Francja

Douce France, chere pays de mon enfance,

je te garde dans mon coeur.

Oui, je t’aime et je te donne ce poeme.

Oui , je t’aime, dans la joi et la douleur.

Douce France , bercee de tendre insouciance..

Spiewał kiedyś Charles Trenet

1.

Postanowiłam wyjechać do Francji. Nagle. Realizacja tego pomysłu w połowie roku akademickiego, w drugim miesiącu roku dziewięćdziesiątego szóstego okazała się niekoniecznie prosta, a jednak prostsza niż oczekiwałam. I znacznie szybsza.

Kto pamięta teraz jak i gdzie usłyszałam o biurze Anya, które organizowało wyjazdy do Francji zwane – au pair – wyjazdy opiekunek dla dzieci? Propozycja pracy obejmowała możliwość zamieszkania wraz z rodziną, bezpłatne utrzymanie i mieszkanie. Ponadto kandydatka otrzymywać miała pensję niewielką, lecz wystarczającą na podstawowe potrzeby. Zwykle po sześciu miesiącach miała prawo do urlopu i wyjazdu dziesięciodniowego, niezależnie od cotygodniowego odpoczynku w postaci dwu wolnych dni. Układ wydawał mi się uczciwy. Nie zastanawiając się zbyt długo, kupiłam bilet do Krakowa, gdzie znajdowało się biuro Anya i umówiłam się na podpisanie cyrografu.

Był to jednak środek roku i wiele rodzin zaangażowało już swoje filles au pair sześć miesięcy wcześniej. Dopiero po kilku tygodniach otrzymałam pierwszą propozycję wyjazdu i pracy – rodzina w Troyes, troje dzieci. Dwoje maleńkich. Odmówiłam, przerażona, tracąc wiarę w moje umiejętności opiekunki, których przecież nigdy do tej pory nie miałam okazji sprawdzić. Doraźna opieka domowa nad młodszymi kuzynkami nie była przecież pracą na poważnie. Agentka firmy Anya nie wiedziała również, że moje referencje opiekunki były fikcyjne, spreparowane przez życzliwych sąsiadów i przyjaciół.

Po odrzuceniu oferty rodziny w Troyes, nastała długa cisza. Dopiero w marcu pojawiła się kolejna propozycja. Tym razem postanowiłam ją zaakceptować, niezależnie od warunków, jakby była to sprawa życia i śmierci, wyzwanie, którego zlekceważenie na zawsze doprowadziłoby do utrwalenia w moim charakterze tego rysu, którego nie znosiłam – nieśmiałości.

Szczęście mi sprzyjało i układ gwiazd również zdawał się być prawidłowy, usłyszałam bowiem, że rodzina, poszukująca fille au pair mieszkała na południu Francji i miała dwoje dzieci – dwu chłopców w wieku, którego się już nie obawiałam – dwu i pięciu lat. Podano mi numer telefonu. Miałam zadzwonić i porozumieć się z moimi pracodawcami to be, co do szczegółów mojej pracy i mojego przyjazdu.

Ta rozmowa była prawdziwym sprawdzianem moich umiejętności językowych. Pamiętam drżenie dłoni i głosu w momencie pierwszego Bonjour. Po drugiej stronie słuchawki zastałam panią domu – Sophie. Rozmowa potoczyła się sprawnie i naturalnie. Wiedziałam, że Francuzka starała się mówić wyraźnie i wolno, i byłam jej za to wdzięczna. Moja trzyletnia nauka francuskiego w Instytucie Francuskim nie miała w programie studiów nad akcentem rdzennych Francuzów z południa.

Po tygodniu miałam już w kieszeni bilet autobusowy do Nimes. Podróż miała trwać czterdzieści pięć godzin. Taka perspektywa nie przeraziła mnie. Cieszyłam się, że będę miała okazję podróżować w odległe rejony Europy. Spakowanie się w jedną walizkę na roczny pobyt za granicą było nie lada wyczynem. Stanęło ostatecznie na dwu wielkich torbach, których ciężar i objętość przeklinałam w czasie podróży, gdy stanęłam przed koniecznością trzykrotnej zmiany autobusu, a za przeniesienie bagaży był w pełni odpowiedzialny jedynie pasażer. Co tam się działo! Zamieszanie, krzyk i tłok. Nienumerowane miejsca i panika, w momencie, gdy okazywało się, że walizka zagubiona. Że zmieniła miejsce, że mała dwudziestotrzyletnia kobietka nie była w stanie samodzielnie przenieść do drugiego autobusu pozbawionych nowoczesnych kółek, wielkich toreb. Nadeszła jednak chwila, gdy można było opuścić znienawidzony autobus, rozprostować kości i rozejrzeć się za Francuzką Sophie, która obiecała przyjść na dworzec autobusowy w Nimes. Nie wiedziałam jak wygląda. Ona znała mnie ze zdjęcia, które przekazałam agencji Anya.

Zajęłam się zbieraniem tobołków z siedzenia i wyciąganiem bagaży z czeluści w brzuchu autobusu, gdy podeszła do mnie szczupła, średniego wzrostu, ładna blondynka o jasnych oczach Słowianki, i zagadnęła o moje imię. Widziałam ją już w momencie wysiadania. Machała energicznie dłonią. Wydawało mi się jednak, że ten gest powitalny nie był przeznaczony dla mnie. Sophie. Wyglądała na sympatyczną kobietę – byłam dobrej myśli.

– Chodźmy, pomogę ci wziąć jeden bagaż. Samochód stoi na parkingu na zewnątrz. Tu nie można wjeżdżać – szczebiotała. Uderzył mnie fakt, jak łatwo było mi ją zrozumieć. O ileż prostszy wydawał się kontakt bezpośredni, w porównaniu do rozmowy telefonicznej.

Jeśli czegokolwiek nie zrozumiesz, mów, krzycz. Na pewno sobie poradzimy. Twój francuski jest dobry – uśmiechnęła się. Odpowiedziałam niepewnym uśmiechem i zdałam sobie sprawę, że właśnie zaczynała się moja wielka, zagraniczna przygoda. Przede mną stała prawdziwa Francuzka, która, jak się wkrótce okazało, przodków pozostawiła w Chorwacji. Dla męża porzuciła Paryż i zjechała do Nimes, aby osiedlić się, wyjść za mąż, urodzić dzieci
i zbudować duży, nowoczesny dom z basenem w pięknym regionie Langwedocji.

2.

Nie tylko Sophie, również to miasto, ten region i kraj przywitały mnie ciepło
i życzliwie. Czułam podekscytowanie w ciągu piętnastu minut podróży samochodem
z centrum na przedmieścia, gdzie mieszkali państwo Trenet. Podniecenie jednak znikło, a jego miejsce zajął strach, w momencie, gdy przekroczyłyśmy próg domu i ujrzałam dwóch chłopców, którzy bawili się w upiornie hałaśliwą zabawę, która polegała na bieganiu tam i z powrotem z domu na podwórze i z podwórza do domu.

– Kochanie jesteśmy – zakomunikowała Sophie i pojawił się mąż Philippe – mężczyzna słusznego wzrostu i wagi, zapewne wiekiem zbliżony do Sophie. Trzydziestopięciolatek. Krucze, zbyt długie, proste włosy i ciemne oczy, okrągły brzuszek i silne, duże dłonie i stopy, zaczątki podwójnego podbródka i miłe rysy twarzy ze zmarszczkami od uśmiechu, ujawniały osobę przyjaźnie nastawioną do świata i życzliwą. Wiedziałam, że z jego strony nie pojawią się kłopoty. Czyżby miały się pojawić z przeciwnej flanki, której broniła pani domu? Dlaczego tworzyłam w głowie wizję zagrożeń i problemów? Ja, urodzona pesymistka, nie potrafiłam wyobrazić sobie sytuacji, gdzie wszystko szło gładko, bez zawiłości i komplikacji.

Rzeczywiście. Stało się wedle moich oczekiwań – problemy pojawiły się szybko. Od strony pokoju dziecięcego Davida i Lucasa. Dziś nie pamiętam już, jak poradziłam sobie z ich zadziornością i uporem. Jak przekonałam młodszego, którego nazywałam czasem Łukaszem, aby choć trochę mnie polubił. Choć taką odrobinę, która pozwoliłaby nam doprowadzić do pomyślnej zmiany pieluchy czy zakończenia z sukcesem pełnej zasadzek i podstępów operacji kąpieli. Łazienka, mimo że znajdowała się o dwa kroki od pokoju chłopców, była odległym szańcem. Opuszczając ją po godzinie, byłam tak bardzo zmęczona, że dotarcie z dzieckiem na ręku do drzwi jego pokoju, a potem do dziecięcego łóżeczka, było niemal ponad moje siły. Wiedziałam jednak, że jeśli pozwolę chłopcom na swobodę i samodzielne dotarcie do pokoju, będę ich szukać jeszcze przez godzinę po całym podwórzu, a w najlepszym przypadku ganiać za nimi po rozległej przestrzeni domu.

Dom był parterowy, o koncepcji modernistycznej, gdzie centrum życia rodziny skupiał duży salon. Zawsze był pełen światła, dzięki okienkom w suficie, przeszklonym drzwiom wejściowym oraz wielkim od sufitu do podłogi suwanym drzwiom dwu-składowym, które prowadziły na taras i basen. Ogród, który rozpościerał się poza nimi, był jeszcze pustą, nieokiełzaną przestrzenią, objętą w posiadanie przez chwasty.

Do moich obowiązków au-perki należały również codzienne porządki. Nienawidziłam ich. Szklane drzwi na taras były szczególną zmorą. Aparatura myjąca, składająca się ze szczotek i długich rur, nie sprawdziła się. Skończyło się na myciu ręcznym. Wkrótce jednak przyzwyczaiłam się do procedur zachowywania czystości i sprawa przestała być problemem. Zniknął stres, a zastąpił go luz i spokój. Coraz bardziej lubiłam swoją francuską rodzinę i nic nie było w stanie zmienić moich ciepłych uczuć dla nich, ani nużące mycie okien i podłóg, ani prasowanie ogromnym, pseudo-nowoczesnym żelazkiem na parę, która była produkowana w oddzielnym urządzeniu, łączonym za pomocą kabli i rurek.

Wówczas miałam już za sobą pewne wstydliwe, a może po prostu groteskowe wydarzenie, które nabawiło mnie tony kompleksów i wpędziło w depresję na kolejne kilka dni. Pojazd czterokołowy. Tak, posiadałam prawdo jazdy – w ten sposób odpowiedziałam na pytanie rodziny francuskiej jeszcze w Polsce, w formularzu oraz w rozmowie telefonicznej. Prawo jazdy miałam od kilku lat, moje umiejętności były jednak niewielkie, a znajomość pojazdu bierna. Rzadko jeździłam w Polsce samochodem, a własnego nie posiadałam. Wiedziałam jednak, że odpowiadając „Nie” na pytanie o umiejętności kierowcy pozbawiam się być może oferty pracy i wyjazdu. W Nimes, już drugiego dnia mojego pobytu stanęłam przed wielkim wyzwaniem – miałam stać się rodzinnym kierowcą zdezelowanego gracika, starego Renault. Najpierw należało jednak odebrać pojazd z warsztatu, gdzie przezorny Philippe zostawił wehikuł, aby mechanicy doprowadzili go do stanu używalności. Miesiąc wcześniej auto miało lekki wypadek w towarzystwie Sophie, która najczęściej korzystała z samochodu. Jako umiejętny kierowca, świetnie radziła sobie zawsze z jego kaprysami i problemami z rozrusznikiem i akumulatorem. Podjęłam wyzwanie. Tuż przed warsztatem wsiadłam zarumieniona ze strachu i wstydu do mojego nowego pojazdu. Przekręciłam kluczyk w stacyjce. Bez efektu. Nie znałam trików wprawnego kierowcy. Nie dość długo trzymałam przekręcony kluczyk, nie dość sprawnie naciskałam sprzęgło. Wszystko nie tak. Samochód odmówił współpracy, a ja, na oczach widzów – pracowników warsztatu, załamanej Sophie i dzieci – poległam. Nie potrafiłam uruchomić maszyny. Silnik zapalał się i gasł, a potem już tylko milczał urażony. Było mi wstyd i źle.

Bez słowa pozostawiliśmy Renault w warsztacie i wróciliśmy do domu drugim rodzinnym samochodem, który prowadziła wprawnie Sophie. Nie zdałam testu na kierowcę. Ale wyrozumiała rodzina nie zgłosiła problemu agencji Au-pair

– Nic się nie stało – twierdziła miła Słowianka, pani domu – Nic się nie stało, sama zawozić będę dzieci do szkoły. To ty właściwie masz duży problem. Nasz dom jest znacznie oddalony od centrum Nimes, a jedyny środek lokomocji to autobus. Kilometr stąd mieści się najbliższy przystanek, kilka kilometrów dalej drugi, na którym autobusy zatrzymują się częściej. Jest jednak rower. – I on stał się moim najwierniejszym środkiem transportu. Na nim nie raz wracałam w środku nocy, gdy nie kursował już żaden autobus w stronę domu rodziny Trenet.

Taka podróż zajmowała zwykle około czterdziestu minut, zależnie od poziomu mojego zmęczenia i od kierunku jazdy. Dużo łatwiej zjeżdżało się z górki w drodze do centrum Nimes, niż wspinało z mozołem pod górę, w stronę domu. Autobus odchodzący z bliższego przystanku, kursował jedynie pięć razy dziennie. Bywały dni, gdy wysiadając na dalszym przystanku, musiałam przebyć drogę na piechotę. Była to godzinna wędrówka, ale w tamtym, początkowym, wiosennym okresie była ona szczególnie przyjemna.

Szłam w otoczeniu pól, łąk zwanych garrigues, porośniętych zasuszoną wysoką trawą, kwiatami i ziołami. Ich zapach unosił się wysoko ponad przestrzenią płaskich łąk i pagórków. Zaglądał do przydrożnych domów, uderzał do głowy, oszałamiał. Pachniała bazylia, tymianek, kocanki czy sasanki (zawsze mi się myliły), wrzosy, rozmaryn i lawenda, która rozsiewała aromat najsilniej i najskuteczniej, i uwodziła przechodniów wędrujących krętą drogą wśród łaszących się do kolan ziół. Po obu stronach dystyngowanie, z zachowaniem przyzwoitych odstępów, jak przystało na rezydencje prowincjonalne Langwedocji, rozsiadły się ludzkie domostwa.

Mijały jednak dni i Nimes stawało się miejscem, które przypominało mi pustynię. Słońce od rana przypiekało ziemię jak rożen. Trudno było się przed nim ukryć. Moja skóra szybko pokryła się opalenizną, włosy pojaśniały. Pod wieczór cykady zbierały się w trawach, dając monotonny, ale intrygujący i hipnotyzujący koncert. Aby wytrać w codziennych wędrówkach do miasta, w słońcu i upale, który silny był nawet pod wieczór, lubiłam odcinać się elektroniczną ścianką od cykad, i słuchać muzyki, która płynęła w słuchawkach walkmana. Tę kasetę z nagraniem muzyki z filmów „Pulp fiction” i „Desperado”, prezent od przyjaciółki z Polski, mam do dziś. Wciąż jej słucham. Dziś tej muzyce w mojej wyobraźni wciąż towarzyszą wspomnienia z Francji, a szczególnie widok tamtej krętej drogi pośród łąk.

3

Początkowo moje wyprawy do centrum Nimes ograniczały się do samotnego zwiedzania starych, wąskich uliczek, sklepików pełnych francuskich rozmaitości
i regionaliów spożywczych. Byłam gościem kilku muzeów, wielu galerii i ruin zabytków rzymskich. Co tydzień składałam również wizyty szkole Alliance Francaise, która prowadziła kursy języka francuskiego dla obcokrajowców.

Grupa, do której zapisała mnie, zgodnie z wymogami kontraktu, moja pracodawczyni Sophie, była to grupa dziewcząt w podobnej jak moja sytuacji. Z wielu stron świata przyjechały tutaj, aby bawić francuskie dzieci i uczyć się języka. To było miejsce, gdzie poznałam moich pierwszych przyjaciół. Z większością Niemek, Austriaczek i Polek zaznajomiłam się bardzo szybko. Więcej czasu wymagało porozumienie się ze Szwedkami, Norweżkami i Finkami. Zwyczaje i mentalność dziewcząt ze Skandynawii raziły mnie odmiennością. Czy był to mój pierwszy, rzeczywisty szok kulturowy? Bo Francja była mi tak bliska jak Polska.

Drugą Francuzką, poza Sophie, którą szczerze polubiłam, lecz wyraźnie bez wzajemności, była Veronique, nauczycielka francuskiego. Ta kobieta, szczupła i dość wysoka, o krótkich, prostych włosach, długim nosie i ostrym języku była w moich oczach typową Francuzką. Podziwiałam ją, choć jej związek z dużo młodszym mężczyzną nie zyskał mojego szacunku i zrozumienia. Zdając sobie sprawę z własnej pruderii i zaściankowych przekonań, uznałam mimo wszystko, że jest on niezrozumiały i niestosowny. Istotny fakt – młodszy o kilkanaście lat chłopak, który towarzyszył Veronique był rzeczywiście przystojny, rzeczywiście młody i rzeczywiście mi się podobał. Ale do tego nie przyznawałam się nawet przed samą sobą. Byłam przecież już od kilku miesięcy związana uczuciowo z pewnym Marokańczykiem, muzułmaninem. To on co weekend zabierał mnie na przejażdżki własnym samochodem i zabawiał opowieściami o swojej rodzinie i przyjaciołach, którzy mieli zapewne równie dziwaczny arabski akcent we francuskim. A to zakrawało już na bluźnierstwo i profanację. Te myśli zachowywałam jedynie dla siebie, Ahmedowi nie mówiąc ani słowa, nigdy nie krytykując jego manier, zachowania ani sposobu mówienia. Dzięki niemu poruszałam się po okolicy Nimes sprawnie i bez problemu, dzięki niemu poznałam egzotyczną, prowincjonalną Francję, Francję imigrantów i sezonowych robotników, jakiej nie miałabym okazji poznać jako zwykła, samotna fille au pair.

Ahmed pracował w jednym z wielu gospodarstw. Rwał owoce. Tyle wiedziałam o jego życiu profesjonalnym, czyli bardzo niewiele. Właściwie niezbyt mnie to wówczas interesowało, nie chciałam prowadzić studiów socjologicznych zróżnicowania społeczeństwa francuskiego. Interesowała mnie jedynie literatura i język francuski, którym byłam nieustannie i niezmiennie zauroczona. To pozostało do dziś. Wtedy jednak potrafiłam wzbudzić w sobie szacunek dla Ahmeda. Wiedziałam, że jak wielu jego ziomków, pracuje za granicą, bo w Maroko o pracę trudno, a wartość franka po wymianie na rodzime pieniądze była nie do pogardzenia. Z biegiem czasu łączyło nas coraz więcej. Nić porozumienia przędła się sama. Oboje we Francji byliśmy obcy. Nie do końca akceptowani, byliśmy klasą niższą, intruzami o łatwo wyczuwalnym akcencie. Czuliśmy się samotnie. Wiedziałam, że Ahmed, tak jak i ja, poszukiwał bliskości osoby, która ze zrozumieniem wysłuchałaby jego problemów. Ten związek od początku był samowystarczalny, samoistniejący, samokreujący się. Nie mogliśmy żyć bez siebie. A jednak po pewnym czasie, im bardziej on się do mnie przywiązywał, cenił mnie, im śmielsze snuł plany o naszej wspólnej przyszłości, ja tym jaśniej widziałam istniejące między nami różnice i tę przepaść, której niczym nie dało się zapełnić. Nie wystarczała jego miłość i mój dla niego szacunek. Różniliśmy się. Mieliśmy przed sobą inne cele. Poczułam ulgę, gdy wreszcie zdobyłam się na odwagę, aby zerwać. Utrzymać raz powiedziane – „Nie. Koniec z nami.” Nie ulec telefonicznym namowom, nagabywaniom na ulicy, gdy wiele tygodni później pojawiał się tam, na rogu, tam gdzie zwykł na mnie zawsze czekać. Cierpliwy i wytrwały.

A ja po prostu chciałam być wolna. Nie planowałam innych związków, ale one pojawiły się miwolnie. I szybko.

Zanim to nastąpiło, spokojnie wyprawiałam się z Ahmedem na wycieczki w plener, składałam wizyty w pobliskich miasteczkach, smutnych, wymarłych i pustych, które zamieszkiwało niewielu młodych ludzi i rzadko dawał się słyszeć śmiech dzieci. Instalowano tam jednak wesołe miasteczka dla dorosłych. I zaczynała się feria – świąteczna zabawa. Zjeżdżało się towarzystwo z całej okolicy. Nie pamiętam z jakiej okazji odbywała się wielka feta w Nimes tamtego wieczoru. Była to być może letnia feria czyli spektakle z uczestnictwem byków i wielka popijawa sangrią, młodym winem owocowym. Był szał, radość i hałas, jaki tworzyła mieszanka ludzkich głosów i dźwięków muzyki, hałaśliwych pozytywek, starych karuzeli i brzęku solidnych, niskich szklanek do wina. Ten alkohol nie uderzał do głowy z pierwszym łykiem. Zdradliwie i powoli zaczynał drapać w przełyku i świat stawał się głośniejszy i pełen rozmazanych, falujących barw. Przybierał kolor ciemności i czerwonej, połyskliwej w blasku nocy sangrii.

Ahmed nie pił. Ja piłam. Nie widziałam wówczas powodu, dla którego nie miałabym tego czynić. Czasy oazowej Krucjaty Wyzwolenia Człowieka były zakończone, a on nie starał się nigdy tłumaczyć powodów swojej abstynencji. Nie pytałam. A może raz zapytawszy, nie uzyskałam odpowiedzi. I porzuciłam wielkoduszną ideę wnikania w psychikę i umysłowość tego mężczyzny z południa, który dla mnie przynależał do kultury Orientu, dalekiej mi i obcej. Ahmed nie starał się tłumaczyć swojego postępowania także dlatego, że nie zawsze postępował wedle obowiązujących w jego religii reguł. Ale o tym wiem dopiero dziś, gdy poznałam zasady islamu. Wówczas zaś, mimo że jego ataki na moją naiwną jeszcze kobiecość przyjmowałam z niechęcią, jednocześnie uznawałam je za naturalny przejaw męskich skłonności do zaspokojenia popędu seksualnego. Tamtej nocy Ahmed po raz kolejny zaczął mnie łagodnie uwodzić. Pomyślałam, że tym razem być może nie uda mi się uniknąć zbliżenia. Na ulicach wrzawa. Już po zmroku, a zabawa trwała w najlepsze. Rozświetlone ulice i place. Muzyka i taniec. Pijaństwo i szaleńcze tańce w wąskich uliczkach i na małych placach Nimes.

Chciał wracać do samochodu. Było późno i sama miałam ochotę znaleźć się już w swoim łóżku, w małym pokoju z wielkim oknem-drzwiami na podwórze, u rodziny Trenet. On miał jednak inne plany i przekonałam się o tym szybko w momencie, gdy wsiedliśmy do samochodu i zapadła cisza. Słychać było jedynie gwar głosów z dalekiego placu pełnego straganów i przenośnych barów. Parking był pusty, a samochód Ahmeda stał na uboczu, pod drzewami. Samotnie. W okolicy ani żywej duszy. Wrócili do domu ci, którzy chcieli wrócić wcześnie. Pozostali ci, którzy chcieli powrócić bladym świtem. Byliśmy sami. Poczułam dotyk jego ust, gdy zbliżył swoją twarz do mojej i przytulił policzek. Zaproponował wspólną noc w samochodzie. Do świtu pozostało jedynie kilka godzin, więc zgodziłam się. Rozłożyliśmy fotele, tak że stworzyły wygodne łóżko samochodowe. Znalazł się i koc, który Ahmed zapewne zawsze ze sobą woził.

Przysunął się blisko mnie i leżeliśmy, ciało obok ciała. Uwielbiałam się przytulać, lubiłam dotyk jego rąk. Nikt nie mógł być bardziej czuły i delikatny. Wiedziałam doskonale do czego zmierzał, a jednak czułam się bezpiecznie. Nie miałam ochoty nie seks. Wierzyłam, że zrozumie moje uczucia. Uważałam ponadto, że samochód jest miejscem nieromantycznym. W pewnym momencie poczułam jednak, że tracę kontrolę nad jego rękami i pieszczotami, a jednocześnie nie potrafiłam się bronić. Czy nie było mi dobrze?

A zbliżenie było cholernie bolesne. Zero delikatności. Wpadłam w złość i zażądałam, aby jak najszybciej odwiózł mnie do domu.

4

Cały romantyzm legł w gruzach i od tamtej pory, mimo że nie rozstaliśmy się z Ahmedem tak szybko, bo mijały kolejne miesiące, a my byliśmy razem, nie mogłam odnaleźć przyjemności we współżyciu z nim. Zakończenie tego związku było jedynie kwestią czasu. A jedno z ostatnich zdarzeń przed naszym rozstaniem tylko umocniło mnie w moim przekonaniu i pomogło podjąć ostateczną decyzję.

To było latem. Upał niemiłosierny, bo słońce prażyło z wysoka i w godzinach południowych nie sposób było robić cokolwiek innego, jak zażywać siesty w szczelnie zasnutym cieniem pokoju, lub chłodzić się w basenie z głową okrytą czapką dla ochrony przed udarem. Właśnie te południowe godziny i moją przerwę w pracy postanowiłam wykorzystać na przejażdżkę z Ahmedem. Do miasta. Zamówiliśmy filiżankę małej czarnej w miejscowości, której nazwy nie pamiętam, w prowincjonalnej kawiarni, której większość klienteli stanowili Arabowie. Do tego jednak zdążyłam się już, podczas związku z moim Marokańczykiem, przyzwyczaić i kładłam to na karb jego nieśmiałości wobec Francuzów
i francuskiej ksenofobii. Imigranci Marokańczycy i Algierczycy mieli własne bary, a Francuzi – osobne. Nikt nikomu nie wchodził w drogę. Co uczynić jednak miała biała, młoda kobieta? Nie wchodzić do restauracji i kawiarni, gdzie nie było ani jednej damy? Optować za barami francuskimi?

Spotkanie przebiegało standardowo – kawa, spacer po molo i oglądanie łódek. Nie było to Nimes, ale Arles lub Avignon albo jakieś inne małe miasteczko nad wodą. Ahmed przedstawił mi swojego rodaka, Mohameda. To był człowiek starszy od niego. Bodaj czterdziestoletni, postawny, z brzuszkiem. Lekarz po studiach w Maroko, z praktyką we Francji.

Uśmiechał się cały czas, jakby rzeczywiście nasze spotkanie było dla niego wielką przyjemnością i zaszczytem. Po pół godzinie zdobył się na odwagę i poprosił mnie, abym zabawiła się w swatkę i znalazła mu żonę Polkę. Poczułam, że się czerwienię. Nie bardzo wiedziałam jak zareagować. Uznałam propozycję za niestosowną. Miałam ochotę uciec. Zachowałam się jednak jak dama, obraz naiwności i dobrego wychowania. Poczekałam do końca spotkania z Marokańczykami i do momentu naszego rozstania pod bramą domu państwa Trenet, którym już za drzwiami powiedziałam, aby za wszelką cenę nie łączyli mnie telefonicznie z Ahmedem, bo jestem raz na zawsze nieobecna i zajęta.

Mówiłam mu to wielokrotnie, nigdy jednak nie potraktował moich słów poważnie. Ale czas płynął i wszystko potoczyło się tak, jak chciałam. Dziś czasami nie mogę pozbyć się jeszcze wyrzutów sumienia, że go zraniłam i przeszkodziłam w spełnieniu marzeń. Idiotka.

Nie zapomnę jednak jego wzroku opuszczonego zwierzęcia, w momencie gdy spotkaliśmy się przypadkowo na ulicy w Nimes. Kilka miesięcy po rozstaniu. Był sam. Ja nie byłam sama. Udałam, że się nie znamy i on uczynił to samo. Stchórzyłam. Może powinnam była podejść i porozmawiać? Uciekłby.

A teraz, po kilku latach, chciałabym być w posiadaniu magicznej kuli. Wiedzieć jak potoczyły się jego losy. Czy znalazła się inna młoda Europejka, która pokochała prawdziwie tego szalenie przystojnego, nieśmiałego i zakompleksionego mężczyznę o dobrym sercu i zwyczajach dalekich od gustów europejskich.

A gdzie byli tymczasem moi opiekuńczy rodzice zastępczy, Sophie i Philippe, w momencie gdy ja uplątywałam się w związek o tak poważnych konsekwencjach? Związek tak ryzykowny, biorąc po uwagę fakt, że jako panna i dziewica absolutnie nic nie wiedziałam o współżyciu, chorobach wenerycznych, AIDS i sposobach zabezpieczeń przed ciążą.

Ahmed wyraźnie starał się uniknąć zapłodnienia młodej przyjaciółki, stosując metodę stosunku przerwanego. Nie było jednak mowy o prezerwatywach. Wiadomo, są niewygodne i pozbawiają kochanków wielu wrażeń w czasie aktu. A może moja ciąża byłaby dla niego najmilszą niespodzianką? Czy nie prosił mnie wielokrotnie o rękę? Czy nie planował skrupulatnie naszego małżeństwa? Dzisiaj, aby nie wyjść na zupełną idiotkę, wolę myśleć, że liczył się z moim zdaniem, brał pod uwagę mój wiek, narodowość, sytuację i moje nieukończone studia.

W całym tym rozgardiaszu Sophie i Philippe byli jedynie biernymi świadkami. Francuskiej mentalności obce było zachowanie interwencyjne – kontrola młodej, ale dorosłej już panny au pair. Dopiero w momencie, gdy nabawiłam się jednej z mało szkodliwych, ale męczących chorób kobiecych, Sophie zorientowała się jak wygląda mój związek. Nawet wówczas jednak nie przyjęła tonu ostrzeżeń i przestróg, tonu matki. Być może nie potrafiła sobie wyobrazić, aby dwudziestotrzyletnia dorosła kobieta nie wiedziała nic o życiu seksualnym. Nie zapominajmy, że sprawa miała miejsce w liberalnej Francji.

5

Sophie. Zawsze była raczej przyjaciółką, starszą siostrą, nie starała się mi matkować. Każde polecenie było przyjacielską propozycją, każda prośba nieśmiałym pytaniem. Miała słowiańską duszę i słowiańskie pochodzenie. Rozumiałyśmy się świetnie dzięki wspólnym zainteresowaniom z dziedziny kultury i sztuki. Z nią chodziłam do kina, podczas gdy mąż zostawał w domu z dziećmi. Z nią i chłopcami zwiedzałyśmy wszystkie wystawy i muzea w okolicy. Chciałyśmy być zawsze tam, gdzie coś się działo, gdzie odbywały się festyny regionalne, koncerty ciekawej muzyki, od etno po klasyczną, oraz festiwale, dla dzieci i dorosłych.

Tylko w jednej dziedzinie nie potrafiłyśmy nawiązać porozumienia. Ja byłam zainteresowana religią. Martwiło mnie moje rozleniwienie i wzrastający pod wpływem Francuzów liberalizm, zaś Sophie nigdy nie wnikała w jakiekolwiek zagadnienia natury filozoficznej czy duchowej. Interesowały ją jedynie kulturowe aspekty religii, jej odwzorowanie w sztuce. Zaglądała do kościoła tylko w poszukiwaniu oryginalnych dzieł sztuki, ciekawych rozwiązań architektonicznych, ciszy i skupienia.

Krótko mówiąc, była to typowa Francuzka, liberalna, inteligentna, wrażliwa, elokwentna i dowcipna, ciekawa świata, a jednocześnie przekonana o wyższości kultury europejskiej nad kulturami obcymi. To nie umniejszało zupełnie jej fascynacji tym, co obce i niezrozumiałe. Do dziś pamiętam jej opowieści o podróży poślubnej, w którą udali się z Philippem do Indii. Cała Europa już od dawna była zafascynowana Orientem, kulturą arabską i azjatycką. Te zachodnie fascynacje trochę później pojawiły się w Polsce, popularyzowane choćby dzięki młodym dziennikarzom i prezenterom stacji radiowych, a jednocześnie zwolennikom używek, którzy na Wschodzie szukali nowych doznań i przygód.

Sophie przywiozła z Indii pomysły i inspiracje. Wiele jej akwareli było przesyconych atmosferą Wschodu, duszną od zapachów przypraw i kadzidełek, pełną soczystych barw i przenikliwych dźwięków. Dzięki Sophie, Francji i mężczyźnie, którego miałam wkrótce poznać, moja wiedza muzyczna poszerzyła się o rejony, o których istnieniu wcześniej nie wiedziałam. Wszyscy słuchają popularnej obecnie „muzyki świata”. Sądzę jednak, że niewiele osób zna muzykę średniowiecza, starofrancuskie pieśni trubadurów, staroniemieckie – minnezingerów, muzykę klasyczną od renesansu do baroku.

Bardziej wtajemniczeni już wówczas wiedzieli jak odnaleźć najbardziej niespotykany typ muzyki regionalnej na stronach internetowych, w postaci empetrójek. Ja tego jeszcze nie wiedziałam. Francuskie funky, rap, rave i rai, czyli arabski pop pojawiły się dopiero w trakcie moich licznych powrotów do Francji. Podczas rutynowych przeszukiwań bezpłatnych mediateques – potężnych zbiorów muzycznych, które były dostępne dla publiki obok lektur książkowych i nośników audiowizualnych. Całkowicie za darmo.

Skąd jednak ta sztuka, muzyka, ten kulturowy snobizm na co dzień? To specyfika Francji. Najmniejsze miasto ma swoją historię, muzea i festiwale. Nawet to, co Francuzi sami nazwą zapadłą dziurą, okazać się może miejscem, którego urok zwali z nóg, bo może zachowały się tam stare budowle i wąskie ulice o niepowtarzalnym klimacie, a mieszkańcy z upodobaniem kultywują jakiś dziwaczny zwyczaj. Do takich wniosków doszłam zwiedzając kilometr po kilometrze okolice Nimes, a potem całą Langwedocję, Prowansję i dalej, góry Cevennes, które najbardziej malowniczo wyglądają jesienią i przypominają nasze Beskidy, a w końcu rejony rzeki Ardeche, która wije się krętym szlakiem, kapryśnie, ukryta na dnie wielkiego kanionu.

Francuzi mają kulturę we krwi, ona jest uwewnętrznionym elementem tego terytorium i tej nacji. Snobizm też jest zapewne ich genetyczną cechą narodową. Nie zdziwiły mnie więc umiejętności malarskie Sophie, ani muzyczne Philippe’a. Chwyciłam bakcyla i zaczęłam rysować, nie próbowałam jednak dotykać pianina ani puzonu. Wystarczyła mi gitara, dzięki której i tak mogliśmy urządzić rodzinny koncert na cztery ręce i trzy głosy. Sophie zawodziła głośno w atelier, dzieci uciekały na basen lub chowały się w pokojach.

W pierwszych tygodniach mojego pobytu Sophie nieustannie okupowała pracownię malarską. Bardzo rzadko zaglądała do kuchni. To były objawy depresji poporodowej. Nie wiedziałam, że znalazłam się w Nimes ze względu na nią. Jej skutki były widoczne u Sophie jeszcze kilka lat po urodzeniu dzieci. Nie rozumiałam tego. Jaka kobieta może pozwolić sobie na depresje w momencie, gdy dzieci potrzebują opieki?

Sophie była dziwaczką. Ale dzięki niej realnie zetknęłam się z macierzyństwem, bez jego pompatyczności. To było macierzyństwo pod górkę, macierzyństwo, które wcześniej nadmiernie idealizowane, okazało się prozaiczne i nudne. Codziennie słyszałam jej żale i narzekania, wybuchy gniewu i lęki. Rozumiałam, że mam do czynienia z matką emocjonalnie niedojrzałą i nieprzygotowaną na pojawienie się dzieci.

Zauważyłam, że zajmuję w tym domu dziwaczną rolę niani i kucharki dla dzieci, a przyjaciółki i terapeutki dla matki. Bo nasze wspólne wypady w teren, niekończące się dyskusje nad jakimś mało istotnym francuskim zwrotem językowym, wycieczki i odkrycia plenerowe, to było najlepsze lekarstwo dla sfrustrowanej Sophie. Tam, gdzie nie potrafił pomóc mąż, zakochany w żonie bez pamięci, tam pomogła młoda, nieopierzona i równie niedojrzała kobieta. Może dlatego, że była kobietą. Osobą o tym samym poziomie wrażliwości, ale z obcego świata i kultury. Bez bagażu oczekiwań, żądań i
wymagań, jakie stawiały przed Sophie Francuzki, kobiety w jej rodzinie.

Przy Sophie to ja byłam obca. To ja byłam Słowianką zza wielu granic. Jednocześnie ona wciąż nie była jeszcze tubylcem. Dumną Paryżanką, idealistką, romantyczką i artystką. Wariatką. Oto kim była.

Adaptacja w Nimes przerażała ją. Rozumiałam jej obawy. Lęk przed nowym życiem, przed podświadomie niechcianym intruzem, który przewróci do góry nogami całe życie matki, odbierze chwile dla siebie, a z artystki i osoby wolnej uczyni neurotyczkę i niewolnicę pieluszek.

Nie jestem matką, ale czuję się dojrzała emocjonalnie i wiem, że byłabym w tym dobra. Jednak mam w głowie tę mieszankę kulturową. Mam to multum pomysłów na wychowanie dzieci, ten konglomerat ideologiczny, który nie musi wyjść na zdrowie witającemu świat z wrzaskiem maluchowi. Mam ochotę być matką najbardziej oryginalną w świecie, najbardziej polską i najbardziej muzułmańską. Nie wiem czy jest to możliwe do połączenia.

Chcę, aby moje dzieci zachowały bogactwo wielokulturowości i mnogich języków. Chcę, aby znały i szanowały religię chrześcijańską. Chcę, aby były muzułmanami i znały islam lepiej niż ktokolwiek inny. Od osób na pograniczu kultur i religii wymaga się zawsze o wiele więcej i tym surowiej ocenia się ich życie.

6

Pamiętam, że ten aspekt rodzicielstwa – wychowanie w wierze w Boga – był zawsze punktem zapalnym w moich rozmowach z Pierrem, pierwszym Francuzem, w którym zakochałam się bez pamięci. Stan odurzenia trwał trzy lata. To wystarczająco długi okres, aby zacząć planować przyszłość, wynajęcie większego mieszkania i rodzicielstwo.

Pierre nieustannie przypominał mi dzielące nas jedenaście lat, dorzucając z sarkazmem – Pospieszmy się! Chyba nie chcesz, aby koledzy naszego dziecka w przedszkolu mylili mnie z jego dziadkiem – Nie chciałam. Było jednak wiele innych rzeczy, które w osobowości Pierre’a trąciły myszką, a które uznawałam za pociągające. Chciałam, aby odziedziczyły je po nim nasze szkraby.

Mój Francuz jedną nogą zawsze tkwił w przeszłości. Znał historię starożytną i nowożytną swojego ukochanego miasta – Nimes, które nosiło ślady panowania Rzymian. Mógł opowiadać bez końca historie z przeszłości, oprowadzać niestrudzenie po najmniejszych zaułkach miasta, nigdy nie doprowadzając słuchaczy do znudzenia. Był przecież zawodowym przewodnikiem. Specjalizacja – grupy dziecięce.

Obok starożytności, która była jego największą fascynacją, istniała cała gromada innych zainteresowań: historia Francji, przeszłość Langwedocji i Prowansji, dzieje Europy, a w szczególności pierwsza wojna światowa. Dla tego człowieka każdy kamień miał znaczenie i przekazać mógł wyjątkowo ciekawą opowieść.

Uzupełnialiśmy się. Cieszyłam się, że znajduję słuchacza dla moich opowieści o antycznych tragediach i ich późniejszych literackich odwzorowaniach, o francuskim klasycyzmie i europejskim baroku, tak jak jego cieszył fakt, że choć jedna osoba na ziemi jest w stanie wysłuchać, bez znudzenia, długiego wywodu o przyczynach wybuchu pierwszej wojny światowej, a także zupełnie oryginalnej spiskowej teorii świata.

Właśnie tę teorię wykładał w kawiarni, w momencie, gdy pojawiłam się przy stoliku i zostaliśmy sobie przedstawieni. Tam rozpoczęła się nasza znajomość, w Café Carré, kawiarence u stóp świątyni Maison Carré.

Rzymska budowla, otoczona wiankiem kolumn, ustawiona była na cokole, który umożliwiał jej zachowanie wyniosłej pozycji wśród otaczających ją na obrzeżu placu, kamienic. Maison Carré była rzeczywiście carré, czyli kwadratowa, a raczej w kształcie prostopadłościanu. Jej wnętrze kusiło chłodem i pustką, bo zajęte było jedynie przez stare szkice i plany Nimes, pokazujące jak wyglądało kiedyś miasto. Świątynia, poza utratą barw, zupełnie się nie zmieniła. Zachowała swoje charakterystyczne rzędy kolumn i wysokie schody, które były doskonałym stanowiskiem pracy dla rysowników. Siadywałam tam nie raz, aby z wysokości wykonywać szkice architektury, przechodniów i klienteli kafejek. Sześć kawiarni na placu nie przeszkadzało sobie zupełnie, usadowiwszy się, zwyczajem śródziemnomorskim, ramię w ramię.

Nasza ulubiona Cafe Carré znajdowała się na rogu placu, przy ulicy, obok Mediateki, która była nowoczesnym odbiciem światyni. Architekci zastąpili kamień metalem i szkłem. Zawsze dowcipkujący kelner – Algierczyk – podawał po znajomości zamiast czarnej kawy une noisette, czyli orzeszek, expresso z kroplą mleka. Pierre unikał kawy, był za to wierny piwu i sirop de soja, anyżkowej oranżadzie o mlecznożółtym kolorze.

Słotne dni w Nimes były rzadkie i zdarzały się jedynie w porze zimowej. Zawsze siadywaliśmy w ogródku kawiarnianym, na terytorium zewnętrznym kafejki, gdzie mieściło się kilkanaście stołów i odpowiednio wiele krzeseł. Żadnych płotków, żadnych barierek. Strefa kawiarni była umowna. W ten sposób funkcjonowały lokale na całym terytorium francuskim. Kwitło życie towarzysko-kawiarniane i panoszyła się atmosfera upalnego południa – luzu, leniwej rozmowy albo intelektualizmu, snobistycznych wypowiedzi i dyskusji o kulturze.

Kawiarnie we Francji często stawały się przestrzenią pracy. Spotykałam pisarzy, dramaturgów, edytorów, zapisujących wielkie notesy nieczytelnym pismem. Artyści dyskutowali o swojej pracy, wystawach, filmach i spektaklach. Pojawiali się biznesmeni
z laptopami, teczkami i kontraktami. To była przestrzeń otwarta i kreatywna. Był to jeden
z powodów, dla których pokochałam Francję mocno i nieodwołalnie. I dlatego też dziś za nią tęsknię. Pod tym względem, żaden inny kraj nie może równać się z Francją.

Ta mieszanka kultury fraancuskiej ze starożytną, rzymską była niezwykle pociągająca, podobnie jak mężczyzna, reprezentant tej kultury – mieszanka genetyczna i kulturowa elementów francuskich i włoskich. Każda nasza wyprawa w teren była magiczna. Nigdy nie znudziły mi się liczone w setkach przechadzki po ogrodzie Jardin de La Fontaine, spacery do świątyni Diany i koloseum, które obecni mieszkańcy Nimes nazywali les Arenes. Dawne miejsce walk gladiatorów to dziś plac, otoczony murami, w których starożytni budowniczowie wykuli liczne schody, stopnie-siedziska i tunele. Odbywały się tam spektakle walk byków, la corrida. To widowisko obejrzałam zupełnie samotnie. Nie znałam wtedy jeszcze Pierre’a.

Tamtego pamiętnego dnia corrida odbywała się pod znakiem feminizmu. Na arenie pojawiła się kobieta. Torreador. Marie Sara. Hiszpanka. Chyba. Obserwowałam z zapartym tchem małą figurkę na środku areny. Z wysokości najwyższych stopni – nie było mnie stać na droższe i bliższe miejsca – nie mogłam dostrzec jej mimiki i rysów twarzy. Siedziałam obok innych widzów na kamiennych siedzeniach, które nie były ani dzielone ani numerowane. Pełna dowolność. Miejsca dla tłumu spragnionego chleba i igrzysk.

Ruch kobiety i byka był malowniczym tańcem śmierci. Niebezpieczną zabawą. Ich walka daleka była od fikcji. Zdałam sobie z tego sprawę w momencie, gdy Maria otrzymała silne uderzenie rogiem byka, tak, że znalazła się o kilka metrów dalej, bezbronna, na ziemi. Dlaczego ci ludzie ryzykowali życiem? Dlaczego ryzykowała je kobieta? Co próbowała udowodnić?

Czy to była ta różnica pomiędzy kobiecą osobowością orientalną i okcydentalną? Pomiędzy osobowością silną, pewną siebie, która nie wahała się dążyć do spełnienia, często absurdalnie wytkniętych, celów, a łagodną i oddaną macierzyństwu i domowi? Kobiety francuskie wiedziały, czego chcą i potrafiły być silne. Feminizm, współczesne prawo i rzeczywistość pozwoliły im na spełnienie marzeń, które nie były związane z gospodarstwem i zamążpójściem. Czy inaczej było na Bliskim i Dalekim Wschodzie, w Azji i Afryce? Nie. Arabki i Azjatki miały wiele możliwości rozwoju. Tak było tam od wieków. Były wykształcone i inteligentne. Nie można im również odmówić odwagi i otwartości w dziedzinie polityki. Spójrzmy choćby na karierę Benazir Butto w Pakistanie. Skąd więc historie o uległości kobiet wschodu, a szczególnie kobiet muzułmańskich? Skąd domniemania o ich bierności i braku aspiracji?

Kultura i zwyczaje regionalne głębokiej prowincji, ludzi ubogich i niewykształconych w krajach trzeciego świata są odmienne od europejskich i odmienne od tamtejszych zasad wykształconych i zamożnych warstw społeczeństwa. Panuje tam tradycja patriarchatu, niezwykle silnie zakorzeniona w społeczeństwie, i tylko z biegiem czasu może się to zmienić. Albo w ogóle się nie zmieni. Co z tego, że Allah mówi w Świętej Księdze Koranu, że kobieta może pracować? Co z tego, że najmłodsza żona Proroka, Ayesha była poważana dla jej wiedzy i inteligencji, a pierwsza żona Proroka, Khadija była niezależną businesswoman? Co z tego, że kobieta ma prawo do wykształcenia równego mężczyznom i obowiązek nauki, podkreślany przez islam, jeśli regionalny, religijny kacyk lub autokratycznie rządzący ojciec czy brat powie, że jest zupełnie inaczej.

Najtrudniej jednak jest wytłumaczyć kobietom Zachodu, że jej przyjaciółka ze Wschodu może po prostu nie chcieć pracować. Bo i dlaczego miałaby to czynić, skoro w domu i tak czeka ją nie mniej pracy, od której zazwyczaj nie może wybawić jej pralka, mikrofalówka, supermarkety i przedszkola. Chociaż z drugiej strony powinniśmy wyobrazić sobie sytuację tak, jak ona wielokrotnie wygląda w Azji albo w krajach arabskich. Widzimy więc zasobny, duży dom, pełen nianiek, służących, sprzątaczek, kucharek i kierowców,
i kobietę, która zajmuje się wyłącznie dbaniem o własny wygląd, wychowaniem dzieci, swoją oraz ich edukacją świecką i religijną, i zarządzaniem domem. Dlaczego miałaby iść do pracy? Dlaczego miałaby się poniżać, pracując jako sekretarka i służąc swojemu szefowi mężczyźnie? Jeśli decyduje się podjąć pracę zawsze wybiera zawód nauczycielki lub lekarki. Chodzi o godność osobistą. I dumę. Czy to wizja muzułmańska? Nie. To wizja naturalna, mieszczańsko-ziemiańska. To obrazek z życia klas zamożnych i średniozamożnych, na przykład w Europie, przed epoką industrializacji i równouprawnienia. W niektórych krajach to wizja naturalna i obecna do dziś. Zajrzyjmy do książek pisarzy południowoamerykańskich i amerykańskich. W „Swift as desire”, książce, która ostatnio wpadła mi w ręce, Laura Esquivel (ta, od „Przepiórek w płatkach róży”) opisuje czasy powojenne i współczesne w Meksyku. Bohaterka decyduje się na pracę zrobkową tylko dlatego, że chce finansowo pomóc mężowi. Ona, arystokratka, dama z bogatej rodziny, schodzi do poziomu klas najniższych, ubogich. Zatrudnia się z miłości do męża. Jej małżonek z miłości chce ją od tej decyzji odwieść. Ona stawia na swoim. Naraża się na napastowanie seksualne ze strony szefa. Historia nie kończy się happy endem.

A muzułmanki we Francji nie czują się źle. Wyjątkiem są tradycjonaliści, którzy cierpieć będą ze względu na przegłosowany ostatnio zakaz noszenia „widocznych oznak religijnych” w szkołach. Cóż, powstanie więcej szkół typowo religijnych i ortodoksyjnych. Jedne będą chronić ideały i tradycje muzułmańskie, inne będą ich nadużywać pozwalając na fanatyzm, uniemożliwiając naturalną integrację ze środowiskiem francuskim. Mam nadzieję, jednak, że Francja nie przestanie być krajem otwartym, który inspiruje i fascynuje.

Tylko we Francji udało mi się poznać tak wielu ludzi, którzy autentycznie byli w stanie żyć dla idei. Realizować wizje życiowe i nie umrzeć z głodu, nie skończyć na marginesie. Tylko tam poznałam tak wielu artystów, którzy utrzymywali się ze sztuki: malarzy, pieśniarzy, rzeźbiarzy, fotografów, cyrkowców cyrku francuskiego, który nie ma nic wspólnego z cyrkiem zwierzęcym, a jego istotą są popisy akrobatów, klaunów, bardów i poetów. Wszyscy zaliczali się do grona przyjaciół Pierre’a, który znał osobiście każdego oryginała w mieście Nimes i w okolicy.

7

Wszyscy spotykaliśmy się co wieczór w sławetnej Café des Beaux Arts, na wprost nimijskiej katedry. O jakieś piętnaście metrów od jej wysokich i pięknie rzeźbionych drzwi. W Polsce byłoby to nie do pomyślenia. Ogródek kawiarniany nie był jednak hałaśliwy. Na maleńkim placyku, który miał może pięćdziesiąt metrów kwadratowych, pod wielkimi parasolami mieściły się jeszcze dwie inne kawiarnie oraz apteka i frontowa część terenu muzeum historycznego miasta Nimes.

Tu poznałam Gerarda, który przyjechał do Pierre’a w odwiedziny. Z Paryża. To był pierwszy Hindus, jakiego poznałam. Francuz z krwi i kości, bez śladu akcentu, do którego jestem dziś tak przyzwyczajona, ze względu na ilość moich znajomości z tamtego kręgu kulturowego.

Gerard – należałoby powiedzieć „Żerar” – bo tak wymawiano jego imię, był przewodnikiem, tak jak Pierre. Mieli wspólną pasję, która była i moją. Kino. Tego samego dnia zajrzeliśmy więc jeszcze do ulubionego kina wszystkich mieszkańców Nimes, zwanego Cinematique. To było kino snobistyczne, ambitne. Kino, które nie zbrukałoby się wyświetleniem którejkolwiek z hollywoodzkich produkcji. Proponowało za to nieznane nikomu filmy europejskie i azjatyckie. Nowości i starocie, rzeczy nagrodzone albo po prostu wybrane przez właściciela kina. Obrazy na życzenie widzów i na przekór widzom.

Gerard uwielbiał filmy japońskie, nie wiedział zaś nic o produkcjach Bollywoodu. Był dziwnym Hindusem. Poza twarzą, która zdradzała jego pochodzenie, nie miał nic wspólnego z Indiami. Szkoda. Ja nie chcę, aby po latach było mi żal utraconych związków z własną kulturą. Dlatego za wszelką cenę postaram się je zachować, niezależnie od tego, gdzie przyjdzie mi ostatecznie żyć w przyszłości.

A planów było już tak wiele. Początkowo celem emigracji miała być Francja i Nimes. Potem Paryż. Paryż, który zwiedzaliśmy oboje z Pierrem, który widziałam po ‘97 roku wielokrotnie, ale za każdym razem odmiennie. Po raz pierwszy w towarzystwie przyjaciółek z Polski, a ostatnio w towarzystwie Nadira, Hindusa, męża. Francja była mu obca, tak jak mi obcy był Pakistan. Nasza podróż była zupełnie inna niż moje poprzednie wizyty. To był nasz miodowy tydzień. Lenistwo i luz. Zero zmęczenia i pośpiechu. To było całkowite przeciwieństwo mojej pierwszej, lipcowej wizyty w stolicy Francji, w towarzystwie dwu przyjaciółek, które w ciągu pięciu dni chciały zobaczyć absolutnie wszystko. Ciągnęły więc wszędzie oporną, zmęczoną dziewczynę, z dużą nadwagą po półrocznym pobycie we Francji i nieodpowiednich dla niej francuskich nawykach żywieniowych. Oj tak. Byłam obleśnie gruba. Zbrzydłam. Koleżanki, które przyjechały do mnie w odwiedziny niemal mnie nie poznały, i myślę, że trochę się mnie wstydziły. A jednak jako jedyna mówiąca po francusku, byłam niezbędnym składnikiem tych wypraw.

Ale ja znów mieszam wątki. Miało być jeszcze kilka słów o moim Piotrze Francuzie. Tamtego letniego dnia przybiliśmy z Pierrem do paryskiego portu w sercu Montmartre
i zamieszkaliśmy w tej malowniczej dzielnicy schodków, starych kamienic i placów, gdzie rozsiadały się co rano stoliki kawiarniane i sztalugi artystów. Nasze lokum mieściło się na jedenastym piętrze wieżowca, w mieszkaniu serdecznego przyjaciela Pierra, Jean-Michela. Tam powracaliśmy każdego wieczoru po całodziennych wędrówkach. Tam, po dwudziestej, spotykaliśmy się z Jean-Mi, gdy docierał w końcu zmęczony i z impetem otwierał lodówkę. Pustki. Dlatego najczęściej zabierał nas samochodem do jednej z wielu znanych mu w okolicy restauracji. Najmilej wspominam do dziś tamten wieczór w prawdziwej włoskiej pizzerii z najprawdziwszymi włoskimi kucharzami w dzielnicy Montmartre. Byli wszyscy nasi serdeczni przyjaciele. Był chudy Gerard o śniadej twarzy, była Annette, maleńka urocza pielęgniarka, brunetka o postaci figurynki, była wielka Steph, czyli Stephanie, czyli nauczycielka o ciętym języku, która strofowała i wyśmiewała wszystkich, rzucając swoje nieśmiertelne „Relaxe-toi! Ne sois pas si constipé!”. Co znaczyło mniej więcej tyle, że należało się wyluzować i być sobą. Była siostra Jean-Mi, Elaine, chuda i wysoka, pielęgniarka jak Annette, ale jej fizyczne przeciwieństwo. To ona cały wieczór opowiadała o swoim doświadczeniu wolontariuszki w afrykańskim szpitalu w Kongo. Nieco później pojawiła się również para z Nimes. Cathy, szczupła, krótko przystrzyżona kobietka o długim nosie, artystka malarka i instalatorka oraz jej mężczyzna, o dwadzieścia centymetrów od niej wyższy Philip, cyrkowiec, akrobata i muzyk. Żadne z nas nie wiedziało, że będzie to nasze ostatnie, tak radosne, wspólne spotkanie. Wraz z moim wyjazdem z Francji mój związek z Pierrem zaczął przeżywać kryzys. Rozkładał się, tak jak my gniliśmy z tęsknoty.

Wierzyłam, że wraz z ukończeniem studiów uda mi się wyjechać na stałe i zamieszkać z Pierrem we Francji. Nie wiedziałam jednak, jak wiele miało się jeszcze wydarzyć w ‘99 roku. Tam w Paryżu jednak nasz magiczny wieczór wciąż trwał i jego nastrój nie gasł, aż do powrotu do mieszkania Jean-Mi, gdzie spaliśmy we trójkę na jednym szerokim łóżku, potwornie niewygodnym, bo twardym. Było to podobno typowe łóżko w stylu japońskim. Ostatni krzyk mody. Potworność. To było ciekawe doświadczenie niewinnego, a jednak trójkąta. Zaśmiewaliśmy się do rozpuku przez pół godziny, gdy zrozumieliśmy, że Jean-Mi, zapraszając nas do siebie, zupełnie nie zaplanował drugiego posłania. Nawet gdyby to jednak uczynił, typowo paryska skąpość powierzchni nie pozwoliłaby mu na jego rozłożenie. Stół, jedno duże łóżko i mały regał zajmowały przestrzeń podłogi optymalnie i zupełnie. Tak więc zostało. Na dobry początek kłotnia – kto obok kogo powinien tudzież nie powinien spać. A ostatecznie spaliśmy we troje w jednym łóżku w przeróżnych konfiguracjach, wiercąc się i kręcąc, nie pozwalając zasnąć Jean-Mi, co przecież było jak najbardziej w naszym interesie. Najczęściej jednak, nie doczekawszy odpowiedniej chwili, rezygnowaliśmy z seksu na rzecz snu.

Dla Pierre’a Francja była miejscem pełnym przyjaciół i znajomych. Nigdy nie miałam okazji odwiedzić z nim choćby jednego hotelu, być może dlatego, że nasze podróże nie były aż tak liczne. Zaliczyć do nich można jednak wyprawę do Normandii, gdzie mieszkaliśmy na poddaszu domu, który przypominał skromniejszą wersję chateau de famille – prowincjonalną, tradycyjną siedzibę, francuski zameczek.

Valerie, jej rodzice i stary dziadek. Wyprawy na rowerze w krótkiej spódniczce, której dziś bym już nie włożyła. Confiture de lait, czyli konfitura z mleka, która w smaku przypomina nasze krówki i le cidre, coś pomiędzy musującym winem jabłkowym, a lemoniadą. Zachowałam wszystkie te wspomnienia. Ale nie wszystkie są już dziś wyraźnie i jasne.

Francja na zawsze pozostanie dla mnie krajem marzeń niespełnionych. Krajem, w którym wszystko pachnie i smakuje niepowtarzalnie, jak nigdzie indziej na ziemi. Każdy jednak powrót do Francji przynosi mi kolejne rozczarowania. Gorzkie
spotkanie z Pierrem w dwa lata po rozstaniu, jak i wyprawa samochodowa z Nadirem przez Paryż do Calais, to rozczarowanie. To spojrzenie na Francję okiem obcym i niechętnym.

Pierwszy przypadek – Pierre był wciąż we mnie zakochany, pełen żalu i wyrzutów. A to było dla mnie wówczas nie do zniesienia. Pragnęłam jak najszybciej uciec, najdalej od Francji, wrócić do domu. Do Polski. Drugi przypadek – Podczas gdy mój mąż Nadir był oczarowany Francją, a szczególnie Paryżem, ja doszukiwałam się błędów, pomyłek, dziury w całym. Krytykowałam hotele, maniery i jedzenie, które nam serwowano, jak tubylec, który wstydzi się za własnych ziomków, chcąc jednocześnie, aby obcokrajowiec i gość poznał jedynie to co najpiękniejsze we Francji. Zdążyłam zapomnieć już o Steph i jej nieśmiertelnym „Wyluzuj się! Bądź sobą.” Czy faktycznie starałam się wcielić w kogoś innego? Nie. Ale wówczas, w ‘99 roku byłam już zgoła inną Anną, niż ta przed rokiem i przed dwoma laty. Francuski okres mogłam już uznać za zamknięty, choć niezapomniany.