Chcesz otrzymać prezent?

Up for a gift?

Zapisz się do newslettera!
Subscribe!

    * Sprawdź na co się zgadzasz (Privacy policy)

    Oni

    1 – kawa po turecku

    Zrobiłam sobie dziś poranną kawę, jak co dzień, i pomyślałam o nim. Pamiętałam te kilka dni, które spędziliśmy razem w Turcji, na południowo zachodnim jej krańcu, w mieście No Name, w mieście bez nazwy już w tej chwili, bo nie potrafię jej przywołać w pamięci. Wciąż widzę jednak ten śmieszny mały domek z wejściem od podwórza, furtką od frontu i wąskim chodnikiem wzdłuż ściany zarośniętej wspaniale pachnącą rośliną pnącą o różowych kwiatach. I widzę mieszkanie dwupokojowe i kącik kuchenny, i sylwetkę Aytekina od tyłu, barczystą i wysoką i jego dłonie w momencie, gdy bierze delikatnie maleńki dzbanuszek o srebrnym kolorze, chwyta za długi uchwyt, nalewa wody i stawia na gazie małej kuchenki gazowej. Potem otwiera puszkę z kawą – jej zapach już wówczas wyczuwam i sprawia on, że czuję się błogo i spokojnie. Aytekin wsypuje dwie łyżeczki czubate do wody w czajniczku i odwraca się w końcu do mnie, uśmiecha i siada obok na kanapie.

    Nie pamiętam, aby kiedykolwiek wykipiała mu przygotowywana ze czcią kawa po turecku. Jej niewielka ilość, która po nalaniu mieściła się w specjalnie przygotowanej malutkiej filiżance, zbyt cenna była, by mogła się wylać podczas parzenia. W jakiś cudowny dla mnie sposób zawsze wiedział kiedy jest gotowa i zaczyna wrzeć. Sztuka, której ja do dziś nie mogę opanować, być może dlatego, że nie poświęcam jej tyle uwagi co Aytekin, być może dlatego, że pozostawiam ją samotnie w kuchni gotującą się po turecku w podobnym małym dzbanuszku i wykonuję milion różnych porannych czynności w dalszych rejonach mieszkania. Nie siadam zaś i nie słucham odgłosu gotującej się czarnej mikstury.

    Dziś nadaję mojej kawie smak odrobinę arabski, dolewam do niej mleka z puszki z dodatkiem kardamonu, jakiego bodaj nie znajdzie nikt tu w polskich sklepach. Wówczas tamtej zimy roku 2000, w grudniu piliśmy naszą kawę bez mleka. Była mocna i aromatyczna. Przyrządzał ją przecież mój przyjaciel, mój turecki kochanek. Tylko kilka chwil trwało rozkoszowanie się kawą. Wstawaliśmy późno. Dochodziła zwykle dziesiąta. Za oknem słońce. I naturalne tu na południu początki wiosny. Jego jednak otaczały nieprzerwanie bezsłoneczne, melancholijne i depresyjne nastroje. Zdawało mi się, że już o dziesiątej słońce zbliża się ku przeciwległej stronie horyzontu, i zachodzi. Muzyka Beethovena, głęboka i nostalgiczna. Sonata księżycowa, której dźwięki rozbrzmiewały nie tylko nocą, ale i o poranku. To ona płoszyła słońce i mój uśmiech – myślałam. To ona powiększała moje przerażenie, gdy Aytekin sięgał po kolejny już kieliszek wódki, którą otwierał jeszcze zanim otworzyłam oczy.

    Po raz ostatni piliśmy jego kawę po turecku tuż po nowym roku. 2001 rozpoczął się niespokojnie. Gdzieś w jednym z kawiarno-barów tego miasteczka bez nazwy w górach nad brzegiem morza, gdzieś hen za Izmirem. Atmosfera przypominała hulanki la feria francuskiego południa. Byłam szczęśliwa, byłam zakochana. Widziałam tylko jego oczy, ciemne, fascynujące i nieustannie smutne, trochę nieobecne – odpowiednia ilość używek, papierosów i alkoholu nie mogła pozostać bez wpływu. Czułam jego dotyk – nie zawsze delikatny. Czułam podniecenie, gdy wodził palcami po moich plecach, gdy gładził moje dłonie. Wówczas jednak, w tamtym zatłoczonym barze, poczułam jak tracę kontrolę nad jego wzrokiem ustami dotykiem. Chciałam wracać, wracać! W środku sylwestrowej nocy chciałam znaleźć się wreszcie z powrotem w domu, choćby w tym maleńkim letniskowym domku, gdzie nie istniał żaden system ogrzewania poza małym piecykiem nad którym grzałam zwykle ręce. Chciałam się tam schować. Wejść do łóżka. Napić się kawy.

    Wracaliśmy. Siadłam obok kierowcy, który nie mógł się utrzymać na nogach, był jednak w stanie prowadzić swój wehikuł. Nie padło ani jedno słowo. W ciszy weszliśmy do domu. Szczęk klucza i trzask drzwi. Po chwili zbliżenie bez słów i dźwięków. Rozpaczliwe i ciche. Relaksujące. Czekaliśmy na to oboje. Jak na kolejną dawkę narkotyku – dla niego i dla mnie jednakowo niezbędną.

    Leżałam na wznak z otwartymi oczami, czekając aż zapadnie w głęboki sen. Wówczas wstałam i wyszłam z sypialni. Rozejrzałam się niepewnie. Jest. Całą operację wykonałam bardzo powoli. Kilka chwil oczekiwania. Grzałam dłonie i stopy w cieple elektrycznego piecyka. Łowiłam w poranno-nocnej ciszy każdy dźwięk. To był jedyny poranek, pierwszy i ostatni, gdy kawa mi nie wykipiała.

    2 – chai

    Chai [wymawiaj: czaj], tak jak zapisują go Pakistańczycy po angielsku, przywołuje na myśl skojarzenia z językiem rosyjskim – częściowo słusznie. Chodzi przecież o herbatę. Nie jestem znawcą zdaje mi się jednak, że nalewana w filiżanki z ogromnego samowara rosyjska herbata posiada odmienną od pakistańskiej recepturę. A ta ostatnia najbardziej zbliża się w smaku do mikstury popołudniowej w Anglii. 5 o’clock – tea time to moment spożywania czarnej herbaty z dodatkiem mleka i ewentualnie cukru , wedle upodobań indywidualnych. Chai jednak w swoich odmianach posiada ten sam podstawowy element przepisu – czarną herbatę i mleko.

    Pamiętam pierwsze chwile naszej wspólnej obecności w Atmore Alabama America. Arman uczył mnie przyrządzania swojej ulubionej herbaty, bez której nie mógł minąć dzień, której brak spowodowałby bóle głowy i chroniczne zmęczenie. Patrzyłam więc jak bierze mały rondelek – potem był to już mały dzbanuszek taki, w jakim gotować można również kawę po turecku – nalewa wody, stawia na gazie i wsypuje jedną łyżeczkę na jedną szklankę wody liściastej mieszanki mocnej herbaty indyjskiej. Gotująca się herbata staje się jeszcze mocniejsza w smaku. W momencie wrzenia dolać można odrobinę mleka, poczekać minutę i zestawić z gazu. Po chwili nalać i podawać i pić. Arman lubił dodawać płaską łyżeczkę cukru. Ja wolałam smak bezcukrowej. Istniał jednak także sprytniejszy choć bardziej pracochłonny sposób przygotowania chai’u. Chodziło o kulminację i o mleko. Trzeba było w kubku przeznaczonym dla Armana podgrzać kilka centymetrów mleka – podgrzać w mikrofalówce. Podgrzać nie zagotować, a do niego dolać wrzący napar herbaciany. Nie powstawały wówczas nieapetyczne kożuchy, których obecności oboje z Armanem nie znosiliśmy.

    Spojrzałam w okno. W Polsce już kwiecień wiosna i niedziela palmowa, dzwony biją i ludzie ciągną do pobliskiego kościoła. Wypiłam już moją poranną kawę, za sobą mam poranne pisanie. Dwunasta, a ja wciąż siedzę przy niedzielnym przedłużającym się śniadaniu. Obok, po drugiej stronie stołu – przyjaciel, mężczyzna, w pewnym sensie “mój”, zajęty stukaniem w klawisze mojego laptopa. A jednak moje myśli biegną ku Armanowi. I rozchodzą się ich drogi na rozdrożu, jedne biegną ku Ameryce i tym latom, które spędziliśmy tam razem, gdzie on obecny jest tylko jako duch i wspomnienie, inne dosięgają go w Pakistanie – może i on pomyślał teraz właśnie o mnie..

    Dlaczego tak bardzo tęsknię. Za nim, za tym czajem prawidłowo przyrządzonym w USA, gdzie azjatyckie sklepiki dostarczały najwymyślniejszych potraw, mikstur-herbat i przypraw świata. I tęsknię za Pakistanem, który odwiedziłam niedawno i za tą herbatą, która często miała smak południowy hinduski, pod wpływem dodatków – pieprzu, chilli, imbiru, goździków i cynamonu. Tęsknię trochę bezradnie. Słyszę jak prędko zaczyna mi bić serce, gdy usłyszy, o czym myślą moje myśli. – Przecież rozstaliśmy się, uspokój się. Czyż nie wystarczy ci do życia jego zdjęcie, które dawno już powinnaś była wyrzucić, wasze wspomnienia i ta niepowtarzalna receptura na niepowtarzalną herbatę? Wstaję więc bez przekonania, wstawiam wodę w czerwonym czajniku i zalewam nią za chwilę torebkę mocnego Liptona. Dwa centymetry od brzegu kubka – przestrzeń oczekująca na mleko – zimne prosto z lodówki. Ot tak. Mój chai jak moje życie, stał się prostszy szybszy i gorszy w smaku.

    3 – M jak mężczyzna i ryba

    Nie przepadam za przyrządzaniem ryb. Ich smak bywa jednak zadziwiająco dobry, zwłaszcza smak tych rybich wynalazków, jakie miałam okazję jeść w krajach frankofońskich – flądra w sosie śmietanowym z kaparami w Normandii, niezidentyfikowany okaz rybi w Szwajcarii w restauracji przydrożnej niedaleko Genewy smażony z dodatkiem migdałów podany z kopiastą górką specyficznie krojonych i przygotowanych frytek o cieniutkiej strukturze, które na talerzu tworzyły wiązkę chrustu, tak kruche były i splątane. Smakowały jednak wybornie. Doskonałą rybę oceaniczną jadłam również ostatnio, przed dwoma tygodniami, w wytwornej restauracji serwującej ryby i owoce morza w Dubaju. Danie z grilla, ryba sama w sobie –cały wielki okaz dla dwu przeznaczony osób – podana wraz z talerzem świeżych warzyw: liście szczawiu obok grubych łodyżek szczypioru, plasterków cebuli, pomidorów i ćwiartek rzodkiewki. Te frykasy w towarzystwie mężczyzny, z którym niedawno się rozstałam jak i te, które konsumowałam kilka ładnych lat temu pozostawiły po sobie już tylko wspomnienie boskiego smaku, bez zachowania ostrości szczegółów, sytuacji i okoliczności posiłku. Odchodzą więc w cień i w dal wobec intensywnych jeszcze, zabawnych i prozaicznych wspomnień polskiej kostki fileta, którą zjadaliśmy łapczywie w mieszkaniu wysokiego sąsiada, bruneta o ciemnych oczach – mężczyzny o imieniu z początkową literą szalenie męską – M.

    Zbliżał się wieczór, ściemniało się za oknem. Śledziłam wzrokiem zachodzące słońce stojąc zwrócona w kierunku okna w maleńkiej kuchni, która pozwalała jedynie na zachowanie pozycji wertykalnej nieruchomej lub wertykalnej w ruchu. Pozostawałam nieporuszona przez kilka długich minut śledząc uważnie nieznaczny ruch słońca, jego przygasanie i skrzydła wron na jego powierzchni. Wkrótce usłyszałam za plecami gromki głos M. Drgnęłam wytrącona ze stanu apatii i zapatrzenia. Odsunęłam się od lodówki, która stała tuż przy oknie i z której planował coś wyjąć. Wyjął z zamrażarki. Rybę. To były krajowe filety nieokreślonego gatunku ryby. Może był to halibut, który wyglądał jak zmielona mieszanka wszystkich innych ryb. Niewiele wiedziałam o przyrządzaniu filetów – nie licząc przepisu, jaki znałam na rybę po grecku, który nie pochodzi w istocie od Greków, oraz receptury na rybę pakistańską maczaną w surowym jajku i smażoną w głębokim oleju.

    -Może usmażyłabyś mi rybę… Moja ex ją zostawiła, leży już od dłuższego czasu. Nie wiem jaki jest okres przydatności ryb mrożonych..

    Ja też nie wiedziałam. Dla bezpieczeństwa postanowiliśmy ją więc rozmrozić, upichcić i delikatnie najpierw próbując, zjeść. Procedura rozpoczęła się w momencie gdy poczułam się zobowiązana stanąć na wysokości zadania i przyrządzić rybę smażoną a la polacca, a la Joanna. Należało najpierw rozmrozić – tak nakazywał rozsądek i logika. W USA włożyłabym rybkę w kostkach do mikrofalówki i nastawiłabym na powolne rozmrażanie. Po kilku chwilach wyjęłabym ją, połowicznie rozmrożoną, z wierzchu już ugotowaną, w środku surową i wciąż zmrożoną. Tu jednak nie było mikrofalówki, której mój sąsiad M. był zdecydowanym przeciwnikiem. Zniecierpliwiona więc kucharka jak i stojący za nią z burczącym żołądkiem przyjaciel, postanowili obtoczyć w mące twardawe rybie mięsko i wrzucić na patelnię, na płytki olej, na mały ogień.

    -Cóż to za patelnia! Powinniśmy byli skoczyć po moją za ścianę – biadoliłam, widząc, że rybki zaczynają się przypalać i popuszczać wodę, która wprowadziła mąkę w stan rozciapciania. Dwadzieścia minut smażenia – efekt – przypalone z obu stron lecz nie surowe już rybki w rozpadające się kwadraty wrzuciliśmy na dwa talerze i zjedliśmy z apetytem w towarzystwie ryżu.

    – Nie były złe, nieprawda?

    Istotnie, nie były złe – skwitowaliśmy zgodnie, uświadamiając sobie, ,że żadne z nas nie pomyślało aby wcześniej delikatnie filet nadgryźć, smak przetestować.

    – Cóż – powiedział na koniec M. z tajemniczym i ironicznym uśmiechem – Nie śmierdziało. A efekty poznamy dziś w nocy. Najdalej jutro.

    4 – Le croutons

    Uwielbiał je. Przyrządzone na oleju z oliwek w panierce z ziół prowansalskich, które wspanialszy miały smak i aromat niż te mieszanki, które zakupić można było w Polsce. A ja uwielbiałam pasjami przyrządzać je dla niego. On to Patryk, a właściwie Patrick. Mój kochany przed kilku laty mężczyzna. Mężczyzna sprzed wielkiego wybuchu, sprzed trzęsienia ziemi, tornada, katastrofy. Sprzed naszego zerwania.

    Patrick był uroczym człowiekiem. Trzydziestopięciolatek Starszy ode mnie o jedenaście lat mimo wszystko tchnął tak wielkim entuzjazmem, energią i radością życia, że ta różnica wieku rzeczywiście zdawała się niewidoczna, nieistniejąca, nieistotna. Aż do momentu rozstania czasowego z Francją, Południem i Patrickiem. Musiałam po rocznym pobycie w tym czarodziejskim kraju, za którym teraz nieustannie chronicznie tęsknię, wyjechać, skończyć studia na warszawskiej Polonistyce. Rozdzieliła nas niezliczona dla mnie ilość kilometrów. Jako polonistka i humanistka już dawno ignorowałam cyfry i ich logiczno-praktyczną wartość. Internet nas łączył wirtualnie. Internet nie pozwolił mi jednak zachować wiernie w pamięci wzroku piwnych oczu Patricka, które potem widziałam już jedynie we wspomnieniach, zasnute mgiełką złości, odgradzające się ode mnie warstwą smutku, przez którą nie potrafiłam się przebić. Po raz ostatni widzieliśmy się w roku dwutysięcznym podczas mojej wizyty w Lille. Pewnego weekendu wsiadłam do TGV, dotarłam do Paryża i skierowałam się na południe, do Nimes.

    Wiedział, że przyjeżdżam. Wiedział, że chcę odzyskać przewiezione tu dawno temu moje drobiazgi, ubrania, książki i płyty. Czekał. Mały dworzec kolejowy nie był szczególnie zatłoczony. Po zejściu z peronu na parterze na poziomie ulicy poczułam zapach bagietek i słodkich croissantów, dochodzący z pobliskiej piekarni – boulangerie. Jakże ja uwielbiałam smak i zapach francuskiego pieczywa. Te niepowtarzalne, nie do podrobienia nawet we francuskich boulangerie innych krajów croissanty o naturalnym smaku masła, nadziewane czekoladą, croissanty obsypane migdałami i orzechami, croissanty, które rozpływały się w ustach kruszyły i delikatnie ciągnęły w miarę jak rozrywało się zwinięte ciasto zębami.

    Patrick udawał, że się gniewa, nie potrafił jednak ukryć radości, która wyrażała się sposobie w jaki mówił, w jego gwałtownych chaotycznych ruchach i podekscytowanym tonie głosu. Z pośpiechem odebrał ode mnie walizkę na kółkach, którą mogłam właściwie ciągnąć sama, tak była wygodna i lekka. Poczułam jednak przypływ czułości dla jego szarmanckich zachowań, o których zdążyłam już zapomnieć w ciągu tych kilkunastu miesięcy obecności nie-wspólnej. Po piętnastu minutach otworzył przede mną drzwi mieszkania, nowego już, większego, po przeprowadzce piętro wyżej. Dwa gustownie choć prosto urządzone pokoje oraz kuchnia dwa na dwa, w sam raz, z oknem wychodzącym na ulicę Richelieu. Po prawej stronie stół, po lewej ciąg kuchennych szafek i sprzętów. Mój wzrok zatrzymała zgrabna kuchenka, którą Patrick nabył zapewne niedawno – zakup dla potrzeb dużej wygodnej kuchni. Możliwość pichcenia na gazie, no no! Z niechęcią wspominałam elektryczne fajerki w starej kawalerce , która dysponowała jedynie wnęką kuchenną. Nie zastanawiając się wiele, słysząc, że Patrick zajął się oglądaniem telewizji, zajrzałam do chlebaka i zgodnie z przypuszczeniem dostrzegłam tam kilka zeschłych kromek tostowych oraz pół na-wpół suchego chleba wiejskiego. Pamiętam, że zaczął kupować ten wypieczony, jakby nadmuchany mięciutki jak bułka w momencie pierwszej świeżości pain de campagne. Ten, który leżał przed mną dodatkowo kusił fanatyków zdrowej żywności ziarenkami słonecznika. Niewiele myśląc zaczęłam kroić chleb na kromki i dalej w paseczki na jeden centymetr i w końcu wszystko w kosteczki. Na ogniu podgrzewała się już oliwa z oliwek na dnie głębokiej patelni z przykrywką. Wrzuciłam na patelnię kostki chleba i tostów, po sam brzeg. Wiedziałam, że za chwilę przesycone olejem zmniejszą swoją objętość. Zaskwierczało. Wyciągnęłam z szuflady drewnianą łyżkę i mieszałam pomagając sobie palcami, tak aby olej mniej więcej równo dotarł do kostek chleba. Wsypałam hojnie garść ziół prowansalskich, potem jeszcze odrobinę bazylii suszonej, odrobinę soli. Mieszałam wszystko nieustannie nie pozwalając kwadracikom na nadmierne przypalenie. Mały ogień. Wszystko tak jak trzeba, tak jak dawniej. Aromat chleba i ziół prowansalskich i czosnku w proszku i w ząbkach zwabił do kuchni Patricka. Nie zauważyłam kiedy stanął w drzwiach. Nie wiedziałam jak długo przypatrywał się mojemu kucharzeniu – gdy odezwał się, drgnęłam przestraszona dźwiękiem jego głosu. Pobrzmiewało w nim jednak zadowolenie i coś, czego nie chciałam nazwać nawet w duchu, by nie przywoływać wspomnień, by nie pozwolić sobie na rozczulenie, którego żadne z nas nie przyjęłoby bezboleśnie. Uśmiechnęłam się więc tylko słysząc – hmm, widzę, że przygotowujesz naszą …

    • ..ulubioną potrawę – dokończyliśmy razem wybuchając śmiechem. – Zapewnie nie masz zupy, z którą można by zjeść nasze małe grzanki..

    • Ja mogę je jeść jako danie samo w sobie. Ale mam jakąś zupę w proszku, z torebki. Zajrzyj do szafki na lewo.

    Wyjęłam zupę grzybową, pieczarkową – niewielu Francuzów wie o istnieniu innych jeszcze grzybów jadalnych – i po chwili proszek gotował się już i rozpuszczał w wodzie a my z niecierpliwością czekaliśmy aby usiąść przy szerokim stole z czarką zupy i zacząć zajadać się nią wrzucając na jej powierzchnię garść kostek obtoczonych ziołami i apetycznie delikatnie nie-przypalonych a przysmażonych. Nie zauważyliśmy nawet kiedy pochłonięci byliśmy już dyskusją o ostatnio widzianych filmach, odkrytej muzyce i ostatnio kupionych płytach, o książkach ulubionej Patricka serii historycznej i o moich pasjach pisarskich. Wiedzieliśmy, że ta chwila pełna radości i spontaniczności będzie trwała nie dłużej zapewne niż czas spożywania zupy. Wiedzieliśmy jednak i to, że jest cenna a wszystko to co poza nią, co nastąpić miało mogło musiało później nie było dla nas w owej chwili istotne.

    5 – Kuskus nie – winogrona tak

    Był Marokańczykiem a jednak nigdy nie zaprosił mnie do jednej z wielu we Francji tradycyjnych restauracji i barów na równie tradycyjny kuskus, albo raczej couscous. Był Marokańczykiem a jednak nie wiedziałam w czym wyraża się jego marokańskość. Miał czarne włosy krótko strzyżone i bardzo ciemne oczy, smagłą ciemną cerę, typową dla Arabów. Ileż razy obiecywał mi, że zabierze do swojego kraju w którym wszystko było marokańskie, że pozna mnie ze swoją marokańską rodziną i będziemy mogli bywać tam nieskończenie często, mieszkać jednak wolałby we Francji, ze mną, swoją poślubioną Polką. Nie potrafiłam sobie wyobrazić samej siebie gotującej couscous, siebie jako żony Marokańczyka, z którym nie łączyło mnie właściwie żadne uczucie poza przywiązaniem i swojego rodzaju nieokreślonym “lubieniem”. Był pierwszym mężczyzną, który dał się poznać w pełni jako mężczyzna. Był delikatny i czuły, a jednak, o paradoksie nie potrafię przypomnieć sobie zupełnie intymnych szczegółów naszych spotkań wieczornych kochanków. Zupełnie jakby były to tak niemiłe wspomnienia, że aby żyć w zgodzie z sobą samą zepchnąć musiałam je freudowsko na samo dno podświadomości. Jest jednak kilka chwil, które istotnie pamiętam, które krótkie jak mgnienie powieki odtwarzane są jednak w mojej pamięci gdy staram się je przywołać.

    To był piękny wiosenny dzień na południu Francji. Ahmed czekał już na rogu ulicy Trenet, pośród willi z basenami zasłoniętych do połowy przez ogrodzenia ułożone chaotycznie z dużych wapiennych głazów pomiędzy których szczelinami wyrastały wszędobylskie kaktusy. Mały samochód – zniszczony peugeot w granacie odrapanego lakieru znajomy był mi już od kilku miesięcy. Zawsze umawialiśmy się tu, na rogu, na rozstaju dróg, tu, gdzie prosto wiodła droga do stadniny koni, w lewo w kierunku garrigue, typowej prowansalskiej łąki, w prawo w dół asfaltem na oddalony o jaki kilometr przystanek autobusowy. Wsiadłam nieco naburmuszona do samochodu, nie potrafiłam wzbudzić uśmiechu na widok tego mężczyzny. Podniecenie pierwszych tygodni minęło. Nie fascynowała już jego kultura, której nie potrafił przybliżyć mi i opisać. Nie fascynował i on sam, którego sztuczny francuski akcent denerwował, a brak obycia, wyższego wykształcenia i podstawowej wiedzy o kulturze, niecierpliwił i wprowadzał w stan rezygnacji. W miarę jak rozmawialiśmy jednak rozchmurzałam się – okazywał mi tak żywe i szczere zainteresowanie, że nie sposób było nie chwycić przynęty i nie nadziać się na haczyk “zrozumienia i akceptacji dla kobiecych problemów”; zawsze pytał z zaciekawieniem co interesującego wydarzyło się w moim życiu w czasie naszego rozstania, kogo spotkałam, jakie filmy obejrzałam, jednocześnie gładził prawą ręką, która zwykle spoczywała na drążku biegów, moją lewą dłoń, moje lewe kolano. Z westchnieniem ulgi rozluźniałam się i myślałam o tym jak dobrze jest mieć kogoś kto zapatrzony we mnie bezgranicznie, kto kocha lubi szanuje, kto zabierać będzie zawsze na przejażdżki po okolicy. Z kim można choćby bez cienia przyjemności uprawiać seks, wiedząc, że będzie to okazja do wielokrotnego przytulania się, pieszczot i komplementów. Kogoś, z kim będę mogła przeżyć jedną z pierwszych jedną z ciekawszych przygód seksualnych jakie przydarzyły mi się kiedykolwiek…

    Samochód śmigał autostradą w kierunku Arles, w okolicach którego Ahmed wynajmował gdzieś, nie wiedziałam dokładnie gdzie, kąt sypialny. Nigdy nie zgodził się mnie tamże zaprosić, twierdząc, że to miejsce nie było odpowiednie dla moich oczu przyzwyczajeń i wychowania. Nie dociekałam. Nie pytałam więcej. Spotykaliśmy się zawsze w plenerze. Tym razem jednak było to miejsce szczególne. Sięgające po sam horyzont hektary winnic, których wnętrze rzadko grodzone rzadko strzeżone bywało przestrzenią nieznaną i obcą na podobieństwo labiryntu. Krzewy winne nie rosły wysoko, nie bywały sadzone gęsto. Rosła ich tam jednak niezliczona ilość, niektóre w pobliżu lasu, w pobliżu łąk i płynącej tamtędy wąskiej rzeczki bez nazwy. Peugeot wjechał ostrożnie pomiędzy pierwsze krzewy i drzewa liściaste rosnące na brzegu wody. Stanął i ucichł. Ręka Ahmeda powędrowała dalej w kierunku mojego prawego kolana. Poczułam dotyk ust na moim policzku, szyi, dekolcie. Wyjdźmy na zewnątrz – spójrz jak tu pięknie – zawołałam przerywając brutalnie pierwsze pieszczoty, na które nagle nie miałam już ochoty. Wolałam zwiedzić winnicę, dotknąć palcami zaczątków winogron, poczuć gorzki smak tych, które już zdążyły się wykluć na brzegu brunatnej gałązki. Posłusznie wyszedł za mną z samochodu i dreptał krok w krok dotykając jedynie żebrzącym ruchem zwiewnego materiału mojego ubrania, spoglądając żarłocznie na moje nagie plecy bladoniebiesko białej sukienki na szelki i ramiączka. Po pięciu minutach miałam już w garści kilka kulek dość dojrzałych winogron, które i tak gorzki winny musiały mieć smak, na wino przeznaczone nie zaś do spożycia na surowo. Obejrzałam się i figlarnie pokazałam mu w zębach kulkę winogrona. Nie zdążyłam jej ugryźć i połknąć, gdy poczułam jak chwyta mnie zniecierpliwiony wpół, bierze na ręce i w pośpiechu spragniony białego ciała kieruje się w stronę samochodu. Jedna alejka, druga, drzewa i rzeczka. Szybko szybko. Już stałam tyłem do samochodu i czułam jak napiera na mnie i nie pozwala uciec jego ciało, jak dziwnie delikatnie dotykają ust jego usta. Rząd guzików na długość sukienki zdawał się płochą zabawą, podniecającą dla niego i dla mnie. Nie wiedziałam kiedy dotarliśmy do dołu sukienki, do końca, kiedy sięgnęliśmy trawy, kiedy dostrzegłam jak wirują już tylko roztańczone rzędy krzewów winnych i drzew.

    Tamto popołudnie jest jedynym, które spośród naszych wspólnie spędzonych dni pamiętam. Zawdzięczam to, jestem pewna, winnym krzewom, winogronom, drzewom i trawie. I tej niebiesko białej sukience. Nie noszę jej już dziś. Nie myślę o Ahmedzie. Nie często pijam wino. Po winogrona lubię sięgać. A couscous czeka na stosowną chwilę. Jest przecież ten przepis – zdobyty nie do uwierzenia – po angielsku w Berlinie u przyjaciółki Niemki muzułmanki.

    6 – holenderskie brokuły

    Holandia jest krajem płaskim i mało interesującym topograficznie. Oko nie znajduje nic ciekawego na czym mogłoby spocząć w łonie holenderskiej prowincji. Pominę złośliwym milczeniem większe miasta, które zdają się mimo wszystko kameralne i swojskie, miasta o ciekawej architekturze, miasta rzeźbione kanałami jak w Amsterdamie, gdzie żaden zakątek nie jest dość daleko, aby dotrzeć doń na rowerze. Ścieżki rowerowe dla rowerowców to znamię dbałości o przyrodę. Powietrze czyste – wspaniale! Gdzież jednak jest przyroda? – jej namiastką są parki bo lasów niewiele, zastąpiły je pola uprawne, które szeroką połacią obejmują wspomnianą holenderską prowincję.

    Znalazłam się na początku marca pewnego roku kilka lat wstecz w jednym z małych miasteczek Holandii, których jedynym urozmaiceniem jest stare centrum, aleja-deptak handlowy i zabytkowy kościół, kilka kafejek coffe shopów i restauracji. Po drodze do maleńkiego siedliska domków parterowych i jednopiętrowych z nienagannie wytyczonymi ścieżkami i ogródkami – stacja beznynowa Texaco, szkoła i przedszkole. Nie zauważyłam stacji kolejowej. Może zwyczajnie jej nie zauważyłam. Może zwyczajnie jej nie było. Każdy mieszkaniec domku posiadał garaż. Każdy posiadał samochód. Każdy dom posiadał ściany, które zdawały się nie znać zimy, płaski dach oraz małą werandę i zamykane na jeden zamek drzwi. Tchnęło bezpieczeństwem i zasobnością średniej półki społecznej. Tu plasował się również mój przyjaciel internetowy – Henk. Pamiętam jak trudno było mi zrozumieć fakt, że on, kierownik zmiany w pobliskiej fabryce mógł zakupić spory domek piętrowy, wyposażyć go należycie we wszelkie najnowsze akcesoria kuchenne i inne, domowe, łazienkowe, rekreacyjne.. Mógł zakupić w pełni sprawny w pełni nowy komputer desktop czyli wierzchobiurkowy wraz z zestawem internetowym kamerą i drukarką. Ile lat świetlnych oddaleni byliśmy od Holandii, skoro w Polsce ten standard życia nie był jeszcze standardem, był luksusem, na który pozwolić sobie niewątpliwie nie mogli pracownicy fabryk. Nawet ci, którzy dzierżyli dumnie funkcje kierowników. Henk gościł mnie cierpliwie i przyjaźnie przez tydzień, po którego upływie wyruszyć miałam na podbój Amsterdamskich kanałów i kofiszopów.

    Żywił mnie zaś typową dla Holendrów mieszanką spożywczą, którą zakupić można było w każdym sklepie. Jadłospis nie był skomplikowany. Holendrzy tak jak ich kraina mieli zamiłowanie do prostoty, płaskości i braku urozmaicenia. Mięso warzywa kartofle. Kartofle mięso warzywa. Tchnęło polskością? Nie do końca. Mięso – w formie kotleta, pierś z kurczaka smażona bez dodatków niemalże bez przypraw niemalże bez smaku, na maśle lub oleju. Kartofle – obrane młode różnej wielkości, kartofle przekrojone w połówki, ugotowane w wodzie, wyjęte w całości, przełożone w tej postaci na talerz, spożywane z dodatkiem soli, szczyptą śladowej ilości, znikającą wypłukaną w wodzie, zerową. Soliłam więc obficie przy konsumowaniu. Warzywa towarzyszące kartoflom – te miały zwykle najwięcej smaku. Tego dnia wybraliśmy brokuły. Henk wyjął z torebki już obrane i zapewne umyte. Postanowił jednak wrzucić na chwilę pod kran. Nigdy nie za wiele ostrożności. Nigdy nigdy.. Może woda wypłucze i ten nadmiar hormonów dzięki którym wyrosły brokuły tak wielkie, tak okazałe zdrowe i zielone, tak bezsmakowe. Brokuły wrzucone zostały na fajerce ostatniej do garnka; w niedużej ilości osolonej wody gotować miały się godzinę. Nie hałasowały, nie bulgotały, nie dawały niemal żadnego zapachu. Pozwoliły o sobie zapomnieć, gdy zajęci byliśmy zabawą w robienie filmów komputerową kulistą kamerą z jednym okiem pośrodku głowy jak cyklop z dwoma łapkami krótkimi jak zabawka dziecięca jak figlarne jajko wielkanocne, ozdoba niepotrzebna, dekoracyjny kicz świątecznego stołu. W pewnym momencie doleciał nas jednak zapach, który o wiele bardziej przypominał zapach prawdziwego jedzenia, jakie przyrządzali ludzie w świecie położonym nieco bardziej na wschód lub na południe – zapach spalenizny.

    • Oooo,… nie! , brokuły! Spójrz! Przypaliły się.. – jedno spojrzenie w garnek i nie mogłam się powstrzymać od śmiechu

    • Aha, więc nawet w tym sterylnym kraju zdarzają się rzeczy tak prozaiczne! Cudownie, nareszcie jakiś rzeczywisty zapach pożywienia. Powiew natury – zaśmiewałam się na widok jego zdezorientowanej miny.

    Zeskrobaliśmy warstwę brokułów. Henk położył na naszych talerzach nienaganną kupkę zieloną, rzecz gotowa była do spożycia. Wysepka brązowojasna kurczaka, przerwa, wyżyny żółto jasne kartofli, przerwa, zieleń i brąz spalonych słońcem pól brokułów. Pycha!

    7 – Tacos

    Wróciliśmy do domu późno. Pies przywitał nas przy drzwiach i na odgłos otwieranych drzwi pojawiła się na schodach jego matka. Uśmiechnęłam się na powitanie, nie byłam bowiem w stanie utrzymać dłuższej i bardziej skomplikowanej komunikacji – moja znajomość hiszpańskiego była znikoma.

    Mój meksykański przyjaciel uspokoił matkę i odesłał do łóżka, uprzedzając jednocześnie, że zamierzaliśmy przyrządzić lekkie danie wieczorne, którego podstawą miały być tacos. Ich zapach oraz aromat nadzienia niewątpliwie sprowadziłyby starszą kobietę o rozbudowanym instynkcie macierzyńskim do kuchni na parterze. Tymczasem Pablo wolał sam na sam ze mną w roli adoratorki i muzy przyrządzać wyśmienite swoje tacos. Usiadłam więc po drugiej stronie małego baru, który oddzielał kuchnię od salonu, tak by z dystansu śledzić poczynania mojego meksykańskiego kucharza. Obserwowałam jak biegle radził sobie z pożywieniem zgrabnymi dłońmi o długich palcach. Był typowym młodym Meksykańczykiem, śniadym, o ciemnych oczach i kruczoczarnych włosach, nieco zarozumiałym, pełnym wigoru i zawsze wesołym. Nie starał się on przekonać mnie, że potrafi piec doskonałe tortillas i tacos, wykorzystując do tego składniki podstawowe takie jak mąka woda sól i proszek do pieczenia. Otworzył za to lodówkę i wyjął paczkę zamrożonych, maleńkich tacos, których wielkość nie przekraczała wielkości dłoni – około sześciu centymetrów w średnicy. Po wyjęciu, maleńkie placuszki robiły się miękkie i mokre. Dlaczego wyobraziłam sobie, że tacos to okrągłe wypieczone placki, które złożone w pół chrupiące są i kruche jak chipsy. Jedynymi tacos jakie jadłam do tej pory były te serwowane przez taco bell w Polsce, burrito były zaś podobną lecz miękką tortillową odmianą placków z nadzieniem. Nigdy nie odwiedziłam żadnej meksykańskiej restauracji w Europie, nie miałam okazji poznać meksykańskiej kuchni z prawdziwego zdarzenia.

    Odmrożone tacos należało położyć na patelni i przypiec odrobinę, osuszyć z wody a potem pośrodku, w rowek jaki tworzyły po zgięciu w pół ułożyć plasterki czy kawałki mięsa – mój kucharz osobisty dysponował mięsem indyczym, kaczym oraz krewetkami, które posiadały w meksykańskim hiszpańskim odmienną od hiszpańskiej z Hiszpanii dość zabawnie brzmiącą nazwę – camaron. Kawałkom mięsa i owocom morza towarzyszył ser, specyficznym przypominający postacią i smakiem nasze oscypki – ser, który rozrywać można było łatwo w pasma, ser słony i biały, który rozpuszczał się delikatnie pod wpływem ciepła patelni. Bo ułożone już były tacos w półokręgi, na patelni suchej, bez oleju, jedno przy drugim ściśle. Przypiec miały się z obu stron, dobrze podgrzać, doprowadzić ser do stanu rozpuszczenia, tak by wziął w czułe objęcia pasemka cienkie mięsa. Po kilku minutach danie było gotowe, usiedliśmy więc oboje przy barze, od strony kuchni, ramię w ramię smakując wybornych meksykańskich tacos. Polewałam każde taco bielutką świeżą śmietaną i salsą – czerwoną ostrą pomidorową i zieloną z ostrych papryczek jalapino. Pablo opowiadał jak matka uczyła go “gotować”, chwalił się, jakim sprytnym i zdolnym jest chłopcem, który w każdej sytuacji sobie dobrze radzi.. Rzeczywiście imponował mi fakt, że założył on własną firmę, która nieźle prosperowała, zatrudniał wielu pracowników, był odpowiedzialny i niezależny. A jednak po odejściu żony – pomyślałam złośliwie – powrócił do domu matki. Tu być może poczuł się mniej samotny. Tu towarzyszyły mu wciąż wspomnienia początków jego małżeństwa. Tu pokazywał mi nakręcone dawno filmy z dziećmi w roli głównej. O tych dwojgu opowiadał nieustannie, o parce małych szkrabów i o niej, niewdzięcznej Amerykance, która go zdradziła i znikła pewnego dnia wraz z dziećmi. Historia słowo za słowem, strona za stroną, klatka po klatce przesuwała się przed moimi oczami w miarę jak opowiadał. A rozpoczęła się ona, dla mnie, specjalnie dla mnie, na moją prośbę, w jednym z przydrożnych barów, fast foodów, gdzie skosztowałam moich pierwszych tacos w Meksyku. Ani jednak te, z mięsem pieczonym na drążku tak jak czyni się to w przypadku tureckich kebabów, ani te, które jadłam później w szalenie wykwintnej restauracji Mexico City w towarzystwie jednego z klientów Pablo oraz klientów naszej firmy, nie mogły się równać z tacos ręki Pablowej.

    Smakowałam jeszcze kilkakrotnie tych wyśmienitych i niepowtarzalnych małych placków z nadzieniem, które niepowtarzalne były być może nie tylko z przyczyny smaku ale i dlatego, że taka była też nasza sytuacja – dwojga samotnych i nieco chwilowo zagubionych młodych ludzi. Te wspólnie przyrządzane i konsumowane tacos, ta Pablowa historia, która też wkrótce stała się wspólną, gdy potoczyła się do końca, i gdy mogłam wymienić ją na swoją własną, równie niewesołą, połączyły nas bardzo silnie i równie silnie pchały ku temu, czego właściwie świadomie czy podświadomie nie chcieliśmy. Ale stało się. I znaleźliśmy się wkrótce w swoich ramionach. Dla pocieszenia? Dla relaksu czy dla przyjemności? Żadne z nas nie wiedziało. To był jednak ten moment, który szybko zakończył naszą znajomość. To był, jak to często bywa, koniec naszej przyjaźni, naszej niepowtarzalnej kuchenno-powieściowej przyjaźni.

    A dziś żal.

    8 – Ruskie – bez mięsa

    To nie była zima. A jednak pamiętam, że było zimno. Jeśli głębiej się nad tamtymi chwilami zastanowię, przypomnę sobie, że miałam wówczas na sobie zamszową kurteczkę za pośladki, spadek po matce, która straciwszy młodzieńczą sylwetkę, nie mieściła się już w jej zgrabnym kroju size S. Kurteczka skórzana, szalik, dżinsy i półbuty i byłam tamtego ranka gotowa do podróży. Pociąg do Krakowa odchodził bladym dla mnie świtem, o szóstej z minutami. Kilka godzin kołysania nie pozwoliło mi jednak spokojnie przymknąć powiek. Doskwierały wspomnienia sprzed tygodnia i ten pocałunek, którego pragnęliśmy oboje, który pozostał jednak w sferze marzeń. Dokuczała nieobecność tamtych ciemnych oczu i brwi i akcentu w angielskiej mowie, do którego nie było przyzwyczajone moje ucho. Widziałam go, spod zmrużonych powiek – szczupłą sylwetkę bruneta i Turka. Wiedziałam, że za dwie i pół godziny wedle wskazań zegarka komórkowego miałam zobaczyć go jeszcze raz, poczuć dotyk jego smagłych dłoni i puścić wodze wyobraźni, pasji i tłumionych pragnień kobiecych. Dać zaprowadzić się aż tam, gdzie spełniają się pocałunki.

    Kraków przywitał mnie mroźno. Czy wiosna była to, czy jesień, nie pamiętam. Szybkim krokiem w kierunku krakowskich zielonych tramwajów, powolnym gąsienicowatym ruchem po szynach, pędem na kołach autobusu, śmiganiem na zakrętach zbliżałam się już do tego hotelu na wzgórzu, który nazwiemy tu i teraz Mariottem. Nie dla reklamy, nie dla wierności tamtym wydarzeniom, nie aby zadośćuczynić pysze zaściankowej Polki z małego miasteczka, ale by odmalować przed twoimi, który czytasz oczami symbol i obraz pewnego standardu i marki, które znane wszem i wobec. Mi jednak wówczas były całkowicie obce. Umówione miejsce spotkania – parter, bar w głębi, do którego wchodziło się mijając po prawej recepcję, przemierzając wzdłuż przestrzenne lobby. Dostrzegłam go z daleka, jak siedział w fotelu przy oknie prze nim na niskim stoliku szkło, w nim napój przypominający kolorem coca colę; pływające na dnie szklanki kostki lodu. Dostrzegł mnie. Widziałam już od progu skierowany nieruchomo wzrok w kierunku wejścia. Czekał na mnie – pomyślałam z przyjemnością. Naprawdę czekał. I dawało o tym znać całe jego zachowanie pełne podekscytowania.

    • Przejdźmy na górę – zaproponował. Pora na sniadanie. Czekałem na ciebie.

    Chodźmy… Zapomniał o niedopitej coli, już zmierzał pewnym krokiem ku windzie spoglądając tylko za siebie co kilka chwil, sprawdzając czy wciąż jestem, czy podążam tuż za nim. Dziesiąte piętro i obszerna sala restauracyjna, pośrodku sali ogromny stół, który tworzył bufet dla potrzeb śniadania. Bogactwo świeżych owoców, wiele z nich egzotycznych, kilka rodzajów pieczywa, kilka rodzajów wędliny i serów, dżemów powideł, ziaren płatków musli, tak by dogodzić podniebieniom gości z różnych stron swiata. Do dyspozycji sniadających posiłek kontynentalny, angielski z nieodłączną fasolką i kiełbaską, polski z bogactwem wędlin i delikatny jarski dla naturalistów i fanów zdrowej zywności. Dla nich przeznaczone były ziarna słonecznika dyni musli w pięciu rodzajach, czekoladki bez dodatku cukru i dźemy bez konserwantów, mleko naturalne, niegotowane i nie słodkie kondensowane, zsiadłe, krowie i kozie. Pamiętam, że siadłam wówczas obok Bulenta, który obficie zapełnił swój talerz wędliną i dodatkami warzywnymi i jajecznicą, z moją małą miseczkę musli i orzechów zalaną mlekiem z dodatkiem jogurtu owocowego i świeżych owoców. Poza cząstkami arbuza kawą z ekspresu i winogronami, nie tknęłam już nic. Śniadanie wciąż jest dla mnie przyjemnością, w momencie gdy nie psują go dodatki na ciepło oraz zapach wędliny i mięsa. Wówczas sięgnęłam jeszcze po szklankę zimnego mleka koziego, z ciekawości, tak jak z ciekawości miesiąc temu włożyłam do koszyka w supermarkiecie w emiratach Arabskich, mleko wielbładzie, obok różnych nieznanych mi owoców, które chciałam poznać – była tam opuncja, owoce kaktusa, owoc pasji miekki i żelatynowaty, który kojarzył mi się wyjątkowo cieleśnie i seksualnie i wzbudzał moje największe zainteresowanie, były tez zabawne żółte gwiazdki, których nazwy nigdy nie pamiętałam, maleńkie kuleczki żółtozielone przypominające polskie pomidorki miniaturki, zamknięte w szeleszczącej łupince jasnobrązowej, także kilka odmian mango i melona.

    Bulent nie tknął owoców, ja większość mężczyzn nie był nimi zainteresowany. Ten fenomen zaobserwowałam już dawno.. To właśnie kobiety są wielbicielkami zdrowego jedzenia, to one uwzględniają z zapałem w nowym jadłospisie ogrom owoców i warzyw, dla których mężczyźni ie mają ani cierpliwości ani nabożeństwa. Owoc nieobrany nie jest wart grzechu, nie jest wart zachodu – to dewiza wielu panów. Sięgają oni za to po rozmaitej jakości wędliny za zapałem, który zdaje mi się – kobiecie o skłonnościach do wegetarianizmu – trudny do zrozumienia. Bulent, dziś myślę o nim w otoczeniu określników – Bulent, Turek i muzułmanin – nie pytając o pochodzenie i sposób przyrządzenia polskich wędlin sięgał po nie bez odrazy. Rzecz dziś dla mnie nie do pojęcia. Być może jednak jego zachowanie było właściwe wszystkim zeświecczonym Turkom. Wiedziałam skądinąd jednak, że muzułmanin, choćby oddalił się od wiary, odrzucił wszelkie inne zasady własnej religii włącznie z abstynencją od alkoholu nie sięgnie zwykle po wieprzowinę albo mięso którego pochodzenia nie zna. To najsilniej zakorzeniony wewnętrzny zakaz, wewnętrzne haram. Śmiem jednak przypuszczać, że albo wędlina była namiętnością mojego znajomego Turka, albo rzeczywiście otrzymał pewne gwarancje od obsługi hotelowej co do jakości spożywanego mięsiwa. Już bowiem w czasie naszej wędrówki i zwiedzania Krakowa, jego zachowanie było zgoła inne. A może oceniam jego wiarę zbyt surowo, i jakim prawem! Być może służba hotelowa przekazała odpowiednie informacje, w które uwierzył Bulent, tak jak uwierzył inny mój znajomy w innym czasie i miejscu pani serwującej tureckie kebaby, że indyk nie różnił się niczym od kurczaka – dla wiadomości laików – kurczak jest zwierzęciem, które uczeni islamscy pozwalają spożywać muzułmanom na obczyźnie gdy mięsa halal voir koszernego – brak.

    Być może Bulent, podbudowany obecnością gości hotelowych żydowskiego pochodzenia, wyobraził sobie, że oni, podobnie jak on sam podobną żywić musieli awersję do wieprzowiny, dla nich tak jak dla niego dania z pewnością przygotowywane były niezależnie. Zauważyliśmy, że oni, żydowscy ortodoksi, nie omijali również krakowskich restauracyjek…

    Kto pamiętałby teraz jak i kiedy trafiliśmy do jednej z wielu w stylu ruskim i ruskie serwującej potrawy. Herbata parzona w czajniczku i rozlewana do miniaturowych filigranowych filiżanek. I te pierogi, pierogi ruskie, danie obce Turkom jak twierdził wówczas Bulent, a ja , nie odwiedziwszy nigdy jego ojczyzny, ani potwierdzić ani zaprzeczyć nie mogłam, ani przywołać potrawy podobnej, nie licząc ravioli z przeciwnego zachodniego kierunku Europy. Pierogi ruskie – zamówilismy je oboje – ja, bowiem nigdy nie dotąd nie miałam okazji ich spróbowac, on – bo nie był zmuszony odmawiać sobie typowo .. ruskiej potrawy, smakowicie wyglądającej na zdjęciu, z powodu zawartości mięsnej wkładki, której tu, w przeciwieństwie do tej w hotelu, nie ufał.

    Podano. Skonsumowaliśmy. Choć smaku w tej chwili sobie nie przypominam, pozostała mi jednak w głowie tamta atmosfera uroczego starego Krakowa, jego przytulnych kawiarenek i restauracji, atmosfera flirtu i randki. Kulminacja tychże miała nastąpić zbliżającej się nocy, o której tu nie opowiem, z przekory oraz dlatego, że przekracza ramy tego opowiadania; oraz dlatego, że opowiedziałam o niej już kiedyś, w dawno pisanych tekstach. Motyw powtarzany blaknie i wyciera się. Przykro mi.

    9 – Na sposób chiński

    Nigdy nie byłam w Hiszpanii, jej namiastką jest jednak Ameryka. Źle mówię? Źle. Namiastką Ameryki południowej jest Ameryka Północna, a stała się nią w momencie gdy zalewać zaczęły ją miliony hiszpańskojęzycznych różnoakcentowych mieszkańców Meksyku Wenezueli Kuby i innych państw i państewek.

    To było w jednej z dzielnic Nowego Jorku, okolice Jackson Hills. Hałas przejeżdżającego naziemnego lub nadziemnego metra, hałas samochodów i gwar angielskiej i hiszpańskiej gwary tuż przy ulicy, na której na stoliku turystycznym, i wprost na chodniku, rozłożyli się straganem obcokrajowcy bukiniarze. Ich książki nie wzbudzały szczególnego zainteresowania wśród przechodniów, czasami zatrzymywał się ktoś i biegle po hiszpańsku zapytał o słownik lub książkę do nauki angielskiego. Były i słowniki i podręczniki. Wielka ich rozmaitość. Zatrzymałam się z ciekawością, nie mogąc jednak zrozumieć nic z hiszpańskojęzycznych napisów zamierzałam po chwili odejść. Zatrzymał mnie jednak chłopak. Słabą łamaną angielszczyzną próbował zapytać czego szukałam. Odpowiedziałam. Nie zrozumiał. Pojawił się obok niego kolega, który już biegle po angielsku odpowiedział, że niestety – książki po angielsku do nauki hiszpańskiego nie ma, ale może udzielić mi płatnych lekcji – wyszczerzył żeby uśmiechu, zastanawiając się zapewne czy przyjmę propozycję. Odmówiłam z uśmiechem i odeszłam. Minęło kilka dni. Wielokrotnie mijałam bukiniarzy nie zatrzymując się jednak nigdy. Potem zmieniłam trasę i zapomniałam o nich. Bywałam za to w bibliotece w odległej dzielnicy, którą nazywałam azjatycką. Tam nieoczekiwanie spotkałam jednego z bukiniarzy w sklepie z tanią odzieżą. Podszedł, zagadał. Pamiętał mnie. Zaproponował wspólny posiłek – pora była późno-obiadowa. Udaliśmy się więc do pobliskiej restauracji chińskiej jakich tutaj było najwięcej. Idąc u boku mojego towarzysza, który jak się wkrótce okazało, był Kubańczykiem, miałam jednak lekkie wyrzuty sumienia. Czyż nie był to flirt? Dlaczego nie powiedziałam Alioszy Kubańczykowi właścicielowi rosyjskiego imienia, że jestem narzeczoną pewnego gentlemana, który pozostał kilka stanów na południe, na Florydzie. To miał być jednak tylko obiad – przekonywałam samą siebie w momencie, gdy wchodziliśmy do restauracji gdzie pachniało mile sosem słodko kwaśnym i zupą chińską. Zamówiliśmy oboje tę właśnie zupę zwaną przez Amerykanów – egg dropped soup, czyli zupą z wrzuconym jajkiem. A chodziło o ten ostatni moment, sytuację gdy kucharz był już niemal na finiszu, gdy zupa była już prawie gotowa, gdy kucharz chiński otwierał surowe jajko i białko z niego surowe wlewał do gotującej się zupy. Symetrycznie wlane białko dawało efekt maleńkich ściętych białych drobinek które dodawały smaku, dzięki którym zupa zyskiwała szczególny oryginalny wygląd. One były źródłem i inspiracją dla nazwy.

    Po zupie każde z nas zamówiło danie główne, ja zdecydowałam się na kurczaka w sosie słodko kwaśnym, z pędami bambusa, on wolał wołowinę z warzywami w ostrym sosie. Na to danie musieliśmy poczekać znacznie dłużej. Przerwa wydłużała się a Aliosza korzystał z niej do woli. Usłyszałam już wiarygodne i niewiarygodne komplementy na swój temat, skąpe opowieści o Kubie, o nim samym i jego losach w Nowym Jorku, które przypominały losy wszystkich imigrantów, jakie znałam na przykładzie własnym, własnych przyjaciół i pracowników firmy narzeczonego – problemy wizowe, akceptacje odmowy przedłużenia praca na czarno ucieczki przez granicę kontrole paszportowe i zatrzymania. Szara codzienność szerokiego marginesu USA. A jednak Aliosza mnie pociągał i zastanawiałam się w którym momencie ta nasza obiado-kolacja przerodziła się mimo wszystko we flirt w jego fazie początkowej. Nie dotknął mnie ani razu, a jednak czułam jak fizycznie paliły mnie jego oczy, gdy spoglądał na mnie szukając jednocześnie wzajemności w moich oczach. Uwaga o tym jak doskonałymi kochankami są kubańczycy rozbawiła mnie a jednak rozbudziła też moje zmysły i ciekawość. Przyglądałam mu się spod oka, czego był doskonale świadomy i zaśmiewał się pewnie w duchu z mojej nieśmiałości i braku zdecydowania. Przystojny młody mężczyzna, przypuszczalnie w moim wieku, przed trzydziestką. Szczupły i wysportowany o ładnych regularnych rysach twarzy bez zarostu, krótkie włosy, wąskie usta wąski kształtny nos, ciemne oczy.. Rozkojarzona zanurzona we własnych myślach o nim wróciłam do rzeczywistości i odwróciłam twarz w kierunku Alioszy na dźwięk kolejnego komplementu – jaki śliczny prosty i trochę zadarty na końcu nosek. Uśmiechnęłam się teraz już czując niekontrolowanie czerwienię się od czubka głowy po dekolt. Uchwyciłam wzrokiem zbliżającego z naszymi daniami kelnera i dałam wzrokiem znać Alioszy aby nieco się odsunął. Poczułam się niezręcznie. Poprawiłam na krześle i zdenerwowana schowałam ręce pod stół aby ukryć ich drżenie. Miałam również wrażenie, że towarzysz Kubańczyk zamierzał sięgnąć właśnie palcami ku moim palcom. Na spoczywających pod stołem na moich kolanach dłoniach wkrótce i tak poczułam dotknięcie jego delikatnych rąk. Nie wiedziałam jak się zachować. Gdzie uciec wzrokiem i co zrobić. Wezbrał we mnie żal, rozgoryczenie i pragnienie aby poddać się temu obezwładniającemu uczuciu i temu pożądaniu. Czy to nie mój kochany narzeczony prosił mnie abym wyjechała do Nowego Jorku, na czas Bóg wie jak długi. Czy to nie przez niego i jego zagmatwaną sytuację prywatną tkwiłam tu już od dwu miesięcy? Dlaczego miałam być mu wierna, skoro on, wiedziałam, być nie zawsze potrafił.

    Aliosza najwyraźniej nie wiedział co się ze mną dzieje. Nie tknęłam dania z kurczaka,, które stygło przede mną już od kilku chwil. Usłyszałam jak przeprasza mnie za natrętność, przeprasza i przeprasza.. Uśmiechnęłam się, pogładziłam go po ręku i zaczęłam jeść. Przecież nic się nie stało, on nic nie zawinił. Miał pecha i trafił na smutną pesymistkę, która nie potrafiła zdecydować czego chce od życia.

    Danie było smaczne, szybko odsunęłam od siebie natrętne myśli. Płaciliśmy już rachunek, gdy zadzwoniła moja komórka. To był mój narzeczony, którego nie wiadomo jakie telepatyczne siły zmusiły wykręcenia mojego numeru w tamtym właśnie momencie. Przyznałam, że jestem w restauracji chińskiej, – obiad kolacja i tak dalej.. Tak… tak.. sama. – Odeszłam od stolika, kłamać więc mogłam do woli. Aliosza zasnuł się mgiełką. Widziałam go z oddali. Pociągał mnie a jednak wiedziałam, że gdy wrócę do niego czekającego na mnie wciąż przy stoliku, przy filiżance chińskiej zielonej herbaty, na nic już, na żaden flirt mieć nie będę ochoty.

    Tamtego dnia, wieczorem wymieniliśmy z Alioszą odresy emailowe i uśmiechy. Być może dane będzie nam się jeszcze spotkać. W innych okolicznościach – pomyśleliśmy zapewne oboje.

    10 – węgierskie kluski

    Pamiętam, jest taka restauracja na Węgrzech, w Budapeszcie, gdzie podają tradycyjne danie węgierskie, kluski w sosie mięsnym. Szalenie sycąca i ciężka potrawa. A może jest takich restauracjo-barów w Budapeszcie więcej. Na pewno. Wówczas jednak każde miejsce, w które zabierał mnie mój budapesztański Francuz Patoche było wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju, niepowtarzalne, pierwsze.

    Nie podam przepisu na tradycyjne kluski węgierskie, nie znam go do dziś i nie pozostało w mojej pamięci najmniejsze wspomnienie ich smaku. Jedynie ten ogródek i drewniane stoły i ławy i widok na ulicę, wysokie zarysy kamienic i gwar obcej niesłowiańskiej mowy pamiętam do dziś. Spagetti, kluski, kluseczki były motywem, który plótł się gdzieś tam pomiędzy nami bez końca. To była podstawa pożywienia i najprostsza do przyrządzenia zdaniem Patocha potrawa. Moje zdanie było absolutnie przeciwne. Nie znosiłam przygotowywania klusek, o których nieustannie zapominałam pozostawiwszy w gotującej wodzie, tak że jeść trzeba je było w postaci rozciapcianej, na miękko. Zawsze przegotowane lub niedogotowane – narzekał on i kpił z moich nie-zdolności kuchennych, które , to prawda, mierne były wówczas i rozwinęły się dopiero kilka lat później gdy inspiracją była własna kuchnia dom i przepisy hinduskiej cuisine.

    Patoche gotował więc lepiej ode mnie, a jednak typowo po męsku. Kartofle, kluski ryż z dodatkiem mięsa i jakiego bądź sosu – całość przypominałą zwykle ogromną zapiekankę – bo zapiec trzeba było wszystko na patelni , wielkość zaś tej potrawy odpowiednia była dla mężczyzny jego wzrostu postury i wagi. Zdarzyło się jednak, już w Polsce, w trakcie dwutygodniowego naszego pobytu w Warszawie na Ursynowie w wynajętym po znajomości mieszkaniu, że podjęłam się przygotowania obiadu dla nas dwojga. Znów były więc kluski, sos i dodatki. Była też nerwowa atmosfera i kłótnia wisiała w powietrzu choć obiektywnie nie było ku temu powodów. Czułam jednak, że coś się wydarzy. Patoche był spokojny a jednak zachowywał się dziwnie. Stałam przy kuchni i zamierzałam własnie odcedzić kluski, gdy podszedł do mnie i oznajmił, że chce wyjechać wcześniej. To oznaczało w istocie dwa dni wcześniej w stosunku do naszych dawnych planów. Pamiętam, że słuchając go, upuściłam durszlak do zlewu tak że kluski wpadły bezpośrednio tam właśnie, zamiast na przygotowany półmisek. Patrzyłam przez chwilę bez ruchu, na to co się stało, nie wiedząc czy zabrać się spokojnie za zbieranie ocalałych klusek w durszlaku, wyjmować pozostałe ze zlewu na talerze czy na półmisek, czy porzucić obiad i wyjaśnić do końca sprawę jego wyjazdu. Odwróciłam się i zapytalam – dlaczego. W odpowiedzi usłyszałam tylko, że odbywał się w Budapeszcie festiwal techno, na który kupił już wcześniej bilety, o którym nie chciał mi mówić, na który nie miał mnie ochoty do Budapesztu zaprosić. Wiedział wcześniej – myślałam.. – świetnie.. Oh, co to za egoista, cóż to za drań.. – odeszłam od zlewu i wyszłam z mieszkania. Rzuciłam się biegiem w kierunku placu zabaw za domem. Było już wtedy ciemno. Miałam ochotę wybiegać, wyskakać wypłakać złość i rozczarowanie. Miałam ochotę krzyczeć – z żalu – wykrzyczeć zawiedzione nadzieje, zapytać agresywnie i głośno nikogoś wokół – dlaczego zawsze zakochiwałam się w głupcach i egoistach, którzy nie potrafili docenić tego, jak bardzo ich kochałam i jak wiele dla nich chciałam poświęcić.

    Rozstaliśmy się z Patochem wkrótce potem. Właściwie on zdecydował, mnie oportunistkę i naiwnego baranka nie było by na to stać, za bardzo go kochałam ..

    A on zapewne nigdy nie myślał o możliwości mojego przeprowadzenia się do Budapesztu.. nie wierzył w powodzenie naszego związku. Było nam dobrze i beztrosko, tylko przez dwa miesiące. Podczas gdy ja fruwałam ponad ziemią on stał na niej twardo, ani razu nie tracąc gruntu pod nogami.

    Spaghetti kluski kluski zawsze już jednak będą mi się kojarzyć mi się z depresją samotnością i rozstaniem.

    11 – pasparilla

    To było coś na kształt trójkąta, niemal podwójnej randki na którą nie przyszedł jeden z amantów, randki ułomnej, realizacji pokojowej założeń niestandardowego trójkąta, gdzie kobiety nie skaczą sobie do oczu z powodu mężczyzny, idealnego spełnienia opowieści z książki którą cenię – Miłość we troje, wspomnieniem mojego szczęśliwego życia dwuletniego w Stanach. Było tym wszystkim i jeszcze czymś więcej.

    Tamtego jednak dnia nasze spotkanie było po prostu trójkątem, bez trójkąta zwykłych zagrożeń. Zeszliśmy się w trójkąt na zaproszenie mojego kochanka i przyjaciela pana X. – kochanka i przyjaciela powiedziałam? Tak, dokładnie w tej kolejności, co widać dziś gdy rozstaliśmy się bezboleśnie dla niego boleśnie dla mnie , dziś gdy nie pozostało między nami nic prócz kurtuazji z jego strony i rozczarowania z mojej.

    Spotkanie odbyło się nie w plenerze, lecz we wnętrzu mieszkania pana X. Maleńka kawalerka z oddzielną kuchnią korytarzem łazienką, w centrum miasta, zahaczająca o Mokotów i Rakowiecką ulicę. Tam zebraliśmy się aby konsumować danie, które przygotowywał gospodarz. Produkty leżały już na szafce w kuchni, czekając na rozpoczęcie święta pichcenia i konsumpcji. Ola spóźniała się. Ola wciąż była nieobecna. O! Właśnie weszła. Na szczęście, inaczej zniszczyłaby cała moją koncepcję tego trójkątnego opowiadania. Weszła i wszystko zajaśniało i zaćwierkało, bo ja stwierdził pan X dziennikarz Ola była otwarta , taka bardzo “do przodu” i do ludzi, podczas gdy ja byłam “cofnięta”. Interesująca nieprawdaż teoria. Tak. Ale mimo wszystko to ze mną wolał chodzić do łóżka i do kina. Mnie przytulać. Moje jeść obiady… Kwestia żołądka, kwestia ciała.

    Obiad przeznaczony był dla trojga. X zaczął już podgrzewać olej na patelni, ryż już się ugotował na średnio sypko, właśnie wcale nie był sypki, nie odlano po nim wody. Wyjąć z wody można było już parówki, które też nareszcie się ugotowały. X zmieszał na patelni ryż i skrojone w plasterki parówki. Polał wszystko sosem spaghetti ze słoika. Żadnych komplikacji, żadnych trudów ani trudności, typowe danie kawalerskie odpowiednie dla podniebienia męskiego, nieco ciężkie dla kobiecego smaku. Rozmowa toczył się wokół dania, wokół składników, wokół jego nazwy dziwacznie włoskiej – pasparilla. Pas? Od pasta klusek przecież nie było, może być powinny ? parilla – oczywiste skojarzenie z parówkami i samo zakończenie bardzo włoskie w brzmieniu. Zabawne jest to że nie pamiętam zakończenia tego wieczoru. Było być może kino. Może jeden kąt trójkąta wyłamał się o odszedł na spotkanie własne, prywatne lub stał się kątem innego trójkąta.

    Ola wyszła i pozostaliśmy sami? Spędziliśmy noc sami , ja i pan X? Oh nie. Teraz pamiętam – ten mecz piłki nożnej, to umówione spotkanie w męskim gronie i narzekanie mojego przyjaciela kochanka, że obiad nie był najlepszym z pomysłów. Ociężałemu ciału nie chciało się biegać po boisku na pół godziny przed północą. I cóż? Przegrali. Pan X i jego drużyna. Do dziś powinnam być może czuć się odrobinę winna?