Chcesz otrzymać prezent?

Up for a gift?

Zapisz się do newslettera!
Subscribe!

    * Sprawdź na co się zgadzasz (Privacy policy)

    historie niemożliwe
    historie niespełnialne

     

    to ona jest
    bezimienna
    ona jest
    wszystkim i niczym
    realnością i ułudą
    nadzieja i rozczarowaniem
    kreacja wirtualną i realną osobą
    jest i nie ma jej
    to ona
    wirtualne wcielenie
    ludzkich
    męskich
    kobiecych
    fantazji pragnień snów

    Historia I

    m u z y k a

    obraz

    słowo

    Haja o que Houver

    Haja o que houver
    eu estou aqui
    Haja o que houver
    espero por ti
    Volta no vento
    O` meu amor
    volta depressa
    por favor

    Há quanto tempo
    já esqueci
    Porque fiquei
    Longa de ti
    Cada momento
    é pior
    Volta no vento
    Por favor

    Eu sei, eu sei
    Quem és para mim
    Haja o que houver
    espero por ti

    [P.A.Magathaes, wyk.Madredeus]

    Gwar dziecięcych głosów. Słońce wdziera się do małej ciemnej klitki na piętrze. Obnaża brudne ściany, odrapane, podarte nędzne resztki kolorowej kiedyś tapety. Mężczyzna przykryty po sam nos kołdrą bez poszwy wyciągnął się na metalowym na dawną modłę starym łóżku. Jeszcze nie obudził go gwar, nie wyrwały ze snu dziecięce głosy dochodzące z podwórza, śni jeszcze o niedawno odbytej podróży wskroś Europy. Niemcy, Holandia, Belgia, Francja, Hiszpania…i w końcu kraniec starego świata, kraniec otwartej Europy, Lizbona. Dochodził go skądiś odległy,  przytłumiony, jakby spoza wielu zamkniętych drzwi, głos śpiewającej kobiety. Cudny głos. Tak czysty, rześki, jasny…
    Jeszcze długo po skończonym filmie pozostawał w jej głowie ten cudowny głos. Nie rozumiała słów wypowiadanych po portugalsku. Domyślała się ich sensu. Wiedziała, że śpiewaczka miała na imię Teresa, zespół, który tworzyła wraz z muzykami to Madredeus. Po zakończonym seansie młoda kobieta błądziła jeszcze długo ulicami wschodniej stolicy, mając w głowie słoneczny obraz Lizbony i tych kilka scen, które, jak dziwaczny zlepek utkwiły w jej pamięci wizualnej. Zamknięty pokój, którego ciemności rozproszyły jedynie wdzierające się ukradkiem szparami w drewnianych okiennicach promienie słoneczne i nieproszona muzyka ..i gwar dziecięcy. Nie mogły się oczy przyzwyczaić do kontrastu obrazów, tego w wyobraźni, zalanego jasnością i ciepłem, i realnego, który obnażał nędzne resztki odchodzącej zimy.  Nie lubiła Warszawy. Miasto potrafiło ukazać swój urok, lecz nie o tej, przedwiosennej porze roku. Gdy w centralnej Polsce jeszcze zimno i nie zielenią się drzewa, w Portugalii wiosna zapewne zakwitała już w pełni.  Obsesyjnie powracała myśl o Lizbonie…Nie dziwiła się fascynacji Wendersa tym miastem…Pociągało. Dla mieszkańca  środkowej Europy to mógł być już skrawek egzotyki…Obserwować miasto, filmować je, podsłuchiwać…To właśnie robił, on…Wenders, on, twórca dźwięku, bohater…Imię? już  nie była w stanie sobie przypomnieć. Ostatecznie nie postaci z imienia i nazwiska są ważne, lecz to, co im się przytrafia…Miała ochotę usiąść i zacząć pisać…o Lizbonie, nie o Lizbonie, może o Warszawie, może o…

    Pomyślał o córce. Nie  widział jej od  tygodnia.  Dzień spotkania miał nastąpić dopiero w przyszłym tygodniu.  Co dwa tygodnie…takie było orzeczenie sądu. Nic nie miał do powiedzenia. Wiedział, że Natalia ciężko znosiła rozstanie, ich rozwód.  Cóż, Cristina niewątpliwie dobrze się małą opiekowała. Nie brakowało jej niczego…Brakowało jej ojca…Głupie myśli – żachnął się – doprowadzało go do szału przemyśliwanie całej sprawy od początku i od początku.  Analizował każdy szczegół swojego zachowania, jej zachowania…Przypominał sobie każdą najbardziej błahą kłótnię z Cristine, każdą najmniej znaczącą sytuację…  czemu, czemu byłeś takim głupcem, Carlos? Nie mógł sobie darować utraty córki. Nigdy nie wyobrażał sobie, że tak bardzo będzie mu małej Nathy brakować.  Nie kochał już żony, wiedział, że rozwód był decyzją najlepszą z możliwych, lecz spoglądając w twarz Natalii i tak za każdym razem zadawał sobie obsesyjne pytanie – czy tak ? czy to była dobra decyzja? czy jedyna z możliwych? Niejednokrotnie zastanawiał się jak postrzega jego zachowanie to dziecko…Być może spoglądała tak, jak on kiedyś…w dzieciństwie, spoglądał  na swojego ojca… To skojarzenie powracało. Odrzucał je, bo raniło, ale ono uparcie i wciąż uparciej  powracało ku  niemu.  … Jakaś ciemna przestrzeń ogrodu, zacieniona koronami wysokich drzew. Dom na przedmieściach Lizbony…  Wygodny dom, duży, obszerny. Bogaci ludzie. Jego rodzice. Już jako dziecko wiedział, że ojciec jego ma dobrą posadę prawnika i  świetną pensję… Stanęła mu przed oczami pociągła śniada twarz ojca.  Był przystojnym mężczyzną. Typowa latynoska uroda, ciemne włosy i oczy… Pamięta jednak, że bał  się spojrzeć w tę twarz, gdy pozbawiona była uśmiechu…  Bał się…
    Wielu kolegów mówiło, że ma surowych ojców, wielu pokazywało w szkolnej szatni lub w rozbieralni  tuż przed godziną ćwiczeń sportowych jakie to cięgi oberwali od ojców i za jakie to wyrafinowane szczenięce przestępstwa.  On też…a jednak nie przyznawał  się, że baty dostawał najczęściej od surowej opiekunki.  Ojciec nie stosował nigdy kar cielesnych a jednak ile by jego syn dał  by wysublimowany ojcowski system karania zamienić na porządne codzienne lanie! Wiedział, że każdy chłopięcy grzech odpokutować musiał będzie w dniu święta… Jakiegokolwiek tradycyjnie i z założenia radosnego święta, które zazwyczaj powinno nieść równie radosną obietnicę stosu prezentów… Tymczasem jego Boże Narodzenie, jego urodziny, imieniny… były bez znaczenia…. Chłodnym tonem wypowiadane życzenia, posiłek w  ciszy. Nigdy nie zapomni wyrazu twarzy matki, która potajemnie robiła mu prezenty w wigilię Narodzin Chrystusa,  która w dniu jego urodzin  wtykała mu pod poduszkę pieniądze na upatrzone cudo… Potajemnie, bo ojciec nie zwykł akceptować nagradzania prezentami dziecka, które odbywało swoją karę.
    Chłopiec najlepiej czuł się poza domem, na otwartych osłonecznionych podwórzach starej Lizbony… Nigdy nie wracał po szkole do domu, włóczył się z kolegami. Pokochał to miasto, nie jego snobistyczne rozpościerające się poza centrum dzielnice, lecz tę starą część Lizbony, wąskie uliczki,  którymi , zdawałoby się,  z trudnością przeciska się stary tramwaj swoim charakterystycznym krętym dżdżownicowatym ruchem…
    Ale Nathalia jego była inna. Spokojna, odrobinę nieśmiała lecz tak samo ciekawska i spragniona wrażeń i nowości… Uwielbiał ją,  rozpieszczał prezentami, które tyle co jej sprawiały jemu radości, pragnąc jakby w dwójnasób  nagrodzić i sobie własny niemiły czas dzieciństwa i jej… nieobecności ojca w domu i niedotrzymane obietnice…
    Uniknął niewątpliwie jednego ojcowskiego błędu lecz nie uchronił się przed drugim.  Tak jak on potrafił  spędzać długie godziny w biurze, dzień cały boży, nie poświęcając ani jednej myśli rodzinie. Nawyk. Nawyk pracy. Pracoholizm. Nawyk nadmiaru pracy. Wszystko w końcu stało się nawykiem. Jego życie wypełniło się nawykami.  Późne powroty, pocałunek dla Nathy… przez sen…, seks … w półśnie,  w środku nocy, gdy on powracał, gdy żona spała, nad ranem… Zaczynał to lubić. Ona nie. Uważał za normalne. Cristine nie. Pamiętał ich wspólne ostre kłótnie. Wybuchały zazwyczaj, w weekendowe poranki, gdy Nathy była na lekcjach baletu a oni dwoje razem w domu. Nie pamiętał już tych pierwszych wspólnych szczęśliwych dni ich związku. Odeszły, zasnute głęboko pajęczyną niepamięci, przyszarzały pod natłokiem gorzkich słów, agresywnych gestów, milczenia pełnego żalu i rozgoryczenia.
    Jak niesprawiedliwa była nieraz dla niego. Pracował ponad siły. Ona widziała tylko efekt uboczny, jego nieobecność całe dnie…noce, weekendy nawet… W ten sobotni poranek, było lato, pamiętał, początek lata, może czerwiec… Zmuszał myśli by dryfowały wokół osoby jego córeczki, to był jedyny sposób, by zachować cierpliwość i spokój. Cristine! Jakże potrafiła być męcząca! Jej nieustanne wymówki, jej paplanina właśnie wówczas, gdy najbardziej potrzebował spokoju, właśnie wówczas, gdy miał ochotę odciąć się od całego świata. Odgrodzić się. Zniknąć. Pomyśleć. Widział żywo przed oczami scenę….Poranne słońce, jeszcze nieśmiało lecz już przypieka…Cristine wyskoczyła z łóżka, potem śniadanie, zawiozła małą do pobliskiej szkoły tańca…,po kilkunastu minutach dostrzegł ją już w progu. Stała spoglądając na niego w milczeniu, jadł śniadanie, zaproponował kawę, odmówiła, usiadła przy nim …zaczęła opowiadanie. Smutnawo, cierpko, posypały się różne słowa, jakieś-dawno-dane jej obietnice, których teraz wykonania domagała się…Nie odpowiadał. Zasklepiał się w sobie, coraz głębiej. – Cristine, nie teraz , proszę, daj mi spokojnie przeczytać gazetę, pomyśleć, pomilczeć… – poprosił. Nie zrozumiała. Jeszcze raz potok wyrzutów. – Dlaczego teraz? dlaczego w chwili gdy są sami we dwoje on chce być sam na sam… – Cóż mógł odpowiedzieć. Nie było odpowiedzi. Starał się nie słuchać, starał się… W końcu, jednym gestem odłożył gazetę, odsunął niedopitą kawę, wyszedł z kuchni…. Nie spojrzał za siebie, lecz wiedział, że oczy Cristine musiały już napełnić się łzami…Nie potrafił zmusić się do powrotu. Nie umiał przepraszać…Wyobrażał sobie jej myśli, jej zachowanie…

    -Co się stało, mamusiu?- Nathy dostrzegła pospiesznie ocierane chusteczką łzy Cristine.  Córka czekała już na nią przed wyjściem ze szkoły.  Spóźniła się…Nie mogła pozbierać myśli  po kolejnym spięciu z Carlosem tego ranka.
    -Nic, nic kochanie… Opowiadaj, jak było.  …
    -Dobrze było, mamusiu, niedługo zacznę uczyć się pas de deux. Dziś pani mnie pochwaliła… – Cristine uśmiechnęła się spoglądając na córkę. Mała miała te same ciemne błyszczące wielkie oczy, czarne włosy krótko przystrzyżone. Cristine nie lubiła długich włosów u dzieci.  Jeśli zechce, kiedyś Nathy będzie mogła mieć tak długie jak mama, splecione na karku, gładko opływające  pociągłą  twarz…Kiedyś, gdy zostanie prawdziwą primabaleriną…Cristine wróciła myślą ku dręczącemu ją tematowi. Carlos. Czy miał sens ich związek? Czuła się coraz bardziej psychicznie zmęczona. Czuła jak rzeczywistość wymyka się jej spod kontroli. Carlos…Właśnie wówczas gdy go najbardziej potrzebowała, jego męskiej decyzji, jego męskiego wsparcia, nie było go…Jego ciągłe przedłużające się nieobecności  w domu, jego praca ponad standardowe osiem godzin, praca ponad siły,  była przyczyną jej rozterek i żalu…Wiedziała, że pracował ciężko, że zarabiał dobrze. Cudownie, lecz ona pragnęła jego obecności.  Była cierpliwa, przez tyle lat była cierpliwa…Już basta – buntowała się. ..Pamiętała szczęśliwe chwile, które spędzili wspólnie. Jeszcze teraz z rzadka zdarzało się im wspólnie spokojnie spędzić wolny czas. Pomyślała o niedawnym sobotnim wieczorze,  kiedy to wybrali się na koncert Madredeus.  Cudowny koncert, cudowna muzyka. Łączyły ich jeszcze wspólne pasje, lecz to w końcu  tak niewiele…Niewiele…To, co najistotniejsze dla niej samej, dla Nathalie dawno już uleciało z tego związku…zauważalna i potrzebna obecność mężczyzny.
    Ale jednak…Ten wieczór był niezapomniany. Koncert Madredeus, wprawiający w ekstazę głos Teresy, muzyka, potem kolacja z żoną przy świecach w żydowskiej restauracji.
    Był zauroczony piękną Teresą. Nie odrywał oczu od jej ocienionego samotnego kształtu na środku sceny i od jej w świetle reflektora wyraźnej pociągłej twarzy, w której wyraziście zaznaczały się ciemno oprawione oczy. Jej pieśni, bo nie można tych utworów było nazwać piosenkami, zaczynane były każda z odmiennym rodzajem ekspresji.  Wyśpiewywana każda kolejna fraza podkreślana była dumnym uniesieniem głowy. Ta kobieta po prostu potrafiła być tak piękna jak piękne było jej śpiewanie… Zabawne, jak bardzo uderzyło go tego wieczoru ich podobieństwo, podobieństwo tych dwu kobiet, Teresy i Cristine…
    Sobota. Miasto żyło gwarnym tłumem mieszkańców. Grupki ludzi włócząc się uliczkami po zakończonym filmie czy koncercie niespiesznie poszukiwały odpowiedniego miejsca dla skonsumowania kolacji. Zajrzeli na przystań, w bliskości morza, ciągnęły się rzesze restauracyjek. Otwarte na morze i na ulicę, jedynie dachem chronione tarasy…Skusiły ich dźwięki żydowskiej małej kapeli we wnętrzu jednej z restauracji. Weszli. Miły czysty głos młodej kobiety wypełniał przestrzeń pomieszczenia…usiedli przy jednym z dalszych stolików pod oszklonym dachem, słuchali dźwięków niezrozumiałych dla nich słów…
    -Czy nie sądzisz, że ta muzyka niezwykle przypomina pieśni Teresy?
    -Yhmm, być może,
    -Czyżby podobne inspiracje?
    -Okruchy żydowskiej kultury…Spadek po hiszpańskich sąsiadach – uśmiechnęła się ironicznie – daj spokój temu… Czy nie powinniśmy raczej porozmawiać o nas? o naszym związku? Carlos! Spójrz na mnie! Czy interesuję cię jeszcze to, co ja czuję? Czy ty mnie wciąż jeszcze kochasz? Carlos … Nie widzisz, że to nie ma sensu? Ja…tak dłużej nie mogę…nie mogę… – schyliła głowę.
    -Przestań, proszę, dobrze wiem, musimy porozmawiać o tym, ale…nie róbmy tego teraz… Porozmawiamy dziś w domu, ok? Czy ja cię kocham…Myślę…
    -Już nic nie jest takie samo i uczucia też nie ma…Dobrze, nie musisz odpowiadać mi na to pytanie. Znam odpowiedź.
    -Nie, nie znasz jej,…sam jej nie znam…
    -Oszukujesz się, Carlos, spójrz wokół siebie, spójrz na swoje życie! Praca, praca, koledzy z pracy! To jest jakieś bagno, które cię wciąga! – znowu się zamykasz, milczenie…dobrze, nie musimy o tym mówić teraz. Porozmawiamy w domu. Tej obietnicy musisz dotrzymać. Już czas coś postanowić… Ja tak dalej żyć nie mogę i …Nathalie …też nie…
    -Nathalie…tak , porozmawiamy w domu… Masz tak piękną twarz Cristine… – piękną – pomyślał – ale to prawda, że już nie wzbudza ona we mnie czułości. Wywietrzało coś we mnie…Wywietrzało…pusty jestem w środku…Oh, Cristine, żeby tak móc odwrócić bieg czasu…
    To wszystko już  przeszłość. Udało im się w ciągu tych kilkunastu miesięcy obojgu poukładać jakoś własne życie, jedno z dala od drugiego.  Wciągało go coraz bardziej środowisko profesjonalne, wciąż utrzymywał kontakt z firmą, w której pracował niegdyś. Niezdrowy kontakt. Na wspomnienie tamtych nie do końca wyjaśnionych komplikacji finansowych dostawał gęsiej skórki. Miał się na baczności, lecz ..trybu życia nie zmienił…Pozostawał już bez najmniejszych wyrzutów sumienia w biurze, do późnych godzin nocnych…Kto czekał na  niego w domu? Nikt…pustka pomieszczeń i cisza.  Jego dwa czarne koty, które i tak chodziły jedynie sobie wiadomymi drogami…Cristine nie powróciła, nie pragnął przecież jej powrotu…Tak było mu lepiej, wygodniej…
    Właśnie jednego z tych późnych zimowych wieczorów, to musiał być grudzień 1999 roku…, gdy pozostawał w biurze, czekając na kolegów, z którymi tuz przed północą miał wybrać się na kolację, poznał  tę kobietę…Poznał? To ciekawe określenie, właściwie nie znał jej wciąż jeszcze wtedy, nie widział, ale już była mu dziwnie bliska.  Rzeczywistość wirtualna. To ona kreowała niewątpliwie to szczególne wrażenie bliskości tych, którzy są o tysiące kilometrów od nas…Ona, mała blondyneczka, Słowianka, o miłym uśmiechu, nieśmiałej ekspresji rysów i oczach zabawnie skośnych jak u Chinki,  gdy  półprzymknięte miała powieki. Było już po jedenastej, gdy połączył się z internetem. ICQ, zabawny program który pozwalał kontaktować się z ludźmi z całego świata. Wysłał list do kogokolwiek w przestrzeni wirtualnej,  jakiego bądź random usera…, wysłał list który trafił do niej…Nie chciała z nim rozmawiać, późna pora…A jednak pozostała online i rozmowa ich trwała ponad godzinę. Dawno z nikim tak szczerze tak miło mu się nie rozmawiało…To była urocza osóbka.. Powrócił następnego dnia i później… Pozostawali w kontakcie. Minął miesiąc i zapragnęli w końcu się spotkać. …..U niej. W jej kraju…To dziwaczne szare miasto, jakby przekłute przez środek boleśnie budowlą wysoką i szarą, brudną, podobno to pałac….kultury i nauki…Może i tak…, było mu to w sumie obojętne…Cholernie zimno było w tym północnoeuropejskim mieście, zima bezśnieżna.. Ona…Yhhm…ładna kobieta, ładniutka,  tylko dwa dni w hotelu, sami, razem… Ile tygodni później prześladował go jeszcze obraz jej,  nagiej,  nad nim, pochylającej się do pocałunku, jej nagiej nad nim w monotonnym ruchu … przypływania i odpływania… Tęsknił już za nią. … Pragnął znów zobaczyć, dotknąć, przytulić, kochać się z nią, być… Ile razy jednak opadały go już wątpliwości. Rzeczywistość wirtualna daleka była od realnej… Nie zapomni nigdy jej wzroku, jaki przywitała go na lotnisku. Było w nim coś na kształt …rozczarowania. Nie potrafił zmusić jej później, by opowiedziała swe wrażenie , zresztą czy byłoby to dobre.. może tylko bolesne dla nich obojga. On również wyobrażał sobie ją nieco inaczej. Żadne z nich nie wysłało przecież aktualnego zdjęcia. Aktualnego nie było, a może po prostu z obawy…Nie jest łatwa konfrontacja z rzeczywistością…
    Miłe było pierwsze spotkanie, równie ciekawie zapowiadało się ich spotkanie drugie. Planowali je w styczniu , nie doszło do skutku…Sam zamierzał zorganizować rendez-vous w dniu świętego Walentego…Im intensywniej jednak myślał jednak o tym dziwnym związku, tym większe opadały go wątpliwości. Rozmawiali online, rozmawiali poważnie, bo i oboje poważne mieli zamiary, lecz jednocześnie pobrzmiewały w jego głowie fragmenty dyskusji z Cristine, tej ostatniej, decydującej… Pamiętał swoje krótkie uwagi, swoje racje, jej wyrzuty, jej racje…Pobrzmiewał mu w głowie tamten uparty dźwięk dobiegającej z ulicy muzyki, dźwięczny, momentami zbliżony do szeptu głos Cristine, która wciąż nasłuchiwała, czy nie budzi się mała Nathy…
    -Śpi, sprawdziłem…
    -Yhmm… Widzisz, czy czasem nie zastanawiałeś się ku czemu zmierza twoje życie? – powróciła do urwanego tematu Cristine – moje zdaje się ostatnio tak puste…Na szczęście jest Nathalie. Ona jest najważniejsza, ale może to moje kobiece spojrzenie.
    -Nie bądź niesprawiedliwa, wiesz, że bardzo kocham Nathalie. Patrzysz na sprawę jednostronnie. ty się nią opiekujesz, zgoda, jesteś z nią, tak… Nigdy przecież nie wyrzucałem ci faktu, że zarabiasz mało, , mogłaś w ogóle nie pracować czyż nie? Zawsze dążyłem do tego, by utrzymanie domu było jedynie moją odpowiedzialnością,  ty  dzięki temu mogłaś opiekować się  małą.
    -Tak tak, oczywiście – rzuciła zgryźliwie – Ale czy pamiętasz? Nasze pierwsze wspólne lata…, zarabiałeś dużo, pracowałeś mniej. Czy bardziej ci na mnie zależało? Byłam ważna dla ciebie, ważniejsza niż praca?
    -Cristine, zarabiałem wtedy dużo mniej i  mniejsza była moja odpowiedzialność. Nigdy o tym nie mówiłem. Nie lubię rozmawiać o pracy.
    -wiem..
    -Wiesz, i wiesz, jeśli zaobserwowałaś, że im więcej problemów tym moje milczenie jest częstsze.
    -Yhhm…Trudno mi nieraz odgadnąć przyczynę twojego milczenia, Carlos. Niełatwo jest się pozbyć wrażenia, że jesteś zły na mnie. Na mnie właśnie kumuluje się twoja złość. ..
    -To być może prawda, jest mi naprawdę przykro, że wszystko to potoczyło się w tak przykry sposób.
    -Carlos,  nie czas na żal. Oczekuję od ciebie podjęcia decyzji. ..Masz problemy w firmie…Tak? Wiem, ale musisz sobie sam z tym poradzić. Nigdy zresztą nie potrafiłeś przyjąć ode mnie pomocy, od nikogo…Ja chcę jedynie uchronić Nathalie przed stresem jaki budzi twoja nerwowa obecność w domu. Nie ma cię cały dzień, gdy jesteś…nie otrzymujemy nic poza gniewnym podejrzliwym milczeniem…Carlos, czy nie tak?
    -Co chcesz bym odpowiedział? – uniósł się – Nie masz bladego pojęcia o sprawach, które mnie nurtują. Nigdy nie mogłem ci nic powiedzieć. Dobrze.. może nie chciałem, i tak nie miałoby by to sensu… Ale liczyłem na jakieś zrozumienie, wyrozumiałość, cierpliwość, ty potrafiłaś zarzucać mnie jedynie swoimi błahostkami i żądaniami w najmniej odpowiednim momencie.
    -Jak możesz … – miała łzy w oczach
    -Cristine, nie oczekuję od ciebie wyrozumiałości. Masz w jakimś sensie rację. Jednak czuję, że te sprawy zaszły już w tej chwili za daleko. Mam rzeczywiste problemy w firmie – westchnął schylając głowę – to kwestia dużych pieniędzy  i dużej odpowiedzialności… Muszę być twardy psychicznie, by nie dać się wciągnąć w to bagno., a jednak..
    -widzę jak ono cię wciąga – dokończyła – ja cię wciąż kocham, Carlos, ale dla dobra naszego związku i naszej Nathy…postanowiłam wyprowadzić się do apartamentu moich rodziców.
    -Cristine..
    -Poradzę sobie. Radzę sobie sama od dłuższego już czasu…Nie ma cię, czego ode mnie oczekiwałeś? Przywykłam radzić sobie sama.
    Milczał…
    -Carlos?
    -Daj mi znać gdy czegoś będziesz potrzebować… Usiadł zmęczony, dotychczas oboje stali … Kuchenny stół, okrągły duży, wsparł na nim łokcie,  ukrył głowę w dłoniach…Miał taką ogromną potrzebę łez, płaczu…Lecz nie potrafił, wiedział,, że nie potrafi…Nic nie przynosiło mu ulgi, każdy problem  dusił wewnątrz, zatruwał się od wewnątrz… Tak po prostu było, zawsze tak było w jego życiu, od lat najmłodszych…Cristine stała oparta o szafkę, spoglądała w milczeniu na niego…Nie mógł znieść jej badawczego współczującego wzroku… Może był to zresztą wzrok pełen rozpaczy? Nigdy nie potrafił prawidłowo rozeznać jej myśli, jej  intencji…Nie kochał jej, nie kochał już…myśl o utracie Nathy…nie chciał o tym myśleć, to jeszcze nic , jeszcze nic się nie stało…to tylko te kilka miesięcy aby wyprostować sprawy profesjonalne – pocieszał się…oszukiwał się…
    … Powrócił myślą do teraźniejszości,  na ekranie okna dialogowego uparcie pojawiały się te same słowa: jesteś tam? hallo! jesteś tam wciąż Carlos? jesteś? … are u there? are u? Wzywała go kobieta zza kilku granic narodowych ponad przestrzenią kilku tysięcy kilometrów…
    -Tak, jestem, przepraszam cię, zamyśliłem się.
    W porządku, tylko powiedz mi, prosze gdy będziesz odchodził.. Nie chcę sterczeć tu przed ekranem jak idiotka gdy ciebie już nie ma! Nieraz połączenie jest tak słabe, że zupełnie nie wiem, czy w ogóle dostajesz moje wiadomości.. a teraz…ogromnie wolno pojawia mi się na ekranie twój tekst. Shit, to jednak tak sztuczny kontakt, Carlos… Kiedy znów będziemy mogli zobaczyć się w rzeczywistości… niewirtualnej…
    -Nie wiem, kochanie…
    Rozmawiali jeszcze chwilę, lecz on wciąż uciekał myślami, długo kazał jej czekać na swe odpowiedzi…Myśl o dawnej  kłótni z żoną zwarzyła mu humor, zasiała wątpliwości…’Czy to rzeczywiście ma sens? Kolejny związek…Czy będzie szczęśliwy?’ Wiedział, że przyszłość pozostanie zwierciadlanym odbiciem przeszłości o ile on sam….sam swego życie nie zmieni… ‘Where are u? Już zasnąłeś nad ekranem? – dostrzegł żartobliwe słowa kobiety, lecz  wiedział, że jest rozżalona i zła…

    Och, ile można czekać na odpowiedź? Carlos! Jesteś okrutny…zresztą czy ja wiem, to może być równie dobrze wina połączenia. Czuję się tak zależna od techniki…Cały ten świat wirtualny wciąga i uzależnia. Zdaje się początkowo, że ułatwia. To prawda. Pozwala poznać tych, którzy  żyją daleko stąd, rozszerza horyzont myślowy, horyzont postrzegania i wrażliwości…Niewątpliwie, ale rzeczywistość pozostaje rzeczywistością. Boże! Czy kiedykolwiek ludzie pozbędą się pragnienia dotykania, czucia i po prostu bycia obok siebie? Znajdzie się techniczne rozwiązanie problemu…Ale wszystko to i tak.. sztuczne…złudne. Lecz fakt, że poznałam go nie jest iluzją. Chcę z nim być. Pragnę go. Nie za pośrednictwem cholernego internetu! Pragnę cię dotknąć, Carlos, objąć , przytulić się do ciebie…Kurka , rozklejam się…Powinnam już zejść offline. Znów pewnie fire wall przeciął połączenie. Nawet nie zauważyłam. …Żeby tak po prostu rzucić wszystko i wyjechać, być z nim…Żadne z nas sobie na to nie pozwoli. Nie. A ja…wciąż mam poczucie, że go nie znam. Tyle rozmów było między nami, tyle słów… i spotkanie. Tego wrażenia nie da się oszukać. Wszystko  jest możliwe wirtualnie, wszystko się wydaje, każde kłamstwo, obłuda zawoalowanie… zostaje odkryte w konfrontacji z rzeczywistością. I…przetrwaliśmy. Dziwne. Jak mogę być pewna, że to on jest mężczyzną dla mnie …na długie lata…Słowiański charakter w zetknięciu z latynoskim temperamentem…Co za dziwaczną mieszkankę to stworzy. Mieszkanka w postaci ślicznego śniadego czarnowłosego jasnookiego bébé, baby, bobasa….Ha ha! Czasem tak bardzo się tego boję…Ufam mu. Muszę mu zaufać, nie wiem jak inaczej wyobrazić sobie życie w obcym kraju, którego kultury ani języka nie znam. Ah, czy nie popełniasz właśnie gigantycznego głupstwa, moja droga? Ciichoo…ciii, jeszcze nikt nie powiedział ostatniego słowa. Wiem jednak, że jeśli nie zdecyduję się na ten krok, zawsze będę tego żałować…
    Jest już po północy. Pięknie. A jutro poniedziałek i szósta rano muszę otworzyć oczy…Muszę! Może jakiś list? Nie wierzę, że Carlos odszedł bez słowa. Yhhmm…kocham go za to…Dłuugi list. Zabawne jak różnie piszą kobiety jak różnie mężczyźni. No, może odrobinę generalizuję…Ale, ha ha, Carlos zawsze pisze tak, jakby tworzył dla mnie wiersz, krótkie wersy, krótkie zdania, całość frazy w jednej linii…poemat , taki długi poemat, podczas gdy ja niezmiennie piszę frazą ciągła, ooch, tworzę prozę…Wypełnianie tekstem przestrzeni strony aż do jej krańca, zawija się sama…Proza…sformatowana. Ot, różnica być może taka między umysłem ścisłym, i humanistycznym, analiza i synteza,  a może na odwrót?
    Ah, ten list…
    I am sorry…Czekałem przed ekranem peceta przez około pół godziny, lecz połączenie było bardzo złe. Trudno mi było wysłać jakąkolwiek wiadomość przez ICQ. Wiesz…, nie lubię pisać dużo… –  wyobrażała sobie jego półzakłopotany półżartobliwy wyraz  twarzy i sama się uśmiechnęła – Ale widać ekran peceta, do którego byłem przykuty jakby, hipnotyzował mnie i prowokował wspomnienia…Pamiętasz…poznaliśmy się w grudniu, nie wiem jaka była to dokładnie data. Ty z pewnością wiesz…lecz grudzień 1999 roku. Mija miesiąc naszej znajomości, czyż nie? Ale nie to wspomnienie miałem na myśli. Ty, ty jesteś moją teraźniejszością…moją przyszłością. 
    W styczniu minie rok od rozstania z Cristine. Byłem wtedy w wielkich finansowych kłopotach. Zresztą to była zawikłana, ciemna afera. Ciągnęła się miesiącami. Byłem jedną z osób w firmie na odpowiednio odpowiedzialnym stołku…Sąd…Znalazłem się w sądzie. Pamiętam, wywlekano najbardziej osobiste sprawy, potknięcia, błędy zawodowe,…Moja żona świadczyła wówczas przeciwko mnie . Nie będę ci, kochanie, wszystkiego opowiadać. Część tych spraw jest już przeszłością. Rozdział zamknięty. Lecz moje życie profesjonalne wciąż jest powikłane.. Nie, nie martw się o mnie. Zdaje mi się, że widzę już twoją smutną minę, ha ha! Jeśli wciąż  powtarzam, że nie mogę zdecydować się jeszcze na wspólne nasze życie, to dlatego, że prywatne moje sprawy są w wielkim bałaganie. Chcę byś była szczęśliwa, spokojna. Moje tymczasem problemy profesjonalne, moje dylematy wewnętrzne nie mogą w żaden sposób wpłynąć na twoje samopoczucie, twój komfort psychiczny, nasz…nasz dom… Czy tak? Wiem, że uśmiechasz się w tej chwili, zdaje się, że słyszę twoje – „chcę po prostu być z  tobą … „  Wiem. Niedługo… Muszę wszystko przemyśleć, dopracować… Firma, dla której teraz pracuję, cóż, jestem coraz bardziej zadowolony, lecz to nie to, co dawniej…Wciąż jest to jednak rzecz, która mnie wciąga. Moje inżynierskie wykształcenie i inicjatorskie zapędy  nie idą tu na marne. Przynajmniej docenia się mój wysiłek. Powoli się zresztą usamodzielniam. Własne poletko…Wyjasnie ci kiedyś…ale za to wspominałem ci chyba już o współpracy, jaką  zawiązałem, zupełnie przypadkowo, latem 99 roku. to był bodajże lipiec…Konferencja w NYC…Byłem tam z przyjacielem. To komputerowiec, to on mnie wciągnął. Tam poznałem Hucka, Marię i przede wszystkim Harena. Opowiadałem ci o nich. Czemu tez mi to przyszło do głowy? Ooh, po prostu Huck zjeżdża tu do Lizbony niezadługo. Robimy wspólnie prezentacje nowego wynalazku Harena. Takie telekomunikacyjne cudo…ale jak nieoczekiwane skuteczne i przemyślne wykorzystanie internetu… Opowiem ci dokładniej…potem. Fire wall za pięć minut. Kończę. Całuje. Uważaj na siebie. 
    C.

     

     

     

    No tak…To ci ciekawe zjawisko…ten list… Carlos mnie czasem zadziwia. Zaczęłam się przyzwyczajać do jego…oj, gburowatości? Nie , to tylko taki milczkowaty charakter. Wszystko tłumi, chowa w sobie. Moja wiedza o tym facecie jest tak postrzępiona, puzzle…rozsypana układanka…Dobrze. Punkt dla ciebie, mój drogi. Starasz się. Ale i tak…czy do pomyślenia jest, by kochać faceta, czekać na niego, gdy tu ani nazwiska, ani adresu, ani telefonu… Chowasz się przede mną jak ślimak w skorupę. Nie poproszę go już o adres, telefon. Nie! zdaje się być głuchy na tę prośbę.. Nie rozumiem tego, a on nie rozumie, że w momencie, gdy kontakt netowy zamiera na jakiś czas ja czuję się tak zależna od techniki i od …niego! Inna kobieta już dawno być może porzuciłaby go i myśl o tak szalonym związku. Bo to „ nielogiczne i naiwne”. Ja nie jestem logiczna, czy jestem naiwna?
    I tylko wciąż przypomina mi się scena z filmu „Lisbon story” …Teresa. Przed wyjazdem w trasę koncertową daje poznanemu mężczyźnie klucz do swego domu. Symbol. Duży stary metalowy klucz.  (Ha, no no, można by się dopatrzyć jakichś podtekstów czy symboli erotycznych, może…Niee, to zbyt prozaiczne..) – Czy to klucz do twego serca? – on na to. Brak odpowiedzi i jej uśmiech… Miał więc klucz do jej domu. Czekał. Materialny kontakt… Ja mam, mam być może klucz niematerialny, klucz do serca, lecz kontakt nasz jest tak…płynny, enigmatyczny, niedotykalny…wirtualny. Lecz klucz.. chyba tak, czy w przeciwnym razie dzwoniłby po raz enty , by wreszcie zastać mnie w domu? Nie. …Ajaj! Zdaje się, że mi kaseta zaczyna  „jeździć”. Ileż razy już się ona przekręciła? Mój biedaczek stary magnetofon. Uwielbiam głos Teresy…To chyba „Haja o que houver.” Tak. Te teksty to poezja czysta. Dobrze, że przynajmniej kilka tłumaczeń francuskich wykopałam na internecie, portugalski jest jeszcze póki co moim językiem … obcym. Jakże chciałabym go rozumieć, Carlos… haja o que houver eu estou aqui haja  o que houver espero por ti…czekam na ciebie…eu sei quem espera mim ….wiem, że jesteś dla mnie…
    Szeroka, szara przestrzeń asfaltu. Rzut oka z lotu ptaka… Nieciekawy krajobraz. Skupiska autobusów, wysokich schodów na kółkach i samolotów różnej maści i kształtu. Dalej powiódł wzrokiem, ku linii horyzontu. Ociężale poruszają się dwa metalowe samolociki…Zabawne, jak bardzo zdają się być nieprawdziwe. Krążąc powoli sobie wyznaczonymi torami próbują odbić się od ziemi. Jak żółwie było ich poruszanie się. Maleńki usiłował ominąć dwa razy większego kolegę z AIR FRANCE. Carlos z niedowierzaniem podążył wzrokiem za odrywającym się  od ziemi samolotem. – To jednak niewiarygodne – zdawał się myśleć.
    Samolot Hucka i Marii miał godzinę opóźnienia. Usłyszawszy wówczas zapowiedź, Carlos znudzony opuścił salę przylotów udając się na taras widokowy. Czas mijał mu leniwie, minęło w końcu owe sześćdziesiąt minut. – Powinien wylądować za kilka minut – przypuszczał. – Jeszcze pięć minut i schodzę – zdecydował. Aha, jest coś! Zgrabna maszyna. Sabena. Czemu właściwie lecieli belgijskimi liniami?
    Sala przylotów wypełniona była tłumem oczekujących. Carlos przesunął się bliżej ku barierze. Wraz z innymi zaczął wpatrywać się w hipnotyzujące lustro ściany oddzielającej przybyszów od tłumu witających. Jak inni wyciągał szyję, próbując dostrzec w ciągu krótkiej chwili rozsuwania drzwi wyjściowych znajome postaci Hucka i Marii. Znów otwarcie sezamowych drzwi i …zdawało mu się, że rozpoznał blond czuprynę Hucka. Nie był pewien.. Minęło już ponad piętnaście minut. Musieli być jednymi z ostatnich wychodzących… – myślał. Zresztą jedynie rozmowy w obcych językach i nalepki dostrzeżone szybko kątem oka na walizach pozwalały mu zorientować się jaki to samolot opuścili właśnie wychodzący podróżni. Sabena…lot zniknął już dawno z tablicy ogłoszeń. Oh, nie znosił oczekiwania…Zaczynało nużyć wpatrywanie się w szklana ścianę, monotonnie i rytmicznie otwierające się drzwi…Ouff, nareszcie! Dostrzegł ciemne loczki Marii ściągnięte i związane na czubku niemal głowy, za nią człapał obarczony walizą pokaźnych rozmiarów Huck. Mieli obydwoje wygląd bardzo zmęczonych podróżą.
    -Witajcie, jak minęła podróż? Męcząca, czy nie?
    -Taak….marzymy o gorących prysznicu, ciepłej kolacji i łóżku…- odpowiedziała Maria
    -ciepłym – rzucił żart Huck. Uśmiechnęli się wszyscy.
    – Okay, za moment wszystko stanie się realnością. – Carlos zatrzymał taxi, załadowali walizki. Za kilkanaście minut byli już w apartamencie Carlosa. Ulice były puste. Ciepły wieczór w mieście. Niedziela.

    -Kto ma ochotę na whisky z lodem? – dobiegł ich z kuchni głos Carlosa – lodu jest pod dostatkiem, natomiast.. hmmm…
    -Jak stoisz z colą? Mam ochotę na whisky-coke – zareagowała Maria.
    -Yhmm, właśnie miałem powiedzieć, że niestety nie ma coli. Są soki…, no to może wódka? martini? wino? Co dla ciebie Maria?
    -Poproszę martini z lodem.
    -Whisky dla mnie, Carlos – odezwał się Huck najwidoczniej wyrwany z zamyślenia.
    Duża przestrzeń pomieszczenia łącząca w sobie rozległą powierzchnię pokoju i przytulnej chowającej się za otwartym łukiem ściany kuchni tonęła już w półmroku. Zza okna docierały ostatnie blaski słońca. Zmierzch. Carlos podszedł do ściany, której przeszklony fragment wizualnie dwa metry na cztery, stanowił jednocześnie okno i drzwi prowadzące na mały tarasik. Zasunął żaluzje, zostawiając jednak półotwarte drzwi. Zapalił wysoką stojącą lampę, która objęła rozproszonym kręgiem światła  szklany stolik fotele sofę i zanurzone w wygodnych wgłębieniach mebli postacie Hucka i Marii. Carlos pozostał przy barze, poza kołem światła…
    -Oh, Carlos, nie chowaj się tam, chodź do nas.
    -Tak, i jeśli można, przekręćmy światło w inną nieco stronę, jest zbyt mocne..- dodał Huck bezbarwnym głosem. Był widocznie zmęczony. -powinieneś zmienić te lampę, to nie jest ciepłe światło.
    -wystarczy zmienić żarówkę, Huck – roześmiała się Maria.
    -Dobrze, dobrze.. – Carlos spojrzał na nich rozbawiony.
    -Co nowego? Jak tam wasze nowe mieszkanie?
    -Oh, Cudownie – twarz Marii pojaśniała.
    -Ho ho, to niebezpieczny temat, mój drogi – roześmiał się Huck, robiąc znaczący ruch głową w kierunku Marii. – To jej konik. Mamy z głowy najbliższe pół godziny …
    – Oh, okropny jesteś, Huck – westchnęła – Ale to prawda, że ostatnie dwa miesiące zajmuje mnie jedynie urządzanie naszego własnego kąta.
    -Yhmm…kąt ni jest taki mały. Mamy ….  , salon na dole i jadalnię, lecz maleńką kuchnię, na górze dwa pokoiki, duża łazienka…
    – jeden jeszcze nie urządzony… – dorzuciła
    -no i duży strych
    -który zamierzamy wykończyć i urządzić tam sypialnię, to cudowne słoneczne miejsce, okna w dachu, pod skosem…? la mansarda..- zapaliła się
    – Noo…pewnego dnia. Póki co, sypialnię mamy na pierwszym piętrze.
    -Tak, póki co… – zgasły ogniki w jej oczach. Najwyraźniej był to ich temat sporny. Sypialnia na strychu zdawała się być marzeniem Marii. – To byłoby takie przytulne pełne jasnych kolorów miejsce, z ogromnym szerokim łóżkiem na środku. W bieli i żółci, z nutą jasnego brązu écru beżu drewna i wikliny…- Huck spoglądał na nią dziwnie gdy mówiła. Bawiło Carlosa obserwowanie tych dwojga, tak widocznie i otwarcie zakochanych w sobie, że nawet zupełnie niechcąco nierozumiejąco niecelowo dostrzec można było łaczące ich uczucie. Twarz Marii przed pół godziną jeszcze zmęczona, przygaszona i szara teraz zdawała się nabierać życia. To nie była skończona piękność. Wysokie czoło, wąsko osadzone oczy i zbyt wystające kości policzkowe nie dodawały jej urody, lecz szare oczy jej spoglądały szalenie jasno i ciepło, zbyt wąski usta potrafiły wyczarować miły uśmiech. Była urocza i zabawnie zalotna z jej spadającymi na twarz ciemnymi loczkami upiętej wysoko fryzury. Oh, nie można było z pewnością nic zarzucić jej idealnej kształtnej sylwetce, zgrabnym nogom, odsłoniętym po brzeg pończochy, który zbiegał się niemalże z brzegiem mini spódniczki, te nogi i teraz przyciągały wzrok obu mężczyzn. Carlos czuł, że podnieca go odsłaniany przy każdym niemal jej ruchu brzeg koronkowy pończochy i wiedział, że Maria jest tego doskonale świadoma. Odwrócił wzrok, wstydząc się własnej zmysłowej reakcji. Starał się skupić na monologu kobiety, która opisywała z dokładnością do najmniejszego szczegółu wystrój wnętrza nowego mieszkania.
    – A wiesz, zastanawialiśmy się z Huckiem nad wyborem stylu, ostatecznie zdecydowaliśmy się na kolory ciepłe lecz raczej neutralne nieagresywne, rozbielone…lecz wciąż ogromnie podoba mi się atmosfera śródziemnomorskiej ciepłej kolorystyki koloru ziemi morza i słońca…Nasza mansarda, wiesz, Huck, to musi być ta właśnie słoneczna kolorystyka. Właściwie Carlos, hmm, twoje mieszkanie jest jej idealnym przykładem. Oh, to ten zmierzch i ciemność a teraz cień przysłonił urok tego miejsca…- Carlos pobiegł w ślad za jej wzrokiem błądzącym gdzieś po ocienionych kątach zagłębieniach płaszczyznach i krzywych jego apartamentu. Spojrzał w stronę kuchni, gdzie królowała mieszanka ognistej i gliniasto- ziemistej czerwieni. przygaszonej malinowo-kremowymi barwami dodatków i naczyń. W salonie dominowały niebieskie białe i żółte barwy…Lubił te jasne wesołe tonacje, jego życie było zawsze wystarczająco trudne i skomplikowane i szare by przydawać mu szaroburowatości kolorem wnętrz. Zewnętrzna wymuszona ekspresja optymizmu. To czasem skutkowało, czasem leczyło…
    -Muszę to pomieszczenie dokładnie jutro obejrzeć. Pozwolisz mi zajrzeć w swoje kąty, Carlos? Potrafię być bardzo wścibska – zaśmiała się
    -Oh, niczego ci nie zamierzam odmawiać, Mario, jesteś moim gościem – odpowiedział uśmiechem, znów nie powstrzymał wzroku który zabłąkał się w okolicy ponętnych ud kobiety.
    -Świetnie. Moi drodzy, nie wiem jak długo zamierzacie pozostać tu jeszcze … ja marzę jedynie o prysznicu i łóżku …
    – Okay, Mario, pokażę ci gdzie jest łazienka – Carlos wstał wyciągając dłoń ku kobiecie. Podała mu swoją. Wstała.
    -Zawołaj mnie kochanie, wychodząc spod prysznica – rzucił z żartobliwym uśmiechem Huck…
    -Okay. – odwróciła się podążając za gospodarzem na piętro, gdzie znajdowała się duża łazienka i maleńka sypialnia. Carlos pojawił się po chwili.
    Wpatrywali się przez chwilę w milczeniu każdy w swoją szklankę z alkoholem. Huck podniósł głowę, spojrzał ku oknu które w tej chwili spod półprzymkniętych żaluzji pozwalało wpełzać jedynie ciemności nocy. Najwyraźniej miał ochotę nawiązać dyskusję… zadać pytanie…Carlos nie był pewien…Milczał, czekał na ruch przyjaciela…Milczeli obaj. Padły w końcu ciche słowa Carlosa przerywające nużące milczenie, ciche słowa jakby obawiał się że wydostana się nieproszone poza obręb tego pomieszczenia, przedrą przez hałas spadającej wody z prysznica w łazience gdzie Maria odbywała uświęcony rytuał wieczornej długotrwałej toalety.
    -Mail, który mi ostatnio wysłałeś… To nie był żart? Wiesz, chodzi mi o…
    -Yhmm, wiem. Nie, nie , to nie był żart – uśmiechnął się swoim charakterystycznym nieśmiałym półuśmiechem – Ona naprawdę przyjeżdża niedługo…
    -Ale…co z Marią?
    -Oh, nie mieszkamy jeszcze razem, mieszkanie jest w trakcie przygotowań. Zresztą Maria wyjeżdża teraz do rodziców na miesiąc..
    -Ah tak…- Carlos wstał, najwyraźniej znużony już i zmęczony o tej północnej porze dnia…czuł, że musi wstać, by zachować jasność umysłu w rozmowie z Huckiem. Odszedł kilka kroków od stołu zagarnięty wkrótce przez strefę cienia, tylko jego głos dobiegł Hucka – pozwolisz, że włączę muzykę. To spokojna piękna portugalska muzyka . Carlos dostrzegł aprobujące kiwnięcie głową Hucka. – Widziałeś „Lisbon story” Wendersa? No, właśnie…To muzyka z filmu. Przedstawiam panu Madredeus, grupę świetnych muzyków i solistkę Teresę – poprzedził żartobliwą w patetyczno-estradowym stylu zapowiedzią rozbrzmiewające pierwsze  dźwięki muzyki.
    -Posłuchaj, to jest piękny kawałek…Os dias sao ? noite …e as noites sao de dia …żyję dniem w nocy… żyję nocą we dnie…Se acordo contigo a mimi abraçado O sono perdido nao deixa cuidado…jeśli obudzę się z tobą jeśli jestem przy tobie to nieistotne jest że sen odleciał już …Os dias sao noite…I dalej, Se acordo contigo se estou a teu lado é doce o caminho deste meu fado…To trudne do przetłumaczenia…jeśli obudzę się z tobą jeśli obudzę się przy tobie droga mojego „fado” jest łagodna…
    -Tak, to piękny utwór. Oh, Carlos, wiesz, że ja nie znam się na muzyce … Tak, ale to jest piękne, pasuje do scenerii i nastroju, no…
    -Huck, jeśli nie chcesz mówić o tym, wiesz…, to w porządku.
    -Chcę, właśnie chciałbym porozmawiać, ale…nie wiem…od czego zacząć – roześmiał się zakłopotany.
    -Gdzie ją poznałeś, dawno?
    – Niee…trwa to może kilka miesięcy. To moja…cyber-girl – wyszczerzył zęby w uśmiechu.
    -Ah tak – Carlos był wyraźnie zaskoczony.
    – Yhmm, wiem, że to brzmi głupio, ale po prostu zdecydowaliśmy oboje, że chcemy się spotkać. Przyjedzie na tydzień.
    -Zaskoczyłeś mnie stary! Ha ha! Ale wiesz, nie sam fakt, że poznałeś panienkę online, oh, to chyba częste w obecnym świecie, ale, że ty…że masz odwagę spotkać się z nią będąc z Marią? Oh, a co jeśli…
    -Co? Maria odkryje? wiesz, Maria ma wciąż jeszcze nie do końca uregulowana sytuację prawną w stosunku do męża. Wynajmuje na razie swój mały pokoik w miasteczku obok, tam, gdzie pracujemy oboje…I, wiesz, jest między nami niepisana umowa, że póki nie mieszkamy razem…jesteśmy, hmm, niezależni…Ona po prostu nie przyjdzie do mnie nie dzwoniąc wcześniej…nigdy.
    -Okay, rozumiem, ale nawet nie to miałem na myśli. Raczej, czy nie boisz się, że coś pojawi się między wami, tobą i tą…cyber-girl – urwał nagle. Huck milczał przez chwilę, jakby tego właśnie pytania i spodziewał się i jednocześnie obawiał.
    -Nie wiem, Carlos – zaczął niepewnie – to…to jest śliczna dziewczyna, blondynka, jasne oczy, po prostu słodka.
    -No, ale widziałeś ja tylko na zdjęciu, tak? zobaczymy na ile odpowiada ono rzeczywistości . ..
    -Masz racje, wiem, ale jednak boję się tego, boję się, że się w niej zadurzę…A jednocześnie czuję, że nie mogę przegapić tej szansy, muszę się z nią spotkać i teraz, póki jeszcze Maria nie wprowadziła się do mnie!
    -Oczywiście, oh, jesteś szalony chłopie! – roześmiał się Carlos – ale, ja chyba również. Cóż to jest, co zmusza nas do nawiązywania tak dziwnych nierealnych kontaktów i każe wierzyć , że są idealne i piękne! Cholera, sam wiem, jak to podnieca!
    – Wow, Carlos, czyżbyś i ty miał jakaś nowinę dla mnie? – Carlos uśmiechnął się tylko tajemniczo, nie mówiąc ani słowa, usłyszeli kroki Marii na schodach
    -Wyskoczymy jutro na piwo do O’Donnels’ okay?
    -Pewnie.
    Wstali obaj , wychylając ostatnim łykiem resztkę alkoholu na dnie szklanki. Huck podążył na piętro za Marią. Carlos stał chwilę w zamyśleniu spoglądając w kierunku odchodzących. Skierował wzrok na brudne szkło na niskim stoliku w salonie, potem na stos nieumytych naczyń w zlewie…Sprzątaczka przychodzi dopiero po jutrze. Jutro, jutro ogarnie się nieco ten „śródziemnomorski kąt” – uśmiechnął się na myśl o zachwytach i porównaniach Marii. Lubił swoje mieszkanie. Było przytulne. – Oh, wy, gdzie byłyście, przeklęte zwierzaki – szepnął półgłośnie czując dotyk ocierającego się o jego nogawkę czarnego kocura. Drugi mniejszy stał nieruchomo tuż obok. Mężczyzna schylił się, podniósł i przytulił do siebie kota. Odnalazł jakiś koc i półrozebrany wtulił się w kanapę w salonie. Po chwili spał , obok spały dwa czarne koty…

    Żaluzje wciąż półprzymknięte tak jak je pozostawiono poprzedniego dnia wpuszczały odrobinę słońca, odrobinę porannego hałasu ulicy, odrobinę świeżego zapachu ciepłego powietrza…Zimne mokre dotkniecie na policzku. Mężczyzna otworzył oczy.
    -Hipolit, łobuzie, zawsze mnie budzisz o świcie – powiedział ziewając i pacnął delikatnie półśpiąco półżartobliwie koci łebek.
    -Ho ho, świt dawno już przespałeś , mój drogi, zbliża się dziewiąta… – zaskoczył go głos kobiecy. Podniósł wzrok, no tak, Maria. Stała przy drzwiach prowadzących na piętro. Musiała się tu pojawić przed chwilą, cicho jak myszka…lub kotka…Poczuł, że ktoś go obserwuje lecz niejednokrotnie już tego uczucia doznawał, gdy bacznie przyglądały mu się kocie oczy Hipolita czy Hektora.
    -Witaj, jak samopoczucie? Nie mogłaś spać? – spojrzał na nią z życzliwą ironią. Uśmiechnęła się.
    – To nie to…zawsze wstaję wcześnie. Lubię długo kontemplować śniadanie, czytając codzienną prasę… – tłumaczyła się. Carlos obserwował jej drobną ładną sylwetkę z niedbałym wdziękiem ukrytą w wąziutkich obcisłych dżinsach i krótkiej koszulce z rozszerzanymi rękawami sięgającymi nieco za łokieć. Włosy splotła niedbale gumką z tyłu głowy. Całość nadawała jej swobodny wygląd nastolatki.
    -oh, szkoda, miałem nadzieję, że namówię cię na…
    -Sprzątanie twojej kuchni? – dokończyła ironicznie.
    -Właśnie – przytaknął. Wybuchneli oboje śmiechem.
    -Eh, ci mężczyźni… – pokręciła głową robiąc minkę zgorszonej panienki z dobrego domu. – Masz ochotę na kawę?
    -Wow, zamierzasz zrobić mi śniadanie? – gwizdnął przez zęby zdziwiony
    -Oh, nie, wspomniałam jedynie o kawie – z niewinnym uśmiechem wyprowadziła go z błędu. I…, no nawet jeśli chodzi o kawę musisz mi pomóc, gdzie ona jest? Masz expres? Ah, nie, już widzę włoski czajniczek. Napijemy się mocnego expresso tak?
    -Z przyjemnością. A śniadanie zrobię ja, zgoda. Te kobiece podstępy! Niełatwo jest mnie rano wyciągnąć z łóżka, wiesz? – zażartował. Wstał z kanapy, wyciągnął ramiona wyprężając ciało, ziewnął. Przyłapał zdziwiony rozbawiony wzrok Marii. No tak, miał na sobie jedynie jasnoniebieskie slipy i wymiętą wczorajszą koszulę rozpiętą po pas. – Oh, przeprasza, wiesz, nie chciało mi się wczoraj szukać pidżamy – powiedział zakłopotany, przykrywając się kocem.
    -Nie musisz się tłumaczyć, Carlos, jesteś u siebie – powiedziała swobodnie – hmm, poza tym jest na co popatrzeć – dodała zalotnie.
    -Uhu, lepiej żeby Huck o tym nie wiedział – uśmiechnął się – zmykam pod prysznic. Będę za minutę, no…dwie.
    Faktycznie, pojawił się po kilkunastu minutach, pachnący wodą kolońską, w t-shirt’cie i dżinsach.
    -Oh, zdążyłeś się nawet ogolić – zauważyła z uśmiechem
    -Yhmm. A ty zdążyłaś uprzedzić mnie w robieniu śniadania.- odpowiedział
    -Grzanki, może być?
    -Czy nie powinnyśmy obudzić Hucka? – zapytał kontrolnie
    -Byłby zły do końca dnia. Niedziela jest świętym dniem każdego śpiocha, nie wiesz? – zaśmiała się
    -Cóż, nie wiedziałem, że zalicza się do śpiochów
    -Wow, wszystko znalazłaś! Kobiece oko… – spojrzał na nią z podziwem. Z grzanką w ręku, filiżanką kawy w drugiej ręce, rozglądała się po apartamencie. Zdawała się w ogóle nie słyszeć jego słów.
    -I cóż, podoba ci się za dnia tak samo jak o zmierzchu? – rzucił zastanawiając się czy tym razem dotarło do niej pytanie
    -Taaak, ktoś urządzał je z wielkim smakiem
    -Urządzaliśmy je oboje…z Cristine… – zawiesił głos
    -Jest radosne, ty – nie… Czy jesteś szczęśliwy Carlos? – zadało mu nieoczekiwanie bezpośrednie pytanie. Nie wiedział co odpowiedzieć.
    -Nie jest mi łatwo odpowiedzieć ci na to pytanie, Mario… – zaczął niepewnie
    -wiem, przepraszam, głupia jestem, wyskoczyłam zupełnie niepotrzebnie z tak osobistym pytaniem – zreflektowała się – ostatecznie nawet nie znamy się na tyle dobrze, nie, nie, przepraszam, oh głupia, jakie ja mam prawo pytać cię o to – zaczerwieniła się
    – W porządku, Mario… Zresztą pytanie jest dobre… sam sobie je często zadaję, i.. nawet w pewnym sensie cieszę się, że padło teraz…Może i ty mi coś o szczęściu opowiesz- uśmiechnął się. Milczała, najwyraźniej uleciała jej rezolutność i swoboda. Sytuacja stała się dziwnie wymuszona…nienaturalna. oboje to odczuwali. -Nie, myślę, że nie jestem szczęśliwy i to od dawna, odkąd odeszła Cristine.. A właściwie już wcześniej szczęście sobie gdzieś powędrowało…Lecz gdy odeszła Cristine, utraciłem również Nathalie, i …tak, jestem rzeczywiście nieszczęśliwy właśnie z powodu utraty mojej małej Nathy. Nigdy sobie nie wybaczę tego błędu
    -Myślisz, że można było tej sytuacji zapobiec? Oh, rozumiem, że nie rozstałbyś się z Cristine…- powiedziała cicho
    -Nie wiem, w pewnym momencie nasza miłość po prostu zwietrzałą, umarła, ale może…tak, z pewnością wiele tu jest mojej winy, można było temu rozstaniu  zapobiec
    -Nie warto chyba już myśleć co by było gdyby. Rani cię to jedynie… – dotknęła jego dłoni – przepraszam, że zaczęłam ten temat. Nie powinnam była, zepsułam jedynie nastrój..
    -Ale wiesz – przerwał jej – jest coś…ktoś, kto sprawia, że zaczynam wierzyć w możliwość bycia znów …szczęśliwszym…
    -Ooo, widzę tu jakaś kobietę – uśmiechnęła się zainteresowana
    -Taak, śliczna kobieta. Poznaliśmy się niedawno. Może, może…- zawahał się – może coś z tego wykiełkuje.
    -Kim ona jest, gdzie się poznaliście?
    -Gdzie? Oh, to śmieszne niemalże i niewiarygodne…gdzie…online…
    -Doprawdy? Faktycznie niewiarygodne. Wiesz, nie miałam jeszcze do niedawna zielonego pojęcia o komputerach, wszystko się zmienia…Kto by pomyślał że poznam Hucka, Harena, ciebie…Ale wiesz, wciąż idea wirtualnego związku pozostaje mi jakoś ..obca. Czy…spotkaliście się już w rzeczywistości?
    -Taaak, spotkaliśmy się, raz…I rzeczywistość jest piękniejsza od internetowego kontaktu, rozmów i zdjęć. Ona, ona byłą piękniejsza niż na zdjęciu no i…- urwał
    -No i pewnych rzeczy można rzeczywiście doświadczyć jedynie…w realnym kontakcie…- dokończyła za niego
    -Ooo, Mario, czyżbyś myślała o czymś szczególnym? – spojrzał na nią z mrużąc żartobliwie oczy.
    -No, wiesz… – zaśmiała się
    -Masz całkowicie rację. PEWNYCH rzeczy można doznać jedynie w rzeczywistosci.. póki co…myślę o seksie, nie bawmy się w słowa tabu, ale wiesz…mam nadzieje, że ten związek będzie miał szansę. W przyszłości… Na razie muszę uporządkować swoje życie prywatne.. Wiesz, człowiek nie zdaje sobie nawet sprawy jakim śmietnikiem i chaosem jest jego życie, do momentu, gdy nie spotka kogoś kto mu to uświadomi z cała jasnością…
    Doznałem cudownego uczucia, gdy ona powiedziała mi, że chce się ze mną zobaczyć ponownie, chce przyjechać…ale, nie mogłem…Bo jak mogłem się na to zgodzić, by pojawiła się tu w samym środku mojego rozchrzanionego życia! Moja sytuacja zawodowa już się ustabilizowała, lecz wciąż jeszcze ciągnie się dawna brudna sprawa…wciąż mam problemy z Cristine…I jest…Nathalie, ona jest najcenniejszą dla mnie osobą…Jak ona zareaguje? Rany! Mario, nie wiem sam, czemu ci to wszystko opowiadam…To taki chaos w mojej głowie, w moim życiu…Nie wiem, nigdy nie zdarza mi się zwierzać , nikomu! Idiota skończony…Wybacz  – wstał, podszedł do okna, najwyraźniej zirytowany swoim brakiem opanowania. – Wybacz, zmieńmy temat, proszę … proszę – spojrzał na nią uśmiechając się smutno i przepraszająco – Sam muszę sobie z tym poradzić…Po prostu sam, wybacz..
    -Oczywiście. Rozumiem – odpowiedziała zgaszonym głosem – niepotrzebnie zadałam ci to pytanie…Tak, zmieńmy temat. – spojrzeli na siebie bezradnie, czując że nie potrafią już rozmawiać swobodnie na jakikolwiek obojętny temat, zapadło ciężkie kłopotliwe milczenie. Maria odwróciła wzrok do okna, skubała zębami swoja grzankę…Carlos chował oczy w filiżankę kawy, otworzył gazetę, uznając ją za najlepsze wyjście z głupiej sytuacji…
    -Oh, szkoda, że nie znam portugalskiego – szepnęła, podniósł głowę – Już okay, Mario, przepraszam jeszcze raz, uniosłem się…masz, to jest jakieś kobiece czasopismo…- Usłyszeli kroki na schodach. Westchnęli oboje z ulgą. W drzwiach pojawił się Huck.
    -Witam głodomory – rzucił żart od progu
    -Jak się masz? Wyspany? – odpowiedział z uśmiechem Carlos – Zapraszamy do stołu!
    -Mniam! Śniadanko…Macie jakieś niewyraźne miny oboje…Trzeba się było wyspać, a nie zrywać o świcie! – roześmiał się głośno. Atmosfera powoli się oczyściła. Ze smakiem wszyscy troje zabrali się do pozostałych grzanek. Carlos wstał by przygotować kolejna ich porcję. Zaterkotała nowa aromatyczna porcja kawy w czajniczku. Zaczęli omawiać szczegóły mającej nastąpić następnego w poniedziałek rano prezentacji nowego cacka informatycznego firmy Harena. Powrócił dobry humor Marii, jeszcze tylko od czasu do czasu spoglądała na Carlosa ukradkiem zastanawiając się czy jego myśli krążą jeszcze wokół dziwacznego niemiłego suma sumarum incydentu porannego. Jego uśmiechnięta nieprzenikniona twarz uspokajała ją całkowicie. A jednak Carlos nie zapomniał, nie potrafił uwolnić się od myśli o poznanej online kobiecie, o dziwacznej sytuacji tego związku, o ich wspólnej przyszłości. I bez ustanku kołatało mu w czaszce pytanie – czy jesteś szczęśliwy? Czy będziesz szczęśliwy? – Nie znajdował odpowiedzi, a wątpliwości wzrastały w nim coraz większe. Z uporem tchórza uciekał od myśli o niej, o niej, o jej twarzy, jej sylwetce, jej ciele, jej zapachu…lecz obsesyjnie te wszystkie wspomnienia były obecne. Jedno jedynie znajdował wyjście – spotkać się z nią, tak, spotkać się raz jeszcze, dotknąć, poczuć, pomyśleć, porozmawiać…Zbliżają się walentynki – pomyślał – tak , to dobry pomysł, westchnął, dopiero ta myśl uspokoiła jego nerwy i skołatane serce… To już za kilka tygodni….

    Niedługo walentynki – myślała…- Takie dziwaczne obce święto, obce jej kulturze, obce jej mentalności, co obchodził ją jakiś święty o imieniu groteskowym …Walenty.. Piatek, sobota, niedziela…już tylko tych kilka dni do wyjazdu…miała ogromną ochotę wyjechać. Potrzebowała tych wakacji. Fizycznie i psychicznie musiała odreagować, odpocząć od pracy, która ją przygnębiała i stresowała. Holandia.. To nie jest piękny kraj – pomyślała – a jednak Amsterdam musi być wart zobaczenia.. Walentynki – znów wróciła myślą – Carlos, czy on myśli o walentynkach? Jakże chciałabym go znów zobaczyć…Spojrzała ku szafie, mechanicznie zaczęła wyjmować z niej różne ubrania…na środku pokoju rosła ich sterta…jednak jej myśli wciąż krążyły wokół niego, wokół Lizbony, wokół Portugalii…Schyliła się nad magnetofonem, leżała przed nim jak zwykle spory stosik powyjmowanych chaotycznie z opakowań, kaset…Szukała tej ulubionej, której obsesyjnie od kilku tygodni już słuchała non-stop. Jest! Zabrzmiał głos Teresy, portugalskie słowa…portugalski nastrój, portugalska muzyka…Tęskniła za tym wszystkim, czego w istocie nigdy nie poznała…tęskniła za mężczyzną, którego w istocie nigdy dobrze nie poznała…tęskniła za nieznanym…Ta bluzka.. dobrze….spodnie spódnica…Machinalnie składała to wszystko na oddzielny stos…Oh, to będzie już cały plecak.. odłozyła kilka rzeczy. Spojrzała na nie w końcu przytomniejszym wzrokiem. Czerń zabarwiona czerwonym winem i błękitem w nastroju bluesa…Oh, mimowolnie skomponowała taką trochę smutną mieszankę, podświadomie nie mogła uwolnić się od koloru tęsknoty…

    Jak dobrze było wreszcie opuścić pokład samolotu. Stanąć na ziemi. Wielogodzinna podróż z przesiadką była prawdziwym utrapieniem. A przecież tak dobrze znosił wszelkie podróże…Lecz ta…to nie była zwykła wyprawa, business trip, tym razem nie firmowy samochód, lecz czekała na niego taxi i nie hotelowa pustka i przedstawiciele obcego kraju, lecz ona…Spotkanie z nią było celem tej wyprawy.
    Nigdy nie miał żadnych problemów w czasie lotu…, świetne samopoczucie, a jednak, gdy samolot podchodził do lądowania tuż ponad tym miastem, jej miastem, poczuł zawroty głowy i serce podchodzące do gardła i strach i radość i zniecierpliwienie i stres. Tak bardzo pragnął ją ujrzeć ponownie…Nareszcie…Pożegnał uprzejmym grymasem stewardessy, uwolnił się od meczącej obecności tłumu współpodróżujących. Swobodny, bez najmniejszej walizki  jedynie z kupionym ostatnio tu właśnie, z nią, stalowoszarym zabawnym plecakiem ? la mode, z jednym szerokim paskiem przechodzącym na skroś przez pierś, zapinanym na rzep. Maleńka kieszonka z przodu na pasku…pozostało puste miejsce po zgubionym niedawno telefonie. Zatrzymał się na środku obszernej sali przylotów. Telefon…Tak…I wówczas poczuł jak wszystko podchodzi mu do gardła, poczuł, że ma ponowny zawrót głowy. Musiał usiąść. Znalazł jedyne miejsce, by oprzeć się, jakiś wysoki kontuar biura podróży, obok – informacja, wewnątrz – nikogo… Myśli poplątane jedna przez drugą krążyły chaotycznie, przybliżały się w locie każda z prędkością komety, rozświetlały to wspomnienie lub inne…Przypomniała sobie zbity kłębek powiązanych sytuacji …on, w stresie, w pośpiechu, tuz przed wyjazdem…przypominał sobie ją, ich pierwsze spotkanie…Zrozumiał jak głupi popełnił błąd, którym mógł go kosztować utratę możliwości spotkania z kobietą, dla której przyjechał tu do tej przeklętej bezśnieżnej a zimnej wschodniej stolicy. Jak głupi wydawał się sam sobie, wściekły. nie potrafił skupić myśli. widział jedynie całą groteskę sytuacji: samotny mężczyzna, obcy w obcym mieście, stranger in a city, bezskutecznie próbujący odnaleźć tę, na której spotkanie przyjechał.
    Miasto otulało go zmrokiem. Zarezerwował noc w Holiday Inn, bo krył w sobie wspomnienia pierwszego spotkania i pierwszej ich nocy…Zostawił tam swoje rzeczy i wyszedł. Wędrował ulicami, bezcelowo, obserwował noc w mieście, obserwował odmienność kultury, obserwował wzrastające w nim obcość i żal i rozgoryczenie, bezsilny gniew i bezradność. …Domy Centrum. Przypomniał sobie poszukiwania książek i płyt. Odnalazł ich kilka z nagraniami Madredeus. Ogromnie lubił ich muzykę. Ona też z pewnością pokochałaby ją. był pewien. Jest…”O Paraiso”, druga…to muzyka z filmu Wendersa. Wziął trzy płyty w rękę i rozglądał się z roztargnieniem w poszukiwaniu kasy. Po co je kupował? Głupstwo…Miał w domu wszystkie płyty Teresy…Po co? Dla niej. Wciąż wierzył, że uda mu się ofiarować jej tę muzykę…osobiście. I znów ulice, nieznane mu obce słabo oświetlone, już o zmierzchu wyludnione niemal. Dziwne miasto. dochodziła dziewiąta. Nie był głodny, zauważył jednak, że restauracje zaczynają się zapełniać. Oh, czyżby tu zamykali wcześniej? Przed dziesiątą odnalazł miłą restauracyjkę…’Tak, proszę pana, przyjmujemy zamówienia jeszcze jedynie przez pół godziny.’ ’??’ Był zdziwiony, przypomniał sobie jednak, że wspominała mu o tym ona…Minął dzień. Gorzko, bezsensownie. Pierwszy wypity za jej zdrowie toast… Sobota. Pusta, bezczynna. 'dlaczego tak?’ wzrastało w nim rozgoryczenie. Niedziela…

    Ostry dźwięk telefonu. – Odbierzesz? – kobieta kieruje pytanie do siedzącego na kanapie w pokoju mężczyzny. -Ja nie mogę.- mokrą ręką poprawia machinalnie włosy, druga pozostała w zlewie pomiędzy naczyniami, piana skurczyła się na powierzchni wody…
    -Tak, tak – mężczyzna wycisza telewizor – Hallo? Aah…No, no, nie ma jej – Głos po drugiej stronie najwyraźniej zrozumiał, choć bardziej może z intonacji głosu. Słowa wypowiadane w obcym języku nie mogły przynosić konkretnego sensu. Domyślił się – jej nie ma, nie ma… Wiedział, że miała wyjechać… w niedzielę…To właśnie niedziela. Wybiła trzynasta. Naturalnie. Już wyjechała. Poczuł jak opada z niego wszystko, całe napięcie, zmęczenie, rozgoryczenie, nie zostaje wiele…On, stranger in a city…i parszywa tęsknota…i jeszcze ta groteska. Groteskowy obraz tego, który przebył kilka tysięcy kilometrów, na spotkanie kobiety, na spotkanie, które ostatecznie się nie odbyło…, bo JEJ  tu nie było, bo za późno…

    Autobus pozwalał obrazom monotonnie przesuwać się poza oknami. Zimowo-jesienny krajobraz, nijaki, szara bura zieleniejąca powierzchnia u dołu obrazu, nieostra, jak gdy kto pragnie uchwycić w stop-klatce kawałek zamkniętej w kwadrat rzeczywistości, a ona rozpływa się i rozlewa….Zacisnąć powieki szczelnie, tak, by już pomiędzy ich cienką skórką i błonką gałki ocznej nic, nic nie mogło się zmieścić, zacisnąć tak, by łzy zostały na zewnątrz…Niech spłyną kącikami oczu, niech nie stoją w ich brzegach grożąc powodzią, niech nie szczypią słonym posmakiem w kąciku warg, dokąd stoczył się korytarzem zmarszczki, grymasem policzka, niech wypłynie mały strumyczek i wyschnie w porze suszy…Holandia, Utrecht, Amsterdam. Rozumowanie logiczne, argumenty nie do odparcia – „to jedyne twoje wakacje w tej chwili! Pojedziesz. Obejrzysz. Zwiedzisz. Spotkasz. Polubisz. Porozmawiasz. Pochodzisz. Pójdziesz…Poczujesz. Doznasz. Pożałujesz?
    To tylko dwa tygodnie w Utrechcie, a jednak wiedziała, że musi mieć stały kontakt e-mailowy z Carlosem.
    I jest. List. to Carlos:
    Witaj,
    Piszę i trudno jest mi pisać. Wciąż tkwi we mnie żal i rozgoryczenie i smutek. Myślałem o tobie, myślałem i postanowiłem się z tobą spotkać. To miała być niespodzianka…, ale, jak widać, moje niespodzianki dla ciebie nigdy nie są udane. Czy mówił ci ktoś może, że dzwoniłem do ciebie w niedzielę?  Tak, to byłem ja. Dzwoniłem ponieważ chciałem się z tobą spotkać, lecz ciebie w niedzielę już nie było. Cóż za ironia losu. Przyjechałem specjalnie z Lizbony, w piątek, dwa dni straciłem , by skontaktować się z tobą. Głupiec ze mnie! Dopiero na lotnisku, gdy zamierzałem do ciebie zadzwonić, zdałem sobie sprawę, że nie mam twojego numeru telefonu. Dopiero w niedzielę kolega, którego o to poprosiłem, wyszperał w moim notesie twój numer telefonu. Odebrał twój ojciec. Usłyszałem – nie ma, nie ma… – Kochanie, brak mi słów…”
    Palce, które trzymała na klawiaturze zaczęły drżeć. 'Opanuj się idiotko!’ Spojrzała za siebie, jakby spodziewając się ujrzeć obserwujący ją tłum ciekawych oczu. Ale nie, to tylko uśmiechnięty na za dziesięć trzecia zegar tykał powoli, sekundy nagle zamieniły się w minuty, minuty w godziny , godziny w wieki…, i jeszcze  to mruczenie lodówki… Meble, po kilku dniach już tak swojskie i miłe trwały w milczącym bezruchu, drzwi na korytarz były półprzymknięte, tak jak je pozostawił przyjaciel. Powróciła wzrokiem ku ekranowi peceta. Zawisła zahipnotyzowanym spojrzeniem na frazie – „Spędziłem dwie samotne noce w hotelu po prostu nie śpiąc, myśląc bezradnie o tobie, …Os dias sao noite os noite…. I live nights at day I live days at night … Poznałem już na pamięć tekst tej pieśni…inne teksty. Odnalazłem w Empiku tę płytę dla ciebie – Madredeus. Wciąż mam nadzieję, że ci ją pewnego dnia dam osobiście.. choć musiałem ją tym razem zabrać ze sobą do Portugalii.” – nie potrafiła oderwać wzroku od słów listu, słów pieśni – ..… obudziłbym się obok ciebie w nocy …… Lecz budzę się  i obok mnie na poduszce odnajduję jedynie zapomnianą pluszową zabawkę mojej Nathalie… – 
    .Nathalie…miniaturka kobiety, w której zakochany był Carlos. Maleńka figurynka… Stanęła jej przed oczami scena z „Lisbon story” . To raczej zlepek scen, kolejne przebłyski pamięci…: trzy osoby oglądają nakręcony podręczną maleńką kamerą film niemy, mężczyzna mały chłopiec mała dziewczynka. Ujęcie pierwsze. Prawie na przedmieściach miasta, stare kamienne studnie i kamienne kanały, pochylające się nad wodą kobiety, jedna z nich spojrzała z dziwacznym uśmiechem w oko kamery, wyciąga upranego ociekającego wodą królika, pluszową zabawkę…dzieci spoglądają po sobie znacząco i wybuchają śmiechem. Siedzący między nimi mężczyzna ziewa ze znudzenia. Następne ujęcie : Dziewczynka. Mała, filigranowa, baletnica, samotnie ćwiczy w przestronnej sali…drgania kamery trzymanej niewprawną ręką…Jakiś jej obrót, skok, pas.. i potknięcie. Trochę jeszcze niezdarna, ale śliczna…Taka mała Nathalie – pomyślała kobieta – Jego Nathalie. Jego dziecko…Moje dziecko?

     

     

    Historia II

    s ł o w o

    muzyka

    obraz

     

    ‘Oh,’ he said, ‘ then I’m early. I’m sorry.’
    ‘You aren’t early, you’re on time. And I’m glad. I was hoping to have a chance to talk to you alone before we go down to this jam session.’
    ‘You’ve got a pretty agreable jam session going on right now,’ he said. Cass went over to the bar, and he threw himself down on the sofa.’It’s mighty nice and cool in here. It’s awful outside. I’d forgotten how hot New York could be.

    [James Baldwin, Another country]

     

    Jaki niemiłosiernie płaski zdawał się być ten kraj! Znudzone oko nie było zdolne wychwycić większych zmian topografii terenu. Pola pola. Sama zieloność. Jakieś mizerne drzewko co kilkanaście kilometrów. Jedyne ożywienie wprowadzały kolorystyczne agresywne efekty czerwonych gwiazd Texaco, żółtych muszel Shella.
    Twarz kobiety o uroczym, łagodnym, nieco dziecinnym profilu pochyliła się znów ku leżącej na jej kolanach książce. Po chwili była już w pełni pogrążona w lekturze. Z uwagą śledziła drobne linijki angielskiego tekstu, lecz wolno, wolno przekręcała kolejne strony. Jej wzrok równie wolno przeskakiwał na kolejne otwierane stronice, i po przeczytaniu każdej niepewnie wracał ku jej początkowi. Następna strona…kilka pierwszych słów i milczące zdziwienie. Cofała ją. Krótki szelest kartki. Kilkanaście sekund, rzut oka na ostatnią linię. Tak. Sens jest ten właśnie. ‘Tak’ upewniała samą siebie i cierpliwie powracała do zaczętej przed chwilą strony.
    Z każdą kolejną szpaltą tekstu inny nowy świat odkrywał przed nią swoją niecodzienność. Miejski świat. Cywilizacja nowojorska. Pociągały ją losy młodego Rufusa, murzyńskiego saksofonisty. Jej myśli kontrapunktowo biegły śladami losów tej postaci towarzysząc jednocześnie podświadomie osobie Cheta Bakera.
    ‘My funny valentine…’ słyszała zdaje się. To niewątpliwie musiał być ten chrapliwy niski głos, to musiał być taki właśnie głęboki ton saksofonu. Taki jedynie poruszał ją do głębi. New York. Już tęskniła za Nowym Jorkiem. Nie wiedziała jeszcze, że tęsknić miała wkrótce jeszcze dotkliwiej.
    Pociąg gwałtownie zahamował. Kobieta podniosła zdziwiony wzrok znad książki. Za oknem wagonu pojawiły się już pierwsze zabudowania. Przedmieścia Utrechtu. Za pół godziny Amsterdam! Odłożyła na bok książkę, zaczynając z niecierpliwością wpatrywać się nieciekawy pejzaż urbanistyczny przedmieść. Odwróciła rozczarowana głowę. Rzuciła krótkie spojrzenie ku osobom siedzącym wraz z nią w wagonie. Miejsce obok niej pozostało wolne. Po przekątnej jej wzrok napotykał nieobecne oczy młodego wysokiego blondyna, niezaprzeczalnie przedstawiciela holenderskiej nacji. Podobnie jak ona przed chwilą, pogrążony był w lekturze. Holenderskie czasopismo komputerowe, co zdążyła dostrzec wpatrując się w kolorową okładkę magazynu. Obok niego zapadła się bezradnie w fotel zasuszona staruszka, która podejrzliwy wzrok zawiesiła na twarzach pary młodych ludzi na prawo od niej, po drugiej stronie wagonu. W istocie,  tych dwoje niezwykle głośno komentowało po angielsku widziany zapewne ostatnio nowy film Woody Allena. ‘New York.’ przemknęło przez głowę młodej blondynce. O jakim filmie mówili, nie zdołała dosłyszeć. Wodziła wzrokiem po ich twarzach. Przyciągały i hipnotyzowały ją  duże, wydatne, ostro umalowane wargi Amerykanki. Widocznie ciemne włosy były chaotycznie poprzeplatane srebrnym blond balejażem, całość szokująco współgrała jednak z bladawą karnacją, pokrytą skrupulatnie grubym jasnym podkładem i smużkami różu na kościach policzkowych. Przy każdej wypowiadanej frazie kobieta potrząsała energicznie głową, chcąc jakby podkreślić istotę wypowiadanych słów. Miłym akcentem w jej twarzy były żywe, piwne oczy, pozbawione niemalże makijażu. Nie był on potrzebny wobec ich naturalnie ciemnej oprawy, długich rzęs i ładnie wygiętych łuków brwi. Siedzący obok niej mężczyzna ograniczał się właściwie do wtrącania półsłówek wyrażających akceptację dla monologu towarzyszki, bo też ona zaborczo pozwalała jedynie na owe krótkie uwagi. Mężczyzna zdawał się być przyzwyczajony do zachowania partnerki. Przenosił co chwila wzrok na jej usta, doznając zapewne podobnego wrażenia hipnozy jak młoda blondynka obserwująca tę parę poprzez wąską przestrzeń między fotelami. W wagonie panowała atmosfera ciszy i znudzenia. Ponad nią wznosił się jedynie szczebioczący głos zafascynowanej Allenem Amerykanki i oszczędne basowe uwagi jej małomównego partnera.
    Amsterdam. Z okna wagonu pociągu wspinającego się na wiadukt z łatwością ogarnąć można było wzrokiem sieć kanałów. Urocze kamienice kuliły się na ich brzegach. Dworzec Amsterdamu prezentował się wytwornie. Imponujące ozdobne mury zdawały się być początkiem i  zbiegiem ulic wżynających się w pajęczynę kanałów. Peron. Nareszcie można pozbyć się uczucia klaustrofobii. Świeże powietrze. Przestrzeń. Jak okiem sięgnąć na wprost dworca ciągnęła się ulica  Damrak.  Młoda blondynka z niewielkim plecakiem powiodła niezdecydowanym wzrokiem wzdłuż linii rozpościerającego się przed nią postrzępionego horyzontu kamienic. Potrącali ją wychodzący z dworca, zasłonił na chwilę widoczność kolorowy tramwaj. Ruszyła na wprost siebie, przekraczając pierwszy z kanałów, otoczyli ją opatuleni w szaliki rowerzyści, tłumnie oczekujący na zielone światło. 'Gdzie jest to przeklęte schronisko’ szeptała nad otworzonym przewodnikiem. Skierowała się na prawo od dworca. Była pewna, że zadowolą ja jakiekolwiek spokojne pielesze z dala jednak od dzielnicy czerwonych świateł. Poczuła dotknięcie kropli wody na twarzy. Zaczynało padać.

    Deszcz. Boże, mam jedynie ochotę położyć się i zasnąć. Spać! Typ z samolotu…Ciekawy człowiek. Jego wynalazek to jest rzecz warta inwestycji. Przemyślę to. Zaraz,  czy ja w ogóle mam jego telefon? Tak, chyba tak. Spać. God, gdzie jest to przeklęte schronisko? Dzielnica czerwonych świateł. Dobra. Tu będzie taniej.
    – Dzień dobry. Na jedną noc. – Jesus, jaka ta kobieta jest brzydka!
    -Proszę wypełnić ten formularz.
    – Dwadzieścia guldenów? Okay. Mogę zostawić tu swoje rzeczy?
    -Tak, oczywiście, oto klucz do schowka.
    -Orientuje się pani może gdzie znajdę najbliższą kawiarnię internetową? – nie wygląda na taką, która wie, cóż…
    -Hmm…Myślę, że mój kolega będzie wiedział – uśmiech ma miły, wprowadziłem ją w zakłopotanie, biedaczka. Ha ha… – Henk! przyjdź tu na moment! – God, doprawdy wszyscy Holendrzy to dryblasi, Ten musi mieć ze dwa metry!
    -Och, to zupełnie blisko. Przejdź tą szeroką aleją w stronę dworca. Znajdziesz na tej ulicy co najmniej pięć cyber caffees…
    -Okay man, dzięki, spróbuję znaleźć. – Ojooo! Mam dziwaczne wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. To pewnie ta blondaska, którą niechcący prawie przewróciłem wychodząc z pociągu. Hmm, niebrzydka…w sumie taka sobie, nie mój typ. Aha, właśnie, jest tam. Udaje, że przegląda prasę. Zabawna! Jesus, te bezczelne naiwne oczy są rozbrajające. Uciekaj póki czas, Haren! Woow!
    'Fucking dutch stupid folks’ założę, się, że tak właśnie pomyślał sobie w duchu. Bo i prawda. Mógł blondas Holender  podać więcej szczegółów lub od razu stwierdzić 'Radź sobie sam, facet, nie wiem’. Idąc tu widziałam trzy net-kawiarnie, ale wcale nie na tym zatłumionym skomercjalizowanym deptaku. Biedak…eee tam, głupia jesteś, poradzi sobie…wygląda na takiego, który sobie poradzi.
    -Proszę! Słucham panią! – kobieto, nie wrzeszcz, nie można się zamyślić?
    -Ile kosztuje noc?
    -20 guldenów.
    -Są jedynki?
    -Mamy już tylko miejsca w pokojach ośmioosobowych.
    -Z łazienką na zewnątrz?
    -Tak.
    -Hmm – może lepiej zajrzeć do schroniska z ulotki? Roznosiciel wyglądał sympatycznie a info na ulotce wiarygodne… – Dziękuję na razie. Do widzenia.
    -Do widzenia.

    Brunet średniego wzrostu, obarczony dwoma wielkimi torbami, skierował się ku schodom prowadzącym ku pokojom. Wiedział, że blondynka przy ladzie czekająca na swoją kolei, odprowadziła go wzrokiem w zamyśleniu. Usłyszał jeszcze krótkie słowa zniecierpliwionej Holenderki z recepcji. Przystanął na półpiętrze. Niezauważony spoglądał z góry uważnie wpatrując się w delikatne rysy młodej kobiety. Wyglądała na zakłopotaną i roztargnioną, tak niemal, jakby instynktownie wyczuwała, że jest obserwowana. Uwagę przyciągały oczy, jasne, na pewno jasne, może zielone, może zielono-szare. Nie zdążył im się dokładnie przyjrzeć z bliska, teraz odległość mu na to nie pozwalała i spojrzenie spoza drobnych drucianych okularów nie mogło być sokolim. ‘Urocza’ pomyślał, ‘Taka bardzo urocza kobietka’. Wrażenie łagodności mogło być złudne, ale takie właśnie sygnały wysyłało całe jej ciało, jej rysy, mimika jej twarzy, jej gesty. ‘Urocza ,lecz nerwowa.’ uśmiechnął się ironicznie dostrzegając niezgrabny ruch kobiety, strącającej stertę gazet z niskiego stolika, w momencie zakładania plecaka. ‘Hmm, szkoda, że nie zostaje. That how’s the life…’ odwrócił się i ruszył w górę schodów z bagażami. Za kilka minut musiał wyjść. ‘Oh, shit!’ zaklął pod nosem. ‘Barbara musiała już na niego czekać w kafejce dworcowej. Późno, późno. Wszystko przez tę blondynkę. Facet! Jak możesz tak tracić głowę?’ Wybiegł ze schroniska. Na zatłumionym deptaku pod hotelem Krasnopolski próbował przez pięć minut ułowić jakąś taxi. ‘Jesus! Jest ich zwykle kilkunastu przed wejściem, a gdy człowiek potrzebuje, nie ma!’ wściekał się bezradnie.
    Na spotkanie z Barbara zjawił się kilkanaście minut spóźniony. Wiedział, że tego nie znosiła. Zrobił więc na przywitanie minę przymilającego się kota. Wiedział, że ma rozbrajający uśmiech, wiedział, że Barbara nie będzie potrafiła się mu oprzeć. A jednak nastawił się psychicznie na mężne  przetrzymanie potoku niemiłych słów i uzbroił w cierpliwość. Nie ominą go kilkuminutowe wywody o tym, co zrobiła, jak i kiedy, oraz ile czasu, który wykorzystać mogła inaczej, straciła czekając na niego.
    -Witaj, honey, kupiłaś bilet bez problemu?
    -Tak, właściwie tak. Kolejka była ogromna, ale wszystko poszło gładko. Kupiłam też już bilet do New Yorku. Wiesz, okazuje się, Nowy Jork nie jest wcale aż tak często odwiedzanym miejscem. – uśmiechnęła się dziwnie – nigdy się nad tym nie zastanawiałam, choć mieszkam tam od dawna. – zdziwił go jej spokój. Ani słowa wymówki…Nie miał ochoty dłużej się nad tym zastanawiać – O której masz samolot, kochanie?
    -O piątej.
    -Okay. Odprowadzę cię. Gdzie masz ochotę zjeść lunch? Shit! jest już druga!
    -Właśnie, zjedzmy tu niedaleko. Widziałam sympatyczną restaurację na prawo od wejścia do dworca.
    -Burger King? – spojrzał na nią z kpiącymi ognikami w oczach. Wiedział, że sprowokuje jej natychmiastowy protest.
    -Oczywiście, że nie! Nie drażnij mnie teraz, proszę. Zjedzmy małą pizzę w tej sympatycznej piccola restauracji. To tuż obok.  A propos Burgera, wiesz dobrze jak nie znoszę hamburgerów! – ‘Budzi się w tobie zbuntowana przeciw prostactwu kulinarnemu Amerykanka.’ pomyślał ironicznie, spoglądając spod długich rzęs na twarz swojej towarzyszki. Ile ona ma właściwie lat? Jest około dziesięć lat starsza…Nigdy nie udało mi się wydobyć z niej tej informacji.’
    Zajęli stolik w głębi sali. Z dala od tłumu.
    -Co dla Państwa?
    -Pizza neapolitana?
    -Zamów na co masz ochotę, tylko pamiętaj o mojej zasadzie…
    -Ani źdźbła mięsiwa, czy tak?
    -Hmm….
    -Tak, poproszę więc neapolitanę na pół z wegetariańską. Do tego sok pomidorowy i…
    -Colę.
    -za piętnaście minut podamy pizzę, napoje za chwilę.

    -Jesteś urocza, Barbara – uśmiechnął się, biorąc jej dłoń. Nie drgnęła, wpatrując się wciąż nieruchomo w stronę wyjścia i nadciągającego tłumu zgłodniałych. Ogarnął jeszcze raz wzrokiem jej bladą twarz pokrytą różem wzdłuż kości policzkowych. Podkład niepoprawiony najwyraźniej po podróży, zdradzał ślady zmęczenia na twarzy. Maleńka siateczka zmarszczek w kącikach oczu i ust. ‘Ma piękną jeszcze skórę. Gładką.
    -Co się dzieje, Barbara? – dotknął jej policzka.
    -Nie wiem, nie mam nastroju.
    -Zbliżają się twoje trudne dni? – zażartował, robiąc aluzję do widzianego niedawno po raz kolejny starutkiego już filmu Woody Allena „Annie Hall”. ‘Dlaczego właściwie tak ich podnieciła dyskusja o nim w trakcie podróży pociągiem z Utrechtu? Zdaje się, że cały przedział miał darmowy show kabaretowy słuchając monologu Barbara i jego własnych komentarzy – Parsknął śmiechem na tę myśl. Spojrzała zdziwiona.
    -Ach nic, przypomniałem sobie naszą dyskusję w pociągu. Oh, lubię ten film. Jesteś taka podobna do Annie, a może właściwie do Dian samej?
    -A ty zupełnie odmienny od Allena – rzuciła.
    -Wiem. Jestem w końcu przystojnym brunetem, o pociągającej azjatyckiej urodzie, a spojrzeniem moich piwnych oczu uwiodę każdą kobietę. – wypalił sztucznie kpiącym tonem.
    -Och, Haren, honey, jesteś słodki. Nie kpij, nie do twarzy ci z tym.
    -Czemu ty nie jesteś słodka? Posłuchaj, spotkamy się za tydzień w Hannoverze. Potrzebuję tylko kilka dni, by załatwić ostatecznie wizę do stanów.
    -Wiem – kiwnęła głową, wciąż nieobecnie wpatrując się w przeciwległy kąt sali. Podano pizzę. Hmm. Oboje wciągnęli apetyczną woń sosu i ciasta.
    -Haren – spojrzała mu w oczy Barbara. Zatrzymał w pół drogi do ust widelec z kawałkiem pizzy.
    -Pamiętasz blondyneczkę z pociągu?
    -Hmm, no nie zupełnie – skłamał – ktoś nam się brutalnie przyglądał to fakt, tak, to ta zasuszona staruszka.
    -Nie nie, mówię o młodej, przy-stoj-nej – rozszczepiła sylaby kładąc nacisk na każdej – blondynce. Przyglądała się nam, a ty jej. Przy wyjściu z wagonu, pamiętasz?
    -Może…No i?
    -To nie twój typ.
    -No właśnie. W czym problem, Barbara? O co ci chodzi? Znasz mnie.
    -Przepraszam…Jakoś nie mogę przyzwyczaić się do myśli o wyjeździe.
    -Ależ kochanie, to tylko tydzień! Wcześniej nie widzieliśmy się całe miesiące.
    -Tak – zawiesiła głos – No tak…Po prostu dziwnie mi, dziwnie nieswojo, jakby coś miało się wydarzyć. Zmieńmy temat.

    Zmieńmy temat. Tak, masz rację. Shit, jak ta kobieta dobrze mnie zna. Coś przeczuwa? Blondynka namieszała. Kobiety nieraz instynktownie wyczuwają zagrożenie…samotnością? porzuceniem? God, co za pokrętny system myślenia! Życie jest dużo prostsze w rzeczywistości. Hmm, Barbara ma usta, które mnie hipnotyzują. Kobieto, gdybyś wiedziała jak mnie podniecasz, zapomniałabyś o uroku wszystkich blondynek świata!
    -Daj mi się dotknąć. Ouu, jesteś ciepła…
    -Haren, proszę.
    -Masz cudowne uda.
    -Haren, widzą nas.
    -Nie nie, nikt na nas nie zwraca uwagi. Ciii…Kocham cię, słyszysz? Pragnę cię.
    -Ja też cię pragnę.
    -Zdążymy do hotelu?
    -Nie, Haren, mam o piątej samolot do Paryża! Jesteś szalony. Jesteś kochany.
    -Dobrze, nie chcesz, więc dopiero za tydzień. Hannover. Chodź, idziemy. Zapłaciłem już.
    -Tak, pociąg będzie niezadługo.

    Jesus, co  za dziki tłum na tej stacji. – Uważaj! Kurcze, Barbara, uważaj! Ja wezmę torby. Która godzina? Oj, mamy mnóstwo czasu. – Nie lubię tego miasta. Jest takie nudne, stare. Jednakowy ciąg kamienic, podobne do siebie sploty kanałów…Dopiero poza centrum można odrobinę odetchnąć wielkim miastem. New York. Jest obskurny, brudny, ale to jednak cywilizacja, nowoczesność, ruch. Światła nocą. Boże, nie ma nic piękniejszego od widoku migających, rozmywających się za szybą samochodu neonów. Noc w mieście i światła reklam. Człowiek przynajmniej czuje się bezpiecznie i brzydoty starych drapaczy nie dostrzega. Hannover…Taak, wolę Hannover od Amsterdamu.
    -Barbara, kiedy rozpoczyna się dokładnie wystawa?
    -Mówiłam ci już dziesiątki razy! Jak możesz być tak rozsądny i zorganizowany, a jednocześnie tak zapominalski!?
    -Barbara, bądź miła, proszę.
    -Ależ ja jestem miła. Ouff, impreza zaczyna się w sobotę, n-tego marca.
    -Tak…zapamiętam teraz. Pomyśl tylko jak dawno nie widzieliśmy się z Carlosem. Nie masz z nim kontaktu?
    -Oh, już od dwu miesięcy czekam na odpowiedź na mój list. Znasz Carlosa zresztą. Potrzebuje czasu…
    -Hmm, no nie śmiej się. Ha ha! Wiem, jesteśmy do siebie podobni pod tym względem. – Ajaj! Nie znoszę tego jej wzroku…- Nie patrz tak na mnie.
    -Nie no, masz zupełną rację.
    -A Maria? – taaak, Maria, kobietka zupełnie niczego sobie. Słowiańskie oczy…słowiańskie oczy? No tak, zupełnie takie jak tej małej blondyneczki.
    -Maria…Wciąż mam z nią niezły kontakt Wyobraź sobie, że nie zrezygnowała w pracy w szpitalu! Ha ha, praca charytatywna dla ukojenia sumienia.
    -Jeśli daje jej to satysfakcję…Lecz dla nas wciąż pracuje solidnie, z tego co wiem. Jednak profesjonalnie zdecydowanie wolę polegać na wiedzy i doświadczeniu Hucka. Tak, uważam go za naszego najlepszego przedstawiciela w Holandii.
    -Zgadzam się. To przykre, że rozwodzi  się z Anną!
    -Tak. Byli ze sobą tak długo… – co zresztą o niczym nie świadczy. Zawsze dziwiłem się, jak on z nią wytrzymywał. Cholerny charakterek. Nie, właściwie to już o tym słyszałem, gdzieś ktoś przebąkiwał…Czy to nie Maria rozsiewała te ploteczki? Maria, nie zdziwię się jeśli rozwiódł się dla niej. Też się ślinię na jej widok. Wow! Maria. Blondynka była jednak znacznie bardzie urocza. Chociaż fizycznie…
    -Haren! Jesus, ale się zamyśliłeś! Zapowiadają mój samolot. Muszę iść, kochanie. spotkamy się za tydzień. Zadzwoń.
    Chodź. Pocałuj mnie. …Masz cudowne usta, Barbara.
    -Tak?

    Po prostu jak kamień w wodę! Znikła mi mała blondyneczka, zapadła się pod ziemię, utopiła w którymś z kanałów. A wielką miałbyś ochotę ją teraz spotkać, czyż nie, Haren? Przyznaj się…masz ochotę zwyczajnie ją przelecieć…Nieee…dziwaczne, ta kobieta nie jest w moim guście, a i ona nie zwróci na mnie uwagi, wiem. a jednak myśl o niej podnieca mnie, cholernie mnie podnieca. Oh, Haren. No tak, jest już po szóstej. Straciłem zupełnie apetyt. Łóżko. Zaczynam mieć wizje na jawie. Łóżkooo! Dwie doby bezsenności i snu bylejakiego, padam z nóg. Mogliśmy zostać dłużej u Hucka…No tak, i gdybym się przespał w samolocie byłoby inaczej. Osiem, dziewięć, naście godzin. Indie – Utrecht, Utrecht-Amsterdam… Nie wolno mi zapomnieć o Marku. Tak,  miał na imię Mark, Niemiec z samolotu. Jutro zadzwonię. A dziś tylko spać…
    -Dobry wieczór
    -Dobry wieczór, proszę wejść wejściem zewnętrznym, dobrze?
    -Tak – Cholera, gdzie ja posiałem mój klucz? Jest. Moje łóżko. Nareszcie. Barbara…musi być już  w Paryżu. Biedna Barbara.

    „Eight days later, Eric was in New York, with Yves’s last words still ringing in his ears, and his touch and his smell all over his body. And Yves’s eyes, like the searchlight of the Eiffel Tower or the seep of a lighthouse light, lit up, at intervals, the grave darkness around him and afforded him, in the black distance, his only frame of reference and his only means of navigation.”
    Ciekawe dlaczego taki właśnie tytuł, „Another country” – zastanawiała się. Czy Francja reprezentowała inny kraj dla nowojorczyka jakim był Eric, czy też może to US pociągały swą obcością Yves’a. Zderzenie kultur już w jednym kraju, oto obcość. Homoseksualizm…Rasizm…równa się to wszystko brakowi akceptacji…inne światy, inne rejony psychiki, inne kraje…A może szanowny pan autor chciał powiedzieć drogim czytelnikom coś zupełnie innego – zakpiła z siebie samej. Siedziała przy stoliku w niewielkiej, nieszczególnie przytulnej kawiarni. Skusiła ją reklama na szyldzie powyżej wejścia „Pieczywo francuskie!”. Oh, jak dawno nie jadła już prawdziwych francuskich croissants, jak dawno nie smakowała le pain au chocolat. Nie była specjalnie głodna, łakomie ogarnąwszy jednak wzrokiem delicje za szybą, zdecydowała się jeszcze na trzecie ciastko, malutką bułeczkę z drobnymi kruszynkami cukru na gładkiej lukrowanej powierzchni. Uhhmm, rozkosz! Napłynęły wspomnienia z Francji. Gorące południe, noisette, czyli gorzka i mocna, przełamana kroplą mleka mała czarna w Café Carré z widokiem na rzymską świątynię nimijską, expresso na balkonie Carré d’Art z rozległą perspektywą na dachy przytulających się jedna do drugiej kamienic miasta…Paryż, zaułki i tarasiki Montmartre, salade w południe, salade mixte wieczorem…czasem nie było ją nawet stać na nic więcej. I znów expresso, twarze przyjaciół, aromat kawy, rozgardiasz i upał miejski, lato, natrętność różnej maści typów sprzedających pocztówki, wiecznie śpiących i niedomytych SDFów dryfujących bez celu po mieście, artystów za grosik i tych za kilka tysięcy franków gotowych zmajstrować portret w oka mgnieniu. Lecz Amsterdam również ma swój urok. Szkoda, że pora nie ta. Późna zima. Śniegu ani odrobiny, tym lepiej, lecz deszcz siąpi i niebo wciąż ponuro zasłonięte chmurami. Poczuła na sobie czyjś wzrok. Odwróciła głowę. Jakiś mężczyzna…Przyzwyczaiła się, że jej uroda, blond włosy, delikatne rysy krągłej twarzy przyciągały wzrok tubylców. Różniła się od Holenderek. Wyczuwano, być może, jej słowiańskie pochodzenie, które musiało być dla amsterdamczyków i dla całej zachodniej Europy czystą egzotyką. Czyż nie tak zjawiskowo traktowano jej osobę gdziekolwiek we Francji? Zawiesiła wzrok na konturze sylwetki kobiety siedzącej przed nią. O tak, niewątpliwie jest Holenderką. Na pierwszy rzut oka przystojna. Wysoka, dość szczupła, lecz nogi niekształtne, a w całej sylwetce drzemie wrażenie niezgodności, nieporadności. Holenderki nie potrafią się zazwyczaj harmonijnie poruszać, zupełnie jakby doznawały uczucia amorfii własnego ciała. Ha ha! – rozbawiła ją ta metafora. – No i, co tu ukrywać, jeśli spojrzeć odrobinę bardziej wulgarnym okiem, mężczyzny na ten przykład, trudno nie dostrzec, że ich szanowne siedzenie jest zawsze odrobinę za duże i zbyt wystające w stosunku do całości. Oj, oj! moja droga! – skarciła samą siebie. – Cięte masz…oko. Fakt, że Słowianki mają opinię pięknych. A przecież o ileż piękniejsze są kobiety o ciemnej karnacji, ciemnej oprawie piwnych oczu, ogniste brunetki. Fascynacja okrągłą niby księżyca w pełni twarzą i łagodnością, czytaj nudą, delikatnych rysów była dla niej nie do pojęcia.
    Opuściła znów wzrok ku książce. Godzina była jeszcze wczesna, popołudniowa. Nie miała ochoty zmieniać swej wygodnej miejscówki na wprost okna po to tylko, by udać się na poszukiwanie jakiejś taniej restauracji i aby wrzucić coś na ząb. Poranne wędrówki po krętych korytarzach i obszernych zatłoczonych jednak salach Rijksmuseum odebrały jej apetyt na lunch. Była po prostu bardzo zmęczona. Rogaliki francuskie wyrysowane na witrynie kawiarnio-piekarni, którą odnalazła na głównym zadeptanym deptaku Amsterdamu zdawały się być jej zbawieniem. Nie ma to jak lekki jedynie ucisk w żołądku… Jej stałą już maksymą było stwierdzenie, że ‘jedzenie jest meczącym zajęciem.’ Po co się męczyć? Wystarczyły więc rogaliki i bułka z czekoladą. Powróciła myślą do oglądanych rano obrazów. Przedefilowały w myśli szczątki wizualne, kawałki pejzaży, jakieś postaci z konturem wyjęte z całości, jakieś zapamiętane gesty i zaskakujące układy kompozycyjne. Nigdy nie pozostawało jej wiele w pamięci.  Tylko osobisty, wykreowany w ciągu kilku godzin zwiedzana amorficzny collage, który czasem tylko potrafiła doprowadzić do stanu ciągłości i chronologii migawek filmowych z porwanej taśmy. Zapamiętała Rembrandta, zapamiętała Vermeera…bo niepowtarzalni.
    Oh, czas było się podnieść i ruszyć do schroniska, może przespać z godzinkę? Może porozmawiać z ludźmi, którzy zdarzyło się, spali  tego dnia w tym samym co ona pokoju?
    Zajrzała na chwilę do recepcji. Liczyła, że zastanie Polkę, która poprzedniego dnia najnieoczekiwaniej w świecie poznała. Niestety, pracowała rano, teraz trwał jedynie na stanowisku staruszek, obojętny na jakikolwiek język poza jego rodzimym holenderskim. Nie sposób było uzyskać jakąkolwiek wiarygodną  wiadomość. Kobieta poznana w recepcji. Polka, jak się okazało, która wykryła jej własne pochodzenie po dwu zdaniach wypowiedzianych po angielsku. Czyżby akcent ją zdradził? wiedziała doskonale jak okropny musiał być i jej akcent i wymowa angielska. Wstydziła się tego, ale z upartością osiołka ponawiała próby nauczenia się poprawnego angielskiego. Ostatnio jednak poprzestała na kontaktach z obcokrajowcami, nie zależało jej już na correct prononciation. Cóż ważniejszego ponad zrozumienie wzajemne? Ostatecznie nikt z jej znajomych się na wieloznaczności wypowiedzi nie skarżył – uśmiechnęła się pod nosem.  Weszła do pokoju. Nie było nikogo. Westchnęła z ulgą. Oznaczało to przecież spokojną w ciszy krótką drzemkę popołudniową. Wkrótce musiała się jednak z myślą o ciszy pożegnać. Pojawił się tłumek Amerykanek. Miłe, sympatyczne, młode buzie. Było ich tylko trzy lecz harmider robiły za dziesięć. No tak, tłumek. Wdrapała się mimo wszystko na leżankę na piętro łóżka metalowego, wymieniwszy kilka obojętnych uwag z dziewczętami, przytuliła głowę do poduszki. Nie…może raczej książka? nic nie wyjdzie z drzemki. Ten hałas… Właśnie książka ja jednak po kilkunastu minutach wprowadziła w błogostan snu.
    Obudziła się pod wieczór. W pokoju nie było już nikogo poza małą krętowłosą i rudą nastolatką z Argentyny, która cały swój stragan ubraniowy rozłożyła u podnóża jej właśnie łóżka, tarasując mniej więcej jedną trzecią pokoju. Zwlokła się z łóżka. Jakieś plany miała na wieczór, zupełnie ich teraz jednak nie pamiętała…Ah! no tak, Alto café…kawiarnia jazzowa. Poszukiwania przed nią. Nie miała pojęcia przecież gdzie mieściła się ulica ………. ‘Oh, jak cudownie będzie posłuchać jazzu na żywo! Zapewne nie trafi się żaden ulubiony jej standard.. Ha ha, wszak będzie to zapewne jazz nowoczesny i „wolnoimprowizowany” ..ale może. Może Chet Baker. Ogromną miała ochotę na ‘my funny valentine’. Walentynki. – posmutniała – jak coś tak smutnego mogło jej się było przydarzyć w dzień przed walentynkami. nie, nie chciała o tym myśleć. Odsunęła od siebie wspomnienie pecha przedwalentynkowego i łez bezradności wobec losu.
    Niebo wciąż kropiło oszczędnie deszczem. Już drugi dzień, bez przerwy…Ładnie mnie gości Amsterdam! Gdzie podziewa się słońce w tym przeklętym kraju? Miasto traci połowę uroku a zdjęć lepiej w ogóle nie próbować robić. Szkoda kliszy, chyba że kto może z szybkim refleksem bawiąc się z nim w ciuciubabkę ułowi w końcu figlarne słońce. O rany, cóż za smog w tej kafei, dym taki, że osoby w głębi zdają się siedzieć za szaroburą zasłoną , jakby z tiulu! Ojej, cała będę przesiąknięta zapachem tytoniu…No, ale sprzęt mają niezły.
    -Na piętnaście minut poproszę i małą kawę.
    -Pani imię? Hmm.. Dziękuję. Proszę usiąść przy barze, nie ma już miejsc przy stolikach. Zawołam panią po imieniu, gdy zwolni się miejsce przy pececie.
    -Sprytny system. Okay, moja kawa. Oooh, uwielbiam ten aromat. Kurczę, znowu się jakiś obcy na mnie wyślepia. Alien, on naprawdę jest obcy. Uroda, powiedziałabym azjatycka. Niee, nic ciekawego zresztą. Przystojny niby brunet, ten krótki jeżyk jego jest zabawny, aż ma się ochotę pogłaskać, ale jakoś tak niechlujnie jest ubrany…Wolny zawód, ha ha, artyści noszą tak luźne, ojej, za długie dżinsy, koszule flanelowe, jakiś płaszcz bez wyrazu…, hhmm, ale niezłej jakości. Wełna, czysta nieoczyszczona, szara. Musi być drapiące, nie chciałabym tego mieć na sobie. Brrr! Facet, tyle jest pięknych kobiet w tej knajpce, czemu ja? Nie mam ochoty na kokieterię…Te oczy, Boże nic w tym dymie nie widzę, znam te oczy, ciemne, ciepłe, kpiące…No, nie, to niemożliwe. Czyżby był to facet z pociągu? Amerykanin…Nie wygląda na Amerykanina. Ciekawe gdzie podział swą Amerykankę o ponętnych wargach…Dobra, twój ruch, koniku, ja stawiam na bierność. Podejdziesz albo nie.

    Oh Jesus, to ona, to na pewno ona. No, nie śnię chyba! Nigdy nie pomyślałbym, że spotkam ją w kafei internetowej. Chociaż…kto dziś nie korzysta z internetu, a ona ma tak inteligentne spojrzenie. Jest urocza. Barbara, wybacz mi błagam! Muszę tę małą poznać. nie jest w moim typie, zgoda, ale nigdy nie daruję sobie, jeśli teraz jej nie poznam. To może ostatnia szansa. To jak przeznaczenie…Jesus, co ta kobieta w sobie ma? Panienka obok jest dziesięć razy zgrabniejsza, ale jednak to nie to. Jest coś, co mnie przyciąga, jakieś zakłopotanie, coś musi być na bakier z jej osobowością, wyczuwam to psim węchem. Czyżby była tak szalona jak ja? Wow! Odwagi. Come on , my crazy girl, porozmawiaj ze mną…
    -Czy to miejsce jest wolne?
    -Tak, oczywiście. – Z  bliska nie to samo…nie ma tak gładkiej skóry jak Barbara, właściwie nie, jej skóra musi być delikatna i miła pomimo tych drobnych krostek.  Jakie masz oczy? Śniły mi się na jasno zielono wczoraj. A są, zielone też i jakby szare, może to dym papierosów. Zamglone.
    -Skąd pochodzisz?
    -Z Polski. Ty?
    -Zgadnij – powodzenia! to nie jest takie trudne…
    -Azja…
    -Hhmm…i?
    -Indie?
    -Bravo!
    -No tak, to nie było trudne – ma miły uśmiech. Właśnie, dopiero gdy uśmiecha się jest naprawdę ładna. Jaką okrągłą ma twarz, niesamowite, gdyby nie te zaznaczone kości policzkowe…i taka brzoskwiniowa karnacja. Ma się ochotę ją schrupać w całości. – To chyba twoja kolej. Masz wolne miejsce przy pececie.
    -Tak, może pani pójść. To na pięterku. Po tych krętych schodach. Tak.
    -Okay. Spotkamy się pewnie na górze.
    Yhhm. Tak – jest onieśmielona, czy z natury tak milcząca? Małomówna kobitka to byłaby perła wśród żeńskiego rodu, ale na dłuższą metę…nuda.
    -Poproszę drugą colę.
    Już podaję. Dla pana też już zwolniło się miejsce. Tak, na górze.

    Boże, jak drżą mi ręce. Wstyd. Opanuj się kobieto! Może mój angielski nie jest taki zły…Cisza, już spokój. Okay. Dobra. Poczta…Minęło już piec minut? Żadnego listu od Carlosa. Jaka szkoda. Ten człowiek jest tak skryty. Każde jego słowo  to skarb wobec ich niewielkiej liczby. Wyrafinowanie czy wyrachowanie? Głupia! Po prostu taki charakter, a ty już wpadasz w panikę. Ten typ. Dziwny człowiek. wygląda na uczciwego. Zdawał się mówić szczerze, lecz któż wie…lepiej być ostrożną. A taką mam ochotę na zimną colę albo i irish coffee w pubie, i na luźne pogaduchy o niczym…Czy to nieostrożne? Cóż jest nieostrożne? Podróż po Europie małej Argentynki też była nieostrożna. Moje samotne wędrówki po Amsterdamie też są nieostrożne i włóczęga w okolicach dzielnicy czerwonych lamp…Żyć, ja chce żyć! Już? Piętnaście minut minęło? Cóż, on wciąż jeszcze stuka…Odwagi. Wygląda to jakbym teraz ja z kolei go podrywała. Ale nic…Zapomnij o małomiasteczkowych wyobrażeniach polskiej kultury.
    -Czy chcesz, bym na ciebie zaczekała?
    -Tak, proszę. Możesz? Siadaj koło mnie przy komputerze, proszę!
    -Siądę tu, przy stoliku, poczytam. Nie będę ci przeszkadzać.
    -Okay. Pięć minut.

    Pięć minut przerodziło się w dwadzieścia pięć. Z początku spoglądała niecierpliwie w ekran jego peceta poprzez jego ramię. Widziała jego kształtną czaszkę, co podkreślała jeżykowata króciutka fryzura. Widziała, że całkowicie skupiała się na ekranie komputera. Nie odczytywał poczty. Ściągał jakieś programy z internetu, kopiował, wysyłał, zgrywał coś na dyskietki. nieustannie odzywał się drażniący ją głosik ICQ…i-ooo, i-ooo…
    On bez spoglądania na klawiaturę odpisywał zwięźle na wiadomości. Były ich tony i tony. Niepodobieństwo przeczytać to wszystko! Fascynowało ją początkowo spoglądanie na jego gesty, w końcu jednak znudzona wróciła do swej książki. Jej myśli znów towarzyszyły dziwnemu charakterowi Erica. New York, New York. Yves pozostał samotny w Paryżu, gdy tymczasem jego ukochany mężczyzna zdradzał go w US. Nigdy nie zrozumiem zagadki homoseksualizmu…, lecz i nigdy nie zaprzeczę nieuniknionej złożoności i pokrętności stanów uczuciowych. Mam wrażenie, że czytam właśnie moją poplątaną historię.
    -Już skończyłem – doszedł do jej świadomości jego matowy dziwnie głos – Drgnęła, wyrwana nieoczekiwanie z „innego kraju” Baldwina. Nieprzytomnym wzrokiem spojrzała na Harena.
    -Słucham?
    -Ha ha – zaśmiał się. Przestraszyłem cię? Spełnię każde twoje życzenie…Gdzie idziemy? – miał taki miły uśmiech, dość grube, jak mówią zmysłowe, wargi…To był przystojny facet. Coś miękkiego, łagodnego tkwiło w jego wzroku i każdym jego geście. Cierpliwość. Na pewno był cierpliwy, spokojny… leniwy…ha ha! No, jak większość mężczyzn, których znam! Jesteś okropna, moja droga! No i te opadające ramiona, cóż, nie był typem sportowca, lecz intelektualisty – myślała.
    -Nie mogę się zdecydować. Nie znam dobrze miasta, a ty? – zaśmiał się na jej oświadczenie.
    -Przyjechałem przedwczoraj , ale … nie jestem tu po raz pierwszy.
    -Widziałam miłą kafejkę w okolicach uniwersytetu.
    -Mówisz o Placu Dam?
    -Yhmm. Właśnie.
    -Spróbujemy ją odnaleźć. Wkrótce dziesiąta. Późno?
    -Dla mnie nie. nie kładę się wcześnie. Oh! Okropna pogoda! Pokrapia z nieba non-stop. Czemu, czemu? To miasto zdaje się stapiać z niebem, woda i woda, na górze i na dole. Kanały, kanaliki…Kanał, kurka – zaśmiała się.
    -Słucham? – przystanął zdziwiony – o nie, nic. Taki polski żart. nieprzetłumaczalne…- zbagatelizowała sprawę.
    -Zbliżamy się do Placu Dam. Ogromnie lubię ten budynek. Pokręcona konstrukcja architektoniczna, zlepek stylów na rozstaju dróg. Oj! – zadarł głowę.
    -Taak. Niezła jest. -Wyraziła się oszczędnie nie spoglądając nawet na budowlę. Poprzedniego dnia stała przed nią zagapiona ponad dziesięć minut – nie wiem sama. Tu są tylko dwie kafejki. Wyglądają snobistycznie. może mi się coś pomyliło?
    -Może…Pójdźmy brzegiem kanału, przejdziemy do placu Mountplain. Inne miejsce przypadnie ci może do gustu. Powędrowali wolnym krokiem wzdłuż kanału nieoświetloną ulicą. Ona wybiegała zawsze do przodu, wydłużając krok. Miała nawyk szybkiego chodzenia, nie tolerowała spacerów. Nudziły ją i męczyły. On zaś niemiłosiernie wlókł się noga za nogą. Oooch, nie znosiła już tej ślamazarności. Czuła jak wzrasta w niej złość. Oj nie, to nie ma sensu. Wróćmy się do tamtej przestronnej , ogromnej kawiarni. Była w porządku. Zresztą nie ważne…Chcę wreszcie usiąść.
    -Tak, ja też, i ogrzać się we wnętrzu. Uch, gorąca czekolada!
    -Zimno ci? No tak, ten płaszcz nie wygląda na ciepły. Bez żadnej podszewki? Jezu!
    -Przybywam z ciepłego kraju – wyszczerzył zęby w uśmiechu, marszcząc jednocześnie zabawnie nos, tak, że druciane okulary uniosły się o kilka milimetrów w komiczny sposób.
    Rozsiedli się wygodnie w kącie ostatniej sali kawiarnianej. Z rzadka tylko zajęte były stoliki. Ostatecznie był to dzień powszedni. Holendrzy najwidoczniej wypuszczali się nocą na miasto przede wszystkim w weekendy. Szybka obsługa, miły kelner. Poprawił się jej nieco humor. Zaczęła obserwować spod oka zachowanie towarzyszącego jej mężczyzny. Oh, nieznośny był jednak jego intensywny wzrok. Nie odrywał oczu od jej twarzy.
    -Jak możesz wciąż tak się we mnie wpatrywać? Czuję się zażenowana!
    -Oh, przepraszam. Nie kontroluję się. I’m so sorry, miss. nie gniewaj się. Jesteś śliczna. To nie moja wina – uśmiechnął się rozbrajająco, mrużąc ciemne oczy. – Co byś powiedziała na podróż do Francji?
    -Francja? Ależ jestem tu od kilku dni, nie zdążyłam zwiedzić Amsterdamu!
    -Ja czuję się nim już znudzony.
    -Oh, Paryż…To kuszące. Ale ja za kilka dni wracam do Polski. Przykro mi…
    -Nie musi być ci przykro. Po prostu zastanów się. Szukam towarzystwa. I tak tam pojadę, nawet sam. Nic nie tracisz jadąc ze mną. Na dwa dni.
    -Taak…. Masz więc samochód?
    -Zamierzam wypożyczyć.
    -Ah tak? – zamilkła,  wpatrując się nieruchomo w ścianę ponad barem i głową kelnera. poczuła nagle dotknięcie. Odwróciła głowę. Mężczyzna delikatnie położył głowę na jej ramieniu. Była zaszokowana z lekka jego bezpośredniością. Zauważyła jego wyluzowany gest wyciągnięcia przed siebie nóg w zadługich dżinsach. Wyglądał śmiesznie i jednocześnie rozczulająco. Jego 'Przeszkadza ci to?’ spotkało się z jej przeczącym ruchem głowy. Czuła się jednak zażenowana. Wyczuwała jego nieczyste intencje, a nie miała śmiałości ani siły protestować. Modliła się w duchu, by jego zabiegi zakończyły się na tych „przyjacielskich” poufnych gestach. Wewnętrznie odczuwała niesmak do samej siebie. Sytuacja cała malowała się w kolorach gorąco czerwonych, a ona postrzegała ją jako szalenie nie fair w stosunku do Carlosa. Lecz gdzie był Carlos, który ani słowa nie raczył dziś do niej naskrobać?

    Oh, shit! Która godzina? Za dziesięć dziewiąta! Oh, God, Umówiłem się z nią chyba o dziewiątej. wiedziałem, że mnie ten pieprzony budzik nie zerwie o ósmej! Ooo-joj! Ha, mam nadzieję, że trafię do jej schroniska. to było gdzieś blisko dworca…Nazwa dziwaczna…Pamiętam tę ulice, chyba…Cholera, było w końcu ciemno, lał deszcz…Po kafejce klub, potem jakaś dyskoteka…nie raczej klub taneczny. Musiało być dobrze po drugiej jak dotarłem do własnego schroniska. Ha ha, jakie oczy zrobiła…Wynająć samochód, i czemu mieszkam w schronisku? Czemu? Czy to tak trudno pojąć? Co za różnica gdzie…co innego z kobietą…co innego z nią.. byłoby to zupełnie co innego…raczej hotel, nie schronisko. Ha ha! Nie do pomyślenia! Te zatłoczone koedukacyjne sale!
    Uh, nie pada! Bajecznie, może w Belgii też nie pada. Yhmm, nie sądzę, byśmy dotarli do Paryża. Trzeba będzie pozbawić ją złudzeń. Szkoda. A wczoraj było miło…właściwie dziś. Jesus, nie mogę uwierzyć, że ta kobieta wyciągnęła mnie do klubu…a może to była dyskoteka? Mniejsza  o to. Jak ślicznie się porusza. Uhmm, ciasno mi się robiło w portkach na widok jej piersi. Była podniecona, widziałem…Palant jesteś! Mogłeś ją mieć wczoraj i kwita. Chociaż oporna bestyjka. Moralne skrupuły. Cóż ona mi mówiła o swoim chłopaku…że niby z nim jest i nie jest. Oh, kobiety!
    Gdzie mój zegarek? Jest. Którego dziś mamy? Piętnastego marca…Satia będzie rodzić za kilka tygodni. Boże spraw, by to był chłopak. Moja Satia…mam nadzieję, że czuje się dobrze. Głupio jakoś. Oh, ostatecznie o Barbara jej powiedziałem. Moralność…uhmm, że jestem amoralny, to pewne. Boże wybacz. Wybacz Satia…Nie, kurcze! Takie myśli za samego rana zawiązują mi żołądek na supeł. Oh, zobaczymy. Los sam płynie swoim trybem. Niech tam. Blondyneczka jest słodka. nie, nie chcę, nie mogę jej skrzywdzić. Powiem jej prawdę, o Satii…, o Barbara…Wcześniej czy później. Zasługuje na to, chyba…Oh ma na pewno śliczne uda, ramiona…Nie jest szczególnie zgrabna, ale zdaje się, że ma piękne ciało. Żeby tak je poznać…O, to chyba tu. Jest, czeka na mnie. No tak, spóźniłem się.
    -Witaj.
    -Cześć – Dobra, formalności zajmą nam około pół godziny. O dziesiątej powinniśmy stąd ruszyć. Youpi! Chce się żyć. Mam ochotę dać jej całusa. Ojojoj! Wygląda na zaspaną. Te śmiejące się oczy…są malutkie dziś i zabawne sińce po oczami jak u małego dziecka. Jest rozczulająca. – Jesteś gotowa?
    -Tak.
    Udało im się opuścić Amsterdam w pół godziny później. Od rana nie spadła ani kropla deszczu, wyjrzało za to słońce. Doznali oboje olśnienia. Promienie prażyły poprzez szybę samochodu, zrobiło się nieznośnie gorąco. Na jej prośbę Haren zatrzymał się kilkakrotnie w samej jeszcze Holandii, rezygnując z planu podróży non-stop autostradą ku południowym krańcom kraju i granicy z Belgią. Jego towarzyszka pragnęła zwiedzić kilka bardziej znanych ciekawych miast. Urządzili więc krótkie postoje w Harleemie, Rotterdamie, Bredzie… Za granicą holenderską mieli ogromną ochotę spojrzeć z bliska na uroczą starą Antwerpię. Czasu pozostało jednak niewiele do wieczora. Przed nimi jeszcze kilka godzin podróży. Postanowili odłożyć wędrówkę po antwerpskich placach na dzień następny. Do Brukseli dotarli pod wieczór. Zmrok zdążył już zapaść. Marzec, ale pora zimowa. Późnozimowy zmierzch. Wjechali do centrum Brukseli. Otworzyło się przed nimi miasto, zabudowane wysokimi starymi kamienicami. Ich ciekawe oryginalne kształty nadawały charakter całemu staremu centrum. Haren niezdecydowanie spoglądał na smukłe wieżowce i rozparte horyzontalnie niby matrony, budynki znanych hoteli. Co powiesz o Sheratonie? Dostrzegł jej szeroko otwarte ze zdziwienia oczy, których spojrzenie go ubawiło. Wybuchnął śmiechem. Nie wydawała się urażona jego kpiarskim zachowaniem, milcząco zaakceptowała wybór. Nie wierzy mi albo… – Oh, nie bądź tak zestresowana. Możemy spędzić tę noc gdzie tylko zechcesz. nie obawiaj się, są na pewno oddzielne łóżka – dodał z ironią lecz ciepło. Kobieta spojrzała na niego z uśmiechem, usłyszał tylko jej krótkie i łagodne 'Dobrze’. Miała tak ciepłe ogniki w oczach. Stanęła mu przed oczami scena z Rotterdamu. Spodobało im się miasto. Przewędrowali plac miejski, pobłądzili chwilę wąskimi uliczkami, mieli ochotę na kawę w ogródku kawiarni na rynku, znudziło ich jednak oczekiwanie na marudnego kelnera. Potem zakupy, jakieś drobiazgi, wysłane kartki i odnaleźli znów zaparkowany samochód. Siedzieli chwile w milczeniu. Żadne z nich nie miało ochoty ani na rozmowę ani na kontynuowanie podróży. Coś niewypowiedzianego wysiało w powietrzu. Czekali. Kobieta westchnęła pod dotknięciem jego palców. Powiódł nimi od dłoni ku jej ramionom, ku szyi. Poczuła ciarki. Wzdrygnęła się. Widział jak ogarniało ją podniecenie. Czuł intuicyjnie, że buntuje się wewnętrznie. Wyobrażał sobie bieg jej myśli. Ale widział też, że ciało jej było uległe, ciało pragnęło tego delikatnego dotyku. Pochylił się ku jej ustom. Miękkie dotkniecie, wilgotne…Byli oboje zauroczeni miękkością swoich warg. Nie padło ani jedno słowo. Tak może lepiej. powrócił myślą do realności. Formalności w recepcji hotelu. On po angielsku, ona wolała mówić po francusku. Zabrano ich bagaże. Winda. Otworzył drzwi pokoju wpuszczając ją przed sobą. Dwa łóżka…szerokie… Mignęło mu w przelocie wyobrażenie jej nagiej sylwetki. I powróciło.

    Gładkość nagiej skóry. Ręka zabłądziła pod cienki sweter. Miała uroczo delikatne ciało , nie chude, czuć było miłą warstwę tkanki pod skórą. Ręka podążała nieśmiało wyżej, po brzuchu, który nie był zupełnie płaski, lecz odrobinę okrągło wystający, wyżej, ku piersiom…były okrągłe, delikatne, o maleńkich sutkach, które twardniały pod dotykiem palców. Można było każdą pierś zamknąć w dłoni, nie były duże ale kształtne. Zabłądził palcami w zagłębieniu, jaki tworzyła jej skóra w okolicach brzucha, na skraju biodra. dotyk palców podniecał ją, lecz i uspokajał, niczym masaż wprowadzał w stan bierności i oczekiwania. Zamknął dłonią jej powieki. poczuła na nich pocałunek, jedno oko…drugie. Przesunął opuszkami po jej wargach. Były suche, drgnęły pod dotykiem pocałunku. Spojrzała w piwne oczy, które wpatrywały się w nią uporczywie z odległości kilkunastu centymetrów. Zauroczył ją cień długich ciemnych rzęs, ciemne głębokie oczy z adoracją spoglądające na jej twarz. Nie śmiał powtórzyć pocałunku pod kontrolą jej spojrzenia, chociaż było tak ciepłe, miękkie…Pragnęła go, pragnęła więcej niż jednego pocałunku, pragnęła wszystkiego co mógł jej dać. Widział to. Uniosła lekko głowę, chcą dotknąć znów jego warg. Pochylił się. Wilgotne dotknięcie. Olśnienie. błądził ręką po jej ciele, odkrywał jego zaułki. dostrzegł jej rękę wsuwającą się za jego koszulę. 'Pragniesz tego?’. Nie odpowiedziała, skupiona na powolnym odpinaniu guzików jego koszuli. Ciarki przeszły go po ciele. Mała zimne palce. Odsunął jej ręce. wstał. Zaczął się rozbierać, spoglądając na leżącą na łóżku. Wyglądała krucho i bezradnie. 'Nie usypiaj’ – zażartował. Uśmiechnęła się. Czekała. 'chcesz, bym ja to zrobił?’ – 'Yhmm’ Przymknęła oczy na 'tak’. Rozebrał ją, powoli , ucząc się jakby jej ciała na pamięć. Przytuliła go do siebie. Przylgnęły blisko dwa ciała. Poczuł lekkie jej drżenie, wsunął rękę pomiędzy uda. gładka skóra pozwoliła dłoni wślizgnąć się do wewnątrz, rozsunął je, robiąc miejsce ciężarowi swego ciała. Otworzyła się. wszedł w jej ciepło. Westchnienie ulgi. pierwsze napięcie zelżało. towarzyszyła jego powolnym ruchom. nie pozwolił jej zamknąć oczu. Szybciej. Jak podniecał go jej wilgotny wzrok. Czuł wzrastającą falę ciepła. Zwolnił. I znów. Szybciej. Oddychała urwanie, zaczęła drżeć na całym ciele….wewnątrz…. dostrzegł w jej wzroku napięcie ….rozkosz….omdlenie…Przyspieszył. Mógł skończyć. Przykrył ją wyczerpany  swoim ciałem. Oddychali oboje nieregularnie.  Leżeli blisko. Splecieni. Półśpiąco.
    Standardowe umeblowanie pokoju nużyło wzrok. Ani jeden szczegół nie zdawał się być oryginalny. Ciemnozielone zasłony, takiż dywan, jasnozielone obicia foteli i obrus na stoliku. Chwilę błądziła wzrokiem wzdłuż konturów ryciny wiszącej nad łóżkiem. scenka rodzajowa. Jakaś kopia. Nie znała pierwowzoru. niezłe wykonanie. Przyćmione światło lampy oświetlało obraz połowicznie, tak, że wywoływał skojarzenia z Vermeera sztuką światłocienia a jednocześnie ze szkicami Rembrandta. Wyrwał ją z zamyślenia krótki ostry dźwięk telefonu. Zabrzmiały dwa sygnały i ucichły. Haren podniósł głowę. 'To tylko wiadomość. Podasz mi telefon? Leży obok ciebie na szafeczce.’ Wychyliła się z łóżka, sięgając po komórkę. Poczuła jak wykorzystując chwilę, powiódł w ślad za nią ręką, gładząc piersi i brzuch. Roześmiała się podając telefon.
    -Wiadomość od żony? – zażartowała, nie wiedząc, że wywołuje niebezpieczny temat.
    -Tak – zaniemówiła – Jest w ciąży. – ciągnął spokojnym głosem – Za tydzień idzie do szpitala. Niedługo rozwiązanie. to nasze drugie dziecko…Milczenie. Słychać było jedynie pykanie wyciskanych klawiszy telefonu. krótka rozmowa w języku, którego nie rozumiała i druga po chwili, po angielsku. Potem doszły ją słowa ’ Pozwolisz, że sprawdzę pocztę…Okazuje się, że jest tu możliwe połączenie z internetem.’
    Wstał. Siadł przed ekranem swojego laptopa. Kobieta próbowała usilnie zasnąć, lecz usłyszane przed chwilą słowa wciąż tkwiły ostro i drażniąco w umyśle. Zacisnęła powieki. Wiedziała, że nazajutrz musiała usłyszeć jakiekolwiek słowo wyjaśnienia. Ale nie dziś, nie chciała nic wiedzieć dziś. Zasnęła. A jednak rozmowa miała miejsce jeszcze tej nocy…w nocy…

    Boże, ile dałbym, by nie widzieć tego jej wzroku zranionego zwierzątka.
    – I’m sorry. Naprawdę myślę, że powinnaś o tym wiedzieć…I jeszcze…że mi na tobie bardzo zależy. Nie wiem, co o tym sądzisz… – Ten jej przeraźliwie smutny nierozumiejący wzrok. -Myślę…myślę, że cię kocham… – Nie odpowiadaj, proszę, nie odpowiadaj. Nie chcę słyszeć twojego „Nie. Nie chcę. Nie rozumiem…” Widzę, że nie rozumiesz…Wiem, że moje słowa brzmią trywialnie… – Trudno jest mi wytłumaczyć, co czuję i … wiem, co myślisz o mnie…o mojej niewierności, może obłudzie…może egoizmie. Wiem… Ale wiem też że cię kocham. Przykro mi, że mówiąc to czynię może zamęt w twojej głowie…
    – Dosyć już…Dosyć, proszę. Nic nie mów. – To drżenie w jej głosie. Czemu jej to powiedziałem? Nie odwracaj się, kochanie! …Haren , bracie, jesteś draniem.  O God… Jest taka słodka, nie mogę jej stracić.
    -Czy…Czy wyjdziesz za mnie?
    -Słucham?? – no tak, wiedziałem…tylko spokojnie, Haren, spokojnie…
    – Jestem muzułmaninem…
    -Wiem.
    -Mam prawo żenić się trzykrotnie…
    -Ach tak? Nie licz na mnie… – jeden zero dla niej, dobrze…
    -Zastanów się…wiem, że to trudne. Nie kochasz mnie?…Taaak. Nie no, w porządku.. – Oh jakie ona ma oczy! Nie zniosę tego wzroku. – Mogę cię przytulić? Chodź bliżej, proszę… – Oh, Haren…jakie poplątane jest twoje życie. – Jutro będziemy z powrotem w Amsterdamie. Spędzimy noc w jednym z hoteli na przedmieściach. Zgoda? Samochód musimy oddać pojutrze rano…Samolot do Hannoveru mam po południu. Czemu tak drżysz? Spójrz na mnie? Płaczesz? Nie.. Dobrze…Odprowadzisz mnie na lotnisko?
    -Tak…
    -Nie lubię pożegnań.
    -Nikt nie lubi… – Znów to spojrzenie. – Masz spojrzenie, które sprawia, że zaczynam przypominać sobie w pośpiechu wszystkie moje życiowe świństwa! Ha ha! Kochanie ciebie to całkowite szaleństwo! Nie śmiej się, to prawda! Czuję się jakbyś z niesmakiem spoglądała na moje serce…
    -Nie. Haren, proszę! Wiesz, że to nieprawda!
    -Okay, ale nie duś mnie! Ojej proszę, weź rękę z moich ust. Ty też jesteś szalona, kobieto! Yhhmmm…chodź, muszę jeszcze raz…Ty też, uuuoow, ty też masz ochotę, czyż nie? Wow, uwielbiam cię taką.

    Samolot podchodził do lądowania. Hannover przywitał go chaotyczną układanką kolorowych świateł na ciemnym tle nocy.  Zastanawiał się w którym hotelu znajdzie nocleg. W dodatku nie dane mu było zarezerwowanie wcześniej miejsca. Nawet po taxi musiał  dzwonić z automatu na lotnisku. Wysiadła mu komórka. Nie chciał dociekać w czym rzecz. Złośliwość przedmiotów martwych zapewne. Czy spotkanie blondynki o szarych oczach nie było złośliwością losu? W istocie. Ah, nie myśleć o tym teraz.
    -Do Sheratonu, proszę.
    -tam już ciasno, pora późna. – rzucił taksówkarz.
    -Tak pan mówi? sprawdzimy. Proszę na mnie zaczekać. – Po chwili – Dobrze. Jedziemy do Holiday Inn.

    Ouff! Nareszcie łóżko i TV. Great…Może mały prysznic? Uhh, szkoda, że jej nie ma. God, czyżbym za nią tęsknił? Może…Nie mam apetytu, tylko na sen…Jutro rano prezentacja, prawda…Dziewiąta rano.

    -Pana bilet. Tak, w porządku, dziękuje.  – Rany! jest tu jeszcze więcej ludzi niż przed południem! Ha, ten brunecik…ho ho, to musi być Carlos. Nieźle wygląda. Zawsze elegancki. Nic dziwnego, że kobiety na niego lecą.
    -Oh, witaj Haren, miło cię widzieć po tylu miesiącach! – nieźle się maskuje, spryciarz.. Noo…coś nie tak, czyżby mi się tylko zdawało?
    -Jak się masz Carlos? Co u ciebie? Gadaj stary!
    -Interes kwitnie. Wiesz, inwestycje i odkrycia w dziedzinie informatyki to wciąż opłacalna działalność.
    -Nie zrywasz więc kontraktu ze mną? Świetnie. Ale słyszałem , że nie porzuciłeś swej firmy inwestycyjno-budowlanej.
    -Taak, wiesz, jednak jest rzecz rzeczywiście dla mnie. Rajcuje mnie to. Zresztą ja już tylko pociągam za sznurki. Kontroluje. Wieżowce rosną. Nowoczesna Lizbona rozwija się.
    -Kto zajmuje się prezentacjami dla mnie?
    -hmm, mam swoich ludzi. Na wystawy jeżdżę jednak sam. Lubię kontakt z ludźmi. wiesz, dzięki temu ci, którzy zasięgają rady w sprawie inwestycji, dla których wykonuję zamówienia, kupują u mnie sprzęt do biura.
    -Ha ha, masz więc swego rodzaju monopol! A jak tam twoje oczko w głowie, mała Natalia?
    -Nathy? w porządku. Wiesz, chciałbym móc widywać ją częściej…
    -Rozumiem…No, nie zapytam o …
    -Kobiety? – ha ha, Haren, no, może byłoby o czym pogadać, stary. Jest taka dziwaczna historia…Eh, w życiu mi się coś takiego nie przydarzyło!  Umówmy się na piwo po dzisiejszej konferencji.
    -I moim pokazie.
    -Tak, Ósma? Okay, zadzwonię jeszcze.

    Kobiety…W końcu to latynos. Potrzebuje kobiety…z temperamentem. Ile to już czasu jak rozstał się ze swoją żoną? nie, nie pamiętam, będzie ponad rok. To była miła kobieta. Nie pamiętam jej dobrze, cóż, nie znaliśmy się w sumie. tylko ten śliczny uśmiech. Brunetka, śniada twarz. Piękna kobieta. Cóż, bywa. Nawet nie znam dokładnie okoliczności ich rozstania. co mnie to zresztą obchodzi? Ciekawym co robi moja mała blondyneczka? Znów te oczy1 doprowadzają mnie do szału. Taka głęboka zielonoszarość. Na lotnisku patrzyła na mnie tak, że byłem pewien, że usłyszę ’ zostań, nie odchodź’. Nie, nie oszukuj się, chciałeś usłyszeć, że cię kocha. ..A ona tylko ’ Idź już’. Jej wzrok mówi zupełnie co innego niż usta. Aaa, to mrzonki. Chciałbyś po prostu, by tak było.
    -Dzień dobry.
    -Ah, witam, witam. Jak leci? Wszystko w porządku? – Oh, nie zauważam już nawet znajomych….To jakaś szalona historia. Po co mi to? Nie mogę nic powiedzieć Satii. Barbara…ona sama okryje. Barbara. Tak. A może nie będzie o czym mówić? Po prostu było, minęło. Wspólne cudowne zresztą, dwie noce i tyle. Przygoda. Miłostka. Teraz Hannover. Potem New York City. Zapomnę. musze zapomnieć. Shit! Przecież ona nawet nie jest w moim typie! No i do tego katoliczka, tradycjonalistka, wierząca…To czyste wariactwo. Jak mogłeś jej idioto proponować małżeństwo? Przejście na islam? Ona nigdy na to się nie zgodzi. A ja nie zaakceptuję innego układu. Nie zgodzi się…nawet jeśli mnie pokocha…jeśli mnie kocha…
    -Oh, Haren, Haren! Tu jesteś! Szukam cię od południa po całym niemal Hannoverze.
    -Sorry, Barbara. nie dostałem już noclegu w Sheratonie. jestem w Holiday. Przyjechałem późno wieczorem, a dziś od rana miałem prezentacje dla kompanii naftowej z Arabii.
    -Okay, okay, dobrze. Jadłeś lunch samotnie? Trzeba było przedzwonić powtórnie. Odczytałam twoją wiadomość, lecz pod twoim numerem sygnał wciąż zajęty.
    -tak, wysiadł mi mobile phone. nie wiem, co jest. Lunch jadłem z Huckiem. Był na mojej prezentacji.
    -Ah tak…Hmm, chętnie go znów zobaczę.  Jest z Marią?
    -Tak. Jesteśmy w kontakcie. Mam dzwonić dziś wieczorem. Ah, wiesz, widziałem Carlosa. oh, shit, zapomniałem, że umówiłem się z nim na piwo.
    -Męskie pogaduchy? Ok, więc ja zadzwonię do Hucka. Wyciągnę go z Marią  na wspólną kolacje.
    -Jesteś cudowna, Barbara. – Oczywiście, zawsze można na nią liczyć. Ale to nie te oczy, które mnie prześladują…Czemu ty nie masz takich oczu, Barbara? – co powiesz na filiżankę kawy?
    -Z przyjemnością.

    -Dwie expresso, proszę, i ..ciastko z kremem.
    -To dla mnie, Haren? Hmm, dobrze, ale krem musi być cytrynowy i świeży.
    -Oczywiście, m’dam.
    -nie wiem, czy to niedyskretne pytanie…, Jak się ma twoja żona? Niedługo rozwiązanie, czyż nie? Nie wracasz do Delhi?
    -nie, na razie nie. wiesz dobrze, że muszę być za tydzień w NYC. Mam spotkanie i jeszcze kilka spraw do załatwienia. Zdaje się, że Huck przyjeżdża też.
    -Hmm, z tego co wiem, jedzie tam właśnie korzystając z okazji, że ty będziesz…Słyszałam od Marii.
    -No właśnie…Barbara, proszę, nie mówmy o tym. Oh, zresztą….Satia miewa się dobrze. Jest wciąż pod opieką mojej rodziny. Cóż ja mogę pomóc? Eh, doprawdy. Daj spokój, nie zaczynajmy po raz kolejny rozmowy o różnicach kultur i mentalności …Są i są po to, by je przełamywać, ale nie ja.. nie zawsze potrafię.
    -Być może. Okay, ja nie zamierzam mieszać się do twego życia prywatnego. Przepraszam.
    -To ja przepraszam, Barbara. – pocałował ją. – Jesteś taka dobra dla mnie.  – uśmiechnęła się.
    -Daj mi znać, gdy się maleństwo urodzi. ciekawam co to będzie…może chłopiec?
    -Mam nadzieję. – błysnął zębami w uśmiechu.
    Oh, tak – zamyślił się – jednocześnie zleciały się różne myśli. cisnęły się przed oczy różnorakie obrazy. Wspomnienie dawno nie widzianej żony. Kochał ją ogromnie, a jednak.. wiedział, że tęskni w tej chwili bardziej za młodą Polką, spotkaną w Amsterdamie. Przypomniała sobie jej słowa. Ona pytała o to samo, z tą samą barwą obawy w głosie, co Barbara…o jego żonę, o jej ciążę… Solidarność kobieca! – żachnął się w myślach – Odpowiedział jej to samo, że powiadomi ją o tym co się narodzi…syn…czy córka. Odpowie na list, który dostanie i dziś pewnie…Pisała dużo, lubiła pisać. nie skarżyła się, że odpowiadał oszczędnie. Jakże miał ochotę znów ją zobaczyć! Może przyjechałaby do Hannoveru…Szalona myśl, lecz może…

    Szalona lecz realna, jak się okazało. Klika dni później, słynna wystawa hanowerska zakończona, Barbara nieco obrażona, w drodze do Stanów, oni zaś dwoje siedzieli w tej samej kafejce, w której wcześniej popijał kawę z Barbarą. On expresso, ona dużą kawę ze śmietanką. Było im dobrze razem, mimo upartego poczucia upływu czasu, którego było wciąż mało. Za mało. Włóczyli się po mieście. Zimno przenikało ich ciała. Szli przytuleni do siebie.
    W hotelu Haren zastał wiadomość. Spojrzała na niego pytająco.
    -Wiadomość od mojej matki. Żona urodziła chłopca.
    -Wspaniale – rzuciła bez uśmiechu.
    -Spójrz na mnie. Czy mogę ci zadać jedno pytanie?
    -Yhmm.
    -Czy…pojedziesz ze mną do New Yorku?
    Żebyś zrobił mi dziecko i wyjechał do Barbary , gdy ja byłabym w ciąży i samotna aż do rozwiązania? – pomyślała ironicznie. Nie odpowiedziała jednak nic. Ostatecznie to New York…

    Historia III

    o b r a z

    słowo

    cisza

    Vermeer: A tiny history

    1632 Johannes Vermeer born, Delft, Holland, of Reynier Vermeer, silk weaver and art dealer.
    1641 The Vermeers moved into „Mechelen”, an inn on the market square in Delft.
    1653 Vermeer married Catherina Bolnes, daughter of Maria Thins.

    ………………………..
    In the early 1660’s, Vermeer created a sequence of images of tranquil, pensive, self-absorption.
    Light and composition heighten the beauty and introspection of these lonely heroines. At the same
    time, ironically, he was living in deep debt, running an inn, keeping his wife of ten years, Catherina,
    and supporting a family: of fifteen pregnancies, eight survived infancy. One can only imagine the
    chaos that surrounded these serene canvases.

    In comparison to the first of this series, Girl Reading a Letter at an Open Window, there is no
    window, no curtain, and the objects on the table are smaller. There is a jewelry box, a string of
    pearls, and another page from the letter on the table.
    The woman is pregnant: perhaps this is a
    portrait of Catherina.

    oranek tego dnia wstał leniwie. Z ociaganiem otworzył oczy i szybko je zamknął. Ujrzał ich dwoje blisko siebie, przytulonych na niewygodnie wąskim , prostym łóżku-tapczaniku. Mały motel w oddalonej od centrum dzielnicy. Dwa małe wąskie łóżka w małym pokoju, mikroskopijna łazienka z zabawnym prysznicem nieoddzielonym niemalże w żaden sposób od powierzchni jej pomieszczenia poza zasłoną z plastiku. Twarz w lustrze. Zaspana jeszcze, podpuchnięte, jak zwykle z rana, oczy. Spała na brzuchu z dłońmi wtulonymi pod siebie, z twarzą ukrytą w szorstkiej poduszce i w miękkim zagłębieniu jego ciała. Czuła jeszcze jego zapach i dotyk dłoni…spojrzała jeszcze raz w lustro, krótko…potem na prysznic…Wzdrygnęła się i szybko powróciła do łóżka. Znów wtuliła się w niego, odnalazła swoje miejsce, poczuła przytulające ja ręce. Podniosła na niego wzrok. Nie spał już. Uśmiechnął się.
    -Dzień dobry.
    -Dzień dobry – odpowiedziała całując go i znów zamknęli oczy i usnęli.
    Dopiero około dziesiątej zbudziła się ponownie czując błąkające się po jej ciele jego ręce. Przysunęła się bliżej…
    Nie mieli ochoty opuszczać łóżka. Dawno minęła już dwunasta. Hannover zdawał się być tak smutny i szary i zimny tego dnia. Jej pociąg odchodził dopiero o ósmej wieczór. Samolot Harena nazajutrz. Nie mieli do czego się spieszyć, każda wspólna chwila była cenna. Każdy dotyk i możliwość odkrycia nagiego ciała ważniejsza od zaspokojenia głodu…
    Było już po południu, gdy postanowili na chwilę opuścić ciepły kącik…Wyszli pod zasnute chmurami niebo nad Hannoverem. Zimno. Jakaś znaleziona na rogu pizzeria, pizza na wynos, jakaś cola jakiś sok…Czas przemykał się bezszelestnie obok nich poza zasięgiem ich wrażliwości i postrzegania. ..
    Siódma. W pośpiechu spakowała swoją pojemną torbę…potem tramwaj, dworzec, jeszcze coś przekąsić, ciężkie minuty, jego ciężkie spojrzenie, jego oczy szukające jej wzroku…Unikała go. Czuła, jakby uciekała przed czymś ze strachu, głupie uczucie…Czuła się w jakiś sposób winna, dlaczego? Bo nie odczuwała całego tragizmu rozstania? Bo wiedziała, że nie zmusi się do płaczu w momencie odjazdu? Bo wiedziała, że go nie kocha? Nie, tego właśnie nie wiedziała, nie była pewna…
    Peron. Za kilka minut miał podjechać pociąg… – Wciąż tak zimno – przytuliła się do niego. Jakąś obojętna rozmowa. Jest. Pociąg. I jeden pocałunek…Nic więcej. Wsiadła, lecz.. nie, jeszcze wróciła się na chwilę. Trzy minuty do odjazdu.
    -Wyjdź za mnie – usłyszała najnieoczekiwaniej. – Proszę, wyjdź za mnie…
    -Być twoją drugą żoną? Chyba śnisz!
    -Hmm, byłabyś może trzecią – uśmiechnął się – ale…
    -Haren! – nie dała mu skończyć zdania. Łzy, które kręciły jej się w oczach od kilku chwil teraz momentalnie osuszyła i przegnała wezbrana złość. – Jak śmiesz – wyszeptała, spoglądając na niego bez najmniejszego już uczucia żalu…jak zdawało jej się…w tej właśnie chwili…lecz żal pozostał i tym boleśniejszy, i rozczarowanie…- to nie był najlepszy moment, by mi to zakomunikować, Haren. Oczywiście, Barbara! – shit, czy ta kobieta zawsze będzie mnie prześladować? Odwróciła się i weszła do wagonu, nie rzucając mu już ani jednego spojrzenia. „To nie był dobry moment, to nie był  dobry moment ” powtarzała rozpaczliwie. Odwróciła się od okna, gdzie za szybą dostrzec można było skuloną i przygaszoną jakby sylwetkę mężczyzny. Pociąg ruszył. On machał do niej. Wiedziała, że płakał, wiedziała, że boleśnie go zraniła. Wiedziała jednak, że on zranił ją równie mocno. Może nieświadomie, może głupio…ale zranił ją. Złość i zazdrość kotłowały się w niej na przemian z żalem. Łzy napłynęły do oczu…Czemu? Czemu tak cholernie spieprzone mam życie? Barbara…Satia…Jesus! co za facet, przeklęte nasze pierwsze spotkanie!
    Satia…z dzieckiem madonna, cierpiąca, jeszcze niedawno brzemienna. Łagodna zapewne, cierpliwa i wybaczająca…Hinduska. Czemu przypomina mi się obraz Vermeera…Wcielenia łagodności, czytającej list młodej kobiety w niebieskiej sukni…woman in bleu. Błękit samotności i smutku…i tęsknoty. Jej blond włosy, łagodne schylenie głowy widzianej z profilu ku czytanym bezgłośnie słowom listu. Delikatne rozchylenie warg…czyste wcielenie łagodności, smutku, melancholii…nieskalane. Czy ja też będę za nim tak tęsknić jak ona? Satia…jak inne…Boże, nie dopuść. A może…A może ona wcale nie tęskni? Dwoje dzieci całkowicie pochłania jej uwagę. A może ona nie tęskni, jest jedną z tych, które żyją dla dzieci, spełniają się w pełni w macierzyństwie, a obecność męża traktują jako zło konieczne, obecność samca, bez którego żadne z jej małych by się nie narodziło…
    A może ona nie tęskni? Może nie pragnie mnie ujrzeć, zapominając się cała w pieluchach małego i zupkach i kupach i krzyku i nocnych bezsennościach…Nie pojawia się ostatnio na Icq. Zadzwonię, może…Nie…Oh, Satia. Zmieniła się bardzo od naszego ślubu. Była delikatna, łagodna, uśmiechnięta…Nie jest już. I…utyła. A może zawsze taka była, ja tylko nie byłem tego świadomy. Jak ocenić sylwetkę kobiety spowitej zawsze w zwoje deformującego materiału, kobiety, której nawet dłoni nie miałem prawa ucałować przed ślubem…Pamiętam zdziwienie jej ciałem w noc poślubną. Jakże jej pragnąłem, pamiętam, że wziąłem ją .. od razu, nie mogłem czekać…tylko chwila i było po wszystkim . Była tak ściśle zamknięta, tak sucha…Bałem się jej dotknąć, poruszać wewnątrz, by nie sprawiać jej bólu. Satia…trwało wszystko kilka minut. Krzyczała z bólu. Odwróciła się potem i usnęła…Oooh, co za wspomnienie, a chciałem, by była to najpiękniejsza moja noc…Ona nie chciała. Czekała tylko z niecierpliwością kiedy będzie mogła już uwolnić się ode mnie i wtulić w poduszkę, i zasnąć. Satia…Była łagodna i powolna na początku, teraz nie mogę się do niej zbliżyć, by mnie nie odepchnęła z krzykiem. Przeklęte życie…Za każdym razem mam wrażenie, że ją gwałcę…Cholera, przecież to moja żona! Wciąż ją kocham, nie jak dawniej, nie ma w niej już tego co lubiłem, nie ma delikatności…dwa porody, dwoje dzieci…Bałbym się do niej dobierać w nocy. Ha ha! Jest mojej wagi i wzrostu…potężna kobieta…
    Groteskowa cała ta sytuacja, a sprawia, że mam ochotę płakać. Gdzie jesteś, moja mała blondynko, mała, miła w dotyku, o gładkiej skórze. Śni mi się  co noc, śnię ją przy sobie, obok, w każdym szczególe i w każdej chwili…gdy pochyla się nade mną, gdy zbliżam się do niej, gdy drży z podniecenia…
    Nagły dźwięk telefonu. Haren ocknął się z zamyślenia. Telefon…Kto to? Kto mógł wiedzieć o jego wczorajszym pojawieniu się w New Yorku? Minęło kilka sekund zanim uzmysłowił sobie gdzie jest aparat. Podniósł w pośpiechu słuchawkę i z ulgą usłyszał głos Barbary.
    -Witam, dzwonię codziennie i wreszcie udało mi się cię zastać. Kiedy przyjechałeś? Zmęczony? Wszystko w porządku? – zarzuciła go pytaniami.
    -Taaak…Właściwie tak. A prawdę mówiąc, obudziłaś mnie… – milczące zdziwienie po drugiej stronie słuchawki – Hmm, uciąłem sobie popołudniową drzemkę. Przyjechałem wczoraj. Późno. Nocą. Dotarłem do mieszkania, ale cóż, pustka, kurz, opustoszona lodówka…Musiałem udać się na nocne łowy – zaśmiał się – Zajrzałem do baru, który był zwykle otwarty nocą – Nic! Pusto! Nikogo! Ale coś tam znalazłem trochę dalej.
    -Okay, okay! skąd to przygnębienie, Haren? Jesteś zupełnie nie w formie…Dobrze, dobrze, nie pytam, znów jakaś mała zawróciła ci w głowie…Posłuchaj, przyjeżdżam dziś wieczór. Pamiętasz, umówiliśmy się tak. Jutro mam ważnego gościa, który specjalnie dla mnie pojawi się w NYC. Chcę, byś był na tym spotkaniu, zgoda?
    -Tak, oczywiście, Barbara. O której przylatuje twój samolot?
    -O 22.00 jest w NYC.
    -Będę czekał.
    -Świetnie. Bye. Całuję.
    Odłożył słuchawkę z rezygnacją. – Co się z tobą dzieję, facet? – ganił samego siebie. Czuł się źle. Wstał rano. Nie mógł dłużej pozostać w łóżku, skąd przegnały go wyrzuty sumienia, tęsknota i wizje senne, wypełnione splątanymi obrazami kobiet, które kiedykolwiek w życiu spotkał. Widział je, bladawo, odlegle lub bardzo wyraźnie. Zbliżały się i odchodziły, w milczeniu…Widział je, lecz nie było wśród nich poznanej w Europie Słowianki. nieważne. Nie miał ochoty zgłębiać znaczenia snów. Ona i tak śniła mu się na jawie, jasno i boleśnie odczuwał jej brak….Była tak daleko. Poza zasięgiem dotknięcia ręki. Poza zasięgiem wzroku. Niedotykalna. Niewidzialna. Poza oceanem…Jego wzrok napotkał zegar. Dziewiętnasta….Dziewiętnasta minęła? Jeszcze nie zaaklimatyzował się w nowej strefie czasowej…Przytomniejszym nieco wzrokiem ogarnął swoje mieszkanie. Kurz w kątach i na powierzchni mebli, rozbebeszone łóżko, którego nie pościelił rano…Podszedł do okna, otworzył je. Wpadło chłodne powietrze i gwar ulicy. Wychylił się. Mroczny tłum samochodów i ludzi poruszał się w dole w odległości kilkudziesięciu pięter. Przez sekundę błysnęła myśl o skoku …Czy każdy spoglądający w dół miewa w sposób naturalny, powodowany ciekawością, takie właśnie myśli? Odsunął się od okna. Łazienka równie zaniedbana jak inne przestrzenie mieszkania. spojrzał z obrzydzeniem na brudny zlew, przemył twarz zimną wodą. 'dobra, koniec tego, weź się w garść , chłopie!” Zdjął sweter, koszulę, pozostając jedynie w podkoszulku i zabrał się do sprzątania…Robiło mu się niedobrze na myśl o dokładnym wymiataniu kątów i myciu czegokolwiek, oh , ogarnąć z wierzchu, odkurzyć…W istocie kurz niemal wyczuwalnie osiadał cienką warstwą na ciele, zatykał i dusił…Po pół godzinie mieszkanie nieco przejrzało, odzyskały połysk jasne w naturalnie drewniano-beżowym kolorze proste meble na kółkach. nie było ich wiele, w salonie duża, pękata trzydrzwiowa szafa, wąska wysoka etażerka z książkami, z których ani jedna nie należała do niego…zostawił je poprzedni właściciel, opuściwszy kontynent amerykański. W sypialni na lewo stała niewielka szafka na drobiazgi ubraniowe, tuż obok szerokiego łóżka, i jeszcze jedna, mniejsza etażerka, zapełniona również książkami i bibelotami, które pozostawiały u niego kobiety „na pamiątkę”, a których on  sam nie znosił dla ich uciążliwości przy każdorazowym sprzątaniu. „Tylko kurz zbierają” bąkał pod nosem, lecz wycierał je pieczołowicie. Każdy drobiazg przypominał mu jakąś ciekawą miłą historię. Zmienił jeszcze okrycie sofy w salonie, pościel i narzutę na łóżku. Dominowały zieleń czerń i brąz. Zdjął zasłony w jasnym kolorze, były zbyt widocznie brudne. pozostały gołe ściany. Prosto i surowo. Jedynie drewniane beżowe żaluzje zdobiły szerokie okno. I samotny kaktus, jedyny, który potrafił uchować się żywy w tym zazwyczaj samotnym i opustoszałym mieszkaniu, do którego jedynie Barbara zaglądała od czasu do czasu, za każdym razem ratując w ostatniej chwili kaktusie życie od śmierci z pragnienia.
    Barbara…Która to godzina? Jeszcze czas, odetchnął z ulgą. „To będzie niemiłe spotkanie…” stanął przed lustrem, usiłując przybrać najbardziej niewinną ze swych min. Wiedział, że Barbara i tak odkryje podstęp, już w Amsterdamie wyczuwała zmianę w jego zachowaniu. – Kobiety to przekleństwo – zmiął w ustach wulgarny potok słów . Ale jak bardzo potrzebował ich obecności.
    Samolot Barbary przyleciał punktualnie. Wychodziła jako jedna z pierwszych osób. Kwitnąca, przystojna, z uśmiechem powitała go wychylając się i całując go ponad barierką oddzielającą wychodzących od tłumu w sali przylotów. Poczuł na sobie jej krytyczne spojrzenie.
    -Jak ty  źle wyglądasz! Chodźmy na kolację. Ja płacę – uśmiechnęła się, bezceremonialnie wręczając mu swoją walizeczkę na kółkach.
    -Nie mam ochoty na żadna wystawną kolację, proszę…
    -Oh, więc kupmy pizzę na wynos – Podeszli do zamówionej taksówki. Usłyszeli narzekania taksówkarza … „korki, korki…”. Posłuchali wywodu o pogodzie, napadach, wychowaniu czy braku wychowania młodocianych i milion dwieście innych plotek nowojorskich. Rozmowa nie kleiła się. Haren czuł na sobie uważny wzrok Barbary. Czuł się nieswojo. Nareszcie. Pięćdziesiąta ulica, trzydzieste piętro. Westchnienie ulgi na progu mieszkania.
    -Oh, jak czysto, był wdzięczny, że Barbara powstrzymała się od dalszych komentarzy co do stanu jego mieszkania – Wyglądasz na zmęczonego, Haren – usłyszał jeszcze tylko. Bojąc się dalszych dociekań zmusił głos, by przybrał beztroską barwę. Przygotowywał pizzę do konsumpcji, a jednocześnie próbował skierować rozmowę na inne tory.
    -Co słychać u Hucka i Marii? Masz jakieś nowiny, o których nie wiem? – zagadnął z uśmiechem. Podjęła temat, spoglądając jednak ku niemu podejrzliwie. Wyczuła podstęp? Bez zmrużenia oka zaczęła jednak opowiadać o swoim spotkaniu z Huckiem i Marią.
    -Oh, u nich wszystko w porządku. Wkrótce Maria przenosi się do mieszkania Hucka. Wspólnie je urządzają…. A pamiętasz nasze pierwsze spotkanie z nimi? – dodała nieoczekiwanie.
    -Hmm, nie za bardzo, nie…nie za bardzo.
    -To było rok temu, w New Yorku… – nie mógł się skupić na tym, co mówiła. Jak zwykle kusiły go tylko i hipnotyzowały jej usta…Intrygowało go krótkie napomknienie Hucka o pewnej znajomości internetowej…Spojrzał na Barbarę odwracając wzrok od okna. Już miał na końcu języka rewelację o owej tajemniczej cyber girl, jednak powstrzymał się, myśląc, że Huck nie chciałby, by wiadomość ta rozeszła się wśród kobiet … a zwłaszcza, by dotarła do Marii. – Oh, szkoda, że nie umówiliśmy się na to piwo – pożałował – Hmm – pomyślał znów o własnej cyber-girl, która jednak niezupełnie nią była…Nie online się poznali, lecz widzieli w rzeczywistości, decydowało głównie wizualne wrażenie, a jednak w kawiarni internetowej… – Ciekawym co porabia Huck, zapewne siedzi przed swoim pecetem i gawędzi z kolegami albo z nią, cyber girl . W przypadku Hucka to faktycznie prawdziwa internetowa znajomość…- zastanawiał się.
    Internetowa znajomość…Kurka, nie wierzyłem jednak, że tak się to skończy. Im bardziej zbliżał się dzień jej przyjazdu, tym większe ogarniało mnie podniecenie i … obawa. A jednak było miło, nie żałuję spotkania. O nie, żałowałbym, gdyby się nie pojawiła.’ Wzrok jego padł na ekran komputera. Rozbawił go napis, który skomponowała na wygaszaczu. Kilka słów – „it s nice to be with u, huck…” Mi też było miło z tobą urocza cyber-girl. Dotknął myszki, odsłonił się pulpit peceta z jej zdjęciem w tle. „Dlaczego moje zdjęcie?” – przypomniał sobie jej pytanie. Dlaczego…Nie znalazł odpowiedzi poza banalnym  – bo miło na ciebie popatrzeć. – i niemal obrażony dodał wówczas – Oh, jeśli sobie tego nie życzysz, usunę je…
    -ależ nie, Huck, zupełnie mi to nie przeszkadza tylko…czy nie boisz się, że Maria tu zajrzy?
    -Hmm…teraz może…jeszcze do niedawna zupełnie nie interesowała się komputerami, lecz…tak, masz rację…zmienię tapetę, gdy się do mnie wprowadzi. Póki co…
    -Miło na mnie popatrzeć – roześmiała się.
    Uświadomił sobie nagle, jak bardzo przypominała mu ona jego byłą żonę. Dziwne było ich rozstanie, spokojne…obojętne. Miłość jakoś tak naturalnie wygasła. Znali się od dawna, zawsze razem już w wieku kilkunastu lat, potem w okresie narzeczeństwa, który był bardzo długi i wciąż przedłużany. Nie mogli się wciąż zdecydować na małżeństwo, wyczuwając w nim jakby  katastrofę, przeszkodę dla ich uczucia…Było im wspaniale razem, mieszkali razem, żyli razem, nie myśleli o przyszłości, nie myśleli o dzieciach…- Nie, nie, to po ślubie. Nie, nie teraz. –  Huck dostrzegał w pamięci postać żony. Pamiętał ją, ale te wspomnienia przykryły już częściowo bolesne fragmenty wyobraźni zapisane w okresie ich pobytu w Ameryce. Podróż poślubna. Ona ją sobie tam wymarzyła. Nie miał ochoty na tę wyprawę, jednak wyjechali…Tak, jak chciała. Zgodził się wiedząc, że będzie mógł jednocześnie załatwić swe sprawy profesjonalne. … Ostatecznie ta właśnie podróż przyniosła znajomość z Harenem, Carlosem, Marią… Pamiętał tę konferencję, dwa dni wypełnione aktywnością, sprawy załatwiane w pośpiechu…I pamiętał popołudniowe spotkania towarzyskie, fety, garden party. I pamiętał fochy i dąsy Anny…

    –Czy ty czasem nie przesadzasz, kochanie? to bardzo mili ludzie, to będzie faux pas jeśli nie pojawimy się na ich garden party.
    -Huck, jestem zmęczona, nie wiem co mi jest, jestem po prostu zmęczona. Nie mam ochoty wykrzywiać usta w uśmiechu i powtarzać setki razy ‘how do you do?’ zmieniając jedynie intonację, ani zmuszać się do jedzenia ich obrzydliwego wysokiej jakości mięsa i sztucznie białego pieczywa i rachitycznych sałatek o nienaturalnych kolorach!
    -New York to aglomeracja nie wiejski przytulny zakątek, Anno.
    -Poza tym, widziałeś w jakim tempie tu się dokonuje konsumpcji? Dostaję niestrawności na samą myśl. Idź sam, kochanie.
    -Nie, nie, idziemy razem, po prostu wyjdziemy jak tylko tego zażądasz. – spoglądał na nią intensywnie. Zdawało mu się, że widzi ją po raz pierwszy. Znali się od tylu lat, a miał wrażenie jakby przebywał obok zupełnie obcej osoby. Przerażało go to uczucie. Odsuwał tę myśl, ale uparcie powracała z każdym jej zdaniem skierowanym do niego. Pod wpływem ciąży nie zniekształciła się jej jeszcze wyraziście sylwetka, wciąż wyglądała ponętnie. Tak,  w trzecim miesiącu zachowywała jeszcze w pełni swą szczupła figurę, ale działo się coś niepokojącego z jej osobowością. Momentami, Huck odczuwał nieodpartą ochotę, by uciec, uciec jak najdalej od niej, schować się, nie słuchać marudnego tonu jej głosu.  Wodził wzrokiem wzdłuż jej wyprostowanej, naznaczonej lekką obłością w okolicach brzucha, sylwetki. Miała na sobie luźną suknię do kolan, wiązaną troczkami na ramionach. Przypomniała mu się postać Annie Hall Allena. Taka mała dziewczynka. Jak niepoważnie wyglądała w tej swojej sukienusi, niepoważnie i bezradnie. Była bezradna, tego nie potrafił pojąć. Gdzie podziała się jego ukochana zaradna pełna energii Anna?

    Zmieniła się. Może to ciąża ja zmieniła. Może to chwilowe – pocieszał się. Nie mógł sobie wówczas darować, że zdecydowali się na wyjazd do US, w momencie gdy Anna była już w trzecim miesiącu. Lecz sama nalegała…zgodził się…
    Nie potrafił pozbyć się tego wspomnienia. Prześladowało go…Czemu owa przyjaciółka wirtualna tak bardzo przypominała mu jego Annę? Tak samo delikatna, wrażliwa, radosna, choć fizycznie całkowicie od niej różna. Anna w ciąży… wciąż ją widział. Zabawne, jeszcze teraz, może tak już pozostanie, tkwiła w głębi wyobraźni ta właśnie scena, groteskowa, nie-groteskowa, zarazem zabawna i bolesna.
    Pragnął jej. Jej, Anny…Tak, jak  w sposób naturalny pragnął bliskości kobiety, tym bardziej pragnął jej właśnie wówczas, gdy nosiła jego dziecko…Groteska, groteska! – zadrżał na wspomnienie ile razy próbował się do niej zbliżyć. Był delikatny, starał się być delikatny…To trzeci miesiąc. Jej figura niewiele się zmieniła, jednak ona obsesyjnie odsuwała się od niego. Z przerażeniem przyjmowała każdą jego próbę zbliżenia. Anna…Jakże nienawidził tych dni. wypełnionych żalem i kłótniami. Wysiłkiem woli powstrzymywał się przed nerwową reakcją…Opuszczał hotel, wychodził samotnie. Szukał towarzystwa Harena, Carlosa…póki trwała konferencja. Nigdy jednak nie zdobył się na pełne odmalowanie stosunków w jego małżeństwie. Pamiętał. kilkakrotnie kierował rozmowę na ten temat, ostatecznie jednak robił unik i zmieniał przedmiot dyskusji…
    Anna…Wiadomość o utracie dziecka przyszła nieoczekiwanie. W jakiś sposób od początku tkwiły w nim nieokreślone obawy, cos na kształt przeznaczenia, które wisiało wciąż nad ich głowami…A jednak gdy usłyszał od lekarza, że Anna poroniła, i ulga i zawód i zaskoczenie ogarnęły jego umysł. Nareszcie…- pomyślał i coś w nim pękło…Nareszcie..
    Utrata dziecka była w jakimś sensie pretekstem…Faktem jest, że postawił na swoim. Odszedł od niej. Nareszcie…Właściwym powodem było oczywiście zjawienie się Marii w jego życiu…Poznali się w Nowym Jorku. Wkrótce będą razem. Nareszcie…lecz…jak długo? Cyber-girl…oh, to była tylko taka sobie awantura, przygoda, kusiła go tajemniczość i niespodziewaność i nierealność jakby całej sytuacji tej znajomości, ale nic poza tym…nic poważnego..- żachnął się. A jednak powracały jeszcze często wspomnienia ich wspólnych nocy…hmm, podniecające wspomnienia. Myślał o niej czasem, bo rozmawiał rzadziej. Ona rzadziej pojawiała się online. Ale daleko odbiegł już myślami, splatały się niesforne. Nad czym to się zastanawiał na początku?
    Płatały się myśli i przewijały jak film przyrodniczy za oknem, jak połączone klatki fragmentów pejzaży nagranych na taśmę filmową. Wyobraźnia  rejestrowała stop-klatki, łączyła je w całość, zamieniała i gmatwała. Zamykałam oczy. Film nabierał posmaku surrealizmu….Była tam, cofnięta w czasie, aż do momentu lutowej podróży do Holandii. Podróż… Uciekające pod kołami autobusu godziny. „Już wkrótce, niezadługo. Holandia, Utrecht… I on. Będzie czekał?” Pamiętała pierwsze sceny pierwszych dni, pierwsze spotkanie i pierwszą noc…
    -Witaj. – usłyszała ponad głową w momencie, gdy schylała się by wyciągnąć z bagażnika autobusu niewielki plecak. – Pomogę ci, czekaj.
    -Oh, w porządku, jest lekki, poradziłabym sobie – uśmiechnęła się szeroko. Założył sobie jej plecak i spojrzał na nią niezdecydowanie. Powstała kłopotliwa sytuacja.. Żadne z nich nie wiedziało, czy woli witać się pocałunkiem, czy po prostu podać rękę. Trwało to w upływie sekundy. Trwało to w upływie sekundy. W końcu ona uczyniła krok ku niemu, sięgając jego policzka z nieśmiałym „hello”. Trzykrotny przyjacielski pocałunek. Mignęło jej wówczas wspomnienie  pytania, jakie Huck zadał online tuż przed jej przyjazdem – Czy zasłużę na pocałunek powitalny? – Cóż, nie był to prawdziwy pocałunek… dotkniecie delikatne policzka, wciągnięcie intymnego zapachu perfum i wody kolońskiej…Zakłopotane zbliżenie ust ku skórze…Oboje unikali swego wzroku. Ona podążała za Huckiem, który prowadził ją do zaparkowanego gdzieś w podziemiach  samochodu…I znów, poruszający się pojazd, ruchome obrazy. Miała już szczerze dosyć – Jak daleko jeszcze? – męczyła ją świadomość ponad półgodzinnej jeszcze podróży. Okazało się przecież, że mieszkał Huck w dalekich okolicach Utrechtu, nie na jego przedmieściach. Lecz dotarli…co za dziwne wrażenie obejrzeć dokładnie miejsce, z którego wysyłał jej wiadomości, realne otoczenie utrzymującej kontakt wirtualny osoby…
    -Wejdź, proszę – powiedział, dotykając lekko jej ramienia. Mieszkanie było przestronne, jedno duże pomieszczenie, salon (tam stolik z blatem szklanym, zielone fotele i kanapa) połączony z miejscem do pracy. Przy drzwiach na balkon i przy oknie pod skośnym przeszklonym dachem stało biurko, na nim komputer. Za plecami siedzącego przy biurku – duży okrągły stół i maleńka kuchenka, z której wyjść można było do ogródka otoczonego wysokim drewnianym  płotem, chroniącym przed ciekawym okiem przechodniów i sąsiadów. Obejrzała dokładnie dom, zajrzała we wszystkie kąty, powędrowała na piętro, na strych…Gdy zeszła na dół, on siedział on siedział przed komputerem.
    -chodź, cos ci pokażę – zawołał ja.
    -Zdjęcia…No i cóż?
    -Nie, spójrz na tego stworka na dwu łapach.
    -Ah, tak, zapomniałam zupełnie, że kupiłeś sobie kamerę.
    -No właśnie, nakręćmy krótki film. Chodź- przyciągnął ją do siebie i usiadła mu na kolanach. – Uwaga, zaczynam – uśmiechnął się. Starała się zachowywać naturalnie, a jednak cała sytuacja zdawała jej się tak sztuczna. to tak, jakby ujrzała siebie z zewnątrz, obiektywniej i pełniej…Stop…Przewinąć taśmę. To kilka minut, ich głosy były niemal zupełnie niewyraźne, mówili zresztą byle co, …Dwie twarze…jego niżej, blond włosy, szare oczy, jasna uśmiechnięta twarz i jej, wyżej, ponad nim – siedziała mu przecież na kolanach – nijaki ciemny mysi blond krótkich prostych gładko przylegających do konturu twarzy włosów i oczy zielonoszare.  Ruch. On uśmiecha się, spogląda na nią i znów w kamerę. Ona na niego, przez sekundę odwraca się profilem do kamery i jest to niecodzienny jej obraz…nieznany. Nie lubi swojego profilu…Potem jej spojrzenie, jego spojrzenie…
    Rozmawiali o błahostkach, zachowywali się swobodnie, a jednak ona  dostrzegła na krótkiej próbce filmowej  ten moment, gdy swobodne ich zachowanie już nie było tak swobodnym. Gdy poczuła, że przytrzymująca ją dłoń gładzi ja delikatnie…Znieruchomiała pod tym przesuwającym się po jej udach w gore i w dół dotknięciem ręki, poczuła jak próbuje odnaleźć przesmyk pomiędzy ubraniami i dotrzeć do nagiego ciała…Poczuła to dotkniecie palców na skórze pomiędzy brzuchem a piersiami….Oboje milczeli. Spoglądała  bez sekundy przerwy na jego twarz, którą odbijała na ekranie komputera kamera. Miał zupełnie niewinny uśmiech na ustach. Przyłapał jej wzrok. Nagle onieśmielony zaczął mówić o czymś obojętnym, nie pamiętała już o czym…Słowa, słowa, słowa, które miały ją uspokoić i odwrócić uwagę…
    -Co robisz? – zapytała w końcu z uśmiechem
    -Nie lubisz?
    -Hmm, tak.. ale…
    -Przepraszam cię – cofnął rękę – To tak…naturalnie, gdy czuję cię tak blisko…Sprawdzam ,czy nie jesteś wciąż jeszcze jedynie wirtualnym zjawiskiem – roześmiał się zakłopotany. Ona wstała.
    -Okay, nie jestem wirtualnym zjawiskiem, bo odczuwam ogromny nagły atak apetytu. Czy nie moglibyśmy przygotować czegoś do jedzenia?
    -Ależ tak, oczywiście. – Weszli do kuchni. Wyciągnął kilka zawiniątek z lodówki i zamrażarki. Brokuły kartofle i mięso. – Będzie okay?
    -Hmm, uwielbiam brokuły! Pomóc ci?
    -Oh, nie. Zrobi się samo. To chwila, tylko ziemniaki obrać, i wrzucę niech się gotuje. Zaraz będą wiadomości. Obejrzysz ze mną, czy…
    -Jeśli można, to chciałabym odczytać moja pocztę.
    -Dobrze. – zostawił ją samą przed ekranem peceta. Usłyszała po chwili potok holenderskich słów absolutnie dla niej niezrozumiałych. Usiadła po kilkunastu minutach obok niego. Zmienił na angielski kanał. Bawił się zappując , skacząc po kanałach, do przodu, z powrotem…
    -Oh, zostaw już jeden z nich, jakikolwiek – zaprotestowała – Eurosport…Pozostał w końcu na Discovery . Oj, nudziło ja to. Zamknęła oczy, przytulając się do niego.
    -Śpisz? – pochylił się nad nią po chwili.
    -Czy nie zdaje ci się, że coś śmierdzi spalenizną? – zaryzykowała uwagę. Wstał i szybko podszedł do kuchenki.
    -Ujuj, biedne brokuły, no, niewiele z nich zostało. Zjemy to z wierzchu, czy wyrzucamy wszystko?
    -Jaka szkoda…Tak, to z wierzchu zjemy…niewiele będzie do jedzenia – musiała mieć zabawnie zmartwioną minę, bo Huck spoglądając na nią parsknął śmiechem – Oh, dobra, nie będę żałować brokułów – żachnęła się.
    -Przygotujesz stół? Ja nałożę. Oo, mięso jest usmażone dobrze, jak lubię…hmmm…- pochylał się nad patelnią.
    -Okay
    Brokuły miały posmak spalenizny, kartofle były zrobione a la purée, które wyjątkowo jej jednak smakowało, mimo, że zazwyczaj za nim nie przepadała.
    -Smakuje ci?
    -O tak, to proste danie, ale pyszne – zapewniła. Poza tym, mężczyzna, który gotuje jest już sam dla mnie ósmym cudem świata, a jeśli to, co przyrządza jest pyszne…Hmmm hmm…- zrobiła minkę, która rozbawiła  go. Śmieli się oboje do łez. Zabawne jak swobodnie czuli się w swoim towarzystwie jak dwoje świetnie, od lat znających się przyjaciół. Tak wyglądały potem kolejne dni. Wspólne posiłki popołudniowe i wieczorne. Potem on wychodził do pracy. Ona zostawała …Miała cały dzień dla siebie. Włóczyła się w po uroczym centrum miasteczka, zwiedzała okolicę lub spędzała całe godziny przed ekranem peceta, pisząc…komponując.. tworząc nasty rozdział entej części kolejnej książki.
    Pierwszy wieczór. Doskonale pamiętała swoją myśl, która lotem błyskawicy pojawiła się w jej głowie tuz po zakończonej kolacji, obejrzanym filmie i wiadomościach. siedzieli razem na kanapie, Huck rzucił w końcu hasło…- Śpiący jestem. Idziemy spać? – Nie podniosła nawet wzroku, nie oderwała się od czytanego magazynu, który umilał jej czas, gdy stwierdzała, że  z głośnika telewizora dociera do jej uszu jedynie czysta chińszczyzna. Mruknęła tylko cicho – Yhhmmm…. – sugerując, że nie chce przerywać czytania, lecz zaraz oczywiście uda się w ślad  za nim na piętro.
    -Okay, zgaś światło jak będziesz wychodzić – pożegnał ją uśmiechem.
    Oh, ciekawe gdzie wobec tego położy się spać? – zastanawiała się. Łóżko w jego sypialni było jedno i jedynie w pokoju obok stał mały samotny wąski tapczan. Nad czym miała się zastanawiać? Czytanie magazynu było jedynie pretekstem. – Nie panikuj – strofowała samą siebie. To było jakby odczucie przeznaczenia, mityczne fatum…a raczej instynktowne i prymitywne… -pomyślała zaraz ironicznie..- Oh, za dużo przydajesz temu tragizmu…Czuła , wiedziała już przyjeżdżając do Utrechtu, że o ile facet jej się spodoba, o ile spodobają się sobie wzajemnie, znajdą się oboje razem w łóżku. Wiedziała to, lecz nie potrafiła …nie znajdowała rozsądnego powodu, dla którego miałaby tego nie uczynić. To naturalne i proste, potrzeba seksu, ta którą każdy musi zaspokoić…Nie będzie tam uczucia, poza czułością i przyjaźnie, nic nie będzie. Wiedziała, że to właśnie , to jedynie on może jej zaofiarować. Znała go, mimo, że ta znajomość opierała się jedynie na korespondencji wirtualnej. Jego narzeczona, cóż…, to on zadecydował o jej przyjeździe do Utrechtu w tajemnicy przed Marią…- Zgasiła światło, stała wpatrując się w noc za oknem, tyłem do mieszkania. Nieruchomo. Usłyszała szum prysznica na górze – Oh! tak czy nie…tak czy nie…trwała w wahaniu. Skierowała się w końcu z ociąganiem ku drzwiom prowadzącym ku górze. – Zdajmy się na instynkt – pomyślała rozpaczliwie. U szczytu schodów natknęła się na Hucka, który właśnie wychodził z łazienki, półnagi …jeszcze niemal mokry.
    -Czy… – zawiesił pytanie, robiąc wymowny gest w kierunku łóżka, licząc, że domyśla się ona o co chciał spytać. Pomyślała wówczas w mgnieniu oka o samotności w szerokim łóżku, gdy on spałby w pokoju obok.
    -Tak – odrzekła w pośpiechu, kiwając głową – tak, chcę – uśmiechnął się widząc nagłość jej gestu i determinację. Uciekła mu wzrokiem . Powiódł za nią spojrzeniem, próbują odgadnąć jej myśli. Poczuł się niepewnie…Po chwili wsunął się pod kołdrę i natychmiast zapomniał o tamtym uczuciu, doznając błogości dotyku pościeli i rozkoszy wyciagnięcia członków w pozycji horyzontalnej. Przysnął na chwilę, obudził go dźwięk otwieranych drzwi łazienki. Poprosiła, by zgasił światło. Po chwili poczuł tuż przy sobie śliskość pidżamy, dziwaczny materiał, który nie stawiał oporu, lecz pozwalał z łatwością wyczuć kształty jej ciała, które okrywał. Przytuliła się. Leżeli przez chwilę bez ruchu, każde próbowało usnąć, zadowolić się jedynie bliskością i ciepłem drugiego. A jednak nie…rzecz zupełnie niewykonalna – pomyślała z rozbawieniem. Poczuła napięcie wewnątrz siebie, jak gdyby ciało domagało się zaspokojenia…Lecz leżała spokojnie. Wiedziała, że on zacznie, że nie powstrzyma się. Czy jest to w ogóle możliwe u mężczyzny, który „poczuł” już kobietę i dotknął i zbliżył się do niej na odległość braku odległości, na odległość milimetrów, które oddzielają ja przytuloną do niego, by powstrzymał się przed stosunkiem? Liczyła …raz dwa trzy…Poczuła w końcu jego ręce wędrujące po jej ciele, ich poprzez materiał dotyk…
    Od jej pobytu w Holandii minął już ponad miesiąc. Koniec marca zapowiadał niecierpliwą wiosnę, która dmuchała już z lekka z daleka ciepłem powietrza, otwierała i spulchniała ziemię dla rodzących się maleńkich źdźbeł trawy, kwietnych pąków…Życie biegło zwykłym trybem, poganiane przez czas, którego ciągle za mało i za mało…Skończyły się miłe wakacje dwutygodniowe. Praca praca. Pięć razy w tygodniu otwieranie oczu o szóstej rano, zasypianie po-północne, rozmowy przyjacielskie wieczorne nocne wirtualne…Jeden z tych dni przyniósł jej rozmowę z Huckiem. Nie spotykali się już tak często online. Nie miała ochoty, nie ujawniała mu nieraz swej obecności, niewidoczna…milczała…O czym że miała z nim rozmawiać? Pozostały jej miłe wspomnienia, wspomnienie jego osoby, lecz i dziwny niewytłumaczalny niesmak i niedosyt…i ogromna obawa…i stres…A jednak zdarzyła się. Rozmowa online… Dostała od niego spóźnioną kartkę urodzinową…Odpowiedziała wysyłając wiadomość przez ICQ.

    -Witaj, dziękuję, to miło z twojej strony.
    -Oh, nie bądź taka oficjalna, proszę…Mi było miło wysłać ci tę kartkę. Wszystkiego najlepszego! wiesz, że życzę ci wszystkiego co najlepsze…
    -Tak, może…- zawahała się
    -O tak! Jak możesz w to wątpić…Myślisz o naszej…niefortunnej przygodzie? Oh, ja myślę o tym wciąż ze wstydem…Powiedz mi, czy…czy….
    -Nie, jeszcze nic nie wiem. Byłam u ginekologa, za późno na jakąkolwiek reakcję. Czekać, tylko czekać….Powinnam dowiedzieć się już za kilka dni… Mam zazwyczaj bardzo równe regularne cykle. Trzydzieści dni…Jeśli nie wypłynie ze mnie ta czerwona ciecz  to…ojej …to nie wiem.. co zrobię.. Nie, nie chcę o tym nawet myśleć…- Pomyślała jednak natychmiast o ich spotkaniu w Utrechcie i o tej niefortunnej nocy. Było im dobrze razem, pamiętała jeszcze jego dotyk, jego słowa, jego oddech nieregularny…lecz nie mogła wymazać z pamięci obrazu, obrazu o którym chciała zapomnieć…Chwila w której poczuła jak rozchodzi się wewnątrz niej ciepło, jak napełnia się nim…Sekunda w której uświadomiła sobie co się mogło stać…co się stało…Odsunęła się wtedy odruchowo od niego…Groteskowa sytuacja, której nigdy w życiu nie chciałaby powtórzyć. Zobaczyła, że prezerwatywa, której używali pękła…Zaczęła drżeć,  przytuliła się do niego chowając głowę, kryjąc łzy …”Boże, dlaczego?”… Wstała po chwili, uniesiona potrzebą obmycia, oczyszczenia z obcej substancji niechcianej…Ogarnęło ja uczucie obrzydzenia gdy dotykała dłońmi gęstej spermy…”Boże Boże…to jak kara…za co?” Przypomniała sobie jego zakłopotanie..- Oh, przecież to nie twoja wina ostatecznie…Może zresztą nic się nie stanie. Nie wiem jak duże jest prawdopodobieństwo…W tym okresie cyklu, raczej małe, lecz kto wie? – pocieszała siebie i jego. Przytulił ją i usnął. Ona długo nie mogła zapaść w sen…
    Widziała znów inną scenę…Następnego dnia po owej nieszczęsnej nocy…twarz w lustrze. Było tam duże wysokie lustro w sypialni. Spoglądała na nią kobieta…Znajome spojrzenie, a jednak coś obcego. To ktoś inny, to nie ja…Ktoś inny niż ten, kogo tak dobrze znałam jeszcze wczoraj…To samo ciało, te same kształty, resztki opalenizny z zeszłego roku i jaśniejsze zakryte przed słońcem  plamy skóry … To nie ja, nie ja…Odczuwała niesmak…Nie potrafiła pozbierać myśli. Usiadła naga skulona na szerokim łóżku. Samotna w pustym domu. On już dawno w pracy… On, dlaczego on, dlaczego Huck? nie wyobrażała sobie możliwości urodzenia jego dziecka…Nie! Nie…wstała nagle, pobiegła do łazienki marząc jedynie o prysznicu. Otrzeźwił ją, obmył obsesyjne myśli…A jednak nie pozbyła się ich całkowicie.
    Niechciana przygoda zdarzyła się w początkach jej pobytu w Holandii. Pamiętała swoje przerażenie, pragnienie jedyne jakie przez pewien czas tkwiło w jej czaszce – uciec, wyjechać, daleko stąd, do domu…sprawdzić i mieć pewność, że nie, że żadne dziecko się nie poczęło i nie urodzi…Zadzwoniła do przyjaciółki, która nie potrafiła jej pocieszyć, potwierdziła jedynie jej obawy…Jedynie czekać, czekać co się zdarzy…Żadnych środków zaradczych, za późno…Oh, czemu nie brała pigułki…Wówczas nie brała.. wówczas akurat przerwała, co za nieostrożność, co za głupota.. wyrzucała sobie. Miała nadzieję, że pomocnym byłby test ciążowy, że jego wynik rozwiałby jej obawy….Poszła. Kupiła. Wytłumaczyła kulawo po angielsku, czego potrzebuje. Pamięta swoje zakłopotanie i kamienna twarz aptekarki…Ha ha, jeszcze teraz rozśmiesza ja wspomnienie jej zdziwienia, gdy po otwarciu pudełka okazało się, że cała instrukcja jest po holendersku! Oh, pomogła jej wówczas telefonicznie jej przyjaciółka. Lecz i cóż, test okazał się bezużyteczny. Za wcześnie na sprawdzanie czegokolwiek – usłyszała w słuchawce autorytatywne jej słowa.

    -Hey, hey! Chyba się zamyśliłaś. – dostrzegła w końcu wiadomość od Hucka.
    -Tak…Muszę już iść. Przepraszam cię. Trzymaj się…Bye. – uciekła szybko, nie czekając nawet na odpowiedź. Nie była w stanie z nim rozmawiać. – Oh, spać…późno już – pomyślała. Jutro nowy dzień. Może lepszy…

    Nie był lepszy. Wredny wtorek. Dzień pełen stresu i pracy, do której coraz mniej miała serca…W każdej wolnej chwili przypominała sobie zamierzenie, które chciała spełnić po zakończeniu pracy. – Już niedługo, kilka godzin jeszcze, jeszcze kilka godzin …
    Nareszcie siedemnasta. Z pośpiechem wyszła z biura. W centrum miasta odnalazła ulubioną księgarnię.
    -Oh, witaj! – nieoczekiwanie natknęła się na przyjaciółkę w progu sklepu. Wejdziesz ze mną?
    -Hmm, wychodziłam właśnie, prawda.. ale chodź, jeśli zaprosisz mnie potem na jakąś kawę… – roześmiała się najwyraźniej uradowana spotkaniem..
    -No pewnie… Wiesz, mam dziś ogromną ochotę na kupienie pewnego albumu. O, mam nadzieje, że znajdę to tu. Kiedyś widziałam…Vermeer…Jest obraz, który mnie prześladuje obsesyjnie. Musze jeszcze raz na to spojrzeć…Dotknąć. Na papierze. Wiesz widziałam to w Amsterdamie, ściągnęłam z internetu , ale muszę mieć ..tak namacalnie…na papierze, przed oczyma..
    -Oh, to cała ty! – roześmiała się – zamierzasz narysować wolną improwizację na temat? A właśnie , jaki temat? O jaki obraz ci chodzi? – spojrzała na nią zaciekawiona. Ta jednak nie usłyszała zajęta przeszukiwaniem półek i stołów księgarni w poszukiwaniu tego jedynego Vermeera.  – Nie ma…- westchnęła w końcu rozczarowana.
    -Ależ nie, jest, spójrz tu! Ostatni album. Proszę. – podała jej przyjaciółka niezbyt gruby wolumin w miękkiej okładce, wydanie angielskie..- jest tylko to.
    -Oh, nieważne, bylebym tylko odnalazła obraz, którego szukam. To wydanie widziałam w Amsterdamie, jedyne poza wydaniem autoryzowanym samego Rijksmuseum.  Miałam nawet kupić…Popatrzmy…Jest , spójrz. – wskazała palcem na  obraz „Woman in blue reading a letter.”
    -Piękne. Ja lubię Vermeera. „Kobieta w niebieskim czytająca list”….To jest zdaję się wizerunek jego żony. Była w ciąży…Ładna kobieta. Podobają mi się jego kobiety. Są takie łagodne, wrażliwe…
    -chcesz powiedzieć naiwne… – dodała ona ironicznie…Przyjaciółka rzuciła jej szybkie spojrzenie…
    -Oh, o czym myślisz? Nie mów tak…Powiedz mi lepiej jak tam…twoje sprawy…
    -Bez zmian. Jeszcze zostało kilka dni…Jeszcze mam jakąś nadzieję, ale póki co…
    -Masz obraz Woman in blue i masz bluesa i niebieską na sobie sukienkę. Oh, weź się w garść! Wiem, jaki to stres…ale jeszcze nic się nie stało. jeszcze nic się nie stało słyszysz? – powiedziała to zabawnie karcącym tonem… Roześmiały się obydwie.
    -Masz rację.
    -Będę mogła zobaczyć ten rysunek?
    -Jaki?
    -Improwizację na temat Vermeera..
    -Oh, skąd wiesz, że to narysuję? – dostrzegła pobłażliwy uśmiech w oczach przyjaciółki. – Wiem, znasz mnie dobrze…Oczywiście będziesz mogła to zobaczyć, choć zapewne nie będzie to nic nadzwyczajnego… – zbagatelizowała sprawę
    -Nieprawda. Zawsze żałowałam, że nie kontynuowałaś nauki rysunku. Szkoda…Wiesz, że dobrze rysujesz. Brakuje ci techniki.
    -Tak….- zamyśliła się – może kiedyś… – Mała czarna i rozmowa z przyjaciółką nastroiła ją pozytywniej do życia a jednak wciąż prześladowały ją poplątane wycinki scen…z Utrechtu…twarz Hucka, …wizyta w Rijksmuseum…twarz Catherine , woman in blue, … i to inne spotkanie ..twarz Carlosa… Przypływało i odpływało przygnębienie, przypływały wyrzuty sumienia…i odpływały…
    Dotarłszy do domu jedną miała myśl i ochotę – rysować rysować rysować… Zaczęła pieczołowicie odtwarzać rysy i kształty sportretowanej przed trzema wiekami kobiety, tak jej bliskiej…Nie zastanawiała się dlaczego.
    Jasne rozmazane rozbielone kolory jej sylwetki , żółć brąz błękit biel…wokół niej cień i czerń i zieleń mebli i tkanin w pomieszczeniu…
    Żółć brąz błękit biel…zieleń? czerń…? Zostawiła ukończony szkic późno po północy, usnęła szybko…Obudziła się w nocy…Śniły jej się błękit-czerń, wciąż i błękit i czerń i żółć i czerwień…Słońce wstawało za oknem, pierwsza jasność…żółć i biel …i czerwień na prześcieradle…Znieruchomiała…czerwień, żółć i biel…nie miała siły, nie miała w sercu żadnego uczucia, w umyśle żadnej myśli…położyła się i usnęła znów…
    Młoda kobieta macha dłonią przyjaźnie i przesyła uśmiech przesuwając się zgrabnie miedzy stolikami ku ukrytej w cieniu pomieszczenia osobie. Przyćmione światło kawiarni pozwala dostrzec jedynie jej łagodne rysy twarzy, a cała jej sylwetka tworzy czarno-wiśniową, krwistą plamę kolorów, jest urocza w jej sukience koloru ciemnego czerwonego wina z czarnymi dodatkami.
    -Witaj – całuje przyjaciółkę. – To dla ciebie – wręcza jej z uśmiechem szkic pastelowy. Portret kobiety w ciąży, czytającej list, blond włosy, zamyślenie, łagodne pochylenie głowy i sukienka koloru wyraziście błekitno-zielonego…całość na czarno-zielonym tle przedmiotów w pomieszczeniu.
    -Błękit…- zastanawiała się spoglądając na rysunek, który jej wręczono – bo nigdy nie opuszcza cię nastrój bluesa a jedynie przyczyna wciąż inna…czerń…bo nie radość cię ogarnęła ale smutek i jakby żałoba gdy dowiedziałaś się że dziecka nie nosisz…, zieleń…nadzieja? chciałaś mieć to dziecko?
    -Nadzieja… na nowy kiedyś etap w życiu, z kimś innym, kiedy indziej…- odpowiedziała.