Chłopcy i złota futbolówka

– Co tu taki bałagan? – wrzasnęła mama, spoglądając w prawo i w lewo, do pokoju jednego i drugiego syna, próbując wyjść do przedpokoju. Jednak było to praktycznie niemożliwe. Cała przestrzeń zasłana była przeróżnym asortymentem samochodzików, plastikowych dróg samochodowych, pociągów i torów kolejowych, książkami kartonowymi, papierowymi, i gumowymi przywleczonymi z łazienki, i ostatecznie – pluszakami.

– Budowaliśmy miasto – zaczął tłumaczyć ośmioletni Franek.

– Yy – dodał mały Piotruś, pokazując tory kolejki

– I mieliśmy budować linię kolejową, ale napadła na nas banda niedźwiedzi i ..

– Yy! Yy ! – pokazywał pluszaki podniecony Piotruś.

– Przecież zamknęłam się w pokoju tylko na dwadzieścia minut..

– pół godziny – doprecyzował zawsze dokładny Franek

– Dobrze, pół… Franusiu, obiecałeś, że będziecie się świetnie i spokojnie bawić, gdy ja piszę – szepnęła mama z wyrzutem

– No to przecież bawiliśmy się świetnie! Piotrek był zadowolony! – obraził się i zacisnął zęby Franek – A ty nigdy nie jesteś zadowolona! – wrzasnął jeszcze

– Franio.. mamy tylko kilkanaście minut na sprzątanie, albo nie zdążymy poczytać przed snem.

– No i dobrze! Głupia jesteś! Nie chcę czytać z tobą! Żebyś się zamieniła w jakieś paskudne zwierzę! – Franek podniósł złoto- pomarańczowa piłkę, którą mama wydobyła niedawno ze strychu i pozszywała. – Włożyłam w to dużo serca tej nocy – tak powiedziała wczoraj – I faktycznie, piłka wyglądała jak nowa, choć miała wiele lat, bo należała jeszcze do jej dziadka. Ale teraz Franek o tym nie pamiętał i z całej siły cisnął ją w kąt, a potem kopnął stojące mu na drodze kolejki i samochody, i trzasnął drzwiami swojego pokoju zamykając się w środku. Mama poszła za nim i powiedziała gniewnie co myśli na temat takich wyrażeń, wrzasków i trzaskania drzwiami. Po chwili jednak pożałowała zbyt wielu ostrych słów. Młodszy syn zaczął płakać.

Młodszy to Piotruś. Ma dwa lata i ma prawo płakać, jak każdy w sumie. Kocha kabelki i samochody. Starszy to Franek. Ma osiem lat i nie interesuje go nic poza konstrukcjami lego. Mama ma na imię Małgosia i zwykle jest łagodna. Chyba, że wpadnie w gniew. Tak jak przed chwilą. Na szczęście taki gniew szybko mija.

I tak też się stało. Nastała cisza i po dziesięciu minutach zniknęły zabawki z podłogi w przedpokoju i w pokoju Piotrusia, a Franek wynurzył się ze swojego oświadczając, że posprzątał. Faktycznie, klocki lego były równiutko poukładane pod ścianami, a inne zabawki zgarnięte na wielką górę w jednym z kątów.

– Jutro? – pokazała mama ruchem głowy stertę zabawek, porozumiewawczo spoglądając na Franka

– Tak, jutro. Chcę przeczytać to – podał mamie książkę z bajkami i legendami.

-Wskakuj więc w piżamę, pucuj zęby, ja będę za chwilę gotowa z Piotrusiem. Czytamy w jego pokoju.

To była ciekawa, niedługa, ale wystarczająco długa bajka, aby posiedzieć obok mamy i poprzytulać się do niej w łóżku. Tej nocy Piotrkowi śniły się żaby, złote piłki, i całe szeregi księżniczek i książąt. Było tam też jezioro, w którym się topił. I wtedy obudził się z krzykiem. Wołał mamę, ale ona nie przyszła. Położył się w ciemności, zamknął oczy i po chwili już znów spał.

Następny dzień wstał pełen słońca. Zajrzało ono przez szparę pomiędzy zasłonkami do pokoju Franka i wtedy usłyszał alarm w telefonie mamy. Nikt go jednak nie wyłączał. To było dziwne. Mama zaspała, a tu już szósta trzydzieści. Po chwili, do pokoju Franka przybiegł Piotruś

– Yyy- próbował coś Frankowi pokazać.

– Daj spokój, najpierw chcę zajrzeć do kalendarza. – i pobiegł do kuchni – Dziś 20 marca, równonoc wiosenna – czytał stojąc nad stołem – Aha, to był kiedyś początek roku – przypomniał sobie, co mówiła mama – Międzynarodowy Dzień Astrologii i Światowy dzień poezji. – czytał dalej – Mamo! Mamo! Dziś jest dzień poezji! Musisz napisać wiersz! – Franek krzycząc, wbiegł do pokoju mamy, ale łózko było puste, tylko jakieś dziwnie mokre od śluzu.

– Piotruś, gdzie jest mama? – zapytał brata, który stał na stołku przy otwartych drzwiach wejściowych i manipulował przy kluczach.

– Yy – pokazywał młodszy, ale Franek nic nie rozumiał

– Wyszła do sklepu?

– Yy, mama – pokazał po chwili łazienkę i podbiegł do wanny patrząc znacząco na Franka.

– Mama wzięła prysznic… – domyślał się brat – A potem poszła do sklepu? I nic nam nie powiedziała?? – Franek był zagniewany, próbując coś zrozumieć. Chodził od łazienki do drzwi wejściowych, trochę bez sensu. Czuł się zagubiony. I czuł coraz większą złość. I może strach. Coś mu się nagle potoczyło pod nogami. – Ech, znowu ta piłka! – podniósł ją – Wcale nie jest taka złota i taka ładna, jak mi się zdawało. A myślałem, że to będzie czarodziejska futbolówka – patrzył na nią rozżalony. – Piotrek, jest już siódma, a ja jestem głodny! Gdzie jest mama? – zbierało mu się na płacz – żebyś choć ty mówił jak duży. Żebyś choć byś większy, jak ja, poszlibyśmy do tego sklepu zobaczyć czy mama tam jest.

W tej chwili usłyszał zamiast zwykłego „yy” zmieniony trochę głos brata

– Mama może wcale nie poszła do sklepu. Słyszałem jak rechotała. No zupełnie jak ogromna żaba. Albo raczej ropucha. Pamiętasz, mama mówiła jaka jest różnica… – Piotrek przerwał, bo brat rzucił się na niego zaskoczony

– Ty ty! Piotrek, ty jesteś duży! Ile masz lat?

– Nie wiem. A ty ile? Jestem taki duży jak ty! Popatrz! – okręcił się przed lustrem.

– To ta piłka jestem pewien – Franek patrzył jak zahipnotyzowany na złoto-pomarańczową piłkę, którą trzymał w ręku.. – Piotrek, mama w coś się musiała zamienić. Ja… jejku, zamieniła się w zwierzę! To ta piłka… – krzyczał chaotycznie Franek.

– W ropuchę może się zmieniła. Bo ja ją widziałem, ona mówiła rech rech. I była naprawdę wielka jak pół człowieka. Wskoczyła do wanny, wzięła prysznic, a w tym prysznicu zjadła tego pająka, który tam sobie mieszkał i mama, znaczy ta poprzednia, zawsze starała się go nie polać… Więc ta mama ropucha wyciągnęła język i było po pająku.. Pół sekundy. Potem wylazła, pogładziła mnie po głowie, puściła całusa i pokazała na drzwi. Otworzyłem jej, bo nie pamiętała gdzie położyła klucze. Trochę skakała, ale bardziej człapała. I zniknęła na dole. Chyba nie wsiadła do windy tylko zeszła schodami.

– Schodami… – zamyślił się Franek – no, chodziła, bo to była ropucha. Ropuchy raczej mało skaczą. Pamiętasz? Piotrek musimy ją znaleźć. Gdzie ona mogła pójść? Do sklepu?

– Ja myślę, że nad staw. Ropuchy lubią wodę.

– Dawaj, idziemy nad staw. Klucz pod wycieraczkę.

– Weźmy piłkę! – zaproponował Piotruś

– O tak, futbolówkę, koniecznie! – zgodził się Franek

Franek i Piotruś mieszkali w małym miasteczku, które miało szczęście posiadać stary park. A w tym parku był sporawy staw, cały porośnięty tatarakiem, w którym mieszkały cały rok kaczki i łabędzie. Chłopcy pomyśleli, że z pewnością żaby i ropuchy też tam miały swoje mieszkanie.

Tuż przed stawem rozciągał się wspaniały trawiasty teren, stworzony do gry w miękką piłkę.

– Gramy? – Franek już wyciągał z plecaka sprzęt i rzucał w kierunku brata. Nie zamierzał przepuścić takiej okazji. W końcu nie wiedział jak długo jego mały braciszek będzie fajnym ośmioletnim bratem.

– A mama?

– Gramy! Mama poczeka. – i piłka już toczyła się po zielonym boisku.

Do czasu…

– Patrz co robisz, łamago! – krzyknął przerażony Franek, obserwując jak złoto-pomarańczowa piłka szybuje łukiem nad stawem i w końcu znika w gąszczu tataraku. Chłopcy pobiegli nad brzeg. Franek odważnie wszedł do wody po kostki, ale zaraz wyskoczył.

– Jest lodowata! I co teraz? To twoja wina! – rozżalony i zagniewany siadł nad brzegiem i ze złością wrzucał do wody kamienie, nie starając się nawet poprawnie puszczać kaczek. Piotrek siadł za nim. Nagle woda poruszyła się

– Widziałeś? – powiedział Piotruś

– Co ? – Piotruś nie zdążył odpowiedzieć, gdy całkiem z boku, w zaroślach usłyszeli rechot i potem wyraźniej już pytanie. Na wysepce siedziała sporej wielkości szara ropucha, ale nie aż tak wielka, jak ta zaczarowana, o której opowiadał rano Piotruś.

– Czego potrzebujecie? Jeden z was z taką złością rzuca kamienie, że na dnie piasek aż tańczy.

– Przesaaadzasz.. – zaczął Franek, ale Piotrek szturchnął go w ramię, więc brat ucichł

– Czego potrzebujecie? – ropucha ponowiła pytanie

– Wpadła nam do wody piłka – poskarżył się Franek

– I zginęła nam mama. Może widziałaś? – odważył się zwierzyć Piotruś, który nagle poczuł wyrzuty sumienia i tęsknotę za mamą. Przecież po to tu przyszli, nad ten staw!

– Mamy nie widziałam. A jak wygląda? Ale piłka i owszem. Leży tu gdzieś. Słyszałam plusk na środku stawu. Mogę wam ją wyciągnąć pod jednym warunkiem…

– Znamy te numery, znamy! – przerwał opryskliwie Franek, który przypomniał sobie czytane ostatnio baśnie – nikogo nie będę całował, a zwłaszcza ciebie. To jest obrzydliwe. I ty też jesteś paskudnie brzydka. I jeszcze musiałbym się z tobą żenić! Zresztą obejdzie się. Mamy w domu drugą piłkę. Chodź Piotrek. – Franek wstał, jednak Piotruś siedział na trawie jak zaczarowany i wpatrywał się w brzeg stawu.

– Ale mama… Nie idę nigdzie bez mamy. Zresztą popatrz, ten staw jest jakiś inny dziś, spójrz tu – wskazał palcem na brzeg na którym tańczyły niezliczone odcienie pomarańczu i czerwieni. Słońce chowało się za tatarakiem. Chłopcy usłyszeli rechot..

– Hmm, nie wiem kto wam opowiedział takie smutne historie. Wasi bracia ludzie na ziemi zmienili tę tysiącletnią opowieść, tak że stała się dla ciebie źródłem odrazy. Może przez wieki jej zapis uległ zepsuciu. A może celowo ktoś tę opowieść przeinaczył. To źle. Bo to jest piękna baśń. A każda baśń musi być piękna i musi mieć głęboki sens. Nie pamiętam, by ktoś kazał komukolwiek żenić się z ropuchą. Ale jak chcecie chłopcy. Ja idę już spać, ale jeśli zmienicie zdanie, wrzućcie do wody coś jeszcze, co do was należy i powiedzcie „Chcemy zejść po schodach…”

Ropucha znikła bezgłośnie. I wtedy właśnie chłopcy zdali sobie sprawę, że zupełnie nie zrozumieli co miała na myśli.

– Coś co do nas należy? Czyli co? – zastanawiał się Piotruś. – nic już nie mamy

-Nie wiem, głodny jestem, nie mogę skupić myśli – Franek zrezygnowany usiadł – Ej, słuchaj, przecież mamy plecak. O rany, ale gdzie on jest?? – zawołał przestraszony

A plecak, taki wspaniały plecak, prezent od ojca, pozostał gdzieś pośrodku boiska, a może gdzieś pod jakąś ławką. Żaden z nich nie pamiętał dokładnie. Nad stawem gasły ostatnie blaski słońca. Ale parku nie przykrył jeszcze mrok. Chłopcy najpierw gorliwie, potem już desperacko, szukali wszędzie plecaka. Jednak nigdzie nie było nawet śladu. W końcu zmęczeni przysiedli pod drzewem z tyłu stawu, wtulili się w siebie. Byli tak skuleni i mali, że z daleka ledwie było ich widać. Może i lepiej, bo właśnie przejeżdżał tamtędy samochód policyjny. Chłopcy spojrzeli sobie w oczy. – Idziemy do domu? – rzucił pytająco Franek

– Nie

– Masz rację. Trzeba znaleźć plecak. I nawet wiem już gdzie jest! Jaki ze mnie osioł! Przecież sam go wcisnąłem pod ten przysadzisty krzak na skraju boiska. Czekaj tu na mnie.

Franek wrócił po chwili, zadyszany, ale z błyskiem w oku. Na ramieniu miał plecak, a w dłoni – bułki kajzerki. Wyciągnął też dwa jogurty, i dwa batoniki, które wrzucił w domu na czarną godzinę.

– Zimno mi – poskarżył się Piotruś

– Mi też – przyznał się brat

– Pokaż plecak, masz tam coś jeszcze?

– Co chcesz zrobić ? – zaniepokoił się Franek chowając za siebie plecak. – chyba nie uwierzysz tej ropusze, to szaleństwo. Mama na pewno jest już w domu.

– No nie wiem. Wtedy widziałem w stawie taki dziwny obraz, jakby schody. Jak chcę tam zejść. Ja wiem, że mama tam jest. Chodź, rzucamy plecak. Wiem, że go uwielbiasz, ale nic innego nie mamy – głos Piotrusia był tak stanowczy, że Franek cofnął się o krok. Takiego brata nigdy nie słyszał. Ale ostatecznie, takiego brata znał dopiero od kilku godzin. Postanowił mu zaufać. Ostrożnie podał bratu plecak.

Nad stawem zapanowała nagle wielka cisza. Ptaki przestały się wydzierać. Cisza senna. Cisza nocy. Ostatnie blaski dnia chowały się za tatarakiem.

Piotruś rzucił plecak. Przedmiot przez chwilę unosił się na powierzchni, i nagle coś go wciągnęło w głąb. Plusk. I spokój.

Park zasnuł zmierzch. Kontury drzew majaczyły w ciemności, jednak przed ich oczami woda zaczęła mienić się jasnozielono. Podeszli bliżej. Woda stawała się przezroczysta, ukazując na wskroś swoje wnętrze. Widzieli jakby za szybą akwarium, na dnie, pływające małe i większe ryby, żaby i ropuchy zagrzebane w błocie. Zrobili jeszcze jeden krok, dotykając niemal brzegu i wtedy woda zaczęła im uciekać spod stóp, w głąb. Zupełnie jakby jakiś wir zassał ją gdzieś do dna. Wtedy zobaczyli przedziwne, zielone schody, które wcale nie były mokre. Schodziły być może na samo dno jeziora, ale dna nie było widać. Tylko zakręt schodów. W oddali.

– Ja tam nie wejdę. To niemożliwe. No i w ogóle, co jeśli ta woda nagle nas zaleje. Pomyśl.

– Ja idę – powiedział Piotruś

– Dobra, sam nie pójdziesz. Schodź. – I wzięli się za ręce.

Nie żeby strach chłopców obleciał, choć czuli w sercu pewną mieszankę ekscytacji z lękiem. Nie strach to był, bo strach, czy ma duże czy małe oczy, pojawia się, gdy zagrożenie jest rzeczywiste, realne. A tu? Schody… Staw… I cóż tam mogło być za tym zakrętem? Tego nie wiedział nikt. Właśnie. I dlatego pojawił się w sercach chłopców lęk. Przed NIEWIADOMYM. I ten lęk właśnie zmusił ich do chwycenia się za ręce, co w innym przypadku, nigdy, ale to nigdy by się nie zdarzyło. No…może w tych dawnych czasach, sprzed kilkunastu godzin, gdy mały brat naprawdę był mały…

W innych okolicznościach Franek uznawał, że chłopakom po prostu nie wypadało trzymać się za ręce. Tak robiły tylko cykory. I dziewczyny oczywiście. One uwielbiały chodzić za rękę, pod rękę. I całować się. Blee… – Franek skrzywił się w myślach z obrzydzeniem. I wtedy właśnie poślizgnął się na jednym ze stopni, które niby nie były mokre, ani wilgotne, ani omszałe. Ale były marmurowo śliskie. Zupełnie jak posadzka w kościele, albo muzeum, albo na przedpokoju, gdy mama ją wypucuje specjalną pastą i każe jeździć w tę i z powrotem na specjalnych ręcznikach, aby się świeciła.

– Patrz pod nogi Franek! O czym myślisz? – wrzasnął przestraszony Piotruś – Uderzyłeś mnie w kostkę!

– Przepraszam. Bardzo cię boli?

– Trochę. – przyznał Piotruś

– Patrz! Widać już coś za tym zakrętem schodów. Szybciej! – I wtedy Franek puścił dłoń Piotrka i zaczął biec zafascynowany w dół schodów. Przeskakiwał po dwa schodki, jakby przyciągała go w dół jakaś magiczna siła. Nie słyszał nawet nawoływań Piotrusia, który został w tyle.

Bo Piotruś, nawet po cudownej przemianie, był nadal odrobinkę jednak niższy. Więc i nogi miał krótsze. A spodnie dresowe i bluza, mimo że rozciągnęły się trochę w czasie jego magicznej przemiany, i nie podarły, bo były z niezłej jakości, ale wiekowej ciuchlandowej bawełny, to wciąż jednak były jego starym zestawem ubrań do zabaw na podłodze, i teraz krępowały mu trochę ruchy. Próbował dogonić brata, także skacząc po dwa schodki. I w pewnym momencie..

– Oszalałeś??? Co ty tu… ? – wrzasnął Piotruś, ale zdanie urwało się, bo chłopiec już wpadał na Franka, który stanął jak wryty na zakręcie. Siła rozpędu sprawiła, że Piotruś nie zdążył nawet spojrzeć, co zatrzymało brata w pół drogi, bo obaj już leżeli pokotem. A obok narzekała przewrócona staruszka, próbując niezgrabnie podnieść się z posadzki.

– Ja pani pomogę – rzucił się Piotruś, zawsze uczynny, zawsze pierwszy do wyciągania naczyń ze zmywarki. Czego Franek po prostu nie znosił! I nie znosił wtedy mamy, która brata wychwalała, i Piotrka, który zgarniał wszelkie pochwały. A przecież on zwyczajnie PRZESZKADZAŁ. Gdyby nie wzrok mamy, gdyby nie to, że Piotruś naprawdę miał tylko dwa lata, byłby spuszczał małemu manto za każdym razem, gdy biegł do zmywarki. W końcu to był jego, Franka, obowiązek domowy, za który dostawał kieszonkowe.

Franek patrzył przez chwilę, jak Piotruś pomaga podnieść się staruszce. I wtedy jego wzrok padł na ciekawy przedmiot w kącie szerokich, marmurowych, seledynowo-zielonych schodów, które zasłane były w tej chwili suchymi, czerwonymi i czerwono-brązowymi liśćmi. Franka myśli przez chwilę pobiegły ku tym liściom. Czyżby wysypały się skądś? Przywiał je jesienny wiatr? – myślał – Zaraz jednak uwagę jego przykuł znów ten ciekawy przedmiot. Podniósł go.

– O, dziękuję ci, kochanie. – powiedziała staruszka do Piotrka – I tobie, mój drogi. Podniosłeś mój latawiec. Podasz mi go? – poprosiła , odwracają się w kierunku Franka.

– Skąd pani wie, przecież jest pani śle… znaczy, niewidoma? – rzucił rezolutnie, choć może niezbyt uprzejmie Franek. Ale nie aż tak nieuprzejmie jak mogło to zabrzmieć, gdyby się szybko nie poprawił, prawda?

– Moje uszy są bardzo wyczulone na każdy hałas. Latawiec jest drewniany. Usłyszałam jego specyficzny dźwięk, gdy podnosiłeś go ze schodów. – wytłumaczyła – a ty skąd wiesz, że jestem niewidoma

– To proste! Miała pani przecież taką opaskę na oczach. A teraz, jak pani się z oczu zsunęła podczas upadku, to widzę, że pani oczy są inne, niż nasze. Patrzy pani na nas zupełnie jakby nas tu nie było. To jest właściwie mało przyjemne uczucie. Człowiek zastanawia się co zrobić z własnymi oczami i czuje się dziwnie. I ma się ochotę podłubać w nosie, żeby sprawdzić czy pani naprawdę nie widzi. Bo jak pani widzi i tylko oszukuje, to na pewno natychmiast powie, że dłubanie w nosie jest niehigieniczne. – Franek przerwał swój wywód, czując że może za dużo powiedział. I znów jest niezbyt uprzejmy

Staruszka uśmiechnęła się – Jesteś sympatyczny i rezolutny. Zresztą dużo w tym prawdy. Też mam ochotę czasem podłubać w nosie, bo zapominam się, i myślę, że jak ja nie widzę to i inni mnie nie widzą. Miło mi was poznać chłopcy. Zwłaszcza może ciebie, Franku. Czy wiesz kim jestem?

– Jest pani staruszką z latawcem? – zaryzykował Franek

– Święta prawda. – roześmiała się – jestem panną z latawcem na niebie. A spotkałeś mnie, bo miałeś mnie spotkać. Czasem tylko po to człowiek schodzi tymi schodami. Albo po to żeby jeszcze raz spojrzeć na niebo, i zauważyć, że latawiec może wyglądać zupełnie jak waga, albo jeszcze coś innego… Spójrz na niebo jak stąd wyjdziesz, Franku. Każdy ma ogromną i zupełnie inną wyobraźnię.

A teraz powiem wam jak dalej iść. Za zakrętem jest kolejny zakręt, w przeciwną stronę. A potem będą dwoje drzwi. Czerwone i niebieskie. Otwórzcie te czerwone. – to powiedziawszy staruszka odwróciła się, pomachała im dłonią i powoli zaczęła wchodzić po schodach.

– Zaraz, ale skąd zna pani moje imię? – chciał wiedzieć jeszcze Franek

– Bo ja się tobą opiekuję, kochanie.

– A mną też? Mną też się pani opiekuje? – zapytał szybko Piotruś, który nagle poczuł się strasznie samotny i smutny

– Nie…tobą nie, ale nie martw się tym – głos staruszki umilkł i zniknęła im z oczu za zakrętem.

Piotruś znów wsunął swoją dłoń w dłoń brata. Franek nie zaprotestował, zamyślony. Zaczęli schodzić w dół. Wszędzie wokół otaczała ich zielonkawa woda. Do ściany wody zupełnie jak w akwarium podpływały ryby. Ta ściana nie była jednak ze szkła. A może była z niewidocznego szkła. To była ściana wody, która magicznie wciąż utrzymywała się w pozycji pionowej.

Ryby podpływały, wystawiały swoje pyski na drugą stronę w kierunku chłopców, spoglądały na nich ciekawie i odpływały. Chłopcy mogli zaś muskać wodę palcami, nabierać jej w dłonie, chlapać się nią i bawić. Piotrek spróbował nawet napić się jej prosto ze ściany wodnej. Miała słodki dobry smak. Niestety wciągnął także gałązkę wodorostów, które nie smakowały mu za bardzo. Wypluł je więc dyskretnie na schody i podsunął na sam brzeg przy ścianie, oglądając się za siebie wstydliwie, czy nikt nie widział tego gestu. Mama nie lubiła, gdy ktoś wypluwał coś na talerz, bo było niedobre. Choć zaraz potem przyznawała, że wolno czegoś nie lubić, ale trzeba pozbyć się tego DYSKRETNIE. Chłopcy nie do końca zrozumieli, co mama miała na myśli, ale mieli poczucie, że nie należy za bardzo drążyć tego tematu.

Wkrótce pojawiły się po lewej stronie czerwone, drewniane, solidne drzwi. W zamku tkwił klucz. A na drzwiach był odwrócony trójkącik.

– To tu. – powiedział Franek, przekręcił klucz i popchnął drzwi.

– Czekaj! – zatrzymał go brat – tu jest coś napisane, patrz – wskazał napis nad drzwiami – Uwaga! Tu kończy …się niebo połu..dniowe i zaczyna… niebo… północne. – czytał Piotrek

– A skąd ty umiesz czytać? – zapytał Franek, zaraz jednak pomyślał, że skoro brat w wyniku przemiany nabył umiejętności mówienia, to i czytanie otrzymał w pakiecie. Nie ma co, farciarz. Tak bezboleśnie wszystko dostawać gratis!

– Głupie pytanie. Ja już dawno umiem czytać. Co najmniej od kilku miesięcy. Trudno nawet nie umieć, jak mama wszędzie powywiesza te wielkie czerwone słowa, podsuwa je kilkanaście razy pod nos, aż do znudzenia. Ale patrzę na to, bo nie chce jej sprawić przykrości. Zresztą czasem są ciekawe, tylko mogłaby je częściej zmieniać na nowe…

– Pewnie nie ma czasu – wtrącił brat

– Poza tym słowa są we wszystkich naszych książkach. Patrzę na nie jak mama czyta.

– Mnie się wydaje, że umiesz, bo masz teraz osiem lat. Każdy ośmiolatek umie czytać.

– Wcale nie! Ty umiałeś jak miałeś pięć. A pamiętasz Karola? Jak on duka przy czytaniu, to nawet ja się zaczynam denerwować – zaprzeczył gwałtownie Piotruś

– Nie pamiętam Karola, ale fakt. Jak ty się denerwujesz, to już musi być naprawdę źle. – roześmiał się Franek. – Dobra, my tu gadu gadu, a drzwi otwarte. Idziemy brachu!

I weszli. A swoją drogą, nie zastanawialiście się jak to możliwe, że drzwi osadzone były w ścianie wody? Chłopcy się zastanawiali. W każdym razie zastanawiał się Piotruś.

– Wiesz próbowałem kiedyś napisać coś na wodzie i zupełnie mi się nie udawało. Jak oni to tu zrobili?

– Co?

– No, jak zrobili ten napis, no i te drzwi? – tłumaczył Piotruś wskazując palcem w górę, bo byli już na dziesiątym stopniu schodów w dół, za czerwonymi drzwiami. – czekaj, muszę to sprawdzić – odwrócił się i już biegłby w górę, gdyby go brat nie przytrzymał

– Hej! Nigdzie nie idziemy! Nie wiemy, czy wolno nam się cofać. Coś mnie zaczyna niepokoić. Napis był magiczny, jak wszystko tutaj. Poza tym woda to tylko takie kawałeczki czegoś małego, pod mikroskopem to wygląda całkiem inaczej. Nawet stół nie jest taki twardy, jakby się zdawało. Bo składa się z tych małych atomów i jeszcze czegoś mniejszego, ale nie pamiętam nazwy. Pal, zresztą, sześć nazwy! Idziemy na dół. – I właśnie wtedy, gdy wypowiadał te słowa przepłynęła im przed nosem ogromna, niebieskawa ryba. A może należałoby powiedzieć „przefrunęła”, bo przecież przed ich nosami wody nie było…

– Widziałeś to? – rzucił Piotruś – Franek nie zdążył jednak odpowiedzieć, bo nagle zaczął się krztusić i machać rękami, jakby coś krępowało mu szyję i ruchy.

– Pomóż mi to zdjąć ! – i Piotruś rzucił mu się na pomoc. Ostrożnie zaczął ściągać z brata cieniutką poplątaną ni to nić, ni to sieć, która wyglądała trochę jak żyłka. Była niewidoczna niemal, cienka ale mocna.

– Dziadek powiedziałby, że to jest KAPRON. – skomentował Franek

– Co?

– Nieważne. Ciągnij! – i obaj zaczęli delikatnie ściągać do siebie zwoje nici, takiej mocnej nici, że można ją było nazwać kapron. Każdy z nich ciągnął przeciwległy koniec. Tak było najlogiczniej, jak im się zdawało. W efekcie, po kilku chwilach, obaj chłopcy mieli w zasięgu rąk, na odległość metra, dwie piękne, ogromne, ale cudownie łagodne ryby, niebieską i żółtą. Choć właściwie trudno było to jednoznacznie określić, bo obie mieniły się wszelkimi kolorami. Jedna była jednak zdecydowanie jaśniejsza. Poczuli też wtedy łagodny wiatr, coś jakby powiew wiosny. Czuć było wyraźny zapach kwiatów, i słychać było daleki śpiew ptaków, który, jak sądzili, dochodził z góry, znad stawu.

– To złote rybki! – krzyknął zachwycony Piotruś.

– Fajnie! Umiesz spełniać życzenia? – rzucił Franek w kierunku jednej z nich

– Twoje nie. – odpowiedziała ta bardziej błękitna, którą przyciągał Piotruś. – Ale twoje tak – zrobiła ruch w kierunku Piotrusia

– To pewnie ty się mną opiekujesz! No przecież ktoś musi się mną opiekować, jak nie ma mamy, prawda? – ucieszył się Piotruś

– A sam nie możesz się sobą opiekować? – warknął Franek, który był trochę zły, że piękna ryba go zlekceważyła – lubił być w centrum uwagi.

– Będzie się sobą opiekował, gdy dorośnie. Będzie wyjątkowo dobrym opiekunem, nie tylko dla siebie – uśmiechnęła się ta bardziej żółta – Nie pytajcie mnie jak to możliwe, że ryba się uśmiechnęła, ale tak właśnie było.

– Mam życzenie – przerwał Piotruś – tęsknię za mamą i chcę ją już odnaleźć.

– To nie będzie takie proste. Wyraziliście już wcześniej pewne życzenie… – ryba spojrzała przeciągle na Franka, a ten zaczerwienił się i szybko odwrócił głowę – Ale to nic – ciągnęła dalej żółtawa – wszystko co ma swój początek, ma i swój koniec. Co stało się na górze, stanie się i na dole. Idźcie w dół schodami. Aż do niebieskich drzwi. Będą pewnie otwarte. Mama już na was czeka. Słuchajcie swojego serca, a znajdziecie ją bardzo szybko.

– Dziękujemy! – rzucili chłopcy i zeszli pośpiesznie w dół schodów. Bardzo chcieli się już przytulić do mamy. Schody wydawały im się teraz dłuższe niż zwykle, a stopnie wyższe. I zakrętów było co niemiara.

– Zaczyna mi się kręcić w głowie. I wiesz, jak zamknę na chwilę oczy to czuję jakbyśmy chodzili nie naszymi nogami, ale jakbym chodził w środku swojej głowy. I teraz wszystko strasznie mi się kręci – narzekał Piotruś

– Mi też trochę, ale nie marudź. Widzę już te drzwi, spójrz na prawo, tam – wskazał palcem majaczące w odległości jakich dwudziestu metrów w dole, półotwarte, połyskujące lazurowo małe drzwi.

– Są dużo mniejsze niż tamte – zauważył Franek

– Może i tak, ale na pewno są jakoś w tym samym miejscu co wtedy – skomentował Piotruś

– Co? – nie zrozumiał Franek, jednak po chwili obserwacji dodał – faktycznie, słuchaj , przecież my tu jakby już byliśmy. Ale one na pewno nie były otwarte. – zamyślił się – Ale hej! Czekaj na mnie – zawołał, porzucając obserwacje drzwi i terenu przed i za drzwiami, i pobiegł pędem za bratem, który pewnie, z uniesioną głową, zmierzał w dół schodów, jakby szedł za jakimś przewodnikiem.

Wkrótce obaj zobaczyli, że schody się kończą, a u ich stóp rozpościera się ogromna pusta sala. Jej posadzka była błyszcząca i mieniła się jak tafla wody. Chłopcy stanęli, gdy tylko skończyły się schody, nieco przestraszeni.

– Ta podłoga wygląda jak woda, nie wiem czy powinniśmy iść dalej. A co jeśli się utopimy? – analizował Franek

– Przecież ty umiesz pływać! Zresztą.. – zastanowił się – może ja tez umiem? Możemy sprawdzić. A poza tym, skoro jedna powierzchnia wody była do przejścia, to czemu druga ma nie być?

– Nie wiem. Mama mówi, że czasem rzeczy wydają się być inne niż są. – przypomniał sobie Franek

– O, no właśnie! Więc to być może w ogóle nie jest woda. Spójrz – Piotruś dotknął przezroczystej niebieskiej, wodnej posadzki, a ta zmarszczyła się zupełnie jak tafla jeziora, ale stopa chłopca pewnie trzymała się na jej powierzchni – zobacz zobacz! Stoję i nie tonę. Ale zajefajne uczucie – śmiał się Piotrek

– Ja też chcę – Franek dołączył do brata i obaj bawili się ślizgając się tam i tu, jak po lodzie, który odrobinę się roztopił, a woda chlustała wesoło na boki. Tym razem jednak Piotruś przerwał zabawę mówiąc

– Hej, mieliśmy szukać mamy. Czuje, że ona gdzieś tu jest. Nie wiem czemu. Może to chodzi o to serce, o którym mówiły ryby. Ale tak czuję i już. Idźmy w kierunku tej zasłony, tam na wprost. Widzisz? – Piotruś wskazał coś przed sobą w oddali. Sala była naprawdę ogromna i z trudnością można było dostrzec w dali jej ściany. Wszystkie zresztą pokryte były lustrami, błyszczącymi jasno w blasku świec, zamocowanych w narożnikach. Wszystkie ściany z wyjątkiem tej jednej, którą pokazywał Piotruś. Franek wpatrywał się w nią usilnie i widział, że jest jakaś inna, ale nie mógł zrozumieć na czym polega jej inność.

– Słuchaj, ty też to tak widzisz? Tam nie ma luster, ale właściwie nie wiem co tam jest… – Franek zawiesił głos, trochę zrezygnowany. Zwykle doskonale umiał ocenić to, co widział i lubił się chwalić swoimi obserwacjami. Ale teraz po prostu nie potrafił, i to sprawiało, że czuł się niepewnie. I, cóż tu wiele mówić, zaczynał być po prostu zły.

– No mówiłem ci już. – powtórzył Piotrek – Tam jest po prostu taka zasłona przezroczysta , jakby ze szkła albo lustra, ale zasłona. Przymruż trochę oczy i skup się, to zobaczysz. Widzę jak się porusza. Ktoś tam zresztą przechodzi. Ku nam i z powrotem. I ktoś za nią siedzi. Ciekawe kto…

Już sto kroków dalej doskonale wiedzieli kto siedział za zasłoną, bo zasłona po prostu rozwiała się. Jak sen, albo mgła. Poranna mgła, bo właśnie poczuli, że już dawno musiała nadejść pora śniadania. A może byli głodni, bo nie zjedli obiadu? Trochę tracili obaj poczucie czasu. Tu , w stawie, wszystko było zupełnie inaczej niż na powierzchni. Kiszki grały im jednak marsza tak głośno, że zaczynali się tego wstydzić jeden przed drugim, a cóż dopiero przed całym audytorium żab i ropuch, jakie zasiadało tam po przeciwnej stronie przeogromnej, rozświetlonej sali.

Chłopcy spoglądali jeden na drugiego, i coraz mniej pewnie zbliżali się do przeciwległej ściany, dopóki nie pojawił się przed nimi, jakby spod ziemi, ogromny rak. A może był to krab? To zależy z której strony się na tego osobnika spoglądało. Właściwie, gdy zaczęli się przyglądać dokładniej, okazało się, że jest to pani Krabo-Rak. Miała koronę na głowie, ozdobne koronki wokół szczypiec, bardzo łagodne matczyne oczy i niesamowicie długa suknię z trenem. Za nią pełzały niezliczone małe uśmiechnięte krabo-raczki, częściowo wczepione w ten tren drobnymi szczypcami.

– Witam chłopców. Czekaliśmy na was. Choć, przyznam, trochę się spóźniacie. Kto to słyszał tak marudzić po drodze. Noc ma jednak ograniczoną ilość godzin! Ech, dzieci – narzekała dobrotliwie

– Jestem tu królową matką. W naszym królestwie zawsze jest miło i zawsze trwa lato. – faktycznie, w miarę jak mówiła, chłopcy poczuli, że jest im strasznie gorąco, i obaj ściągnęli swoje bluzy i zawiązali w pasie. Po czym poszli w kierunku, który pokazywała im Pani Krabo-Rakowa, Królowa lata. Tam siedziały w rzędzie trzy przeogromne ropuchy. Dwie z nich były łudząco do siebie podobne, i chyba lubiły się ogromnie. Siedziały blisko siebie. Były naprawdę podobne jak dwie krople wody, z tym, że jedna z nich wydawała się bardziej śmiała i rozmowna. Ona właśnie pierwsza się odezwała.

– To moja siostra Amelia – powiedziała rechocząc

– A to moja siostra Anna – przedstawiła się druga

– A to jest moja mama – krzyknął nagle Piotruś i chciał biec w kierunku trzeciej ropuchy, która miała przymknięte oczy i zdawała się drzemać. Była całkiem podobna do dwu innych, z wyglądu i wielkości. Właściwie Franek nie był pewien czy nie są to trojaczki. Śpiąca miała tak samo chropowatą szaro-brązowo-zieloną skórę i tak samo duże ropuchowate przymknięte oczy. Uważał nawet, że to nigdy przenigdy nie mogłaby być jego mama. I właśnie pragnął to wyrazić, otworzył usta i…

– Stój – powiedzieli razem Franek i Królowa Krabo-Rakowa

– Nie wolno jej zbudzić. Poczekajcie jeszcze małą chwilę – dodała scenicznym szeptem Królowa Matka, a wszyscy obecni zwrócili oczy w jej kierunku. Zastanawiacie się zapewne o jakich WSZYSTKICH obecnych mówię. Otóż dzieci tego być może od razu nie dostrzegły, ale oprócz Królowej, i ropuch, salę zaludniały powoli inne dziwne i mniej dziwne postaci. Były tam, na przykład, wielogłowe ryby, i lwy z rozwichrzonymi grzywami, mały przymilny piesek i ogromny wąż. I właściwie cały zwierzyniec morski, odświętnie ubrany, w sukniach balowych i czarno-biało-morsko-zielonych frakach.

– Widzisz to samo co ja? – powiedział nagle Piotruś, który przysiadł na posadzce obok Franka, bo obaj czekali na znak Królowej. Ponieważ jednak brat zdawał się go nie rozumieć, uczynił szybki ruch podbródka w odpowiednim kierunku

– Mówisz o tych ? – zrozumiał Franek – Wyglądają jak ogromne delfiny, tylko są uskrzydlone. Nie wiedziałem, że istnieją takie ryby. Tym bardziej w naszym małym stawie.

– Spójrz na tego orła. Myślałem, że orły żyją w niebie – dorzucił Piotruś

– Nie w niebie, głuptasku! One żyją wysoko w górach, latają tylko w powietrzu. Ale faktycznie. To są morskie orły. Może nawet mają skrzela!

– Widzę, że podobają się wam te zwierzęta… – wtrąciła się Matka Krabo-Rakowa. – są piękne. Ale nie wszystkie są z naszego królestwa. Niektóre mieszkają po zimnej stronie nieba. Ale, spójrzcie. Ona się budzi. Czas najwyższy. Noc się kończy. – Krabo-Rakowa uważnie spoglądała na ropuchę. – No, to który z was chce ją przywitać. Odwagi! – uśmiechnęła się.

– Jest jeszcze większa niż ta, która rozmawiała z nami na brzegu. – Franek cofnął się krok do tyłu

– Ale to jest nasza mama – stwierdził stanowczo Piotruś i ruszył w jej kierunku.

– Zaczekaj Pietrek. – To ja pójdę. W końcu jest tu z mojej winy, chyba? – zawiesił głos i wzrok na Królowej Krabo-Rakowej, która uśmiechając się przytaknęła delikatnie głową, a może był to po prostu gest zachęty. Jednocześnie podniosła jednak brwi i szczypce ozdobione koronkami, jakby coś jej właśnie przyszło do głowy.

– Poczekajcie chłopcy. Zapomniałam oddać wam to, co do was należy – Królowa wręczyła Frankowi jego plecak, całkiem suchy, mimo że przed kilkoma godzinami zamoczył się w stawie. Piotrkowi zaś podała złoto-pomarańczową piłkę. Tę, którą naprawiła mama zaszywając jej dużą dziurę i pompując tak, by dało się grać w nogę. Teraz jednak piłka zdawała się być o wiele bardziej solidna, nowsza, cięższa, i prawdziwsza. Jakby to wam wytłumaczyć? Po prostu była bardziej futbolowa, ale i bardziej złoto-kulista.

I od tej chwili wszystko potoczyło się już bardzo szybko. Franek podbiegł do mamy i pogładził ją po chropowatej skórze, szepcząc – Mamo, wróć do nas. Wiem, że to ty, mimo że tak dziwnie wyglądasz. Chcesz? Mogę cię pocałować.

A wtedy ropucha wstała i powiedziała – Dobrze kochanie – ale wstając, z sekundy na sekundę była bardziej mamina, i była bardziej sobą. Chłopcy mieli wrażenie, że bawią się w oglądanie filmu w zwolnionym tempie. Klatka po klatce, klatka po klatce, ropucha przemieniała się w mamę. A po chwili w ogóle nie było już śladu ropuchowatości na jej ciele.

Wtedy pochyliła się i sama dała całusa Frankowi, a Franek jej. Piotruś też dostał swojego buziaka. A mama powiedziała jeszcze

– Och, Boże, Piotrusiu, jak ty szybko urosłeś! – ale tak naprawdę wcale nie wyglądała na zdziwioną

I poszli razem, tam gdzie wskazywała im berłem drogę Królowa Krabo-Rakowa. Szli trzymając się wszyscy za ręce, całkiem już szczęśliwi i pogodzeni. W oddali, u stóp schodów czekały na nich właśnie dwa piękne orły, biały i czarny, których początkowo chłopcy nie dostrzegli.

Mama jednak zaczęła gwałtownie machać do nich rękami w geście przywoływania – Och, jesteście, jesteście – zawołała – To dobrze. Bo już mało mamy czasu, a ta piłka musi szybko znaleźć się na powierzchni.

– Zapraszamy. Wskakujcie na nasze grzbiety.

– Pan jest morskim orłem? – zapytał Franek delikatnie gładząc wilgotne pióra ptaka.

– Tak, mój drogi…Jestem morski i niebiański. Potrafię żyć w niebie i pod wodą – wyjaśnienia przerwała jednak mama

– Chodźcie kochani, chodźcie! Koniec rozmów! Podebatujemy później – zakrzyknęła i siedziała już na drugim orle, który był równie ogromny jak pierwszy, ale posiadał niebanalny, długi ogon, który zakończony był instrumentem, na jakim grało się w dawnych czasach. Mama twierdziła potem, że była to lutnia. Wystarczyło zagrać na niej kilka dźwięków, bardzo powoli, a zaczynały się dziać cuda.

Więc jak sądzicie, czy podróż schodami w górę nie bywa męcząca i długa? Otóż bywa, i owszem, ale nie teraz, nie dla Piotrusia, Franka i ich mamy, gdy gnali jak cudowny wiatr, unoszeni na skrzydłach wodnych orłów. Bo mama dotknęła strun lutni.

To było coś jak unoszenie się trochę w powietrzu, a trochę w wodzie. Coś jakby odbijanie się od posadzki schodów, czasami, bo słychać było zgrzyt pazurów i dźwięki lutni, gdy trącał jej struny wiatr. A może woda… Chłopcy czuli intensywny zimny powiew powietrza.. Może był to efekt zmęczenia? Całonocnych poszukiwań? A może tylko im się zdawało? Bo na świecie panowała już przecież wiosna. Minął już dzień równonocy wiosennej.

Jednak ten dziki, szaleńczy pęd powodował, że wszystko gnało, mieszało się, wirowało. Fruwały liście i kwiaty, i dzieci miały wrażenie, że raz wdychają zimny wiatr i śnieżny pył, a innym znów razem zachłystują się słodką ciepłą wodą. A może była słona? Po chwili jednak nijak nie mogli sobie tego przypomnieć, bo magiczne zwierzęta zostawiły ich u szczytu schodów, które nagle zwyczajnie znikły. Zatopił je staw. Wszystko znikło. Została tylko tafla jeziora. Piotruś spróbował na niej stanąć, jednak noga wpadła mu po kolano, w głąb.

– Och, co robisz Pietrek? – zaśmiała się mama. Koniec magii na dziś. No, może prawie koniec. Spójrzcie tam – faktycznie, tam gdzie mama wskazywała dłonią było magicznie kolorowo. Słońce wznosiło się nad stawem i rozświetlało wszystko jasno-różowo, czerwono, pomarańczowo.

– Baaajka.. – zachwycił się Piotruś

– Faktycznie ładne to. – przyznał Franuś – No dobra, idziemy do domu? Głodny jestem. – wtedy oboje, mama i brat, spojrzeli na niego ze śmiechem, ale zaraz potem – na złoto-pomarańczową piłkę w dłoniach Piotrka, która podobnie jak słońce mieniła się pięknymi kolorami.

– Hej może jeszcze ma moc! – wyszeptał Piotruś – chcę żebyśmy wszyscy byli w domu. i.. żeby na śniadanie była jajecznica – dodał szybko.

I co? No i nic. Tak się właśnie stało. Na śniadanie była pyszna jajecznica.

I jeszcze jedno, byłabym zapomniała dodać, a pewnie was to bardzo ciekawi. W domu okazało się, że Piotruś znów nie potrafi mówić. Co więcej znów miał swoje dwa latka i był najsłodszym szkrabem na świecie. Nawet Franek zgodził się z mamą w tej kwestii. Po cichu jednak marzył, że piłka jeszcze kiedyś stanie się magiczna i pobiegną z bratem grać w nogę jak starzy. A póki co, układanie klocków lego i kotłowanie na dywanie było równie przyjemne…