżkę z Ahmedem, do miasta. Była mała kawa w prowincjonalnej kawiarni, której większość klienteli stanowili Arabowie – do tego jednak zdążyłam się już podczas związku z moim Marokańczykiem przyzwyczaić i kładłam to na karb jego nieśmiałosci wobec Francuzów i francuskich właśnie zachowań mówiąc bez ogródek dyskryminujących. Imigranci marokanczycy algierczycy mieli bary własne, Francuzi – osobne. Nikt nikomu nie wchodził w drogę. Co uczynić jednak miała biała ładna młoda kobieta? Nie wchodzić do tego typu restauracji-kawiarni, gdzie nie było ani jednej „ichniej”, arabskiej kobiety, optować za barami francuskimi, ale to zrozumiałam dużo dużo później. O naiwności babska, niech cię nieba strzegą! Była więc nasza wspólna kawa, a potem spacer po molo i oglądanie łódek, byliśmy bowiem nie w Nimes, ale w jednym z okolicznych miasteczek, to mogło być Arles lub Avignon, jak pamiętać może to dziś taka staruszka jak ja, która własne przeżycia pierwszego razu zakopałą najgłebiej w pamięci jak to w ogóle możliwe.
Tam spotkać mieliśmy przyjaciela Ahmeda. To był człowiek starszy od niego. Bodaj czterdziestoletni, postawny, z brzuszkiem, „dorobiony na czarno”, a naówczas jeszcze lekarz po skończonej niedawno medycynie, po studiach w Maroko, z praktyką we Francji. Uśmiechał się miło, jakby rzeczywiście nasze spotkanie było wielką dla niego przyjemnością, jakbym uczyniła mu honor jakiego nikt nigdy… Bon bref, jak mówią Francuzi, suma sumarum i long story short, pan Mumammed poprosił mnie, abym zabawiła się w swatkę i znalazła mu równie śliczną – jak się wyraził – równie miłą i młodą żonę Polkę. Poczułam, że się czerwienię. Nie bardzo wiedziałam jak zareagować na takie dictum. Zawód swatki był przecie w naszych katolickich nowoczesnych polskich europejskich zwyczajach dawno zapomniany, wymarły. Nie znałam zaś kultury żydowskiej ani muzułmańskiej, nie wiedziałam Bogiem a prawdą, czego ów marokański gentleman naprawdę ode mnie oczekiwał. A w istocie po prostu znów uznałam posunięcie to marokańskie za szalenie niestosowne i wówczas rzeczywiście poczułam że jest to o tę maleńką kropelkę za wiele, zupełnie nie z winy Ahmeda, a może i odrobinę tak, czyż nie wiedział o sprytnych planach zapytaniach przyjaciela? – poczułam więc że było to o tę jedną kropelkę za dużo. I moja cierpliwość wyczerpała się. Zachowałam się jednak jak prawdziwa dama, obraz naiwności i dobrego wychowania. Poczekałam do końca spotkania i potem cierpliwie aż do momentu naszego rozstania pod bramą mojej ukochanej francuskiej rodzinki, której niezadługo potem powiedziałam, aby za wszelką cenę nie łączyli mnie z Ahmedem, bo jestem raz na zawsze nieobecna i zajęta. Osobiście powiedziałam mu to przecież kilkakrotnie wcześniej, nigdy jednak nie potraktował moich słów serio. I tylko czas zwyciężył, i wszystko potoczyło się tak jak chciałam. A jednak do dziś nie mogę pozbyć się uczucia, że złamałam mu serce i pozbawiłam spełnienia marzeń i nadziei. Nie zapomnę jego smutnego wzroku, skrzywdzonego opuszczonego zwierzęcia w momencie gdy spotkaliśmy się przypadkowo na ulicy w Nimes. Był sam, zrozumiał jednak, że ja sama nie jestem, szłam bowiem w towarzystwie mężczyzny, typowego Francuzo-Włocha, szczebioczącego po francusku bez śladu akcentu, biegle i nieprzerwanie. Udałam, że się nie znamy i on uczynił to samo. Stchórzyłam. Może powinnam była podejść i porozmawiać? Znałam go jednak na tyle by zrozumieć, że to byłoby dla niego jeszcze bardziej bolesne. A teraz, tu i teraz, po kilku latach, chciałabym być w posiadaniu magicznej kuli i po prostu wiedzieć jak potoczyły się jego losy. Czy znalazła się inna młoda Polka, nie-Polka, która pokochała prawdziwie tego szalenie przystojnego szalenie nieśmiałego i zakompleksionego mężczyznę o dobrym sercu i maniero-zwyczajach dalekich od gustów europejskich.
Gdzie byli jednak moi opiekuńczy rodzice zastępczy? Moja Sophie i Philippe, w momencie gdy ja uplątywałam się w związek tak poważne mający konsekwencje, związek tak, w gruncie rzeczy ryzykowny, biorąc po uwagę fakt, że jako panna i dziewica nic, absolutnie nic nie wiedziałam o współżyciu, chorobach wenerycznych, AIDS i sposobach zabezpieczeń przed ciążą. Ahmed wyraźnie starał się zapłodnienia młodej przyjaciółki uniknąć, stosując jak tłumaczył, metodę stosunku przerwanego. Nie było jednak mowy o prezerwatywach, wiadomo, są niewygodne i pozbawiają oboje kochanków wielu wrażeń w czasie aktu. Być może jednak moja ciąża byłaby dla niego najmilszą niespodzianką, czyż nie prosił mnie wielokrotnie o rękę? Czyż nie planował skrupulatnie naszego małżeństwa? W istocie. Jednak chcę dziś myślec, że liczył się z moim zdaniem, brał pod uwagę mój wiek, narodowość, sytuację, moje nieukończone studia. W całym tym rozgardiaszu Sophie i Philippe byli jedynie biernymi świadkami. Francuskiej mentalności obce byłoby zachowanie interwencyjne – kontrola młodej, w pełni jednak dorosłej już panienki au pair. Być może dopiero w momencie gdy nabawiłam się jednej z mało szkodliwych, ale męczących chorób typu mycosis Sophie zorientowała się jak wygląda mój związek. Nawet wówczas jednak nie przyjęła tonu ostrzeżeń, przestróg, tonu matki. Być może nie potrafiła sobie wyobrazić, aby dwudziestotrzyletnia dorosła kobieta nie wiedziała absolutnie nic o życiu seksualnym, co więcej, aby w tym wieku wciąż jeszcze była dziewicą! Nie zapominajmy, że sprawa ma miejsce w liberalnej Francji. Sophie przeprowadziła ze mną jedynie wnikliwą rozmowę na temat objawów i boleści, których ja nie potrafiłam zidentyfikować i zabrała do własnego prywatnego ginekologa. Sophie. Zawsze była raczej przyjaciółką, starszą siostrę, nie starała się matkowac, być ponad, każde polecenie było przyjacielską propozycją, każda prośba nieśmiałym pytaniem. Miała słowiańską duszę i słowiańskie pochodzenie. Rozumiałyśmy się świetnie na płaszczyźnie kultury i sztuki. Z nią chodziłam do kina, podczas gdy mąż zostawał w domu z dziećmi. Z nią i dziećmi zwiedzałyśmy wszystkie wystawy, muzea, wybierałyśmy się w dalsze i bliższe okolice Nimes – aby być zawsze tam, gdzie coś się działo – gdzie odbywały festyny regionalne, koncerty muzyki różnorakiej od folkowej do klasycznej, festiwale, których taka mnogość we Francji, gdzie miały występy teatry kukiełkowe i „ludzkie”. W jednej tylko dziedzinie nie znajdowałyśmy porozumienia – ja byłam zainteresowana religią, martwiło mnie moje rozleniwienie i wzrastający pod wpływem kultury i mentalności francuskiej liberalizm, Sophie zaś nigdy nie wnikała w jakiekolwiek zagadnienia natury filozoficznej czy duchowej. Interesować ją mógł jedynie odpowiednio ciekawie przedstawiony aspekt kulturowy religii, jej odwzorowanie w sztuce. Posiadała moja blondynka Francuzka nieprzeliczone tomy albumów – zbiorów prezentacji malarskich i rzeźbiarskich, nie tylko sztuki europejskiej, ale i światowej. Do kościoła zajrzeć mogła więc jedynie w poszukiwaniu oryginalnych dzieł sztuki, ciekawych rozwiązań architektonicznych. Krótko mówiąc była to typowa w swej mentalności Francuzka, liberalna, inteligentna, wrażliwa, elokwentna i dowcipna, ciekawa świata a jednocześnie przekonana o wyższości kultury europejskiej ponad kulturami obcymi, co nie przeszkadzało jej objawiać intensywną fascynację tym, co obce i niezrozumiałe. Do dziś pamiętam jej opowieści o podróży poślubnej z Philippem, w którą udali się do Indii. Oryginalny pomysł. Na miarę Francuzów. Cała wówczas Europa, już wówczas! była zafascynowana orientem, kulturą arabską i azjatycką. Te fascynacje dopiero dziś powoli pojawiają się w zaściankowej Polsce dzięki młodym odważnym… narkomanom – bez urazy Max – którzy na wschodzie szukają nowych doznań, inspiracji, odpowiedzi życiowych i przygód po prostu.
Zapewne stamtąd Sophie przywiozła swoje inspiracje muzyczne, wiele jej pasteli i akwareli przesyconych jest tą duszną od zapachów przypraw kadzidełek soczystych kadzidełek, pełną soczystych barw atmosferą Wschodu. To była jednak kolejna, jedna z wielu inspiracji. Dzięki Sophie, dzięki Francji i dzięki mężczyźnie, którego miałam wkrótce poznać moja wiedza muzyczna poszerzyła się o rejony, o których istnieniu wcześniej nie wiedziałam, nadal sądzę, że niewiele osób zna muzykę średniowiecza, starofrancuskie trubadurów staroniemieckie pieśni, utwory trouverów, muzykę klasyczną od renesansu do baroku. Urzekła mnie również opera barokowa. Ta jednak, jak i utwory folkowe, z kręgu arabskiego, azjatyckiego, cygańskiego, jak się okazało, jest dla obecna w Polsce, pierwsza w operze kameralnej podczas tamtejszych festiwali, druga choćby na tak popularnych jeszcze niedawno płytach i koncertach Bregovica, Nataszy Atlas i wielu innych. Bardziej wtajemniczeni i „wkręceni” w tryby schematów komputerowych wiedzą jak odnaleźć najbardziej niespotykany typ muzyki regionalnej na stronach sieci pajęczej w postaci empetrójek. Ja tego jednak wówczas jeszcze nie wiedziałam. Funky francuskie, rap, rave, rai, hip hop pojawiły się dopiero w trakcie moich licznych powrotów do ukochanej Francji, podczas rutynowych przeszukiwań wszelkich dostępnych bezpłatnych mediateques, potężnych zbiorów muzycznych, które były dostępne dla publiki obok lektur książkowych i nośników audiowizualnych.
Skąd jednak ta sztuka, muzyka, ta kultura na co dzień? To specyfika Francji, najmniejsze miasteczko ma swoją historię, swoje urocze zakątki, swoje muzea i swoje festiwale. Nawet to, co Francuzi sami nazwą „zapadłą dziurą” okazać się może najbardziej uroczym zakątkiem, pełnym starych budowli i wąskich uliczek o niepowtarzalnym klimacie. Do takich wniosków doszłam zwiedzając kilometr po kilometrze okolice Nimes, Langwedocję, Prowansję, potem dalej, w góry, na północ, Cevennes które najbardziej malowniczo wyglądają jesienią i przypominają nasze Beskidy, dalej rejony rzeki Ardeche, która krętym wiła się szlakiem, kapryśnie, kryła na dnie wielkiego kanionu. Francuzi mają kulturę we krwi, kultura w każdej postaci jest już uwewnętrznionym elementem tego terytorium, tej nacji. Nie zdziwiły mnie więc umiejętności malarskie Sophie ani muzyczne Philippea. Chwyciłam szybko bakcyla i zaczęłam rysować, nie próbowałam jednak dotykać pianina ani puzonu, wystarczyła mi gitara, dzięki której i tak mogliśmy urządzić rodzinny międzykulturowy koncert na cztery ręce i trzy głosy – Sophie zwykle zawodziła głośno z kuchni albo z atelier, dzieci uciekały nad basen lub chowały się w pokojach. Najczęściej było to jednak atelier, mama do kuchni zaglądała rzadko w pierwszych tygodniach mojego pobytu. Nie wiedziałam wówczas, że znalazłam się tam, w Nimes, w tym właśnie domu ze względu na załamanie psychiczne, depresję poporodową Sophie, której skutki były widoczne jeszcze kilka lat po urodzeniu dzieci. Nie rozumiałam tego. Jaka kobieta może pozwolić sobie na jakiebądź depresje w momencie, gdy dzieci potrzebują matczynej opieki w tym pierwszym okresie dzieciństwa szczególnie. Sophie była dla mnie enigmą i dziwactwem. Dzięki niej jednak zetknęłam się tak rzeczywiście namacalnie i realnie z tym, co powszechnie nazywamy macierzyństwem, bez jego pompatyczności, ale i bez prozy, macierzyństwo pod górkę, macierzyństwo, które wcześniej idealizowane do granic możliwości przez matkę okazało się najboleśniejszą prozą życia. Jej żale, narzekania, załamania nerwowe, wybuchy gniewu i lęki dopiero pozwoliły mi zrozumieć czym jest sytuacja pojawienia się dzieci i konieczność ich wychowywania w momencie, gdy matka nie jest ani emocjonalnie przygotowana ani dość dojrzała. Poczułam więc w pewnym momencie, że zajmuję w tym domu dziwaczną dla mnie rolę nani, kucharki i jednocześnie przyjaciółki matki dzieci i terapeutki – okazało się bowiem, że nasze wspólne wypady w teren, nasze niekończące się dyskusje rozpoczynane nieraz jednym moim upartym dociekliwym pytaniem o jakiś francuski zwrot językowy, nasze kulturowe wycieczki i odkrycia – to było najlepsze dla Sophie lekarstwo. Tam, gdzie nie potrafił pomóc zakochany bez pamięci w żonie mąż, tam pomogła młoda, nieopierzona i niedojrzała pod wieloma jeszcze względami kobieta. Po prostu dla tego, że była kobietą, osobą tej samej płci, o tym samym poziomie wrażliwości i odczuwania, a jednak obcą, z obcego świata i kultury, bez bagażu oczekiwań, żądań i wymagań, jakimi zapewne osaczały Sophie kobiety „rodzinne”. W obecności Sophie odczuwałam pokrewieństwo myśli i skojarzeń, ja byłam osobą obcą w tej rodzinie, Polką zza wielu granic, ona jednak również nie była jeszcze „swoja”. Była dumną paryżanką, idealistką romantyczką i artystką. Była inna i trudności adaptacyjne przerażały ją. Gdy myślę dziś o tym, doskonale rozumiem jej obawy, jej depresje i jej lęki. Lęk przed nowym życiem, obawa przez podświadomie niechcianym intruzem, który przewróci do góry nogami całe życie matki, który odbierze jej chwile dla siebie, który z artystki i osoby wolnej uczyni neurotyczkę i niewolnicę pieluszek.
Nie jestem jeszcze matką, od wielu lat czuję się dojrzała emocjonalnie i wiem że byłabym odpowiedzialną mamą, tak wykazały moje doświadczenia niani, a jednak mam w głowie tę mieszankę kulturową, te multum pomysłów na ciekawe wychowanie dzieci, ten konglomerat ideologiczny, który nie koniecznie musi wyjść na zdrowie przychodzącemu na świat z wrzaskiem maluchowi. Mam ochotę być mamą najbardziej oryginalną w świecie, najbardziej polską i najbardziej muzułmańską, czy są to jednak rzeczywistości możliwe do połączenia? Chciałabym, aby moje dzieci zachowały bogactwo wielokulturowości, wielości języków, aby znały i szanowały religię chrześcijańską, tak jak szanować musiałyby moją rodzinę katolicką, chciałabym, aby były muzułmanami i znały islam lepiej niż ktokolwiek inny. Od osób na pograniczu kultur i religii wymaga się zawsze o wiele więcej i tym surowiej ocenia się ich życie.
Pamiętam, że ten aspekt rodzicielstwa był zawsze punktem zapalnym w moich rozmowach z Patrickiem, pierwszym Francuzem, w którym zakochałam się bez pamięci, i stan ten trwał przez, hmm, całe trzy lata. Trzy lata to wystarczająco długi czas, aby zacząć planować przyszłość, wynajęcie większego apartamentu i rodzicielstwo. Przypadek nasz był o tyle szczególny, że Pat przy lada okazji przypominał mi istotną jedenastoletnią różnicę wiekową jaka nas dzieliła, jednocześnie dorzucając sarkastycznie – nie będę żył wiecznie ! – i jeszcze – chyba nie chcesz aby koledzy naszych dzieci w przedszkolu myliły mnie z ich dziadkiem.
Oczywiście, nie chciałam. Było jednak wiele innych rzeczy, które w osobowości Patricka tchnęły myszką, a które bezwzględnie uznawałam za pociągające, które – chciałam, bezwzględnie – aby odziedziczyło po nim nasze przyszłe domniemane potomstwo. Mój Francuz jedną nogą zawsze tkwił w przeszłości, jedna pólkula jego mózgu nastawiona była zawsze na poszukanie elementów starożytnych, minionych, pasjonujących. Znał starożytność i przeszłość własnego miasta rodzinnego, Nimes, które nosiło w sobie silne ślady obecności i panowania Rzymian. Mógł opowiadać bez końca historie z przeszłości, oprowadzać po najmniejszych zaułkach miasta, niestrudzenie, nie doprowadzając przy tym do znudzenia swojego towarzysza. Był przecież oprowadzaczem zawodowym, był przewodnikiem dziecięcym po historii ukrytej w murach, a dzieci są, skądinąd wiadomo wszem i wobec, odbiorcami wiedzy i słuchaczami najbardziej nieznośnymi i najbardziej wymagającymi. Poza starożytnością, która byłą pierwszą i największą fascynacją mojego mężczyzny, układała się cała kolejka dalszych inspiracji – przeszłość Francji, przeszłość regionu Langwedocji i Prowansji, przeszłość Europy, w szczególności piewsza wojna światowa i czasy bardziej zamierzchłe, sięgające średniowiecza. Dla tego człowieka każdy kamień miał znaczenie i przekazać mógł wyjątkowo ciekawą opowieść. Jak? Nie do końca wiedziałam. Pat miał swoje tajemnice, niezależnie od skłonności do niekończących się potoków ekspresji słownych. W pewnym sensie uzupełnialiśmy się, cieszył mnie fakt, że znajduję słuchacza dla moich opowieści o starożytnych tragediach i literackich ich odwzorowaniach, o francuskim klasycyzmie i europejskim baroku, tak jak jego cieszył fakt, że choć jedna osoba na ziemi jest w stanie wysłuchać bez znudzenia długiego wywodu o przyczynach wybuchu pierwszej wojny światowej, i całej, całkiem nowej, spiskowej teorii świata.
Tę właśnie teorię opisywał pokrótce, jak robił to zapewne wiele razy wcześniej, w niezapomnianej dziś dla mnie kawiarni, w której zostaliśmy sobie przedstawieni, w której rozpoczęła się nasza znajomość. To było w Café Carré, kawiarence u stóp Maison Carré, świątyni rzymskiej, wzniesionej na wysokim cokole, który pozwalał jej zachować jeszcze obecnie wysoką wyniosłą pozycję wśród otaczających ją i tworzących czworokąt na placu kamienic. Maison Carré był rzeczywiście carré czyli kwadratowy, a raczej w kształcie prostopadłościanu. Jego małe wnętrze proste było, puste zajęte jedynie przez zdjęcia z czasów starożytnych, pokazujące jak wyglądało wówczas miasto, jak wyglądało sama światynia, która poza utratą barw nie zmieniła się niemalże zupełnie. Wciąż otaczały ją dookoła rzędy kolumn na podwyższeniu – doskonałe miejsce dla rysowników i szkicowników. Sama siadywałam tam nie raz, aby z wysokości wykonywać szybkie szkice architektury, populacji Nimskiej, klienteli kafejek, których było na placu około pięciu, które nie przeszkadzały sobie zupełnie, usadowiwszy się ramię w ramię. Duży dom, La Maison Carré zależnie od pory dnia służył cieniem sprawiedliwie różnym cafes. A Cafe Carre przez nas ulubiona znajdowała się tuż na rogu, na wylocie, niemal przy ulicy pomiędzy Mediateką która była niczym nowoczesne odbicie światyni naprzeciwko i takie też było zamierzenie architektów. Ulubiony, zawsze dowcipkujący, kelner pochodzenia arabskiego podawał bez dodatkowej opłaty une noisette, czyli orzeszek, czyli małą czarną, expresso z kroplą mleka. Patrick unikał kawy, był za to wierny piwu i sirop de soja, co było anyżkowym w smaku słodkawym napojem o mleczno-żółtym kolorze. Dni słotne w Nimes były tak rzadkie, i zdarzały się jedynie w porze zimowej, że właściwie zawsze siadywaliśmy na zewnątrz, w ogródku kawiarnianym, na umownym terytorium zewnętrznym kawiarni, gdzie mieściło się kilkanaście stołów i odpowiednio wiele krzeseł. Nie istniały płotki barierki trawniki. Strefa każdej kawiarni była umowna i klientom znana. W ten sposób funkcjonowały kawiarnie na całym terytorium francuskim, w ten sposób kwitło życie towarzysko-kawiarniane i umacniała się od lat typowo francuska atmosfera luzu, rozmowy intelektualizmu, kultury. Kawiarnie we Francji są bardziej niż gdziekolwiek indziej, rzeczywistą przestrzenią kultury i pracy. Częściej niż gdzie indziej tu spotyka się piszących pisarzy, dramaturgów, edytorów, tu dyskutują o swojej pracy, wystawach, filmach, spektaklach artyści, tu pojawiają się biznesmeni z laptopami teczkami kontraktami, bez żenady – to przestrzeń otwarta, to przestrzeń kreatywna. To jeden z powodów dla których pokochałam Francję mocno i nieodwołalnie, to powód dla którego dziś za nią tęsknię. Mimo wszystko żaden inny kraj nie może się z Francją pod tym względem równać. A przecież zwiedziłam ich już tak wiele.
Wówczas jednak, jeśli nie liczyć szkolnych doświadczeń obcokrajowych oraz wyjazdów religijnych Taize, Francja była moim pierwszym wielkim doświadczeniem obcej kultury. Taka więc mieszanka romanizmu ze starożytną „rzymiańskością” była niezwykle pociągająca, podobnie jak mężczyzna, reprezentant tej kultury, mieszanka genetyczna i kulturowa tego co francuskie, włoskie i starorzymskie. Patrick mnie inspirował i fascynował, było więc oczywiste, że każda nasza wyprawa teren dalsza lub bliższa musiała być magiczna. Czarodziejskie były przechadzki w Jardin de La Fontaine, w okolicach świątyni Diany i wizyta w atenenum, które obecni mieszkańcy Nimes nazywali les Arenes – areny, cyrk, dawne miejsce walk gladiatorów a dziś plac, otoczony wkrąg murami schodami tunelami, na którym odbywały się spektakle walk byków, corrida. To jednak widowisko obejrzałam zupełnie samotnie. Nie znałam wtedy jeszcze Patricka, wiem bowiem że zrobiłby wszystko aby pójść ze mną na ten spektakl, był zresztą jedną z tych rzadkich osób, które rzeczywiście zawsze są tam i wtedy gdy ich potrzebujemy, Patrick nigdy nie zawiódł niczyjego zaufania, ogromną wagę przywiązywał do składanych obietnic.
Byliśmy potem jeszcze dwukrotnie w les Arenes, były to jednak koncerty, rap francuski i rock, tak uwielbiany przez niego. Corrida jednak, to było przeżycie samotne, randka artystki, choć wtedy jeszcze nie napisałam ani słowa prozy poświęcając całą uwagę rysunkom, miały upłynąć jeszcze dwa lata i wiele wydarzyć się zdarzeń abym zdesperowana ale pewna siebie sięgnęła po pióro. A corrida odbywała się pod znakiem feminizmu. Na arenie pojawiła się kobieta, której imienia sobie już dokładnie nie przypominam, ale była to jedna z najbardziej znanych, być może Marie Sara. Postać tamtej maleńkiej figurki obserwowałam z zapartym tchem niestety z wielkiej odległości, z wysokości najwyższych stopni aren, nie było mnie bowiem stać na droższe i bliższe miejsca. Siedziałam obok wielu innych na kamiennych siedzeniach, które nie były ani dzielone ani numerowane – pełna dowolność, miejsca dla tłuszczy, dla tłumu, który domaga się chleba i igrzysk. Stamtąd dostrzec nie mogłam rysów twarzy ani walczącej kobiety ani byka, a jednak ruch zdawał się cudownym tańcem, jakże malowniczym, gdy oboje byk i kobieta pragnęli ostatecznie ujść z życiem w potyczce. Taniec śmierci. Niebezpieczna zabawa. Walka daleka była od fikcyjności i zdałam sobie z tego sprawę w momencie, gdy Marie otrzymała silne uderzenie rogiem byka, tak, że znalazła się o kilka metrów dalej, w prochu aren w pozycji horyzontalnej na wznak. Jak niebezpiecznie. Dlaczego ci ludzie ryzykowali własne życie? – nie mogłam zrozumieć – może odrobinę wiecej po obejrzeniu filmu Porozmawiaj z nią. To nie ma nic do rzeczy? Ależ tak, pojawia się tam postać torreadorki, pikadorki czy matadorki – zawsze mi się mylą – która po kontuzji w trakcie walki z bykiem, po pobycie w szpitalu w śpiączce, zmarła. Jest coś w tym wszystkim co mnie inspiruje, co mnie fascynuje i pociąga – nie opowiadam przecież moich historyjek bez kozery. Otóż jest na pierwszy rzut oka różnica pomiędzy osobowością kobiecą wschodu a tą francuską, hiszpańską, osobowością silną czasami agresywną pewną siebie i pewną swoich atutów kobiecych, która nie waha się dążyć do osiągnięcia w życiu, tego na czym najbardziej jej zależy. Kobiety francuskie wiedzą czego chcą i potrafią być silne. Nie znam Hiszpanii, nie znam Włoch, wiemy jednak, że współczesność, feminizm, prawo i rzeczywistość pozwoliły im na spełnienie marzeń które niekoniecznie związane są z domem i zamążpójściem. Czy inaczej jest na wschodzie, w Azji, na szeroko pojętym terenie Orientu? Właściwie nie. Kobiety arabskie czy pakistańskie mają wiele możliwości rozwoju, są wykształcone, są inteligentne, a co do niektórych krajów wschodu to daleko nam do ich otwartości w polityce, o czym świadczy choćby przypadek BB – Benazir Butto. Skąd więc historie o uległości kobiet muzułmańskich i ich braku aspiracji? Kultura i zwyczaje regionalne głębokiej prowincji i ludzi niewykształconych w krajach muzułmańskich są odmienne od europejskich, patriarchalne, niezwykle silnie zakorzenione i tylko czas może to zmienić. Co z tego, że islam mówi, że kobieta może pracować, ma prawo do wykształcenia równego mężczyznom, ma obowiązek nauki, jednocześnie mając prawo do zachowania własnych dochodów dla siebie i do opieki finansowej męża, jeśli regionalny religijny kacyk lub ojciec głowa rodziny powie że jest absolutnie inaczej. Najtrudniej jednak jest wytłumaczyć kobietom zachodu, że kobieta wschodu może po prostu… nie chcieć pracować. Dlaczego miałaby skoro w domu i tak czeka ją nie mniej pracy? Chociaż z drugiej strony powinniśmy sobie wyobrazić sobie sytuację tak jak ona wielokrotnie wygląda w Pakistanie czy w krajach arabskich – luksusowy dom, pełen nianiek, służących, sprzątaczek, kierowców i kobieta, która naprawdę nie robi nic poza wychowaniem dzieci, edukacją świecką i religijną, zakupami i dbaniem o własny wygląd. Dlaczego miałaby iść do pracy? Czy to wizja muzułmańska? Nie – to wizja naturalna i pierwotna, przed epoką industrializacji i równości płci, w niektórych krajach to wizja naturalna i obecna – zajrzyjmy do książek pisarzy południowoamerykańskich, katolickich, choćby do książki Laury Esquivel, Swift as desire, która opisuje czasy powojenne i współczesne. Bohaterka decyduje się na pracę tylko dlatego, że chce finansowo pomóc mężowi.
A muzułmanki we Francji nie czują się źle. Wyjątkiem są tradycjonaliści, którzy cierpieć będą ze względu na przegłosowany ostatnio zakaz noszenia „widocznych oznak religijnych” w szkołach. Cóż, powstanie więcej szkół typowo religijnych i ortodoksyjnych. Mam nadzieję, jednak że Francja nie przestanie być krajem otwartym, krajem który inspiruje i fascynuje. Tylko we Francji udało mi się poznać tak wielu ludzi, którzy rzeczywiście byli w stanie żyć ideą i realizować własne wizje życiowe i… nie umrzeć z głodu ani nie skończyć na marginesie społecznym. Tylko tam poznałam tak wielu artystów, którzy żyli ze sztuki, malarzy, pieśniarzy, rzeźbiarzy, fotografów, cyrkowców cyrku francuskiego, który nie ma nic wspólnego z cyrkiem zwierzęcym a raczej z popisami akrobatów klaunów bardów i poetów. Wszyscy zaliczali się do grona przyjaciół Patricka, dla którego nie było obcej żywej duszy w tym mieście i w szeroko pojętej okolicy. Wszyscy spotykaliśmy się niemal co wieczór w sławetnej Cafe des Beaux Arts, na wprost Katedry, o jakie pięć metrów od jej wysokich drzwi, co w Polsce byłoby zapewne nie do pomyślenia. Ogródek kawiarniany nie był jednak hałaśliwy, na maleńkim placyku, który miał może pięćdziesiąt metrów kwadratowych mieściły się jeszcze dwie inne kawiarnie apteka i muzeum miasta Nimes. Tu poznałam pewnego dnia Gerarda, który przyjechał do Patricka w odwiedziny z Paryża, mojego pierwszego w życiu Hindusa – Francuza z krwi i kości, bez śladu akcentu, do którego jestem tak dziś przyzwyczajona, biorąc pod uwagę ilość moich znajomych tamtego właśnie kręgu kulturowego. Gerard był przewodnikiem, tak jak Pat. Mieli obaj wspólną pasję która była i moją. Kino. Dlatego tego samego dnia nie omieszkaliśmy jeszcze zajrzeć do ulubionego przez wszystkich mieszkańców Nimes cinema artistique, kina zwanego ambitnym, kina które nie zbrukałoby się wyświetleniem którejkolwiek z hollywodzkich produkcji, pokazywało zaś nieznane nikomu filmy europejskie. Nowości i starocie, obrazy nagrodzone i obrazy ulubione przez właściciela kina, obrazy na życzenie widzów i na przekór widzom. Gerard uwielbiał filmy japońskie, nie wiedział zaś nic o produkcjach Bollywoodu, dziwnym był Hindusem – mówię sobie w duchu z dzisiejszej perspektywy. Poza twarzą która zdradzała jego pochodzenie, nie miał z korzeniami azjatyckimi nic wspólnego. A szkoda. Nie chcę aby i mi było szkoda po latach utraconych związków z własną kulturą, niezależnie od tego gdzie przyjdzie mi ostatecznie żyć w przyszłości.
A planów było już tak wiele. Miała to być początkowo Francja i Nimes, z Patrickiem, potem miał być Paryż. Paryż, który zwiedzaliśmy jeszcze oboje z Patrickiem, który widziałam potem jeszcze po 97 roku wielokrotnie, a za każdym razem odmiennie, widziałam oczami własnymi, oczami przyjaciółek Polek, oczami ukochanego Francuza i ostatnio oczami Nadira, Hindusa, któremu Francja była obca tak jak mi obcy był Pakistan. Być może jednak właśnie dlatego tak silne wywarła na mnie wrażenie moja pierwsza wizyta w Karachi o której opowiem, tak, opowiem później, cierpliwości. Być może dlatego moja wizyta w Paryżu nie była już tak magiczna i niezapomniana, ale była inna. Była naszym tygodniem miodowym, była radosna i pozbawiona zmęczenia jak to miało miejsce podczas pierwszej mojej wizyty w stolicy w towarzystwie przyjaciółek z Polski, które w ciągu pięciu dni chciały zobaczyć absolutnie wszystko, ciągnęły więc mnie ze sobą wszędzie, oporną zmęczoną kobietę z dużą nadwagą po półrocznym pobycie we Francji i nieodpowiednich dla niej francuskich nawykach żywieniowych. Ostatecznie byłam jednak jedyną wśród trzech która mówiła po francusku. Byłam niezbędnym składnikiem wypraw po mieście.
Lipiec 96 roku szybko jednak minął i nastał lipiec 97. Wówczas przybiliśmy z Patem do portu paryskiego niedaleko Montmartre, w malowniczej dzielnicy schodków, starych kamienic i placów gdzie rozsiadały się co rano stoliki kawiarniane i sztalugi artystów. Wówczas wylądowaliśmy szczęśliwie na jedenastym piętrze wieżowca, w mieszkaniu serdecznego przyjaciela Patricka, Michela. I tam powracaliśmy każdego wieczoru po całodziennych leniwych jednak i pełnych radości wyprawach po mieście. Tam spotykaliśmy się po ósmej gdy do domowego portu przybijał w końcu zmęczony Jean Michel i zabierał nas samochodem do jednej z wielu znanych mu w okolicy lub w centrum Paryża restauracji. Najmilej wspominam do dziś tamten wieczór, gdy spotkać mogliśmy się w prawdziwej włoskiej pizzerii w dzielnicy Montmartre. Byli wszyscy bliżsi przyjaciele, był chudy Gerard o śniadej twarzy, była Annette, maleńka urocza o postaci figurynki pielęgniarka brunetka, była wielka Steph, czyli Stephanie, czyli nauczycielka wychowaczyni o ciętym dowcipie która strofowała i wyśmiewała wszystkich rzucając swoje nieśmiertelne – Relaxe-toi! Ne sois pas si constipé! Vas-y! – Co znaczyło mniej więcej tyle że należało się wyluzować i być sobą , przede wszystkim być sobą. Była siostra Jean-Mi, Elaine, chuda i wysoka, pielęgniarka jak Annette, jej fizyczne przeciwieństwo – ta która cały wieczór niemal opowiadała o swoim doświadczeniu wolontariuszki w Afrykańskim szpitalu w Kongo. Nieco później pojawiła się również para z Nimes, Cathy, szczupła krótko przystrzyżona kobietka o ciętym języku i długim nosie, artystka malarka i instalatorka oraz jej mężczyzna, o dwadzieścia centymetrów od niej wyższy Philip, cyrkowiec akrobata i muzyk. I byliśmy tam oczywiście my dwoje. I wówczas żadne z nas nie wiedziało, że będzie to nasze ostatnie tak radosne wspólne spotkanie w gronie przyjaciół. Wraz z moim wyjazdem z Francji nasz związek zaczął przeżywać kryzys. Obumierał tak jak my schnęliśmy z tęsknoty. Wierzyłam, że wraz z ukończeniem studiów uda mi się wreszcie wyjechać na stałe i zamieszkać z Patrykiem we Francji, nie wiedziałam jednak jak wiele miało się jeszcze wydarzyć w 99 roku, jak szybko obrócić w proch miały się nasze wspaniałe plany.
Wówczas jednak nasz magiczny wieczór wciąż trwał i jego nastrój nie zgasł jeszcze, aż do momentu powrotu do mieszkania Jean-Mi, gdzie spaliśmy we trójkę na jednym szerokim łóżku, potwornie jednak niewygodnym bo twardym – co było podobno typowe dla łóżek w stylu japońskim. Noce u Jean-Michela to było moje pierwsze doświadczenie niewinnego a jednak trójkąta. Zaśmiewaliśmy się do rozpuku gdy pierwszy raz zrozumieliśmy, że Jean Mi zapraszając nas do siebie zupełnie nie zaplanował nabycia drugiego posłania. Nawet gdyby to jednak uczynił, maleńkość powierzchni – typowo paryska – nie pozwoliłaby mu na jego rozłożenie. Stół, jedno duże łóżko, mały regał zajmowały powierzchnię optymalnie i zupełnie. Tak więc zostało. Spaliśmy we troje w jednym łóżku, wiercąc się i kręcąc, nie pozwalając zasnąć Jean Mi, co przecież było jak najbardziej w naszym interesie. Najczęściej jednak, nie doczekawszy odpowiedniej chwili, rezygnowaliśmy z seksu na rzecz snu.
Dla Patricka Francja była miejscem pełnym przyjaciół i znajomych. Nigdy nie miałam okazji odwiedzić z nim choćby jednego hotelu, być może i dlatego, że nasze podróże nie były aż tak liczne. Do nich zaliczyć można jednak wyprawę do Normandii, gdzie mieszkaliśmy znów z Patrickiem na poddaszu domu który przypominał skromniejszą wersję chateau de famille – prowinjonalną starą tradycyjną siedzibę, francuski dworek.
Valerie, jej rodzice i stary dziadek, wyprawy na rowerze w krótkiej spódniczce której dziś bym już nie włożyła, confiture de lait i le cidre czyli konfitura z mleka która w smaku przypomina nasze cukierki krówki i napój gazowany alkoholizowany z jabłek – te wspomnienia zachowałam, a jednak nieostro i nieostrożnie, niepełnie. Francja na zawsze pozostanie dla mnie krajem marzeń niespełnionych, krajem w którym wszystko pachnie i smakuje niepowtarzalnie, jak nigdzie indziej na ziemi. Każdy jednak powrót do Francji przynosi mi kolejne rozczarowania. Gorzkie spotkanie z Patrykiem po rozstaniu, jak i wyprawa z Nadirem przez Paryż do Calais to rozczarowanie i spojrzenie na Francję okiem obcym i niechętnym. Pierwszy przypadek – Patrick był wciąż zakochany i pełen żalu i wyrzutów, dla mnie wówczas nie do zniesienia, tak że myślałam tylko o tym by jak najszybciej uciec, najdalej od Francji. Drugi przypadek – Podczas gdy Nadir był oczarowany Francją a szczególnie Paryżem, ja doszukiwałam się błędów, pomyłek, dziury w całym, krytykowałam hotele, maniery i jedzenie które nam serwowano – jak tubylec który wstydzi się za własnych ziomków chcąc jednocześnie aby obcokrajowiec i gość poznał jedynie to co najpiękniejsze we Francji. Zdążyłam zapomnieć już o Steph i jej nieśmiertelnym – Wyluzuj się! Bądź sobą. – Nie byłam sobą? Byłam, a jednak wówczas, w 99 roku byłam już zgoła inną Anną niż ta przed rokiem i przed dwoma laty. Francuski okres mogłam już uznać za zamknięty choć niezapomniany.
pisać
W 1997 Polsce wszystko wyglądało tak jak dawniej. Nie zmieniła się stolica przez jeden rok mojego pobytu we Francji. Nie zmienił się Uniwerstytet, wówczas zasypany drobnym śniegiem. Znów byłam na trzecim roku mojego wydziału Polonistyki. Czas dłużył się niemiłosiernie, tyle zajęć trzeba było nadrobić, powtórzyć, zdać jeszcze wiele egzaminów aby dotrwać do roku piątego. Udało mi się jednak to wszystko w tempie przyspieszonym. Ostatecznie nadrobiłam pół roku, zdając egzaminy z dwu lat w jednym roku, i potem pisząc pracę magisterską w ciągu jednego lata. Moje studia nad Andromachą Racine’a i Stanisława Morsztyna to przez dwa lata był mój konik, mój leitmotiv życiowy, temat o którym mogłam mówić bez końca, do tego stopnia, że wielu sugerowało mi kontynuację studiów w katedrze staropolskiej literatury IBL i doktorat tamże. Jedną z tych osób był mój promotor. Cóż jeśli ja miałam inne plany. Chciałam przecież zaraz po studiach robić doktorat na uniwersytecie francuskim. Wysłałam listy do wielu uniwersytetów w Prowansji Langwedocji, w Paryżu. Sprawa nie była łatwa. Póki co jednak nie traciłam nadziei i wierzyłam, że wkrótce uda mi się wyjechać i na zawsze połączyć się Patrickiem, który nie mógł się doczekać mojego przyjazdu i wysyłał mi codziennie emaile miłosne listy i pocztówki.
Tymczasem koniec stycznia 99 roku to obrona mojej pracy magisterskiej i piątka na dyplomie, i zaraz potem propozycja wydania skróconej wersji Analizy tłumaczenia staropolskiego Andromachy w Baroku, czasopiśmie na poły literackim. Wszyscy w środowisku uniwersyteckim znali Barok – jakże byłam więc wtedy z siebie dumna. To moja pierwsza… i być może ostatnia, jak myślę dziś, publikacja naukowa, mam nadzieję że nie ostatnia publikacja w ogóle.
Załatwiałam sobie doktorat we Francji drogą formalną, papierkową a jednocześnie przez znajomości – ciocia koleżanki kolejnej znów koleżanki pracowała jako profesor na Sorbonie – świetnie. Doskonała okazja, ciocia już na emeryturze a jednak zdecydowała się przyjąć jeszcze jedną doktorantkę, wciąż przecież pojawiała się na uniwerstytecie bez którego nie mogła żyć, wciąż prowadziła wykłady u siebie i gościnnie, wciąż organizowała wyjątkowo ciekawe spotkania swojego Societe du Theatre, Opera et Balet, w których mogłam uczestniczyć w Paryżu dzięki jej zaproszeniom. Mieszanka językowa i kulturowa, mieszanka dziedzin literackich, epoka jednak pozostawała zawsze ta sama – barok, epoka, która i dla mnie była najciekawszą i fascynującą.
Nie było pomysłu, którego nie zrealizowałabym aby przenieść się do Francji – zbliżał się czerwiec i egzaminy na studia. Zdecydowałam więc w przebłysku myśli złożyć papiery na Romanistykę w Warszawie – wiadomo że najłatwiej jest przenieść się na poziomie międzynarodowym z jednego uniwersytetu na drugi. Eh, nawet gdybym miała robić jeszcze jedną magisterkę zamiast doktoratu – to była drobnostka. W istocie, dostałam się bez problemów. Romanistyka o której od drugiego roku Polonistyki już marzyłam stała przede mną otworem. Ja jednak z wrodzoną sobie przekorą i niesfornością, szansy nie wykorzystałam wobec pojawiających się nowych nieoczekiwanych przypadków moich życiowych i zawirowań. Tymczasem jednak czerwiec mijał, wakacje i brak pieniędzy dawał mi się ostro we znaki, zdecydowałam się więc szybko znaleźć mało wymagającą, mało ciekawą pracę, za grosze, które potrzebne były do przetrwania ostatnich miesięcy w Polsce. Przyjęto mnie w bibliotece uniwersyteckiej. Powstawał tam od dłuższego już czasu katalog informatyczny. Nieustannie trzeba go było uzupełniać i korygować. Robota misterna i nudna, lingwistyczno drobiazgowa. Lingwistyki unikałam jak ognia już na studiach, uciekając z wykładów, usypiając nad wywodami tekstowymi. Uwielbiałam rozważania o języku, jednak nie na poziomie teoretycznym, mnie zawsze, od zawsze interesowała jedynie praktyka, dlatego właśnie tak wielki pociąg i talent posiadałam do nauki obcych języków, dlatego tak łatwo i szybko udało mi się napisać skomplikowaną dość pracę magisterską na temat stylu i języka siedemnastowiecznego tłumaczenia z francuskiego.
W Centrali, jak nazywał się ośrodek biblioteczny informatyczny UW pozostałam przez okrągłe sześć miesięcy. Dłużej niż to sobie zaplanowałam. Życie jednak, uczucia, popęd seksualny i energia witalna wyraźnie zakpiły sobie ze mnie.
Był jeszcze jeden powód, dla którego nie chciałam rezygnować z nudnej pracy w Centrali – obecność stałego łącza i swobodny do niego dostęp oraz w istocie, duża ilość wolnego czasu, zadanie które mi zwykle zlecano codziennie udawało mi się wykonać dużo szybciej niż było to przewidziane w planie. Mój nawyk pośpiechu był zupełnie obcy stylowi pracy na uniwersytecie, gdzie nie istniał stres, współzawodnictwo, pośpiech. Dopiero dziś gdy mam za sobą inne doświadczenia zawodowe jestem w stanie to docenić. Dopiero gdy siedzę tu dziś – jest ósma rano – i od godziny stukam w klawisze komputera rozwijając moją opowieść, potrafię docenić uroki wolności domowej, nie-pracowania na etacie i radość nie-stałych ruchomych godzin pracy i niezależność. Wiem jednak, że ten komfort psychiczny zawdzięczam jedynie mojej sytuacji przejściowej pomiędzy pracami, pomiędzy krajami. I bajka ta szybko się skończy. Trzeba będzie wyjechać i szukać pracy za granicą albo nie wyjechać i szukać pracy w Polsce albo ostatecznie przyjąć rolę żony na utrzymaniu, przed którą wzdragam się od kilku lat. I sama nie wiem czemu. Takie jest przecież święte prawo islamu, edukacja europejska jednak sprawia, że wolę działać i własne pieniądze zarabiać. I tracić czas zamiast pisać. Jak niemądrze drogie feministki! Czy nie lepiej byłoby wysypiać się, dbać o zdrowie i wygląd, chodzić na zakupy, studiować całe życie, robić co dusza zapragnie, pracować wedle własnego grafiku, pracować za grosze, pracować za darmo, a w przerwach rodzić dzieci? Tak mogłam uczynić wówczas w 99, gdyby książę z bajki który się pojawił, był w stanie i chciał mnie utrzymywać, a to jak wiemy, trudne albo nierealne. Tymczasem jednak sytuacja rozwijała się powoli i czas odsłony, w której pojawić się miał tajemniczy nieznajomy jeszcze nie nadszedł. Nadchodziła natomiast nieuchronnie codzienna godzina wstawania i pracy. Codziennej.
Uniwersytet Warszawski to miejsce na złączu ulicy Nowego Światu i Krakowskiego Przedmieścia. Pierwsze wydziały pojawiają się tuż za skrzyżowaniem z ulicą Świętokrzyską. Jest dziennikarstwo i filozofia, Kościół Świętego Krzyża niemal tuż naprzeciwko bramy głównej. Przejście przez ulicę koło przystanku autobusowego i skręt w lewo. Mijałam zwykle bramę wejściową, przechodziłam obok wydziału geografii po schodkach w cieniu, dalej pod oknami dawnej bliblioteki starodruków, gdzie przesiadywałam długo na ostatnim roku studiów – dziś znajduje się tam muzykologia, szczęśliwa że udało jej się wyemigrować z nieprzyjemnego molocha na Ochocie. I tuż za rogiem, obok kościoła Wizytek wejście mało uczęszczane na mały dziedziniec – tam po schodkach na pierwszym piętrze znajdowała się Centrala – dziś już nieobecna, przeniesiona do nowej wielkiej zielonej zarośniętej oryginalnym zielonym zielskiem biblioteki na dobrej. Ja tego momentu już nie doczekałam. Moje wspomnienia to chatowanie po cichu, tajemniczo po kryjomu w kącie klitki – pomieszczenia, z którego za pomocą regałów wydzielono korytarz, wiodący do innych sal Centrali.
Internet to było szczęście rozmowy codziennej, częstego kontaktu. To było jednak ryzyko i szaleństwo. Umawialiśmy się zwykle z Patrickiem w jednym z francuskich „salon de discussion”, na czacie, na stronach francuskich portali mało znanych jak caramail. Godzina ustalona. Nazwa salonu zarówno. Chodziło o to aby stworzyć prywatne miejsce rozmowy, do którego wejść mógł jedynie ten kto znał nazwę salonu lub ten, kto znał internet dość dobrze by poradzić sobie z jego trikami. W jednym z takich miejsc pewnego dnia w samo południe w porze lunchu oczekiwałam na Pata. I pojawił się. Patrick, Patoche, Pat. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu nie był to jednak mężczyzna którego znałam, był intruzem, który początkowo zrozumiawszy, że czekam na osobę o tym samym imieniu próbował się pod nią podszyć, skraść jej osobowość i moje zaufanie. W tym właśnie momencie pojawił się „rzeczywisty” Patrick – Francuz z Langwedocji. I rozpoczął się pojedynek – Francuz z Południa przeciwko Francuzowi ze Wschodu, z Alzacji. Zachowałam się jak rozzłoszczona kwoka, jak rozjuszona samica – kto śmiał przerywać prywatność naszej rozmowy? On śmiał, ten drugi Pat, który – zabawne qui pro quo, przypadkowo zgadł nazwę salonu i wszedł na pokoje nieproszony. Mój narzeczony zaś okazał się wielkim gentlemenem, co – ah, gdyby wiedział – kosztowało go bardzo drogo i nieodwołalnie.
Miła pogawędka we troje. Mam zadziwiającą skłonność do niechcianych i przypadkowych trójkątów, co kiedyś istotnie zaważy na moich losach, ale to inna bajka. Godzina minęła szybko i mój Francuz musiał uciekać. Czekała praca, przechadzki po Camargue i Nimes i tabun rozkrzyczanych dzieci. Pozostawił mnie na pastwę losu z Patrickiem numer dwa. Tymczasem ja, zamiast jak przystało grzecznej panience wylogować się, pożegnać chłodno gościa i zapomnieć, kontynuowałam rozmowę z wzrastającą ciekawością. Pat II był ciekawą osobą, jego zainteresowania pokrywały się z moimi, jego lokalizacja terytorialna – Budapeszt – była równie pociągająca.
To co zamierzam w tej chwili powiedzieć mieścić się może jedynie w kategorii romansu natury harlequinowej, to nie ma nic wspólnego z rzeczywistością tak jak ją postrzegamy, z realizmem, przyczynowością, rozsądkiem. Ciąg wydarzeń który w istocie miał miejsce w moim życiu jeszcze dziś zdaje mi się mało prawdopodobny i dziwaczny, a dziw że nie straciłam dla samej siebie szacunku i zaufania. Dlaczego? Oh, jak ocenić można młodą kobietę, która folgując nieopisanej niepowstrzymanej pasji czy miłości wirtualnej czy po prostu pożądaniu jedzie do Budapesztu pewnego pięknego dnia na spotkanie z mężczyzną którego wyglądu nie zna zupełnie, którego zna „dobrze” jedynie za pośrednictwem internetu? Wsiada w pociąg nocny i dociera do stolicy węgierskiej gdzie spotkać ma się z Francuzem, który zawrócił jej w głowie, wirtualnie ale skutecznie, którego pokochała jedynie na podstawie jego słów, jego sposobu wypowiadania się i delikatności jego przekazu.
Zakochałam się w słowie które pochodziło od niego. On był cały dla mnie mową, w jego języku był i romantyzm i duchowość i cielesność. Dużo cielesności i pasji, i… zwykłej pornografii zapewne. Trudno mi było jednak wzbudzić w sobie choć odrobinę krytycyzmu. Nigdy – zdało mi się – nie byłam tak bez pamięci zakochana. Nigdy nie przeżywałam doznań tak silnie, zwłaszcza że skumulowane one były w jednym jedynie nośniku, środku przekazu – wirtualnym, prozatorskim, w słowie pisanym. Dotychczasowe moje związki zdały mi się wyrachowane i puste, zimne, pozbawione prawdziwego uczucia. Moje przywiązanie do Patricka zbladło choć czułam że nie chcę go utracić. Cała więc budapesztańska historia początkowo rozgrywała się w tajemnicy przed moim narzeczonym, a w moim sercu i głowie panował chaos, w rozmiarach trudnych do opisania. W miarę jak poddawałam się temu nowemu uczuciu, jak czułam że nie jestem w stanie zrobić nic więcej jak po prostu let it go, pozwolić by rozegrało się do końca, czułam się jak widz – obserwowałam trochę biernie swoje życie, jednocześnie gdzieś tam w duszy tracąc do siebie szacunek, odrobinę, wierzyłam że rzecz jest do odzyskania, i jednocześnie wierzyłam, że to chwilowa słabość serca, które prawdziwego pożądania pasji miłości nie zaznało, które jednak błądzi, bo życie moje toczyć się musi u boku Patricka na południu Francji. Tam było dobrze. Tak było dobrze. To było jasne zrozumiałe przemyślane. Rozsądne. Póki co nie chciałam być jednak rozsądna. Byłam szaloną wariatką i było mi cudownie. Poznałam kogoś, kto był połówką mojej duszy, kto pasował jak ulał, przy kim czułam się bezpiecznie i dobrze. Kto był wszystkim czego, zdawało mi się, potrzebowałam do życia. Z kim dzielić mogłam moją pasję czytania a wkrótce jak się okazało, również pisania.
To był związek zaledwie kilkumiesięczny. Tak jednak intensywny i dla mnie odkrywczy, że do dziś uważam, że to były jedne z ciekawszych chwil w moim życiu, to była moja pierwsza i jedyna miłość, która równie szybko narodziła się jak umarła, śmiercią tragiczną. To był związek niszczący, zmieniający w moim życiu wszystko, wywracający je do góry nogami – dla Patrika Króla II jak prafrazowac możnaby jego nazwisko porzuciłam przecież Patricka I i marzenia o zamieszkaniu we Francji. To była jednak relacja uczuciowa specyficzna, burzliwa i kreatywna, po tych kilku miesiącach, które zapłonęły i zgasły, które spaliły wszystko do szczętu i pozostawiły popiół, pojawiło się wiele nowości, które urosły na użyźnionej popiołem glebie. Nowa angażująca ciekawa praca we francuskiej firmie, jakby zastępcze spełnienie marzeń jakby nagroda pocieszenia za niemożnośc studiowania ukochanego języka, ale przede wszystkim moja nowa, na nowo odkryta dziedzina kreatywności pisarskiej – na nowo – już w dzieciństwie pisałam przecież wiersze, które znała cała rodzina. Gdzie dziś jest ten starutki zielony zeszyt? Zaginął bezpowrotnie wyrzucony zapewne moją własną ręką.
Historie jednak miewają gdzieś tam swój początek. Moja miała w momencie gdy na peronie budapesztańskim stanęłam porankiem 99roku, zaspana nieco i zdezorientowana po nocy w pociągu, oczekując na niego, czyli wiadomo a jednocześnie nie wiadomo na kogo. Wiedziałam, że jest wysoki, dobrze zbudowany i rudy. Rzeczywiście trudno byłoby go nie poznać, wśród niskich Węgrów brunetów, jednak to on pierwszy mnie dostrzegł, niską drobną długowłosą blondynkę, podszedł uśmiechnął się po swojemu, trochę krzywo, i podał mi kwiaty i po raz pierwszy pocałował. Od tego momentu wydarzenia potoczyły się z szybkością błysku ognia który spada nieoczekiwanie, niemal niedostrzegalnie, a oznajmnia o nim po fakcie hałaśliwy niegroźny grzmot. Byłam zakochana. Weekend w Budapeszcie uderzył do głowy dużą dawką szczęścia i radości. Dość powiedziec, że tuż za drzwiami Patoche chwycił mnie w ramiona na chwilę, pocałował i po chwili przedstawił przyjacielowi, którego obecności ja z początku nie zauważyłam. A jakże – czułam jak alkohol pożadania i pasji w nadmiernej dawce zaćmił mi już skutecznie wrażliwość na otoczenie i umiejętnośc postrzegania. Przyjaciel ulotnił się w kilka chwil, zostaliśmy sami. Nareszcie. Łóżko i on, niepowtarzalny, doświadczony, kochanek jakiego nigdy nie miałam. Pierwszy mężczyzna, który potrafił przemienić mnie i moje podejście do seksualności, sprawić, by to co było dotychczas wielkodusznym gestem, przyzwoleniem na przyjemność mężczyźnie z którym się spotykałam, stało się przyjemnością wzajemną, pasją odnalezioną. A potem była cała urokliwość Budapesztu, z jego łaźniami tureckimi, mostami, pałacami i malowniczymi deptakami otoczonymi rzędami starych kamienic. I były przyjazdy i powroty wielokrotne, jego wizyty w Polsce, odważna próba znalezienia pracy w Polsce i osiedlenia się na stałe i ostatecznie było zerwanie i szaleńcza podróż do Budapesztu, aby powiedzieć „Nie”, do którego nie dał mi prawa, wysyłając pożegnalny okrutny egoistyczny i w gruncie rzeczy świadczący o niedojrzałości uczuciowej list emailowy. Ale to wszystko mieści się tam, gdzie powinno – na kartkach mojej pierwszej powieści jaką kiedykolwiek napisałam. Wówczas to był tlący się jeszcze płomień, piekący zawód miłosny – to, co wtedy napisałam jest dogłębnie prawdziwe choć jak przystało na pierwszy tekst, nieporadne. Życie toczy się dalej. Słowa pozostają. Zapisane słowa, teksty, pozostają.
A pisanie było wówczas jak narkotyk, zapisywałam codzienną swoją niezbędną dawkę. Do tego pragnę wrócić dziś, dzięki codziennemu pisaniu, ja, która nigdy nie miałam dość wytrwałości, aby prowadzić pamiętnik, ja dla której najsilniejszym impulsem do pisania była niespełniona miłość i pragnienie zapisywania kolejnych awantur, przygód, pomysłów, podróży. Nie wiedziałam gdzie pragnę dotrzeć, kim stać się dzięki pisaniu – nie starałam się dokonywać kategoryzacji celów i potrzeb. Po prostu pisałam jak ktoś, kto ma wewnętrzną potrzebę pisania, kontynuując nasze najciekawsze zabawy pisarskie z najlepszego okresu związku z Patrickiem II. Pisałam w pociągu, w oczekiwaniu na pociąg, na dworcu, na przystanku, w domu i w pracy. A
witaj Aniu,
to, co przed chwilą przeczytałam chyba coś we mnie
obudziło.przeczytałam to ,co napisałaś i twoje teksty…
są…podobają mi się.zadaję sobie pytanie dlaczego piszę? ja również
skończyłam polonistykę w SZczecinie, urodziłam się w 1974 roku i mam
na imię anna , po po]rostu ania.pracuję w gimnazjum i to o czym
kiedyś marzyłam , myślę o sferze duchowej dawno gdzieś zniknęło.miło
gdy ktoś tak jak ty obudzi coś w czlowieku.
szczerze mówiąc chciałabym nawiązać z tobą jakiś kontakt ,ale… jeśli jednak uznasz ,że i ty chciałabyś …czekam
przyjaciółka
była to wówczas praca równie wygodna jak na uniwersytecie, nieco bardziej wymagająca, dużo lepiej płatna. Było to moje pierwsze poważne stanowisko – asystentki dyrektora informatyki w dużej firmie francuskiej. Wszystko stało się bardzo szybko, rozmowa z szefem była niemalże formalnością, nie uwierzyłabym jednak, że tak będzie gdyby nie Patrick II, który uparcie powtarzał, że wierzy, wie, jest przekonany, ufa i nie ma wątpliwości, że mi się powiedzie. Był moim promotorem, adoratorem, wzbudzał we mnie to czego istnienia w sobie nie podejrzewałam – umiejętność podjęcia wyzwania, śmiałość. Prawdą jest bowiem, przekonałam się o tym jeszcze wielokrotnie, że miłość może być jak najlepszym, najsilniejszy motorem działania i motywacją. Z miłości narodziło się moje zainteresowanie światem poza Polską, moje pasje kulturowe, moje w końcu dogłębne studia nad obcymi językami kulturami i religiami. Co ostatecznie doprowadziło mnie do islamu i odkrycia wiary po raz wtóry.
Tymczasem jednak o Bogu tym mniej było mowy im ściślej zawiązywały się nasze intymne stosunki z Patrickiem II, komunistą i liberałem. Tym mniej, im więcej i dłużej pracowałam w firmie francuskiej. Tym mniej w momencie, gdy nastąpiło nasze zerwanie, gdy stałam się niechcianie wolna, wpędziłam się w stan zagubienia i depresji, rozpaczliwego poszukiwania ciepła i czułości, które często prowadziło jedynie do krótkotrwałych romansów. Codzienne jedenaście godzin w pracy trzymało w ryzach mój niesforny charakter, podczas gdy wyjazdy do Francji na szkolenia, spotkania profesjonalne, urlopy były okazją do nieograniczonej swobody, podróży i przygód. W sierpniu 2000 rozpoczął się więc okres kosmopolityzmu i włóczęgi po świecie, który trwa właściwie do dziś.
Mój angaż w firmie francuskiej już na początku pozwolił mi na wyjazd do Francji. Było to Lille na północy. Miesięczny okres samotności i często nudy. Szkolenie było raczej okresem adaptacji do trybu pracy informatyków francuskich, czasem nawiązywania z nimi przyjacielskich kontaktów, które ułatwić miały mi efektywną współpracę w momencie powrotu do Polski i konieczności kooperacji na odległość. Wywiązywałam się z zadania bardzo dobrze. Moje umiejętności wzbudzania zaufania pomagały mi wybornie. Ponadto zainteresowanie moją typowo polską urodą nie pozostawało bez znaczenia. Cóż z tego, że nie do końca rozumiałam tajniki informatyki, cóż z tego, że nie wiedziałam jak „stawiać makietę” i usuwać wirusy, jak aktualizować oprogramowanie. Byłam otwarta i uczyłam się szybko. I zyskiwałam wielu przyjaciół wśród kobiet i mężczyzn. To była niejako kontynuacja fenomenu, który rozpoczął się dla mnie w sposób nieuświadomiony już podczas mojego pierwszego pobytu we Francji – byłam lubiana. Być może moje niejednokrotnie oportunistyczne – jak zarzucał mi ojciec – tendencje charakteru dochodziły do głosu – chciałam być lubiana, chciałam by mnie otoczenie akceptowało. I rzeczywiście byłam osobą której się ufa i zwierza z problemów, której powierza się sekrety, którą uznaje się szybko za przyjaciela. Fakt inny – schudłam skutecznie i ostatecznie po aferze Patrick II – miłość miała zawsze ten stresogenny efekt, jednocześnie jednak sprawiała, że nie tylko chudłam, ale i zdawałam się być ładniejsza niż byłam w istocie. Tak jest do dziś. Uczuciowe czy choćby tylko zmysłowe zaangażowanie kryje defekty, wypięknia, wyszczupla. Wewnętrzna radość napełnia nas i nasze otoczenie, promieniuje i przyciąga innych. Po prostu. Tym łatwiej było mi więc zawierać nowe przyjaźnie, poznawać kobiety poznawać mężczyzn. A tych poznałam wielu. Wielu stało się przyjaciółmi, do dziś, inni – jedynie kochankami, których imion dziś już nie pamiętam. Okres wolności? Chyba raczej dezorientacji i poszukiwania miłości i sensu. Ten jednak pojawił się dopiero kilka lat później, gdy stanęłam na nogi i odbudowałam sobie powoli nowy system wartości.
A tymczasem była pustka, samotne powroty z pracy i samotne buszowanie po internecie. Samotne wyjazdy za granicę. I pociąg do obcokrajowców. Zaczęłam zauważać, że nie znajduję zainteresowania wśród Polaków mężczyzn. Nie zwracali uwagi na typową urodę Polki, wyglądającej dziecinnie, niepoważnie, o dziesięć lat zawsze młodziej niż podawała metryka. Przyciągałam obcych, obcojęzycznych. Miesięczny pobyt w Lille zaowocował spotkaniem i krótkim związkiem z Francuzem pochodzenia portugalskiego – znajomość bez przyszłości. Oboje cierpieliśmy z powodu syndromu odrzucenia i samotności osób wciąż zakochanych. Od niego odeszła ukochana kobieta, mnie porzucił mój Francuz, za którym jeszcze przez wiele miesięcy tęskniłam, na którego powrót liczyłam. Szukaliśmy w tym przypadkowym związku ciepła ciała osób, które odeszły, szukaliśmy nie tyle czegoś nowego ile starych doznań i odnowienia wspomnień. Ten motyw portugalski powtórzył się potem po powrocie do Polski, gdy nieoczekiwanie uplątałam się w nową międzynarodową awanturę miłosną. Były odwiedziny w Polsce, były prezenty obietnice spotkanie i nie-spotkania, pomyłki. I koniec. I tak wiele razy, w różnych ujęciach scenografiach kontekstach.
Cały ten zgiełk, cały ten dziwaczny okres przejściowy – okres miłości bez miłości, okres poszukiwania bez świadomości celu poszukiwania – to już minęło. Odeszli w przeszłość chłopcy różnych narodowości, młodzieńcy i panowie. Nie. Nie zapomniałam. Nie starałam się ich zapomnieć. To część mojego życia. Żyją sobie gdzieś tam jeszcze, głęboko w moich wspomnieniach, żyją też na kartkach wielu opowiadań – anonimowo. Wielu pojawiało się w wierszach, które były odbiciem chwili. Inni dziś na zawsze już związani są z pewnymi inspiracjami – muzyka cygańska, portugalskie fado, francuskie kino język i kuchnia, muzyka klasyczna, pianino i wiolonczela, książki podróże i komputery. Nade wszystko jednak pisanie.
W okresie pracy jako asystentka w firmie zaczynam pisać bardzo dużo. Traktuję sprawę coraz poważniej, do tego stopnia że oprócz wiernych przyjacielskich czytaczy rodzinnych i poza rodzinnych poszukuję opinii „specjalistów”. Pierwsze teksty w liczbie czterech docierają więc za pośrednictwem mojego promotora pracy magisterskiej do profesora wykładającego i zajmującego się literaturą, również debiutancką, w katedrze literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich. Błąd! I rozczarowanie. Do dziś przechowuję gdzieś na dnie szuflady, wstydliwie, w biurku w domu rodziców, list od owego profesorskiego autorytetu, który moje pisarstwo uznał za mierne i ogólnie rzecz biorąc całość uzyskała miano pornografii. Hmm… Co powiedzieć więc o Henry Millerze? Zapewne nic, tak jak nic dobrego nie powiedziano o nim w momencie gdy szukał wydawcy w początkach pisarstwa. Nie chodzi tu jednak o szukanie porównań. Nie pragnę niczego udowadniać. Wiem jedno i to powiedzieć chcę wam, którzy piszecie lub pisać chcecie – nie pozwólcie, aby jakakolwiek negatywna opinia zablokowała wasze pragnienie przelewania myśli na papier, tak jak stało się to w moim przypadku. Nikt nie jest od razu geniuszem, pisanie wymaga pisania, codziennego pisania, cierpliwości i pracy. Żaden jednak komentarz negatywny nie jest wart wiele bez pozytywnego, istotna jest tylko konstruktywna krytyka. Po tę zwrócić się lepiej w kierunku życzliwych. A pornografia, grafomania niewątpliwie istnieje. Póki jednak to co chcemy powiedzieć jest dla nas samych istotne i jest szczere, uczciwie przekazane, z dystansem – to ani do gatunku grafomanii ani pornografii należeć nie będzie. Może być nieudolne technicznie stylistycznie gramatycznie i Bóg wie jeszcze jak, ale podstawowy warunek pisarstwa spełni – będzie ciekawe i istotne, ważne, ponadczasowe.
Dziś w piątym roku mojego pisania do szuflady – wierszowania, prozy, opowiadań – jestem wciąż u początku drogi, mimo że mam za sobą w pewnym sensie debiut poetycki w Autografie, pozytywną opinię dawnego profesora z Polonistyki, który sam wiersze wydaje a ostatnio nawet swoją biografię, uwieńczone sukcesem poszukiwania wydawnictwa dla moich wierszy – niestety serwis płatny, kontakt z przychylną edytorką, która podjęła się rzeczy dla mnie ważnej – opiniowania mojego tekstu z czasów amerykańskich. To wszystko. Tak wiele i tak mało. Mam satysfakcję, że wciąż piszę, że posiadam tę niebezpieczną lekkość pisania. Ale posiadam też zabobonny strach przed słowem „powieść” do tego stopnia, że wszystko powyżej pięćdziesięciu stron nazywam „tekstem”.
Witaj Annette !
Udalo sie ! Dopielas planow. Gratuluje.
Spodziewalem sie, ze jeszcze dostane od Ciebie wiadomosc z Polski, a tu niespodzianka – Stany. I od razu juz jakas praca. No, no…
Moj bliski kolega ( bo z przyjaciolmi to roznie bywa) siedzial tam rok, a potem wynajal samochod i bodajze przez 3 tygodnie jezdzil po parkach narodowych, Las Vegas, El Alamo i Tombstone oczywiscie.
Bogaty to kraj, chociaz krotka ma historie. To chyba najlepszy przyklad, jak u nich wszystko szokujaco szybko idzie do przodu.
Kiedys tez to zobacze, chociaz na razie nie okreslam punktu w czasie.
Pamietam, jak kiedys, kiedy kwitla u nas socjalistyczna rzeczywistosc, zastanawialem sie, czy takie obrazy jak plac sw. Marka w Wenecji, Paryz, Londyn i Alpy pozostana tylko przywilejem telewizora, a jakis redaktor z TV dalej bedzie realizowal program „podroze bez wiz i dewiz”.
I wyjechalem na 2 miesiace autostopu po Europie, ktore do dzisiaj wspominam jako wyjatkowa przygode. A program na szczescie sie zdezawuowal.
Czyli odwiedze kiedys Stany.
A Twoj przyklad jest potwierdzeniem, ze „chciec, to znaczy moc”.
Trzymaj sie cieplo Annette. Nie daj sie Jankesom ani Apaczom.
Bede pisal i wierze, ze kiedys wiecej mi opowiesz podczas naszego spotkanian w Polsce.
To zaiste fantastyczne, ze masz szanse na druk swoich wierszy.
czy to juz blisko ? ( To tez Ci sie uda !)
Pozdrawiam Cie goraco z goracego Szczecina, z zachodnich rubiezy Polski.
Mocne, serdeczne usciski
marek
on
Kłótnia jest naszą codziennością, naszym chlebem powszednim. Różnica kultur? Być może. Ale nie tylko. Również niedomówienia tajemnice kłamstwa. Jak mówi autorka Swift as desire – milczenie prowadzi do konfliktu i nienawiści, słowo i komunikacja do zgody i miłości. Jak to się dzieje więc, że już trzy lata trwamy oboje w tym stanie zawieszenia, w tej sytuacji, która zdaje się bez wyjścia. Z miłości i szacunku. Przez wiarę we wspólną przyszłość, przez podobieństwo charakterów o podobnych skłonnościach i celach. A wiara prowadzi nas ku oczekiwaniu na lepszy czas gdy prawda wyjdzie na jaw. Gdy miłość poza dotykiem i słowem na osobności przejawiać będzie się mogła otwarcie. Czy to początek opowieści o romansie? Niezupełnie.
Poznaliśmy się z Nadirem w 2001, podczas mojego urlopu wiosennego przypadkowo w jednej z kawiarni internetowych w Holandii. Ponad rok trwała nasza znajomość, utrzymywana dzięki technikom komputerowym, dzięki Internetowi i internetowemu telefonowi, który on promował za pośrednictwem swojej firmy w USA. W 2001 roku zdecydowałam, że dość, że zbyt dotkliwie dała mi się we znaki tęsknota. Zdecydowałam, że tego właśnie mężczyznę chcę poślubić. Tego mężczyznę musiałam jednak najpierw dobrze poznać. On, jakby delikatnie wyczuwając stan mojej duszy i umysłu, moje rozterki i frustracje na pograniczu depresji, rzucił lekko propozycję przyjazdu do Ameryki. Stany – marzenie tak wielu ludzi w Polsce, a które marzeniem moim nigdy nie były, pogardzane, stały się moim udziałem. Potem pogoń za najtańczym biletem, kolekcjonowanie waliz, ciuszków, niezbędności podróżnych i w połowie lipca byłam już gotowa, aby wyruszyć w nieznane. Nie był jednak gotowy na to mój szef dyrektor informatyki i współpracownicy. Moja rezegnacja spotkała się z wielkim żalem i zdziwieniem. W istocie, ja sama nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo zżyłam się z tą firmą francuską, jak ważną stałam się częścią tego organizmu informatycznego. Musiałam jednak odejść. Szczęśliwa, że już. Że bilet i samolot gdzieś tam wirtualnie już czeka. Wówczas nie wiedziałam jednak jak bliska będzie rzeczywistość profesjonalna Ameryki, tej, którą tutaj właśnie porzucałam.
Alabama przywitała mnie upalnie. Mały drewniany piętrowy domek, którego jedną czwartą zajmował Nadir wydał mi się przytulnym miejscem zamieszkania, mimo wielkiego bałaganu na pół biurowego na pół Nadirowego, prywatnego. Ten już dobrze znałam. Nie znałam jednak w szczegółach całej delikatnej sytuacji, którą zaczął mi opisywać jeszcze w Amsterdamie. Nie byłam pewna wówczas jak traktować mam opowieści o żonie Pakistance i dwojgu dzieciach, trzecim w drodze. Rozwiązanie miało nastapić za pół roku. Tymczasem ojciec szwędał się po świecie, rozwijąc interes i szukając drugiej żony. I oto ta właśnie zjawiła się w Stanach, w bezpiecznej odległości od niczego nieświadomej rodziny i Bogu ducha winnej Rabii.
Nie potrafię powiedzieć jak pokręcona jak dziwna była moja psychika wówczas, oraz moja moralność, jak daleka byłam wówczas od idei katolicyzmu, feminizmu i ogólnie
Hi sweet heart
Zanim dostaniesz tę kartkę już mnie nie będzie. Cóż, niezupełnie – nie będzie – ale będę fizycznie daleko. Ale wciąż będę myślał o tobie. Mam nadzieję, że spodobałem ci się, i że będziesz mnie kochać, na zawsze.
Twój Nadir
uściski i pocałunki
rzecz biorąc idei europejskej kultury, że potrafiłam zaakceptować taki właśnie układ. Rabia była abstraktem, była ideą. Nie istniała dla mnie dopóki nie zmaterializowała się pewnego dnia, nagle i niechcianie. Kochałam Nadira miłością szczególną i silną, nikt nie mógł mi go odebrać – walczyłam o niego tyle razy w momentach zwątpienia i trudności we współżyciu. A z drugiej strony, po roku korespondencji z nim, rozmów, dyskusji, studiów online, tak bliska byłam już wówczas idei islamu, że naturalne zdawało mi się zaakceptowanie poligamii obok innych elementów tej religii. Czyż noszenie chustki lub modlitwa kilkurazowa w ciągu dnia były tak prostym do zaakceptowania elementem życia muzułmanina? O, nie. Tak i nie była poligamia. Ta jednak, jak powiedziałam przed chwilą, w okresie naszym alabamskim pozostawała czystą i niegroźną abstrakcją. Jakże często zastanawiałam się po prostu, czy Nadir nie wymyślił tej historii po to tylko by utrzymać w ryzach mój charakter zazdrośnicy i złośnicy. Skąd mogłam wiedzieć jaka jest prawda? Ufanie mężczyznom było luksusem, na który do tej pory nie mogłam sobie pozwolić. Okazało się jednak, że nasz związek zupełnie inaczej się rozwinął, zupełnie na innych podstawach opierała się nasza miłość i wzajemna zależność. Byliśmy partnerami z wyboru – tak przynajmniej ja chciałam myśleć, choć w trakcie pobytu w USA zdałam sobie sprawę, gorzko, że początkowo byłam dla niego jedynie rozrywką, przelotnym romansem, który nie miał trwać zbyt długo. Może gdyby moje przekonania religijnie nie były tak silnie i na tak jasnych oparte podstawach – zaliczyć mogłabym się w poczet żon drugich utajnionych, jakich historie czytać można dzięki wątpliwej wartości lekturom dla maluczkich spragnionych sensacji, chleba i igrzysk. Tymczasem ja w pewnym momencie, po wielu perypetiach, przeprowadzkach i wyprowadzkach z domu, zdałam sobie sprawę jak bardzo uwiera mnie status kochanki nie nazywanej nawet wprost kochanką. Byłam… Kimże byłam? W momencie pracy naszej wspólnej w Atmore Alabama, byłam współpracownicą, sekretarką i administratorką bazy danych. Byłam nieodzowną układaczką dokumentów, księgową i sprzątaczką i kucharką. Ukochaną kobietą. Nadszedł jednak moment, gdy wyprowadziliśmy się z maleńkiego Atmore, wówczas stałam się panią domu.
Wynajęliśmy ładny duży dom w bogatej dzielnicy na wybrzeżu oceanu. Powiew wody orzeźwiał, szczególnie wobec braku cienia drzew, z których jedno tylko ostało się, od podwórza, od strony ogrodu gdzie królowały niewysokie krzewy bananowe. Dom był drewniany, duży i pusty. Nadir nie godził się na zakup mebli, myśląc nieustannie o przeprowadzce do Nowego Jorku. Mieszkaliśmy długo więc jak koczownicy. Jedyne ważniejsze meble takie jak stół i łóżka udało nam się kupić dopiero w momencie, gdy pojawiła się ona i poparła mnie. Ale o tym zdążę jeszcze opowiedzieć. Tymczasem cieszyłam się urokiem dużego domu, bliskością miasta i bliskością ukochanego mężczyzny, który tak jak w Atmore miał do biura kilka jedynie kroków. Przez ścianę w kuchni słyszeć mogłam toczące się w biurze rozmowy telefoniczne. Na szczęście jednak sypialnia była na tyle daleko, że nic nie zakłócało nam snu. O ile nie zawieruszył się gdzieś w tamtych rejonach mały bezprzewodowiec – słuchawka.
Było nam dobrze. Czułam się szczęśliwa, czułam się kochana, a jednak uwierała cała dziwaczna sytuacja konkubiny czy kochanki, im lepiej im dokładniej poznawałam islam. Ileż kobiet żyło obok mnie na kocią łapę? Ile z nich, mieszkając w Ameryce ze
6 września 2001, Budapeszt
salut bébé
gdzie jesteś ?
jak tam miewa się Ameryka ?
ja ci tam było? Jest ?
lepiej niż ze mną na Wegrzech ?
buzi
Pierre
swoim drogim ukochanym, nie wiedziało czy nie pozostawił on przypadkiem gdzieś tam za granicą ukochanej numer dwa? Jak wiele z nas nad tym się zastanawiało? Niewiele, dopóki nie zagrażało to najbardziej intymnym relacjom. W istocie. Wielokrotnie myślę, że przyjechałam do USA nie za głosem miłości, ale po to jedynie, by dać upust ciekawości – byłam przecież pod wielkim wpływem czytanych wówczas lektur – Miłość we troje Państwa Foster i Hadady i Koranu. Jak mogłam dowiedziec się na czym polega poligamia, czym różni się ona od zwyczajnych skoków na boki i wieloletnich związków pozamałżeńskich, na które przymyka się oko w Europie, jeśli nie angażując się po prostu w tego typu związek? A więc nie można wykluczyć faktu, że mój wyjazd do USA był w pewnym sensie niezdrową pogonią za sensacją. Czy też może chodziło mi o to, aby jeszcze dalej w świat? Aby było jeszcze ciekawiej? Jeszcze bardziej inspirująco? W pewnym momencie stwierdziłam, że jest to niezdrowe. Że nie mogę poświęcać się i żyć w poligamii tylko dlatego, że chcę mieć materiał do książki. To tak jak w tym niezbyt lotnym filmie, gdzie autor kryminałów wiedząc że młoda dziewczyna jest oskarżona o zabójstwo, zaprasza ją do domu, mieszka obok domniemanej morderczyni jednocześnie śledząc ją, opisując jej zachowanie, życie, prowokując los, czekając aż stanie się sam kolejną ofiarą.
To nie tak. Mimo wszystko go kochałam. Zwłaszcza w Nowym Jorku, gdy przyszło mi wyjechać bo zbliżał się termin przyjazdu żony, tęskniłam za nim samotna. Wiedziałam, że potrzebuję go i kocham. Islam zaś niezależnie kroczył sobie drogą małych odkryć i olśnień. Byłam pewna, że ta idea jest dobra i dla niej, nie dla niego byłam gotowa ostecznie się poświęcić. Byłam gotowa stać się muzułmanką, biorąc nawet pod uwagę tę sytuację, że pewnego dnia Nadir zniknie z mojego życia, zdając sobie sprawę z ewentualnej samotności i trudności życia bez opieki mężczyzny muzułmanina, trudności z zachowaniem czystości idei islamu w kraju, który takiemu światopoglądowi w gruncie rzeczy przychylny nie był.
Tymczasem jednak w Nowym Jorku różnorakie myślli nawiedzały moją głowę. Byłam z jednej strony pod wpływem przyjaciółki, dawnej studentki KUL-u, Basi, katoliczki, namiętnej czytelniczki x. Twardowskiego oraz moich grafomańskich i niegrafomańskich wierszy, a z drugiej strony oddziaływała na mnie szczególnie silnie postawa kobiet, które poznałam w meczecie na pięcdziesiątej drugiej, muzułmanek, imigrantek i Amerykanek po konwersji. Im zawdzięczam wiele. To były młode kobiety, pracujące, niezależne, które tak jak ja borykały się z problemami światopoglądowymi w Ameryce laickiej i rasistowskiej. One tak jak ja wychodząc z meczetu zdejmowały chustkę, chcąc uniknąć napastowania po jedenastym września. Gdy wracałam do mojego małego wynajętego po miesiącu pobytu kątem u Basi w Nowym Jorku, lokum na Jackson Hills, napotykałam kolejne dylematy i zapytania. A materializowały się one w osobach młodych dziewczynek, córek właściciela kamienicy, który podnajmował mi pokoik dwa na dwa metry, który niemal otwarcie flirtował ze mną, tym większą próbując pozyskać moją przychylność gdy dostrzegł moje inklinacje ku islamowi. Widziałam jak młode dziewczynki pościły w czasie ramadanu, jak codziennie zamykały się w pokoju, aby się modlić, mimo że ich ojciec tego nie czynił, ani od nich tego nie wymagał. Widziałam je rano jak wychodziły z domu odziane w chustki. To również nie była ojcowska inicjatywa, lecz ich własna.
14 września 2001
Aneczko, cześć
no napisz, bardzo prosze cos.
bardzo mi przykro, ze tak Cie pokrzyczalam
chce dobrze…….
no napisz
Wiem, ze nic Ci nie moglo sie stac z powodu tego wczorajszego koszmaru, ale prosze mimo wszystko o pol
slowka
pleaaaaaaase
calusy, K.
Ojciec, obywatel Bangladeszu, obywatel Ameryki, za wszelką cenę próbował stać się Amerykaninem z krwi i kości, w swojej śmiesznej, ale zapewne wygodnej spódnicy zwanej lungi pragnął wpasować się w system. Dzieci, drugie pokolenie imigrantów, nieco inne miało już zdanie na temat tożsamości kulturowej i religijnej. Nikt nie mówił o kalifacie, nikt nie mówił o państwie muzułmańskim, muzułmanie na całym świecie przestali o tym mówić i nastała niepokojąca cisza. I tylko słychac było szept, że muzułmanom dziś lepiej i „tolerancyjniej” w krajach Ameryki i Europy, bowiem ich własne państwa muzułmańskie nie przynoszą pełnej możliwości praktykowania islamu, praktykując jedynie – każdy własną – tradycję i obyczaje dalekie niejednokrotnie od islamu. Czy istnieje dziś idealne państwo muzułmańskie jak za czasów kalifatu? Nie. Czy zaistnieje? Nie wiadomo. Indonezja, ku zdumieniu wielu niemuzułmanów jest ideałowi najbliższa.
Tymczasem pobyt mój w Nowym Jorku, jak dowiedziałam się miał się wkrótce skończyć. Minęły dwa miesiące dezercji, samotności, tęsknoty i wygnania. Utrzymywaliśmy kontakt internetowy i telefoniczny. On pisał codziennie i dzwonił. Nie mogłam mu nic zarzucić. Podobno wielokrotnie już próbował wyznać żonie prawdę, ale nie było to łatwe. Nie miałam podstaw, aby wątpić w jego szczerość. Słyszałam w słuchawce codziennie jego smutny głos pełen tęsknoty. Bywały jednak chwile, gdy myślałam o tym jedynie by spakować walizkę i odejść, jak najdalej, by kupić bilet i uciec ze Stanów nie dając znaku życia. Dać mu nauczkę. Przeciez jeśli rzeczywiście kochał, musiało go takie posunięcie głęboko zranić. W istocie jednak ja sama nie chciałam się przekonać czy on kochał aż tak, jak wiele mógł dla mnie poświęcić. Los sam rozwiązał węzeł gordyjski, pozostawiając nam do rozsupłania małe jedynie węzełki. Nieświadomie sama przyłożyłam rękę do działań losu. To ja, ja zostawiłam nieopacznie w Pensacola, w przepastnej pralce, w ciemnej pralni, moją bieliznę. To mój list do Nadira, moim podpisany imieniem zawieruszył się gdzieś w biurze i odnalazł za sprawą Rabii. Nie w porę. Czemu? Dla mnie była to pora najwyższa, cudowna chwila i cudowna wiadomość. Już już! Koniec włóczęgi. Już mogłam wrócić do domu. Czyj był to jednak wówczas dom. Mój? Jej? A może nasz?
I stał się naszym na długie miesiące jeszcze. W momencie gdy wobec braku funduszy, dobrych rozwiązań i braku dobrej woli ze strony Nadira, zamieszkać musieliśmy wszyscy w jednym dużym domu przy Scenic w Pensacola. Wszyscy razem, on ona ja dzieci. Rodzina. Sielanka w stylu arabsko saudyjskim, w stylu –który paradoksalnie był odwzorowaniem opisów książkowych w Miłość we troje.
Tymczasem ja jeszcze naprędce pakowałam walizki w Las Vegas, do którego on na umówione spotkanie nie przyjechał, kupowałam bilet do Nowego Jorku, aby tam spakować kolejne kilka walizek i wybrać się wreszcie w podróż na południe, na Florydę. Nie miał mnie spotkać zaszczyt podróżowania samolotem, nie tym razem. Cieszyłam się zresztą, że uda mi się choć przez te kilka godzin docenić urodę krajobrazów prowincjonalnej Ameryki na przestrzeni pomiędzy NY i Pensacola. Złudzenia laika. Autostrada oddzielona była szczelnymi nieprzezroczystymi murami od pól łąk i domostw. Najciekawsze pejzażowo tereny mijaliśmy zresztą nocą. O takiej również późnej porze dotarłam do Atmore, skąd mieli mnie już odebrać oni. Okazało
12 września 2001 Nimes
mogłabyś mi coś powiedzieć jednak coś więcej
dlaczego jesteś w Usa
w jakim mieście
gdzie pracujesz
z kim
dlaczego nie we francji tylko u tych idiotów amerykanów
kocham cię na za..
pierre
się, że samochód pomieścił ich wszystkich. Przestronna toyota combi pozwalała dzieciom na drzemkę na siedzeniach połączonych z bagażnikiem. Z przodu za kierownicą on, obok niego ona. Rabia. Pierwsze spojrzenie i pierwszy uścisk dłoni, delikatny. To był wysoka, wyższa ode mnie kobieta o śniadej cerze i pociągłych regularnych pięknych rysach, ciemnych brwiach rzęsach i oczach. Typowa Pakistanka, a jednak różniła się od tych które znałam wyjątkową urodą. Szczupła i wysmukła, posiadała jednak pociągające kształty kobiece, które naturalne były biorąc pod uwagę jej czwarty miesiąc ciąży. Wypukłość, zwłaszcza pod skrywającą wszystko szczelnie abają nie była zupełnie widoczna. Miała miły uśmiech. Te szerokie grube ponętnie wykrojone wargi. Jak mogłam się dziwić Nadirowi, że w tej właśnie kobiecie podkochiwał się od klas szkoły podstawowej w kraju, gdzie miłość romantyczna absurdem była i nonsensem, przypadłością niespotykaną, wręcz niemożliwą. Rabia była pięknością i za taką ją uznałam, choć wiedziałam, że dla niej, typowej w swej umysłowości Pakistanki, ja, moja biała rasa, mleczna cera, sztucznie rozjaśniane blond włosy i jasne oczy to był ideał piękna. Nie potrafiłam określić jak wówczas się czułam, w istocie nie spodziewałam się, że Nadir zechce przyjechać po mnie w pełnym składzie rodzinnym, miałam nadzieję , że znajdę czas na rozmowę z nim sam na sam. Okazało się to niemożliwe. I ta sytuacja prześladowała nas przez całe kolejne dwa lata naszego życia w USA. Zazdrość, mimo że skrywana towarzyszyła jednak na każdym kroku. Trudno było ją świadomie czy podświadomie przegonić ułagodzić zaspokoić. Wciąż tkwił ten niepokój i żal gdy on gdzieś wychodził wyjeżdżał pozostawiając jedną z nas samotną. A momentów tych było przecież tak wiele. Tak wiele. Były chwile, gdy musiałam się na całe tygodnie wyprowadzić z domu, usunąć każdy ślad swojej bytności, ponieważ przyjeżdżała w odwiedziny jego rodzina z Pakistanu, jego rodzice, wujkowie.
Mimo wszystko jednak stworzyliśmy razem pewien rodzaj pierwotnej wspólnoty. Nie wiem jak to było możliwe. Nie zadawałam sobie nigdy tego dziwacznego pytania, które dla mnie nie przynosiło żadnych konstruktywnych odpowiedzi. Kochaliśmy się. Kochałam jego, akceptowałam ją. W istocie to ona była pierwszą kobiecą nauczycielką podstaw islamu, islamu codziennego w całej prozie modlitw, obmyć rytualnych, posiłków i życia intymnego. To ona, do momentu wyjazdu do Polski w 2002 była najlepszym źródłem wiedzy, tak młoda kobieta, tak prosta w swojej umysłowości i zwyczajach, tak pokorna i cicha, która potrafiła swój temperament ujawniający się w momentach naszych kłótni, powściągnąć do maksimum. Nie byłam zazdrosna o nią, jak o każdą inną kobietę. Byłam zazdrosna przede wszystkim o tę intymną nić porozumienia, jaką oni zdążyli już w ciągu kilku lat małżenstwa stworzyć, a którą my dopiero kreowaliśmy w wielkich trudach, i jak myślałam, w warunkach o wiele trudniejszych, bo świadkiem i… przeszkodą na drodze do porozumienia była właśnie ona. I dzieci.
Kochałam ich dzieci. Zwłaszcza małego chłopca, który urodził się po pół roku od mojego przyjazdu do Pensacola z Nowego Jorku. Kochałam je, a jednak wiedziałam, że dzięki tym właśnie dzieciom Rabia posiada więź z mężem tak silną, jakiej ja mieć nie mogłam. Nie mieliśmy dzieci. I nie dane im było się szybko narodzić. Czułam się więc zubożona. Nazywałam to niesprawiedliwością. Gubiłam się w rozważaniach nad
9/12/2001
Droga Anno,
Pierwsza rzecz o której musisz pamiętać to ta, że gdy ktoś jest w kimś ZAKOCHANY
NIE MUSI wówczas niczego mu udowadniać i dowodzić
Jestem w Tobie ZAKOCHANY , nie musisz mi więc nic udowadniać ani o niczym mnie przekonywać
Całe dnie i noce poświęcasz na tworzenie bazy danych, aby jak mi się zdaje, zrobić na mnie wrażenie,
Ale kochanie , nie musisz mnie niczym zadziwiać ani o niczym przekonywać
Jestem już i tak po wrażeniem twojej osobowości, tego jaka jesteś
Jestem tobą oczarowany
Oczywiście oczekuje od ciebie pewnych rzeczy, takich jak mile urządzony przytulny czysty dom, twoje miłe towarzystwo i uśmiechnięta twarz na która mogę spojrzeć gdy jestem przygnębiony albo chwyta mnie depresja
Czy możesz mi to ofiarować ? 🙂
muaah
nie bądź smutna, nie ulegaj przygnębieniu z powodu niepowodzenia na jakimś głupim teście jazdy samochodem, i wierz w siebie
bo ja NAPRAWDĘ w ciebie wierzę i kocham cię
ok
muaah! całusy
NAdir
Koranem i nad zasadami islamu. Studiowałam coraz więcej. Miałam już za sobą konwersję. Byłam już muzułmanką. Tym bardziej więc jako neofitka chciałam, aby wszystko było poprawnie i „po Bożemu”, tymczasem on najprostsze prawdy odrzucał lub przeinaczał. Dziś wiem, że Nadir wierzy w coś, co właściwie islamem nazwać trudno. Ma własną wersję islamu. Kocham go. Ale wiem, że każdy jest odpowiedzialny za siebie przed Bogiem. Dziś jednak dopiero po kilku latach udało mi się przekonać go do rejestracji naszego związku w urzędzie. Umowa jaką zawarliśmy pomiędzy sobą, po przyjeździe do Pensacola – umowa małżeńska jak on ją nazwał, była dla mnie niewiele warta. Wedle islamu była nieważna. Oto dylemat pierwszy z jakim zmaga się wiele muzułmańskich kobiet, oszukiwanych przez ich mężów, które godzą się na życie w cieniu tej drugiej. Czy upierać się przy legalnym, ceremonialnym ślubie z kontraktem, czy żądać praw takich, jakie posiada pierwsza żona, i narażać się na ryzyko opuszczenia przez mężczyznę, którego kochają, potrzebują, czy też zasznurować usta i nie mówić nic – być posłuszną „mężowi”? Gdzie leży cnota? Otóż tam, gdzie rozsądek.
A rozsądek przekonywał mnie tylekroć, aby po każdym naszym „rozwodzie”, po każdej kłótni, po każdym jego wysłanym liście rozwodowym do mnie, spakować walizki, wyjechać nie oglądając się za amerykańską sielanką jak żona Lota i zapomnieć. Rozsądek jednak podpowiadał mi również, że pozostanie w Stanach ma swoje dobre strony, serce zaś dorzucało, że on rzeczywiście jest do mnie szalenie przywiązany i nie zapomni łatwo. Mogłam więc liczyć na to, że pewnego dnia postawię na swoim i staniemy się legalnym małżeństwem. Co chciałam udowodnić? Może to, że nie warto rezygnować? Może to, że nie będę kolejną ofiarą męskiego szowinizmu. Że historia potoczy się wedle mojej woli i pragnień. Że warto być cierpliwą. A może… nie chciałam przyjąć, że moja historia byłaby jeszcze jednym przykładem niesprawiedliwości mężczyzn muzułmanów wobec kobiet muzułmanek. Nie chciałam zaakceptować tego, bo zdecydowałam już w momencie konwersji, że moje życie całe będzie świadectwem. Że moje doświadczenia i przemyślenia, moja droga muzułmanki Europejki i kobiety będzie przykładem pozytywnym. Dosyć, dosyć naoglądałam się, naczytałam stosów książek o zgnębionych nieszczęśliwych żonach muzułmanów! Dosyć nasłuchałam się historii nieprawdopodobnych o kobietach, które z mgłą miłości i głupoty, która przysłaniała im źrenice wychodziły za mąż za muzułmanów, za Arabów, za Azjatów, za Pakistańczyków, i zapatrzone w czarne oczy ukochanego, uzależnione od jego doskonałych powiedzmy otwarcie lepszych od europejskich umiejętności łóżkowych i potężnie zaznaczonej męskości, nie były w stanie zastanowić się nad swoją przyszłością. Prawda jest taka, że większość historii małżeństw Europejek z muzułmanami jest nieprawdziwa i wykoślawiona. Zawinili oboje. Nie tylko on, który nie musiał się żenić z Europejką i liczyć, że żona, urodziwszy dzieci, wychowa je w wierze muzułmańskiej, ale i ona, która wierzyła w to, że u jej boku mąż zapomni o własnym kraju, o własnej rodzinie i tradycjach religijnych i narodowych. Czy prawdą są opowieści jakie serwuje nam w telewizji pan Rutkowski? Nie, to płaczliwe i naciągane sesje reportażowe. Porwania dzieci są rzadkością. Rodziny muzułmańskie są zazwyczaj przychylnie nastawione do Europejek – ostatecznie jak już wspomniałam mieszanka z rasą białą nobilituje. Ponadto, nie można przeceniać pewnego charakterystycznego toku myślenia, do którego niewielu muzułmanów otwarcie się przyznaje – ślub z chrześcijanką lub ex-chrześcijanką to prawdpodobieństwo zmniejszenia populacji chrześcijan na korzyść muzułmanów, to możliwość zamieszkania w Europie, rozprzestrzenienia islamu w Europie właśnie za pośrednictwem młodego pokolenia, które silniejsze jest i zauważmy bardziej odważne, świadome swego dziedzictwa religijnego i kulturowego niż ich ojcowie. Nie gnębi ich i nie wiąże im rąk kompleks imigranta. Są u siebie i tu chcą żyć tak jak każą im przekonania. Chcą być muzułmanami i mają do tego prawo. Ale to wszystko dygresja przydługa acz konieczna.
W naszym parterowym domy przy Scenic Hwy dni mijały powoli. Miałam do dyspozycji swój dawny pokój do pracy, który teraz stał się moją inspirującą, słoneczną sypialnią i jednocześnie miejscem gdzie spędzałam dużo czasu na pisaniu. Pisałam przede wszystkim tam. Dziś, gdy przeglądam i koryguję ten tekst z Ameryki, widzę jak bardzo roztargnione i poszarpane były moje myśli. Wątki snują się jasno, a jednak tok myśli jest powikłany. Tyle koniecznych więc poprawek. Bo niełatwo było tam pisać. Niełatwo było wygospodarować czas pośród godzin spędzanych w biurze naszym domowym, za ścianą kuchni. Ponadto początkowo jeszcze zawarłyśmy z Rabią umowę – stałam się również co drugi dzień kucharką i sprzątaczką. Uczyłam się, już w sposób o wiele prostszy i sprawniejszy, tajników kuchni pakistańskiej. Te godziny spędzane w kuchni były równie ciekawe i miłe jak trudne. Pragnęłam dojść do perfekcji w gotowaniu, zupełnie jakby to był etap w moim stawaniu się pełnoprawną jego żoną. Chciałam wykonywać wszystkie funkcje typowej pani domu, mimo że nie czyniłam tego wcześniej z tak wielkim zapałem. Nie było czasu. Praca w biurze, na którą już dawno się zgodziłam, zajmowała zbyt wiele czasu. A jednak właśnie dzięki niej być może udawało nam się z Rabią unikać wielu konfliktów. W końcu przecież zrezygnowałam i wycofałam się z kuchni. Nie miało sensu spożywanie dań przypalonych i dzielenie czasu między biuro i dom. Ostatecznie pozwoliłam, aby ona zajęła się kuchnią. Złożyłam broń. Sprzątałam rzadziej od niej i nikt do nikogo nie miał żalu, poza tymi chwilami, gdy ona pełna żalu wyrzucała mężowi, że on spędza więcej czasu ze mną niż z nią. Dlaczego? Po prostu dlatego, że Nadir przebywał non stop w biurze, z wykluczeniem posiłków i czasu na sen, który nie zawsze miał miejsce porą nocną. Nasze przebywanie razem wypełnione było kłótniami, milczeniem i pracą. Było jednak współistnieniem, było współobecnością i wiedziałam, że Rabia miała rację. Przecież w momencie gdy wchodziła do biura czułam lekkie ukłucie zazdrości. Zabawne jak bardzo ludzie podobni są do zwierząt. Mają swoje rewiry. Tak i dom i miejsce życia pary małżeńskiej powinno mieć swoją określoną przestrzeń. Nasze przestrzenie się pokrywały, zahaczały o siebie, i wiele miejsc było przestrzenią wspólną. Tam najczęściej dochodziło do konfliktów. Prawdą jest, że poligamia możliwa jest jedynie w momencie, gdy kobiety posiadają niezależnie i ściśle oddzielone od siebie domostwa. Mąż jest wówczas zmuszony do migracji i wędrówek. Cóż, decydując się na dwie żony, powinien był to wziąć pod uwagę. Naszym marzeniem był dom bliźniak. Tej romantycznej idei nigdy nie udało się spełnić.
Poligamia w sensie islamskim niewiele ma wspólnego z trójkątem. W idealnym świadomym trójkącie jaki opisuje książka Miłość we troje kochają się wzajemnie wszystkie trzy osoby. Poligamia takiej konieczności nie wprowadza. A właściwie zabrania bliskich stosunków uwikłanych w tak związek kobiet.
Na poziomie uczuciowym jednak, umysłowym, starałyśmy się wzajemnie ze sobą współpracować, współistnieć. Bez takiej zgody, bez tak zawartego układu o nieagresji całe nasze wspólne zamieszkiwanie stałoby się koszmarem i tragedią. A przecież mimo depresji, mimo rozpaczy jej i mojej i jego, w momentach utraty kontroli i wiary i optymizmu, wciąż byliśmy razem. I przetrwaliśmy burze jakie przetoczyły się nad naszymi głowami w ciągu dwu lat. Najtrudniejsze były dla mnie jednak chwile początkowe i czas jej ciąży. Dwoje starszych dzieci zaakceptowało mnie szybko i traktowało jak przyjaciółkę, starszą siostrę, jak ciocię. Uważałam jednak, że niezgodne z islamem jest i nieludzkie jest utrzymywanie ich w nieświadomości, a mi narzucanie konieczności ukrywania prawdy w rozmowach z nimi. Pamiętam, że wpadła mi wówczas, w tamtym mniej więcej okresie pewna książka angielska, jakich wiele, o szczęściu. Zastanowiła mnie pewna oczywistość, której często nie poświęcamy dość uwagi – aby być szczęśliwym trzeba być w zgodzie z sobą samym, z własnymi przekonaniami i własnym ego, jak również z otoczeniem. Trzeba być otwartym i „prawdziwym” wobec otoczenia. Pamiętam, że stwierdziłam wówczas, że główną przyczyną mojej depresji był wówczas fakt, że są wciąż osoby, istotne w moim życiu, które nie znają prawdy, które oszukuję z takich czy innych powodów. Ze strachu obawy wstydu lub na życzenie męża. Uwierały mnie sekrety. Tak dawno już powiedziane zostało w Biblii że prawda wyzwala. Święta prawda. A jednak byłam wówczas w takiej sytuacji, że na życzenie matki i ojca pięcioletniej Safii nie ujawniałam kim rzeczywiście jestem, na pytanie zaś wścibskiej małej Pakistanki czy jestem mężatką i czy chciałabym być – odpowiadałam „Nie”. Dwuletni Jamal nie był oczywiście na tyle świadomy, aby zadawać cioci niedyskretne pytania. Oboje zaś przyzwyczaili się do mojej obecności na tyle, że nie rozpaczali zanadto gdy mamie przyszło spędzić kilka dni w szpitalu, przed, w trakcie i po połogu. Samej cioci trudno zaś było znieść domową pustkę i zwalczyć uczucie zazdrości, gdy spoglądałam na Rabię pochyloną nad maleństwem w szpitalu, i na pochylonego nad nim szczęśliwego ojca. Trudno było mi stłumić kłębiące się w głowie pytania – Dlaczego ja nie? Dlaczego my nie możemy mieć dzieci? Nadira postawa wobec mnie była podejrzana. Skoro zaakceptował moją obecność w swoim życiu i zaakceptowała to jego żona, gdzie tkwił problem? Wrodzona w umysłach Azjatów, Pakistańczyków szczególnie podejrzliwość i nieufność wobec Europejek nie pozwała uwierzyć, że mogę być dobrą żoną, że pozostanę przy jego boku niezależnie od okoliczności? W pewnym momencie zrozumiałam, że on nie wierzył w trwałość naszego związku i dopuszczał możliwość rozstania. Dlatego to rozstanie chciał uczynic jak najłatwiejszym? Nie rozumiałam jakimi krętymi drogami kroczyły jego myśli. Rozwód był przecież legalny i możliwy. Myślę, że ten niedojrzały jeszcze mimo wszystko mężczyzna, który niejednokrotnie uciekał się do swoistego szantażu emocjonalnego wobec kobiet, panicznie bał się odpowiedzialności, jaką pociągało za sobą uznanie mnie za żonę w pełni legalną, zarejestrowaną, kontraktową. Taką, która miałaby prawo do spadku po nim wedle prawa islamskiego, taką, która mogła domagać się potomstwa na podstawie prawa sprawiedliwości w sytuacji poligamii.
Czasami myślę, że nie potrafię już nic więcej z siebie wykrzesac. Wpadam w depresję. Czasami siadam i milknę przed komputerem. I mam w głowie niechęć do opisywania tego, co już przyschło, a co teraz odgrzebuję jak stare rany. I myślę, że jest jeszcze wiele spraw, których nie potrafię napisać, bo słowa rwą się i plączą. Ale potrafię je przywołać i spisać z kart mojego fragmentarycznego pamiętnika, który pisałam w Ameryce:
24 grudnia
W Polsce juz wigilia, niemalże u schylku, niedługo wybiorą się do kościolła na pasterkę, rozmawialam przed chwila z mamą. Na pewno bardzo za mną tęskni, wiem że tęsknią wszyscy, ja za nimi również bardzo tęsknię. Nie, nie rozpłakałam sie przy telefonie, zbyt byłam skoncentrowana na tym, by dzieci nieoczekiwanie nie wpadly do biura i nie narobily halasu, z którego trudno byłoby mi się przed mamą wytłumaczyć. Atmosfera domowa jest dziś odrobinę przygnębiająca. Nie wiem o co chodzi. Rabia jest naburmuszona. Pewnie chodzi o nasze długie spanie, moje i Nadira. Ale może to moje jednostronne spojrzenie, moja krótkowzroczność. Zapewne jestem tak samo krótkowzrocznie zazdrosna jak ona.
Dochodzę powoli do wniosku, że nie ma łatwych wyjść z sytuacji, w jakiej jesteśmy i żyjemy, ideałem byłoby mieszkanie w duplexie, połączonych a jednak niezależnych domach, z oddzielnymi wejściami, a może i przejściem wewnętrznym z jednego do drugiego. Z oddzielnymi oddalonymi od siebie wystarczajaco sypialniami, z kuchniami calkowicie niezależnymi, z biurem. Pieknie. Myśle, że to rozwiązałoby wiekszość naszych problemów, które wynikają z kolizji między mną i nią, z nadmiernej bliskości, z braku prywatności.
To ogromnie egoistyczne spojrzenie – ale – mieszkając tu w domu z dziećmi które nie są moje to tak jak mieć wszystkie minusy bez niemal żadnych plusów. Wrzask, płacz, po prostu troje malych dzieci. ten czas który miał być dla nas czasem kreatywności wcale nim nie jest, jest meczarrnią. Oczywiscie dzieci kocham jak swoje, ale wiem ze gdzieś w głębi serca jestem po prostu zazdrosna, chciałabym, by były moje ale moje nie są. Przytulam, pocieszam, kładę do snu, biorę na ręce, gdy płaczą, ale dotyka mnie to, jest mi niemiło, gdy nie ufają mi, bo przecież nie jestem ich mamą. Bo przeciez kimże ja dla nich jestem? Przyjaciółką? Ciocią? One same nie wiedzą. Jest to cały oddzielny problem jak sądzę, jak wychowywać dzieci w rodzinie poligamicznej. Oh, kiedy przyjedzie ten moment gdy zamieszkamy oddzielnie! Niechże nawet cierpię samotność, niech nawet nie pojawia sie on przez kilka dni, niech wyjeżdża do Pakistanu na dlużej, niech zostanę sama tu w USA. Wiem z doświadczenia już rocznego – pozostawałam przecież wielokrotnie sama – gdy oni życzyli sobie odwiedzać beze mnie ich rodzinę – że moja kreatywność wzrasta gdy jestem sama. Jestem cudownie wyluzowana, samotna a jednak pełna dobrej mysli , dobrych nastrojów, pełna pomysłów.
27 grudnia
Postanowił odwiedzić panstwa Nadirów ich wujek z ciotką i trojgiem dorosłych dzieci. Okazało się więc że muszę się po raz kolejny, nie wiem, piaty? znów wyprowadzic z domu. Oczywiscie, poniewaz było to doznanie kolejne z rzędu mogłam kontrolować swoje uczucia dalece bieglej. Nie rozplakałam się oficjalnie, tylko w rozmowie z nim nie byłam non stop zła i rozżalona, a jednak rano gdy po raz kolejny zapytał mnie czy chcę sama zlikwidować swoj pokój czy wolę aby Rabia to zrobila, wkurzylam się, puścily mi nerwy. Stwierdzilam, że nie jestem w stanie przechodzić tej sytuacji tyle razy z rzędu. Czuć się jak intruz, obcy we własnym domu i kłamca. Właściwie to wszystko myslałam jedynie w duchu. Powiedziałam mu jedynie, że nie jestem w stanie jeszcze raz powtarzać historii z przeprowadzką pokoju, że jest to zbyt bolesne, że jest egoistą jesli nie potrafi zrozumieć mojego punktu widzenia.
Ostatecznie jednak sama wiekszość rzeczy posprzatalam i popakowałam. Odkurzylam. Zdjęłam wszystko ze ścian, co moglo zdradzić moją obecność, wciąż jednak jest mi ciezko na sercu, wciąż czuję że to ukrywanie i moje w nim współuczestnictwo i Rabii nie jest dobre. Wiem, że popelniamy wszyscy grzech ukrywajac nasze małżenstwo przed rodziną. Każda wymowka jest złem. Gdybym tylko byla na tyle silna, by powiedzieć o tym moim rodzicom. wowczas on nie mialby argumentu przeciwko mnie. Słownie uważałabym go za tchórza jeśli wówczas nie powiedziałby rodzicom choćby prawdy, kocham go ogromnie a jednak uważam że to nieludzkie i niegodne że muszę się wciąż wyprowadzać. Jakiekolwiek stałoby za ukrywaniem się wytłumaczenie, że nie chce zranić rodziny, rodziców, jej matki. Nie wiem czy ktokolwiek w całym tym galimatiasie może być zraniony bardziej niż ja jestem, czasem myślę, że powinnam dla dobra wszystkich napisać list do jego matki i powiedzieć całą prawdę. Nie mogę jednak, nie mogę go „ zdradzić” , nie mogłabym czegos takiego zrobić, wiem że nie wybaczyłby mi, a jednoczesnie myślę sobie, że jeśli jego matka jest rzeczywiscie religijna i prawa, to gdy dowie się o tym że ukrywalismy małżenstwo, będzie ją to bardziej bolało, niż fakt ze syn ożenił się po raz wtóry. Pakistańczycy są dwulicowi jednak i nie jestem pewna co jego matka w rzeczywistości zrobiłaby. Mimo że poznała mnie, polubiła.
Nie mogę pisać wiecej. Nie chcę. Piszę z domu Meggie. Kochana osoba, zgodziła się mnie przyjąć na kilka dni. Czuję sie samotna, ona nie wrociła jeszczce z pracy a ja miałam pisać, nie mam jednak natchnienia ani siły ani woli.
Nie chcę myśleć o dziecku lecz wszyscy tylko o tym, moi rodzice. Nadir nie zgadza się „teraz” na dziecko. Co to znaczy „nie teraz”? Milion dwieście poważnych i niepoważnych powodów potrafi wymyślić, uważam że powinniśmy je mieć teraz, żebym się nie zestarzała. Tak mi żal, gdy przebywam z dziecmi Rabii i bawię się z Jamalem, że to nie moje. O dziecku swoim pisała Kasia w Polsce, o przyjaciołach którzy wszyscy mają już dzieci. Moje wszystkie niemal koleżanki maja dzieci, ja nie mam. Ja mam skomplikowany zwiazek, skomplikowaną sytuację życiową. Przecież sama tego chcialam. Jestem szcześliwa w pewnym sensie, jestem z nim. Uważam jednak że byłabym szczeliwsza gdybyśmy potrafili żyć otwarcie.
Moi rodzice. Nie wiem czy kiedykolwiek im powiem. W tym momencie zamykam sobie samej usta jeśli chodzi o postawę Nadira. On też nie chce swoim nic mówić. Rzecz jednak wyglada tak, że to jego rodzina nawiedza nas często, to ja się muszę wyprowadzać. Rabia jest bezpieczna i zapewne nigdy nie pozna tego uczucia wstydu i poniżenia. Niech nie pozna. Miej ją Allah w opiece.
na rozdrożu
Koniec okresu amerykańskiego to początek meksykańskiego. A cała moja rozpacz zaczęła się właśnie tam. W Meksyku. Dlaczego tam? Tam po raz pierwszy dosadnie, dokładnie, jasno zrozumiałam, że nasz związek jest związkiem „dziwnym”. To czytać mogłam w oczach ludzi, którym miałam okazję powiedzieć o naszej sytuacji. Tego nie zauważałam w spojrzeniach Amerykanów. Wśród bazarowej katolickości, w rodzinie bałaganiarskiej i brudnej ludzi, którzy byli mi jednak przychylni i przyjaźni, zrozumiałam, że należało zacząć walczyć o swoje prawa. Prawa kobiece. I nie chodziło tu o poligamię. Jak mogłabym po dwu latach przestać nagle ją akceptować, po dokładnym jej poznaniu od środka, od podszewki. Nie. Chodziło o moje prawo żony do bycia żoną.
Czas meksykański a nieco później polski, to był czas moich największych problemów i największych moich zwątpień załamań i depresji. A przyczyną była po części nasza, moja i Nadira – Rabia bowiem z dziećmi wcześniej wróciła do Pakistanu – sytuacja wygnańców przymusowych z Ameryki, dezerterów. Winę za to ponosił w moim mniemaniu on, mój ukochany mężczyzna. Czułam jak z każdym dniem tracę do niego zaufanie, jednocześnie czułam się jak zdradzająca żona, ciałem wciąż pomocna, wciąż przy nim, duchem jednak oddalona, zdystansowana, wątpiąca. Działo się ze mną coś złego, czego sama nie umiałam określić i zaanalizować. Stawałam się letnia. Więdła siła mojej miłości, w miarę jak zauważałam, że moje prośby, moje żądania żony nie znajdują odzewu. Stawałam się letnia! Obojętna? Być może.
A był to ten krytyczny czas, gdy próbowaliśmy oboje przedłużyć swój status w USA, dzięki krótkiej podróży do Meksyku – na granicy w momencie ponownego wjazdu do Ameryki celnicy wstemplowywali nowy dozwolony okres pobytu, nowy status. Zamierzaliśmy wyjechać na kilka dni i wrócić tą samą trasą, idąc za radą oficera prowadzącego rejestrację Pakistańczyków w USA. Ten człowiek na przekór wszelkim wypowiedziom prawników, z którymi kontaktowaliśmy się, stwierdził, że swobodne przekraczanie granicy jest dla nas całkowicie legalne i możliwe, na podstawie naszych dokumentów. A była to wiza turystyczna, oboje dysponowaliśmy dziesięcioletnią, oraz petycja o wizę pracowniczą zaakceptowana prawnie przez urząd imigracyjny Stanów Zjednoczonych INS. Niestety, jak się zbyt późno zorientowaliśmy zdanie panów na granicy było inne. Celnicy amerykańscy zatrzymali nas. Przesłuchanie trwało bez końca, przerywane przesłuchaniami innych osób, które jak my zasiadały sprawiedliwie niesprawiedliwie na ławie oskarżonych o nielegalne przekroczenie granicy, przerywane niepokojącymi informacjami o bombie, i nagłą w związku z powyższym eksmisją z budynku, pod strażą.
Paradoksalna sytuacja. Nasze dokumenty uznano za prawne, prawomocne i legalne. Wciąż odmawiano nam jednak prawa przekroczenia granicy amerykańskiej. Staliśmy się ofiarą braku porozumienia jednostek granicznych i wewnętrznych. Prawa, które stosowali celnicy na granicach oraz prawo jakie obowiązywało obcokrajowców wewnątrz kraju ustanowione przez INS było inne. Ostatecznie kwestia została rozwiązana polubownie. W istocie? Celnicy amerykańscy po prostu pozbyli się problemu nie do rozwiązania przekazując nas celnikom meksykańskim, wbrew naszej woli, wbrew głośnym protestom Nadira, który doskonale zdawał sobie sprawę, że sytuacja ta wpędzi go w problemy jeszcze poważniejsze – nie posiadał on przecież wizy meksykańskiej, którą jako obywatel Pakistanu powinien był otrzymać zanim wkroczył na terytorium Meksyku – swoją drogą interesujący jest fakt że w momencie wjeżdżania na teren meksyku nikt posiadania wiz meksykańskich nie sprawdza. To zaś oczywiście nie było możliwe. Całe skomplikowane nieszczęsne qui pro quo skończyło się moim oswobodzeniem kolejnego poranka w Laredo – jako Polka otrzymywałam wizę wjazdową na granicy, jego zaś deportacją, przymusowym opuszczeniem Meksyku, po miesięcznym pobycie w ośrodku zatrzymania, który do złudzenia przypominał więzienie.
Podczas gdy Nadir znalazł przymusowe lokum w detention center w Mexico City, ja dzięki znajomościom jego uzyskałam azyl w domu życzliwej rodziny meksykańskiej jednego z pracowników naszej firmy w biurze regionalnym w Mexico City.
Samotność i desperacja. Odwiedziny u Nadira raz w tygodniu. Nieznajomość hiszpańskiego i pomoc Pedro, który początkowo licząc na flirt, zupełnie zmienił postawę w momencie gdy poznał prawdę o naszym związku poligamicznym. Wcielił się w rolę obrońcy prawdy, obrońcy praw uciśnionych i uciemiężonych. Nie potrafił sytuacji zrozumieć ani zaakceptować – czym nie różnił się od większości osób, które do tej pory spotykałam. Spoglądał na nasz związek z perspektywy chrześcijanina, członka kultury, w której poligamia jest zakazana, jest tabu. Pedro przyjmował jedną z postaw, z jakimi zetknęłam się wśród chrześcijan. Był przeciwko, dawał dobre rady i próbował przekonać, że powinnam czym prędzej z tego niekorzystnego dla kobiety układu odejśc, stać się wolna. Nie brał jednak pod uwagę innego aspektu poligamii, który ja dostrzegałam – była ona legalną akceptacją męskiego dążenia do zaspokojenia. Większośc mężczyzn utrzymywała niezależnie od zasad monogamicznych ogólnie przyjętych jako norma, związki z wieloma kobietami. Poligamia uwzględniając taki stan rzeczy i taką naturę niektórych mężczyzn, jednocześnie nakłaniała do rozwagi i do odpowiedzialności za wszystkie kobiety, z którymi ci się wiązali. Koran mówi o sprawiedliwości. Nie istnieje supremacja jednej kobiety nad drugą. Poligamia zakłada ich równość pod każdym względem. Stąd, mężczyzna który takich sprawiedliwych warunków otwartości, jawności i godnego życia nie jest w stanie zapewnić swoim żonom, nie powinien wiązać się z więcej niż jedną. To starałam się przekazać Pedrowi jednocześnie tłumacząc mu podstawowe zasady islamu. Przyjął je milcząco. Zyskałam jego szacunek, a jednocześnie zapewne opinię świętej wariatki. Ja zaś zaakceptowałam jego propozycję szczerej rozmowy z moją matką. W ten sposób bariera została przełamana. Moja rodzina poznała prawdę. Wiedziałam w głębi serca, że moja matka wymarzyła sobie moje życie w nieco inny sposób, tradycyjno polski katolicki, lecz ceniłam ją i byłam jej wdzięczna za jej postawę milczącej akceptacji. Ostatecznie było to moje życie, moje wybory – stwierdziła. Oczywiście obie zgadzałyśmy się co do jednego – chodziło o szczęście. Każda wyobrażała sobie jednak owo „szczęście” w nieco inny sposób.
Moja matka była tą, która jak wielu moich przyjaciół, niezrozumiejąc, akceptowała i była zawsze pomocna w potrzebie. Bez słowa. Cenna była przede wszystkim jej obecność. Jednak pod wływem rozmów z matką, z Pedro, z osobami spoza muzułmańskiego kręgu, tymi którzy sprawili że mój horyzont postrzegania i oceniania poszerzył się, zaczęłam zastanawiać się nad moją sytuacją szczególnie intensywnie. Dwie stały przede mną możliwości: odejść, porzucić możliwość szczęścia z tym człowiekiem, którego wciąż kochałam, ale który moim zdaniem nie spełniał zasad ważnych w islamie, albo zostać, przekonać go, siłą miłości, siłą determinacji, o potrzebie rejestracji naszego związku formalnie, o potrzebie zachowania zasad sprawiedliwości w związku poligamicznym. Czy byłam romantyczką, lunatyczką, marzycielką? Zapewne. Czy porywałam się z motyką na słońce chcąc zmienić postawę mężczyzny? Być może. Ale wierzyłam, że Insha’Allah uda mi się tego dokonać. Czynnik tu ważny – byłam w nim wciąż bardzo zakochana.
Tymczasem jednak wciąż trwaliśmy w Mexico City. Nasz niezależny pobyt dobiegał końca. Nadir, nie uzyskawszy konstruktywnej pomocy od ambasadora Pakistanu ani od ambasadora USA w Meksyku, zdecydował się przyjąć wyrok – deportację. Pobyt w detention center był katorgą. Nie chciał on miesiącami bezczynnie czekać, spoglądać pustym wzrokiem w ścianę, marzyć o wolności. Przyjęliśmy kurs na wschód. Kupowane w pośpiechu szalenie drogie bilety British airways i szczęście – możliwość wspólnej podróży aż do Londynu. Stamtad ja udać miałam się do Polski, on do Pakistanu. Podróż do Polski, po konwersji, po dwuletnim pobycie w USA i doświadczeniach małżeństwa była początkiem nowej ery, początkiem wielkiej depresji, zwiątpienia i rozterek uczuciowych.
Przyjechałam jedynie na kilka tygodni, na miesiąc, tymczasem pobyt ten przedłużył się niewiarygodnie. Pozostałam w Polsce rok. Nie udało mi się uzyskać wizy pracowniczej do Stanów. Ambasada amerykańska zarzucała firmie, która chciała mnie zatrudnić, że nie stać ją było na pracownika spoza granic USA. Cóż mogłam powiedzieć? Nie było w mojej mocy przekonanie szanownego konsula, że jest inaczej skoro władze firmy amerykańskiej nie były w stanie go przekonać. Pozostałam więc samotna i uwięziona w Polsce. Nadir zaś w Pakistanie. Wielokrotnie próbowałam uzyskać jego zgodę na swój przyjazd do Pakistanu, lecz bez skutku. Wciąż obawiał się reakcji rodziny i nie był w stanie ujawnić przed nią prawdy. Zaproponowałam wizytę w Polsce, ślub formalny i rozpoczęcie starań o stały pobyt w Polsce. Zdawało mi się to nadoskonalszym z możliwych wariantów wspólnego pożycia. On był innego zdania. W pewnym momencie, nie rozumiejąc jego postępowania, motywów jego zachowania, zwątpiłam w sens kontynuowania związku na odległość, zwątpiłam w jego miłość, w jego dobre intencje. Nie rozumiałam go. Gubiłam się w domysłach. Moje dylematy powiększały się w miarę jak zwiększało się grono osób zainteresowanych moją sytuacją. Powierniczką była od dawna Fatima – jedna z pierwszych polskich aktywnych muzułmanek w Warszawie. Jej rady były cenne. Jej obiektywny punkt widzenia na wagę złota. Ona zaproponowała rozwiązanie, którego sama bym nie przyjęła – rozstanie z Nadirem i ślub z muzułmaninem w Polsce. Zgodziłam się niechętnie na próbny rekonesans. Wiedziałam jednak już wtedy, że moja ślepa miłość do Nadira nie pozwoli mi tak łatwo na zaakceptowanie myśli o rozstaniu. Kandydaci na męża, których poznałam zawsze zdawali mi się nieodpowiedni. Nie w nich jednak tkwił problem, ale we mnie samej, w moim zagubionym sercu, które nie mogło uwierzyć, że mężczyznie, o którego walczyłam od dwu lat teraz przestało na mnie zależeć do tego stopnia, że nie był w stanie zaproponować rozsądnego rozwiązania, które pozwoliłoby na nasze wspólne życie. Najgorsza była jednak bezczynność. Niechcianych natrętnych myśli nie zdołałyły przygasić ani modlitwy ani spotkania w gronie przyjaciółek, muzułmanek, ani wizyty u rodziny. Po kilku miesiącach bezczynności w Polsce, oczekiwania na decyzję Nadira postanowiłam znaleźć zajęcie dla mojego umysłu – pracę na etacie. Wówczas dostrzegłam rzeczywistą sytuację kobet muzułmanek w Polsce. Nie chustka, na którą spoglądano podejrzliwie na ulicach była problemem, lecz zachowanie zasad islamu w miejscu pracy. Większość polskich muzułmańskich moich przyjaciół otworzyła własne „małe biznesy” i pracowała na własny rachunek, kobiety zaś nie pracowały wcale albo walczyły o odpowiednie warunki pracy zgodnie z wyznawanym światopoglądem. Jest kilka odosobnionych przypadków kobiet, które znam osobiście, którym pozwolono modlić się w miejscu pracy oraz nosić hijab. Większość jednak, tak jak ja, zmuszona była do rozwiązań kompromisowych. Miejsce takie jak ambasada państwa muzułmańskiego zdawałoby się hołdować powinno zasadom islamu. Nic bardziej złudnego. Ambasada, w której rozpoczęłam pracę jako pani od wiz i sekretarka działu handlowego wymagała, abym ja muzułmanka idąc w ślady zatrudnionych Polek chrześcijanek oraz pani ambasador, Pakistanki i muzułmanki, przyjęła „standardy europejskie”, mówiąc wprost, abym pozbyła się chustki. Zgodziłam się, chcąc otrzymać pracę, która mimo wszystko zdawała mi się interesująca, ponadto tu właśnie liczyć mogłam na zrozumienie w godzinach modlitw oraz w okresie ramadanu. Tam jednak poznałam ludzi wartościowych, inteligentnych i oczytanych, znających zasady islamu dogłębnie i stosujących jego zasady w sposób świadomy. Oni właśnie sprawili, że nie utraciłam wiary. Byłam muzułmanką. Moje życie wypełniła monotonia – praca, powroty do domu, komputer i rozmowy z Nadirem, przejmująca samotność i tęsknota, i pisanie.
Pisanie to była moja joga, moja medytacja, to był sposób na utrzymanie równowagi duchowej, koncentracji i zachowanie w pełni sprawnych zmysłów. Pisałam do szuflady. Pisałam do przyjaciół. Wśród adresatów były muzułmanki w Ameryce, w Niemczech, w Polsce, muzułmanie w Pakistanie. Szczególnie silne przywiązanie okazywałam tym osobom, które znały moją sytuację od podszewki jednocześnie znając Nadira i ceniąc sobie jego przyjaźń. Pomocne były ciepłe listy od muzułmanów, których nigdy nie poznałam osobiście, współpracowników firmowych Nadira, którzy życzyli wytrwałości i cierpliwości. A jednak miałam do nich żal, że zachowali się tak, jak większość – unikali konfrontacji z Nadirem, uznając że nie jest to ich sprawa, lecz nasz wewnątrzzwiązkowy problem. Pozostałam więc bezradna w punkcie wyjścia aż do momentu, gdy po roku podjęłam desperacką decyzję. Przedłożyłam zwolnienie z pracy jednocześnie stawiając ultimatum Nadirowi – oznajmiając swój rychły przyjazd do Pakistanu celem wyjaśnienia sytuacji i podjęcia decyzji o naszym „razem albo oddzielnie”. Okazało się jednak, że Pakistan stał się moim celem i przeznaczeniem dopiero wiele tygodni później. Portem pośrednim były Emiraty Arabskie.
kraina islamu
Dubaj przywitał mnie piękną ciepłą pogodą. Dwadzieścia stopni Celsjusza mimo wieczornej godziny. Zbliżała się północ w momencie lądowania. Nadir się spóźnił. Po wyjściu z ogromnego lotniska na zaludnioną ulicę przed wejściem głównym nie mogłam odnaleźć go wzrokiem w pobliżu. Ogarnęła mnie wówczas panika. Zmęczona byłam już szalenie wszelkimi procedurami lotniskowymi, sprawdzaniem wiz, wydawaniem wiz, kontrolą komputerową źrenicy – tak przebiegała rejestracja nowoprzybyłych. Nieznośna zdawała mi się również upalna aura. Buty moje i kurtka odpowiednie były dla krajów północnej Europy zasypanych śniegiem.
Odnaleźliśmy się i wkrótce siedziałam już w luksusowym track’u, który był własnością jego ojca. Mknęliśmy szosą z Dubaju w kierunku Sharjah, sąsiedniego emiratu, który był sypialnią Dubaju. Tam zamieszkiwała klasa średnia. Tam wynajmowali mieszkanie na nastym piętrze wielkiego wieżowca rodzice Nadira. To był zapewne jeden z głównych powodów, dla których nie czułam się tam jak w domu, wciąż słyszałam przecież jego narzekania na bałagan i gubione w mieszkaniu moje włosy. Jak mogłam kontrolować wypadanie moich długich włosów blond? Nie mogłam. Czułam się więc jak intruz. I z tęsknotą już po kilku dniach myślałam o wyjeździe do Polski, o przeprowadzce do hotelu. Ale to nie miało nastąpić wcześniej jak po naszym przyjeździe do Karachi. Dopiero tam odnalazłam odrobinę spokoju mimo natrętnego hałasu klimatyzacji i nieznośnej upalnej zimowej pogody.
Emiraty nie zachwyciły mnie. To był kraj na wpół europejski, na wpół arabski. Hybryda, która nie umiała się zdecydować na przyjęcie jednej lub drugiej tożsamości. Ponadto był to kraj, gdzie dozwolony był alkohol w barach, oraz prostytucja w hotelach i odpowiednich miejscach, które wtajemniczeni znali. To było miejsce, gdzie kobieta Europejka, Słowianka mogła się obawiać, że zostanie wzięta za prostytutkę. Tak stało się w moim przypadku gdy odmówiono mi wizy turystycznej do Emiratów po raz pierwszy. W tym kraju, który zaludniony jest tak wieloma Europejczykami, nie było możliwe pojawienie się na ulicy w dzielnicy takiej jak Sharjah bez chustki. Nie było to w każdym razie możliwe dla mnie, która byłam muzułmanką, która pojawiałam się w towarzystwie mężczyzny, który równie dobrze jak za Pakistańczyka, mógł być wzięty za Araba. Czułam nieustanną presję. Najprzyjemniejsze chwile gasły w momencie gdy wybuchała między nami kłótnia o wyjście na miasto, o chustkę, o mieszkanie i moje… cóż, wypadające długie włosy. Cóż za nonsens – myślałam i zaczynałam pakować walizki. Po godzinie jednak już nie byłam w stanie wyobrazić sobie życie bez niego. Jak bardzo poważnie byłam uzależniona od tego mężczyzny! W istocie. W pełni jednak, co ciekawsze, zdawałam sobie z tego sprawę. A może było we mnie odrobinę cynizmu? A może przyjechałam tu, aby poznać kraj? Aby odwiedzić wreszcie prawdziwy kraj muzułmanski, nieeuropejski, niezeświecczony na podobieństwo Turcji, kraj, który ostatecznie jak się okazało, poza obecnością mnogą meczetów, poza głośnym wezwaniem na modlitwę, wcale aż tak muzułmański nie był? Może. W rzeczywistości marzyłam tylko o poznaniu kraju jego dzieciństwa – Pakistanu. Emiraty były wybrykiem jego woli i umysłu, nie moim. Ale pojawiły się. Dane było mi przeżyć safari – cudowną, zapierającą dech w piersiach przejażdżkę po wysokich wydmach w samochodzie terenowym, rajdy na małych zgrabnych motorkach na trzech kołach, spacery na wielbłądzie. Miałam okazję płynąć zabytkowym statkiem, kosztować tradycyjnych potraw, patrzeć na rosyjską tancerkę wykonującą na sprawnie niczym Arabka taniec brzucha, oglądać długie aleje zasiedlone sklepami pełnymi złota, typowego żółtego złota, szalenie drogiego, które w Polsce nazwalibyśmy z pewnością odpustowym i niegustownym. Otrzymywałam drogie prezenty i zabierana byłam do oryginalnych drogich restauracji. Byłam rozpieszczana. Godziny miłości i radości przeplatały się z chwilami kłótni i rozpaczy. Wiedziałam, jednak że długo nie zagrzejemy miejsca w Emiratach, a ostatecznie rozwiązanie przyniesie Pakistan. Tam byłam niby u siebie w domu. Tam czułam się spokojnie i dobrze, mimo brudu chaosu i zgiełku wielkiego miasta. Wiedziałam, że chcę mieszkać tam właśnie, tam odbyć się miała nasza poprawna ceremonia ślubu, którą planowałam już w myślach ze szczegółami. Tymczasem jeszcze nas tam nie było. Jeszcze lotnisko i lot. I kłótnia na lotnisku. Cicha. A jednak zepsuła mi całkowicie humor i jak to zwykle bywa zagłuszyła moją intuicję, pragnienie obserwacji szczegółów otoczenia i ciekawość. Ogromnie odczuwam w tej chwili niedosyt szczegółów, wrażeń, kolorów, zapachów, które umknęły skwaszonej uwadze. Lotnisko w Dubaju i szybkie przejście bramki po stronie arabskiej i pakistańskiej. Szybkie, bo i nie było na nic czasu, jak okazało się na miejscu. Przybyliśmy godzinę za późno wedle reguł linii PIA. Zamknięto już stanowisko. Nie czekano na spóźnialskich. Błagalne prośby skierowane do dyżurnego lotniskowego, czy kimże ów średniego wzrostu ponury pan był. Odprawiono nas i kilku za nami spóźnialskich Pakistańczyków. Walizki oddane, uff! Razem musiały ważyć około stu kilo. Paszport, wiza w porządku, odetchnęłam z ulgą po raz pierwszy, widząc, że nikogo nie kłuje w oczy moja dwukrotnie anulowana wiza pakistańska oraz trzecia z kolei – tym razem ważna, roczna , wielokrotna. Nikt, nawet oficer imigracji nie zadał mi jednego pytania na temat celu mojej wizyty w Pakistanie, nikt nie zapytał o długość pobytu. Surowa twarz zza wysokiego biurka – stanowiska pracy nie dawała żadnych oznak negacji ni akceptacji. Przyjęto bez słowa moją kartę imigracyjną, paszport i wizę. W końcu – mogłam iść, uprzejme skinienie głowy i odpowiedź pod nosem na moje dziękuję. „Blond włosy są czarodziejskim kluczem, który otwiera w Pakistanie wszystkie drzwi – nie tak dokładnie, nie aż tak poetycznie-kiczowato brzmiały słowa mojego mężczyzny, a jednak taki miały sens. Maksyma, którą powtarzał mi kilka razy rzeczywiście się sprawdziła – Gdy stajesz przed oficerem imigracyjnym w Emiratach Arabskich – załóż chustkę; gdy masz do czynienia z oficerem o podobnej funkcji w Pakistanie – pozwól sobie na swobodę, odsłoń białe ciało, odsłoń blond włosy, a nie będziesz miała żadnych problemów, nie postawione zostanie ci żadne kłopotliwe zapytanie, nikt nie będzie sprawdzał co przemycasz do Pakistanu w swoich wielkich walizach.
Lot zdał mi się krótki. Byłam zmęczona, ponura i śpiąca. Zdenerwowana przed spotkaniem z imigracyjną obsługą, a jednak głód sprawił, że w kilka chwil opróżniłam niezbyt dobry pakistański posiłek, a następnie w lepszym humorze zagłębiłam się w lekturze pakistańskiej angielskojęzycznej gazety. Jedyne wiadomości z Europy dotyczyły Hiszpanii, czyli terrorystycznych ataków na dworcu kolejowym, domniemań, co do sprawców zbrodni – wersję baskijską już odrzucono, oskarżoną stała się Al Kajda i Bin Laden. Mój Boże, atakują już Europę! Cóż za różnica więc gdzie i po jakich ścieżkach człowiek się porusza. Cóż za różnica, mamo, czy pozostaję w Europie, wyjeżdzam do Dubaju, czy po chwili do Karachi? W razie czego wolałam cię jednak nie martwić, i zachować wiadomość o moim wyjeździe do mojego powrotu. Czyż tak nie jest zdrowiej i lepiej dla was? Tyle hałasu o nic. A kraj rzeczywiście zdawał się być interesujący. Choć nie udało mi się już zobaczyć najciekawszej jego części północnej. Może nie uda mi się to już nigdy. Ostatecznie zapadły pewne decyzje pomiędzy mną a nim.
Z lotniska w Karachi bierzemy taksówkę do hotelu – Beach Luxury. Oddalony od centrum hotel nad kanałem, który kusi turystę z daleka, z bliska zniechęca jednak nieznośnym zapachem brudów unoszących się na powierzchni wody. Park nad wodą zaśmiecony. Po wyjściu Nadira udałam się na krótki spacer po parku, który z wysokości trzeciego piętra zdał mi się miłym miejscem lektury. Godzina jednak okazała się już zbyt późna, ostatni mieszkańcy hotelu opuścili park, pozostawiwszy po sobie nieopisane mnóstwo śmieci; ostatni pływacy w formie męskiej opuszczali kuszący niebieskawo kafelkową wodą basen, wyległy z zakątków spragnione wampirkowate maleństwa komary, zbliżała się pora zmierzchu, słyszałam wezwanie z meczetów po drugiej stronie kanału na modlitwę maghrib. Przypomniałam sobie zrezygnowana tę opowieść przesąd nie przesąd o dżinnach, które o zmierzchu schodzą na ziemię, które są wówczas najbardziej niebezpieczne dla człowieka. Zastanawiałam się czy nie lepiej byłoby wrócić do pokoju i zapisać kilka stron, zamiast bezużytecznie włóczyć się po zaśmieconym parku. Zrezygnowana zajrzałam jeszcze jedynie poza ogrodzenie, które otaczało basenik i nie dostrzegłszy żadnej kobiety wycofałam się szybko. Nie weszłabym do wody, nawet gdybym miała przy sobie kostium – spaliłabym się ze wstydu pod spojrzeniami tych panów sprawiających wrażenie nigdy nienasyconych seksualnie samców. W Pakistanie, podobny jak w Emiratach fenomen. Biała Europejka blondynka nie umknie spojrzeniom. To spojrzenie dotyka i pożera, zniechęca i denerwuje. Wygłodniali, wyposzczeni mężczyźni pracowniczej dzielnicy Sharjah, w Emiratach, Hindusi i Pakistańczycy, którzy na długie miesiące opuszczali swoje żony aby szukać lepiej płatnego zajęcia poza granicami własnego kraju w moim umyśle tutaj zamieniali się miejscami z Pakistańczykami którzy wyglądali na wygłodniałych samców, nieprzywykłych do widoku blondynki o jasnej skórze. Wszędzie napotykałam intensywnie wpatrzone we mnie oczy. Byłam odmieńcem, byłam kobietą, byłam obiektem pożądania w tej formie, jakiej żadna z pań nie toleruje, natrętnej i męczącej. Dlatego wówczas, już po kilkunastu minutach pobytu na ziemi pakistańskiej, już po kilku chwilach, zdało mi się, po opuszczeniu lotniska i złapaniu taksówki, zdecydowałam się na założenie chustki. Czułam się bezpieczniej. Nie pożerał mnie już nikt wzrokiem, nie doprowadzały do szału nasycone ciekawością i pożądaniem przenikliwe oczy. Te jednak nie zawsze należały do mężczyzn. Pożądanie innego typu, zazdrość i ciekawość wyrażały również oczy kobiet żebraczek. Pusty był jedynie wzrok transwestyty, który pozostawiając mnie w stanie szoku, przemknął się z gracją w stroju kobiecym pomiędzy pojazdami uwięzionymi w korku. Jakże to? W Pakistanie? Kraju islamskim i szczycącym się zasadami państwa islamskiego? Wszystko było więc tu fikcją, wielką mistyfikacją w tym państwie policyjnym, które pięćdziesiąt procent wydatków przeznacza na armię, armia jest też jedyną grupą ludności chronioną w zamkniętych i szczelnie chronionych osiedlach. Fikcją był więc Pakistan państwo islamu, gdzie kwitła korupcja na niespotykaną gdzie indziej skalę, a każdy zdolny młody człowiek myślał tylko o emigracji. Nie dziwiłam się więc już biadoleniu mojego Nadira, który tęsknił za Emiratami ilekroć przyszło mu powracać do Pakistanu, dla spotkania rodziny. Emiraty to była realizacja islamskich zasad – w pewnych dziedzinach, tych dogodnie wybranych, takich jak bankowość i podatki, pokój, bezpieczeństwo i nienaganna czystość, podczas gdy efektywne zdawało się tam zastosowanie reguł gry europejskich jesli chodzi o gospodarkę, przemysł, technologie.
W Pakistanie jedną z wielu zasad, które zostały narzucone przez islamski rząd, a nie do końca były przestrzegane, była „godzina policyjna”. W momencie gdy wybijała dziewiąta wieczór, kobietom zabraniało się opuszczania domostw. Zabawne było oczywiście to, że tuż przed jedenastą miasto wciąż jeszcze tętniło życiem, a na szerokich, zrujnowanych i zawalonych gruzami z okolicznych domów-ruin, zwykle pozbawionych chodników ulicach pojawiało się wiele kobiet. Nie wszystkie były nawet w towarzystwie mężczyzn, choć przeważnie ta zasada była w nocy przestrzegana. Karachi nie jest bezpiecznym miastem. Kilka ulic w prawo, jedna w lewo i jedno z wielu centrów nagle znikało i znajdowaliśmy się w ciemnej ulicy, której przemierzanie samotne na piechotę nie wróżyło nic dobrego. Kilka godzin wcześniej, gdy przemierzaliśmy dość długą trasę z lotniska do hotelu, po drodze Nadir wskazał wyrosłe gdzieś w centrum osiedle, w którym częste były ponoć strzelaniny, bójki i napady. Chwilę później wyrósł przed nami po lewej wielki budynek, jeden z nowocześniejszych, a raczej po prostu nowszych budynków, nowoczesności w Karachi próżno by szukać. Tu w tym wysokim, dość ładnym budynku kilkakrotnie podłożono w ciągu ostatnich tygodni bomby.
Nareszcie w hotelu. Obco. Tęskniłam za swoim apartamentem na Jelonkach. Czasami miałam ochotę zapomnieć o wszystkim, wrócić i rzucić się w wir pracy nad otwarciem kawiarenki-księgarenki. Próbować wskrzesić ideę, która już kilka tygodni wcześniej stała się nierealną mrzonką. Otworzyłam komputer i usadowiłam się w łóżku. I znów rozejrzałam się ponownie wokół siebie. Miły i zachęcający wygląd na pierwszy rzut oka. To był stary klasyczny hotel z tradycjami. Skromne ale porządne umeblowanie w jasnych kolorach, niebieskojasne kapy na łóżkach i kolorowe w kwiaty zasłony. Widok na basen, park i kanał, w dali restauracja nad kanałem. Szeroka toaletka po prawej od wejścia i duże lustro. Telewizor w kącie z odpowiednią ilością angielskojęzycznych kanałów. Łazienka czysta choć daleka od luksusu, choć czy słowo luxury nie posiada nieco odmiennego znaczenia dla mieszkańców tego kraju żyjących często w zrujnowanych domach bez wody niż dla nas, Europejczyków albo dla nich, obywateli państw bogatych w ropę takich jak Emiraty? Ciepła i zimna bieżąca woda, obowiązkowy mały prysznic przy toalecie – zapewnienie higieny i czystości.
Noc była koszmarem aż do momentu nadejścia poranka, który jak zwykle rozwiewa wszelkie złe myśli i nastraja optymistycznie. Czyż nie pochodzę z kraju zasypanego śniegiem, kraju ostrych zim, czyż nie jestem Polką przyzwyczająną do zimna? Otóż na to zadawane mi często pytanie odpowiadałam – nie. Bo czyż nie wiadomo, że kobieca temperatura ciała jest bardziej zmienna, że kobietom jest zwykle zimno, że bardzo często one właśnie mają problemy z krążeniem. Słowem – w kraju gdzie temperatura w marcu nie spadała poniżej 40 stopni Celsjusza, było mi zimno, w pokoju hotelowym, gdzie AC czyli klimatyzacja nastawiona była odpowiednio do potrzeb Pakistanczykow – maksymalnie. Po długich poszukiwaniach, stwierdziłam, że regulatora klimatyzacji w pokoju nie ma. Było już po północy, gdy zdecydowałam się zadzwonić na recepcję. Zimno i nieznośny hałas pracującego urządzenia nie pozwalały mi spać – skarżyłam się. Czy mogli zmniejszyć? Uprzejme – tak, oczywiście. Sytuacja pozostała jednak bez zmian.
Klimatyzacji nie posiadały jednak małe restauracyjki w starej dzielnicy ładnych, choć zrujnowanych wysokich domów, z pięknymi niegdyś balkonami, wybrzuszeniami i kolumienkami. Szeroka główna ponoć aleja, asfaltowa, choć nie posiadająca chodników dla pieszych, obrosła barami bez grama alkoholu i jadalniami o mikroskopowych zwykle rozmiarach. Większe pośród nich posiadały dwa poziomy. Parter i piętro – a la mezzanine, przeznaczone dla rodzin z dziećmi i dla kobiet. Ciężki zaduch nocy rozwiewały jedynie ustawione co kilka metrów lub zawieszone na ścianach potężne duże wiatraki. Rozdmuchiwały ciepłe powietrze, przynosząc złudzenie chłodu. Sprzedawcy pożywienia pichcili na skraju ulicy. Pomiędzy asfaltem a restauracyjką, pomiędzy gruzami które pochodziły niewiadomo skąd. Tony gruzu i kamiennych odpadków, tony piachu i pyłu. Ogromne patelnie szerokości metra a nawet większe przywoływały moje wspomnienia z Francji, gdzie w podobny sposób przyrządza się poellę – hiszpańskie południowe danie z ryżu i owoców morza. Tu pieczono na ruszcie kurczaki, podsmażano kebaby, wprost na skraju ulicy stały stanowiska obieraczy i krajaczy warzyw, których nie tknęłam wedle zaleceń Nadira aż do momentu, gdy udało się je obmyć zakupioną wodą z butelki. Nawet zjedzenie umytych w wodzie nie gotowanej warzyw, nie mówiąc o sokach i potrawach, w których wykorzystywano nie przegotowaną tego typu wodę z całą menażerią bakterii, groziło kilkudniową chorobą żołądka, aż do momentu uzyskania odporności na tutejsze bakterie. Ja miałam jednak do dyspozycji jedynie kilka dni – choroba, która kazałaby mi zlec w łóżku nie była zupełnie zgodna z moimi oczekiwaniami. Kilkudniowe wakacje w Pakistanie stałyby się porażką. Unikałam więc wody jak… ognia.
Z poziomu mezzanine, tuż przy barierce spoglądać mogliśmy na pracujących przy grillu mężczyzn, na jedzących posiłek na dolnym poziomie. Podano najpierw trzy metalowe miseczki z pokrojoną w plasterki słodkawą w smaku cebulą zatopioną częściowo w delikatnie ostrym, brązowym sosie, w którym odróżnić mogłam obecność ziaren anyżku. Ten w Pakistanie dodawano do wielu potraw, a nawet jedzono suche ziarna, w mieszance z kolorowymi w słodkiej otoczce cukierka. Ponoć pomagały zwalczyć ból żołądka. Pakistan i Indie nade wszystko wierzyły w moc leczniczą ziół i przypraw. Nie bez przyczyny. Przekonałam się sama o ich skuteczności. Wkrótce podano zamówioną miseczkę z kebabem, który w momencie przyrządzania owijany był cieniuteńką nicią, która w trakcie jedzenia łatwo dawało się oddzielić i usunąć. Kebab – mielone mięso wołowe – był rzeczywiście wyśmienity. Ostry, lecz nie zbyt ostry. Delikatny w smaku. Dwie pozostałe miseczki metalowe serwowały udka kurczaka tikka czyli mięso z grilla posmarowane ostrym sosem z przyprawami, tak zwaną masalą, oraz szaszłyki wołowe – te już rzeczywiście ostre, odmiennie od tikka, zbyt ostre dla mojego podniebienia; zbyt twarde zdało mi się też szaszłykowe mięso. Nie podawano tu sztućców – może znalazłyby się i te – na specjalne życzenie, zapewne metalowe, jak talerzyki, kubki i dzbanek – sztućce wielokrotnego użytku, jak miało to miejsce w samolocie linii pakistańskich. Zdecydowałam się jednak towarzyszyć Rabii i Nadirowi i sięgnęłam po gorący jeszcze wspaniale wypieczony chleb pakistański zwany naan, pulchny i miękki. Wyborny. Z ułamka chleba należało stworzyć małą łyżeczkę, rowek, i w jego załamanie nabierać odpowiednią ilość mięsa i sosu. Łyżkę taką za każdym razem połykało się w całości a po chwili proces tworzenia naturalnego sztućca zaczynało się od nowa. Mały dwuletni już Shahid, który zupełnie mnie początkowo nie poznawał, którego ja nie poznałam, zaczął bowiem chodzić i mówić w czasie mojej nieobecności, nie chciał rozstać się wciąż ze słodkim, jednak ogromnie twardym ciastkiem sucharkiem, który dano nam do spróbowania na jednym ze stoisk ze słodyczami. Dopiero cebula w sosie odwróciła jego uwagę od słodyczy. Sięgnął małą rączką po plasterek biało-bordowej cebuli, która rzadka była w Polsce, i w po chwili zajadał się nią już w najlepsze. Dopiero coca-cola którą podano w szklanej butelce z wsuniętą weń słomką całkowicie pochłonęła uwagę dziecka. Nie uważałam za stosowne, aby dzieci piły cocacolę, która niszczyła zęby i uzależniała jak narkotyk. Nie chciałam jednak psuć nastroju beztroski i zabawy, co miałam zresztą do powiedzenia – skoro matka siedziała obok i nie wyrażała swojej dezaprobaty. Po pół godzinie opuściliśmy restauracyjkę wraz z jej zaduchem i przesyconą zapachami kuchni atmosferą, i kontynuowaliśmy nocne zwiedzanie starutkiej dzielnicy. Co chwila odzywały się przed i za nami natrętne dźwięki klaksonu i pokrzykiwania. O północy ruch nieco mniejszy niż w dzień, mnie wciąż przyprawiał o zawrót głowy. Uwagę trzeba było mieć wciąż czujną, nie dać się stratować samochodom, ustrojonym jak na odpust kolorowym świecącym choinkowo autobusom, motocyklom starej daty w stylu komara mojego dziadka Albina, jakich w Polsce już znaleźć nie można, wielbłądom – tragarzom powozów i rykszom z motorkiem.
Brnęliśmy wzdłuż drogi pasem terenu, zawalonym gruzami i piachem. Potknięcie się gwarantowane w momencie najmniejszej nieuwagi. A tymczasem uwagę przyciągały maleńkie sklepiki, pełne przypraw, ziaren różnego rodzaju i cacek, których przeznaczenia nie znałam, oraz wielkie metalowe wozy-patelnie – smażalnie, pośrodku których znajdowało się zawsze stanowisko preparatora – kucharza. Wyjmował on skądiś zza pleców, z małego worka spichlerza, albo misy surowe nasiona, warzywa czy słodycze i przerzucał odpowiednim narzędziem na przód swego stanowiska, gdzie znajdowało się palenisko czy smażalnia. Kilka chwil i wybrane danie było gotowe. W ten sposób przygotowywano smażone orzechy, owoce, słodkie ciastka, mięso z grilla. Nieco inaczej wyglądało stanowisko sprzedawców słodyczy w postaci wodnistej lub wodnisto-zagęstnionej. Lada podobna do sklepowej stała na kółkach na granicy ulicy i małego wnętrza wyłożonej kafelkami jadalni, w której zmieścić mogło się kilkanaście osób. Kafelki typu łazienkowego, białe z niebieskim wzorem, ładnie zdobione motywem roślinnym, dwie ściany tworzyły zacisze oddzielone od ulicy. Dwu pozostałych ścian nie było. Kafelki dawały wrażenie czystości – twierdził Nadir – zauważyłam, że również w restauracjach Emiratów Arabskich bardzo często wykorzystywano ten pomysł – łatwe w utrzymaniu, szybko przywracano im pierwotną czystość. Na mnie jednak mimo wszystko sprawiały wrażenie zimne i niemiłe – przywoływałam w myślach mimo woli atmosferę szpitalu i łazienek. Jaka szkoda, że nie udało mi się do dziś odwiedzić Portugalii. Czyż nie stamtąd pochodzą słynne kafelki, białoniebieskie, oryginalne, będące charakterystycznym elementem tego kraju, podobno zwłaszcza jego stolicy? Może wówczas moje wrażenie nie byłoby tak negatywne i gwałtowne.
Słodkie desery sprzedawały tam dwie osoby z trzech mis, pełnych zastygłej mazi w kolorze białym i beżowym. Mazia wbrew mało zachęcającej nazwie, którą jej nadałam była smakowita i kusząca. Deser w białokremowym kolorze podawał starszy pan z siwą brodą, w okularach o bystrym i inteligentnym spojrzeniu. Jego ubranie tradycyjne, shelvar kamiz czyli długa koszula z rozcięciami po bokach i luźne bufiaste ściąganie sznurkiem spodnie brudne było niesamowicie od pracy przy słodyczach, od kurzu przylegającej ulicy. Starzec zyskał w ustach Nadira miano Pakistańskiego milionera. Mówimy o rupiach, wciąż o rupiach! Był on rupiowym milionerem, co mimo wszystko zyskiwało mu uznanie w moich oczach. Ten zapracowany człowiek, który o pierwszej nad ranem wciąż doglądał biznesu, co więcej, sam własnoręcznie zajmował się sprzedażą swojego słodkiego produktu – papki ze sproszkowanego mleka oraz drugiej papki podobnież z mleka, jednak o smaku migdałów i pistacji, gęstszej i słodszej. Słodycze wyrabiane z mleka są najpopularniejsze w Pakistanie, a właściwie mleko jest niemal zawsze podstawowym ich składnikiem. Mleko. Przewożone w bańkach, przypominających zgoła polskie starodawne dziś być może używane jeszcze na wsiach, mleko rozwożone wozami zaprzężonymi w wielblądy, osły lub ludzi; mleko świeżo każdego ranka od krowy kozy lub wielbłada, dowożone do sklepików i sprzedawane w kartonowych pudełkach, albo dowożone bezpośrednio pod drzwi domostw co bogatszych obywateli; mleko, z którego zbierano śmietankę i tę jedzono jak smakowite smarowidło zamiast masła, z tostami, z miodem; mleko, z którego wyrabiano naturalny bez dodatków jogurt, a tym zajadano się jak najlepszym w świecie deserem. I niepoliczone mnóstwo rzeczywistych deserów, ciastek ciast i apetycznych papek wyczarowywano z mleka z przyprawami barwnikami i dodatkami w postaci bakalii. Nie on jeden staruszek milioner swoich milionów dorobił się dzięki słodkościom. To była mniemana dzielnica milionerów, co kilka metrów wskazywał mi Nadir innego zapracowanego człowieka, który jedynie inteligencją spojrzenia i szlachetnością rysów pozwalał uwierzyć, że może być on w istocie posiadaczem bogactw, o jakich wielu śni. Pracoholicy. Zamiast budować domy, kupować samochody, zamiast opuścić państwo utrapienia, biedy i korupcji, oni wciąż stali w pyle przydrożnym, każdy przy własnym straganie. O ich świetności świadczyły kamienice nieopodal, fantazyjne balkony i falbanki ozdobne, była to jednak świetność miniona. Ci właściciele kamienic nie starali się ich restaurować, malować odnawiać. Nikt nie próbował naprawiać i uprzątać dróg dojazdowych, i głownej wielkiej ruchliwej komercjalnej alei zwanej Burns Street. Nikt nie naprawiał działającej wciąż przecież poplątanej pajęczyny kabli elektrycznych zawieszonych jakby ręką artysty, fantazyjnie, na czubku słupów betonowych. Ci ludzi żyli tak jak żyli onegdaj, pieniądze nie zmieniły ich stylu życia. Pytanie – dlaczego. Pakistan nie toleruje managerów – było odwieczną odpowiedzią Nadira. Nie istniała możliwość powierzenia biznesu lojalnemu pracownikowi. Nie istniała możliwość odpoczynku dla milionerów-sprzedawców w brudnym odzieniu. Nie ufali nikomu. Najlepszym odpoczynkiem i rozrywką była praca. Druga możliwa odpowiedź – Pakistan, państwo policyjne i państwo pełne niebezpieczeństw, korupcji, państwo o wysokim wskaźniku przestępczości nie pozwalało, aby bogaci ujawnili się jako bogaci, bez ryzyka utraty dóbr nabytych. Potwierdzał to przypadek rodziny Nadira, która posiadał znaczną ilość pojazdów czterokołowych, każdy z nich był jednak zdezelowany, stary i niepozorny. No possibility to show off. Stary ogromny wygodny dom mieszczący kilkupokoleniową rodzinę chroniony był w dzień i w nocy przez czujniejszego niż system alarmowy strażnika, o wyglądzie przywołującym na myśl tak licznych w mieście uzbrojonych żołnierzy w wojennych mundurach khaki.
Milioner w brudnym odzieniu podał nam kolejną porcję słodkiej masy z bakaliami umieszczonej fantazyjnie w dwu złożonych razem jak muszelki i zawiązanych nicią glinianych miseczkach. Otworzyć trzeba było zawiniątko, opróżnić obie miseczki i wyrzucić glinianki. Ja jednak, na przekór zdziwionym spojrzeniom obserwatorów, schowałam gliniane naczynia jednorazowego użytku do torebki. Staną się świetną podstawką na świeczkę, albo kadzidełko – myślałam. Po chwili opuściliśmy cukiernię, aby udać się na poszukiwanie kolejnego ciekawego straganu lub restauracyjki w miniaturze. Znów gruzy, kurz, omijanie autobusów i rykszy. Po lewej stronie wyrósł przed nami nieoczekiwanie wóz pełen glinianych tradycyjnych naczyń – ruchomy stragan, przenośne miejsce pracy. Sprzedawca, widząc nasze zainteresowanie, przesunął się nieco w kierunku latarni, i brzegu ulicy, tak aby stanąć w kręgu światła. Dostrzegliśmy pięknie malowane misy, miseczki, dziwne skarbonki w kształcie dzbanka, maleńkie do niczego nieprzydatne wiązane w paczki zestawy słoiczków i wazoników, ozdobione agresywnie kolorowymi prostymi wzorami liniowymi. Dostałam dużą ręcznie malowaną misę skarbonkę i wazoniki. Wszystko razem nie kosztowało więcej niż dziesięć złoty – zapewniał mnie Nadir. – I spójrz, ta misa służy do przygotowywania jogurtu. Kosztuje jedynie złotówkę! – przeliczał szybko nakłaniając mnie jednocześnie do zrobienia kolejnego zakupu. Za nic nie miałam płacić. Byłam rozpieszczana. Nie myślałam wówczas przecież o powrocie ani o trasporcie do Polski, kruchość i delikatności rzeczy, które kupowałam, które miały zaludnić moje nowe mieszkanie, nie była problemem. W ogóle nie myślałam o Polsce, wierząc, że tu w Pakistanie była moja ostateczna przystań, wierząc zapewnieniom Nadira o wspólnym życiu, ślubie i rozwiązaniu wszelkich dotychczasowych problemów. Polska była odległa. Jedyny moment, paradoksalnie, w którym przypomniałam sobie o niej to był smak gorzki paan czyli przysmaku pakistańsko-hinduskiego. Przypomniały mi się opisy z książki młodego chłopaka, Polaka, podróżnika i prezentera stacji radiowej, który pojawiał się w ambasadzie, gdzie pracowałam ostatnio w Polsce, kilkakrotnie prosząc o wyrobienie wizy. To ja tę wizę pakistańską autorowi Masali pracowicie wypisywałam i wklejałam do paszportu. To ja tam w ambasadzie w przerwach w pracy czytywałam ukradkiem właśnie jego książkę, gdy madam ambasador, jak ją wszyscy nazywaliśmy wychodziła na spotkania. Masala opisywała również jeden z rodzajów paan. Czym był jednak ten smakołyk Hindusów? Posiadał on wiele wersji smakowych, które różniły się zawartością. Podstawą był zawsze liść – twardy sztywny listek drzew, jakie spotyka się jedynie w krajach o ciepłym klimacie. To był liść rośliny zwanej betel, która właściwościami przypomina tytoń. Nigdy nie udało mi się porozumieć co do szczegółów i zawartości która była zawsze tak zmienna zależnie od humoru sprzedającego i życzeń kupującego – zresztą sprzedawcy paan zwykle nie posługiwali się biegle językiem angielskim, a rozmowa z Nadirem nie przynosiła również efektów. Nie znał on nazw angielskich poszczególnych przypraw ziół roślin. Paan do dziś jest więc swojego rodzaju enigmą. W mały zielony listek zapakowane były przyprawy – zieleń posmarowana klejem roślinnym, glue, jak pierwotnie nazwałam wyciąg z kokosa, lepki płynny ale pozwalający rozpoznać strukturę owocu. Tę białą mazię przysypywano zwykle nasionami kopru, nasionami anyżku. Dodawano kilka ziaren kardamonu, zdarzały się nawet i goździki. Następną warstwę stanowiła zwykle swojego rodzaju konfitura z wiśni – kwaśna, zamiast niej pojawiała się czasem lepka słodka konfitura z płatków róży. Na koniec przysypywano miksturę niezidentyfikowaną sypką substancją, która przypominała mi sproszkowaną korę drzewa. Do dziś nie odgadłam co to było. Nie rozpoznałam smaku. Jakże jednak mogłam go rozpoznać, jeśli po delikatnym i ostrożnym nadgryzieniu paan żołądek zmusił mnie do wyplucia nie połkniętego kawałka. Gorycz i słodycz jednocześnie w niespotykanym natężeniu były dla mnie granicą smaku nie do przekroczenia. Niestety nie byłam przyzwyczajona do palenia papierosów. Nigdy nie próbowałam wypalić choćby jedno cygaro. Moje doświadczenia z paleniem trawki były znikome i nieefektywne. Nie potrafiłam się zaciągać. W dziedzinie używek byłam więc największym na świecie laikiem. A betel zdał mi się paskudztwem nie do opisania, przeciwko któremu buntował się żołądek. Zabrałam więc posłusznie pozostałą część liścia z zawartością, postanawiając w duchu na kilka chwil ponowić próbę konsumpcji, zahipnotyzować żołądek i kubeczki smakowe. Efekty moich starań mizerne były jednak – nie stałam się rasowym podróżnikiem, który każde doświadczenie przyjmie i każdej egzotycznej potrawy spróbuje. Jedyny paan jaki udało mi się w całości skonsumować był ten, jaki serwowano specjalnie dla dzieci w restauracji zwanej Village. Gorzkość liścia zabijały podwójne wielkości konfitury z wiśni i płatków róży, z dodatkiem nasion anyżku w otoczce słodkiej cukierkowo-cukrowej. W tej właśnie tradycyjnej restauracji Village, tuż nad brzegiem szarego w kolorze jak jego plaża, oceanu, podawano słodki przyrządzony specjalnie dla dzieci i turystów, paan. Ten zjadłam idąc w ślady małej Safii. Rozbawiła mnie jej błoga mina po pierwszym ugryzieniu listka z mieszanką dla mnie wybuchową. Rozbawiła mnie tak jak zachowanie małego dwuletniego Shahida, który również próbował włożyć sobie do buzi nieporadnie kawałki liścia, który niesfornie rozpadał się na kawałki. Całość należało przecież dobrze ścisnąć i na raz najlepiej wsunąć do ust i żuć, żuć. I połknąć. Shahid wolał jednak wrócić do słodkich jak ulepek pakistańskich lodów na patyku zwanych kulfi. Lodowy ten przysmak gumowy był odrobinę w smaku i mdły. Wytwarzany z mleka w proszku i śmietany, smakował mimo wszystko odmiennie od znanych mi europejskich lodów śmietankowych. Village, restauracja, która miała swoje odpowiedniki w innych regionach Pakistanu, była w istocie połączeniem skansenu, muzeum i restauracji serwującej kuchnię tradycyjną pakistańską. Potrawy wybierać można było na zasadzie bufetu. Kącik zup, kącik dań głównych i deserów. Krążyłam pomiędzy nimi w towarzystwie Nadira, który tłumaczył mi sposób spożywania i opisywał zawiłości smaku odpowiednich potraw, zanim jeszcze zdążyłam włożyć je do ust. Kurczak i mięso karahi, czyli w pomidorach, przysmak typowy dla Karachi czyli nihari – ciemnobury sos z kawałkami mięsa; rozmaite potrawy warzywne zwane bhadżi. Dodatki, warzywa, chutney czyli sałatki i konfiturki na ostro i ten chleb. Wyśmienity pakistański chleb w rozlicznych jego odmianach. Chleb o okrągłym lub owalnym i płaskim kształcie. Naan roti albo paratha. Mimo moich mdłości – efektu przyzwyczajania do pakistańskiej flory bakteryjnej, lekkiego jeszcze bólu żołądka, nie potrafiłam odmówić sobie spróbowania każdej z potraw. Wiele z nich znałam już wcześniej. Nie tknęłam więc zupy z kości, której smak odkryłam już dawno w USA i którego to smaku nie tolerowałam. Zajadałam się jednak dwukrotnie dziwacznym deserem, w momencie gdy mój żołądek pękał już niemal z nadmiaru. To woda woda. Przekonywałam jednak samą siebie na widok deseru typowo pakistańskiego, którego składnikami był podłużny lód kulfi polany sosem mlecznym o smaku halvy czyli zupy-papki z przesłodkiej kaszy manny; kolejną warstwą deseru były cieniusieńkie kluski zwane vermicelle, łyżeczka słodkich owocowych w smaku mokrych ciemnych nasion, które przybierają postać galaretowatą po całonocnym pobycie w szklance wody, oraz polewa w postaci syropu Rooh Afza. Syrop wytwarzany był z owoców czerwonych, ziół, płatków róży, anyżku i szeregu innych składników, których nazw nawet nie starałam się zapamiętać.
Znakomite jedzenie w wiosce pakistańskiej Village spożywać można było w tradycyjnie urządzonym wnętrzu. Meble typowe dla regionu Sind, ciężkie ale jednocześnie pełne gracji, drewniane rzeźbione. Wnętrze dopracowane w każdym szczególe, rzeźbienia i pokrycie siedzenia tradycyjnymi materiałami nawet w przypadku wysokich fotelików dla odwiedzających restaurację wraz z rodzicami szkrabów. Przy wejściu u sufitu zawieszony tradycyjny stary wiatrak, czyli usztywniona zawieszona pionowo prostokątna płachta kolorowego kilimu czy koca, który poruszany miarowo wprzód i w tył wprawiał powietrze w ruch i chłodził tak jak chłodzą dziś znane wszystkim wiatraki, obecne w każdym domu pakistańskim, w każdym pokoju, w każdym biurze. Po prawej we wnęce muru nad drzwiami w holu rząd prześlicznych lalek ubranych w tradycyjne pakistańskie stroje. W całym obszernym wnętrzu dekoracyjnie ustawione elementy zastawy, dzbanuszki, wazoniki z mosiądzu i przepiękne w kształcie fantazyjne lampy. Na ścianach obrazy – wizerunki ludzi, pejzaże Pakistanu, szkice i zdjęcia. Niezapomniane wnętrze urządzone ręką wytrawnego dekoratora.
Ja jednak myślałam już wóczas jedynie o wystroju apartamentu, który mieliśmy nazajutrz obejrzeć i wynająć. Myślałam o nikah czyli ślubie który uroczyście w urzędzie odbyć miał się tego samego dnia, po południu. Byłam szczęśliwa, jednocześnie nie mogąc stłumić w sobie poczucia satysfakcji i triumfu, które to uczucia zdawały mi się niskie i niemądre. Dlaczego nie mogłam się ich pozbyć?
*
Poranek wstał ospale i samotnie w pokoju gościnnym rodziny Nadirów. Rodzice wyjechali, miałam więc okazję pozna smak Rabii w urządzaniu wnętrza jej przestrzeni mieszkalnej. Późne śniadanie. Kawa i grzanki. I potem ta rozmowa już u mnie w pokoju, w tym pokoju gościnnym ze ślepym oknem. Sam na sam z nim. Pakowałam walizkę. Tego dnia miałam się przenieść do nowego mieszkania. Mojego nowego mieszkania. Usiadł na wprost mnie na fotelu. Spoglądał przez chwilę w milczeniu, czekając czy odezwę się pierwsza. Wyglądał na zmęczonego. Cztery godziny snu nie były wystarczające po nieprzespanej nocy, którą spędził zapewne w biurze przed komputerem.
– Czy jesteś szczęśliwa? – usłyszałam jego cichy głos jakby nie miał siły mówić.
– Myślę, że tak… – zawahałam się.
– Czy coś jest nie tak?
– Nie nie. Ale powiedz mi… powiedz, jak wyobrażasz sobie teraz nasze życie? Twoja rodzina będzie tuż obok. Kiedy zamierzasz im powiedziec? Wiesz, myślałam o tym, aby…
– O czym ty mówisz? Dla mnie nic się nie zmieni. Będziesz miała dokument ślubu, kontrakt, wszystko tak jak chciałaś, ale ja nie zamierzam nic mówić rodzinie. Nie teraz. Tego nie można w ten sposób załatwić!
– Mówisz tak od dwu lat, Nadir! Jak długo można czekac? A jeśli urodzi się nasze dziecko, również będziesz chciał je ukrywać? Przecież to absurd!
– A kto mówi o dzieciach? Ja zdania nie zmieniłem. Uważam, że jeszcze nie czas na dzieci. Za wcześnie. W ogóle to nie jest dobry pomysł. Ile razy ci to już mówiłem?
– Za kilka godzin będziemy małżeństwem wedle prawa pakistańskiego i muzułmańskiego. Nie możesz mi zabronić noszenia twoich dzieci. To nie jest nawet zgodne z zasadami sprawiedliwości w poligamii, w islamie. Nadir, myślałam, że zmieniłeś zdanie, że ten ślub jest dla ciebie tak samo ważny jak dla mnie, że zaczynamy nowy etap?
– Myliłaś się więc. Dla mnie nic się nie zmieniło.
– Rozumiem. Przykro mi, ale uważam, że jeśli nie chcesz mieć ze mną dzieci, ten zwiazek jest pusty i nie ma sensu, wracamy do punktu wyjscia i zaprzeczenia zasadom islamu. Nadir, dlaczego nie możesz zrozumieć, że ja nie czuję się spełniona jako kobieta w układzie jaki mi proponujesz? Nie, nie mogę się na to zgodzić.
– Jak sobie życzysz. – podniósł się z fotela, jego spojrzenie było zimne, wiedziałam, że skrywał pod nim urażoną dumę i rozgoryczenie. Wiedziałam, że za kilka godzin przemyśli to, co się między nami rozegrało i będzie błagał o wysłuchanie i przebaczenie, zapewniał o miłości, będzie prosił o czas, o kolejne dni miesiące lata cierpliwości, oczekiwania. Oczekiwania na co? Nie chciałam wiedzieć. Już zdecydowałam.