Lot z Dubaju do Karachi zdał mi się krótki. Byłam zmęczona, ponura i śpiąca, zdenerwowana przed spotkaniem z imigracyjną obsługą. A jednak głód sprawił, że w kilka chwil opróżniłam niezbyt dobry pakistański posiłek, a następnie w lepszym humorze zagłębiłam się w lekturze pakistańskiej angielskojęzycznej gazety. Jedyne wiadomości z Europy dotyczyły Hiszpanii, czyli terrorystycznych ataków na dworcu kolejowym, domniemań, co do sprawców zbrodni – wersję baskijską już odrzucono, oskarżoną stała się Al Kaida i Bin Laden. Mój Boże, atakują już Europę! Cóż za różnica więc gdzie i po jakich ścieżkach człowiek się porusza. Cóż za różnica, mamo, czy pozostaję w Europie, wyjeżdżam do Dubaju, czy po chwili do Karachi?

Z lotniska w Karachi taksówką do hotelu Beach Luxury. To był oddalony od centrum hotel nad kanałem, który kusił turystę z daleka, z bliska zniechęcał jednak nieznośnym zapachem brudów unoszących się na powierzchni wody. Park nad wodą również zaśmiecony. Udaliśmy się mimo wszystko na krótki spacer. Godzina była późna, ostatni goście hotelu odeszli, pływacy opuszczali powoli kuszący niebieskawą wodą basen. Wyległy z zakątków spragnione krwi wampirkowate maleństwa. Zbliżała się pora zmierzchu. Słyszeliśmy wezwanie na modlitwę maghrib z meczetów po drugiej stronie kanału. O co chodziło w tych opowieściach o dżinnach, które o zmierzchu schodzą na ziemię? Czyżby zbliżały się za bardzo do ludzi? Chwytały ich za włosy, wskakiwały za kołnierz i groziły? Były niebezpieczne?

Zastanawialiśmy się czy nie lepiej byłoby wrócić do pokoju, zamiast bezużytecznie włóczyć się po zaśmieconym parku. Jeszcze jeden rzut oka poza ogrodzenie, które otaczało basenik. Nie dostrzegłszy żadnej kobiety wycofaliśmy się szybko. Mój mąż nie potrafił pływać, ja zaś za nic nie weszłabym tam do wody. Prędzej spaliłabym się ze wstydu pod spojrzeniami panów sprawiających wrażenie nienasyconych seksualnie samców. W Pakistanie podobny jak w Emiratach fenomen – Europejka o białej skórze i jasnej karnacji nie umknie spojrzeniom. To spojrzenie dotyka i pożera, zniechęca i denerwuje. Wygłodniali i wyposzczeni Pakistańczycy w pracowniczej dzielnicy w Sharjah w Emiratach Arabskich, którzy na długie miesiące opuszczali swoje żony, aby szukać lepiej płatnego zajęcia poza granicami własnego kraju nie różnili się niczym od Pakistańczyków, którzy pozostając we własnym kraju, obok własnych żon, wyglądali na równie wygłodniałych samców, nieprzywykłych do widoku blondynki o jasnej skórze. Wszędzie napotykałam intensywnie wpatrzone we mnie oczy. Byłam odmieńcem, byłam kobietą, byłam obiektem pożądania w tej formie, jakiej żadna z pań nie toleruje, natrętnej i męczącej.

Dlatego wówczas, już po kilku godzinach pobytu na ziemi pakistańskiej, po opuszczeniu lotniska i złapaniu taksówki, oraz po spacerze w parku hotelowym zdecydowałam się na założenie chustki. Czułam się bezpieczniej. Nie pożerał mnie już nikt wzrokiem, nie doprowadzały do szału nasycone ciekawością i pożądaniem przenikliwe oczy. Te jednak nie zawsze należały do mężczyzn. Pożądanie innego typu, zazdrość i ciekawość wyrażały również oczy kobiet żebraczek. Pusty był jedynie wzrok transwestyty, który pozostawiając mnie w stanie szoku, przemknął się z gracją w stroju kobiecym pomiędzy pojazdami uwięzionymi w korku. Jak to? W Pakistanie? Kraju islamskim i szczycącym się zasadami państwa islamskiego? Wszystko było więc tu fikcją, wielką mistyfikacją w tym państwie policyjnym, które pięćdziesiąt procent wydatków przeznaczało na armię?

W Pakistanie jedną z wielu zasad, które zostały narzucone przez islamski rząd, a nie do końca przestrzegane, była „godzina policyjna”. Gdy wybijała dziewiąta wieczór, kobietom zabraniano opuszczania domostw. Zabawne było oczywiście to, że tuż przed jedenastą miasto wciąż jeszcze tętniło życiem, a na szerokich, zawalonych gruzami i pozbawionych chodników ulicach pojawiało się wiele kobiet. Nie wszystkie były w towarzystwie mężczyzn, choć zwykle ta zasada była w nocy przestrzegana. „Karachi nie jest bezpiecznym miastem” – słyszałam wielokrotnie. – „Kilka ulic w prawo, jedna w lewo i jedno z wielu centrów znika i jesteś w ciemnej ulicy, której samotne przemierzanie na piechotę nie wróży nic dobrego.”

W hotelu czułam się obco. Noc była koszmarem. W kraju gdzie temperatura w marcu nie spadała poniżej 40 stopni Celsjusza, było mi zimno, w pokoju hotelowym, gdzie A/C czyli klimatyzacja nastawiona była odpowiednio do potrzeb Pakistańczyków – maksymalnie. Po długich poszukiwaniach, stwierdziłam, że regulatora klimatyzacji w pokoju nie ma. Było już po północy, gdy zdecydowałam się zadzwonić na recepcję. Zimno i nieznośny hałas pracującego urządzenia nie pozwalały mi spać – skarżyłam się. Czy mogli zmniejszyć? Uprzejme – tak, oczywiście. Sytuacja pozostała jednak bez zmian.

Klimatyzacji nie posiadały jednak małe restauracyjki w Karachi, w starej dzielnicy ładnych, choć zrujnowanych wysokich domów, z pięknymi niegdyś balkonami, wybrzuszeniami i kolumienkami. Szeroka główna aleja, asfaltowa, choć nie posiadająca chodników dla pieszych, obrosła barami bez grama alkoholu i jadalniami o mikroskopowych zwykle rozmiarach. Większe wśród nich posiadały dwa poziomy. Parter i piętro – mała mezzanine, przeznaczone dla rodzin z dziećmi i dla kobiet. Ciężki zaduch nocy rozwiewały jedynie ustawione co kilka metrów lub zawieszone na ścianach potężne duże wiatraki. Rozdmuchiwały ciepłe powietrze, przynosząc złudzenie chłodu. Sprzedawcy pożywienia pichcili na skraju ulicy. Pomiędzy asfaltem a restauracją, pomiędzy gruzami, które pochodziły nie wiadomo skąd. Tony gruzu i kamiennych odpadków, tony piachu i pyłu. Ogromne patelnie szerokości metra a nawet większe przywoływały moje wspomnienia z Francji, gdzie w podobny sposób przyrządza się poellę – hiszpańskie południowe danie z ryżu i owoców morza. Tu pieczono na ruszcie kurczaki, podsmażano kebaby, wprost na skraju ulicy stały stanowiska obieraczy i krajaczy warzyw. Tych nie tknęłam wedle zaleceń Nadira aż do momentu, gdy udało się je obmyć zakupioną wodą z butelki. Nawet zjedzenie umytych w wodzie niegotowanej i niebutelkowanej, warzyw, groziło kilkudniową chorobą żołądka, aż do momentu uzyskania odporności na tutejsze bakterie.

Z poziomu mezzanine, tuż przy barierce spoglądać mogliśmy na pracujących przy grillu mężczyzn, na jedzących posiłek na dolnym poziomie. Mój towarzysz zamówił coś w niezrozumiałym dla mnie języku urdu. Podano trzy metalowe miseczki z pokrojoną w plasterki słodkawą w smaku cebulą zatopioną częściowo w delikatnie ostrym, brązowym sosie, w którym odróżnić mogłam obecność nasion anyżku. Ten w Pakistanie, tak jak nasiona kopru, dodawano do wielu potraw, a nawet jedzono suche ziarna, w mieszance z kolorowymi w słodkiej otoczce cukierka. Ponoć pomagały zwalczyć ból żołądka. Pakistan i Indie nade wszystko wierzyły w moc leczniczą ziół i przypraw. Przekonałam się sama o ich skuteczności. Wkrótce podano zamówioną miseczkę z kebabem, który w momencie przyrządzania owijany był cieniuteńką nicią, która w trakcie jedzenia łatwo dawało się oddzielić i usunąć. Kebab – mielone mięso wołowe – był rzeczywiście wyśmienity. Ostry, lecz nie zbyt ostry. Delikatny w smaku. Dwie pozostałe miseczki metalowe serwowały udka kurczaka tikka czyli mięso z grilla posmarowane ostrym sosem z przyprawami, tak zwaną masalą, oraz szaszłyki wołowe – te już rzeczywiście ostre, odmiennie od tikka, zbyt ostre dla mojego podniebienia; zbyt twarde zdało mi się też szaszłykowe mięso. Nie podawano tu sztućców – może znalazłyby się i te – na specjalne życzenie, zapewne metalowe, jak talerzyki, kubki i dzbanek – sztućce wielokrotnego użytku, jak miało to miejsce w samolocie linii pakistańskich. Zdecydowałam się jednak towarzyszyć Nadirowi i sięgnęłam po gorący jeszcze wspaniale wypieczony chleb pakistański zwany naan, pulchny i miękki. Wyborny. Z ułamka chleba należało stworzyć małą łyżeczkę, rowek, i w jego załamanie nabierać odpowiednią ilość mięsa i sosu. Łyżkę taką za każdym razem połykało się w całości a po chwili proces tworzenia naturalnego sztućca zaczynało się od nowa.

Po pół godzinie opuściliśmy restauracyjkę wraz z jej zaduchem i przesyconą zapachami kuchni atmosferą, i kontynuowaliśmy nocne zwiedzanie starutkiej dzielnicy. Co chwila odzywały się przed i za nami natrętne dźwięki klaksonu i pokrzykiwania. O północy ruch nieco mniejszy niż w dzień, mnie wciąż przyprawiał o zawrót głowy. Uwagę trzeba było mieć wciąż czujną, nie dać się stratować samochodom, ustrojonym jak na odpust kolorowym świecącym choinkowo autobusom, motocyklom starej daty w stylu komara mojego dziadka Albina, jakich w Polsce już znaleźć nie można, wielbłądom – tragarzom powozów i rykszom z motorkiem.

Brnęliśmy wzdłuż drogi pasem terenu, zawalonym gruzami i piachem. Potknięcie się gwarantowane w momencie najmniejszej nieuwagi. A tymczasem uwagę przyciągały maleńkie sklepiki, pełne przypraw, ziaren różnego rodzaju i cacek, których przeznaczenia nie znałam, oraz wielkie metalowe wozy-patelnie – smażalnie, pośrodku których znajdowało się zawsze stanowisko preparatora – kucharza. Wyjmował on zza pleców, z małego worka, spichlerza, albo misy surowe nasiona, warzywa czy słodycze i przerzucał odpowiednim narzędziem na przód swego stanowiska, gdzie znajdowało się palenisko czy smażalnia. Kilka chwil i wybrane danie było gotowe. W ten sposób przygotowywano smażone orzechy, owoce, słodkie ciastka, mięso z grilla. Nieco inaczej wyglądało stanowisko sprzedawców słodyczy w postaci wodnistej lub wodnisto-zagęstnionej. Lada podobna do sklepowej stała na kółkach na granicy ulicy i małego wnętrza wyłożonej kafelkami jadalni, w której zmieścić mogło się kilkanaście osób. Kafelki typu łazienkowego, białe z niebieskim wzorem, ładnie zdobione motywem roślinnym. Dwie ściany tworzyły zacisze oddzielone od ulicy. Dwu pozostałych ścian nie było. Kafelki dawały wrażenie czystości – twierdził Nadir. Również w restauracjach Emiratów Arabskich bardzo często wykorzystywano ten pomysł – łatwe w utrzymaniu, szybko przywracano im pierwotną czystość. Na mnie jednak sprawiały wrażenie zimne i niemiłe – przywoływałam w myślach mimo woli atmosferę szpitalu i łazienek. Jaka szkoda, że nie udało mi się do dziś odwiedzić Portugalii. Czyż nie stamtąd pochodzą słynne kafelki, białoniebieskie, oryginalne, będące charakterystycznym elementem tego kraju, podobno zwłaszcza jego stolicy? Może wówczas moje wrażenie nie byłoby tak negatywne i gwałtowne. Może.

Słodkie desery sprzedawały dwie osoby z trzech mis, pełnych zastygłej mazi w kolorze białym i beżowym. „Mazia” wbrew mało zachęcającej nazwie, którą jej nadałam była smakowita i kusząca. Deser w białokremowym kolorze podawał starszy pan z siwą brodą, w okularach, właściciel bystrego i inteligentnego spojrzenia. Jego ubranie tradycyjne, shelvar kamiz czyli długa koszula z rozcięciami po bokach i luźne bufiaste ściąganie sznurkiem spodnie brudne było niesamowicie od pracy przy słodyczach, od kurzu przylegającej ulicy. Starzec zyskał w ustach Nadira miano Pakistańskiego milionera. Mówimy o rupiach, wciąż o rupiach! Był on rupiowym milionerem, co mimo wszystko zyskiwało mu uznanie w moich oczach. Ten zapracowany człowiek, który o pierwszej nad ranem wciąż doglądał biznesu, co więcej, sam własnoręcznie zajmował się sprzedażą swojego słodkiego produktu – papki ze sproszkowanego mleka oraz drugiej papki także z mleka, jednak o smaku migdałów i pistacji, gęstszej i słodszej. Słodycze wyrabiane z mleka były najpopularniejsze w Pakistanie. Mleko było niemal zawsze podstawowym ich składnikiem. Mleko. Przewożone w bańkach, przypominających zgoła polskie, nieistniejące już, a być może używane jeszcze na naszych wsiach. Mleko rozwożone było wozami zaprzężonymi w wielbłądy, osły lub ludzi; mleko świeże od krowy kozy lub wielbłąda, każdego ranka dowożone było do sklepików i sprzedawane w kartonowych pudełkach, albo dostarczane bezpośrednio pod drzwi domostw bogatszych obywateli; mleko, z którego zbierano śmietankę i tę jedzono jak smakowite smarowidło zamiast masła, z tostami, z miodem; mleko, z którego wyrabiano naturalny bez dodatków jogurt, a tym zajadano się jak najlepszym w świecie deserem. Niepoliczone mnóstwo rzeczywistych deserów, ciastek ciast i apetycznych papek wyczarowywano w Pakistanie z mleka z przyprawami barwnikami i z dodatkiem bakalii. Nie on jeden staruszek milioner swoich milionów dorobił się dzięki słodkościom. To była domniemana dzielnica milionerów, co kilka metrów wskazywał mi Nadir innego zapracowanego człowieka, który jedynie inteligencją spojrzenia i szlachetnością rysów pozwalał uwierzyć, że może być on w istocie posiadaczem bogactw, o jakich wielu śni. Pracoholicy. Zamiast budować domy, kupować samochody, zamiast opuścić państwo utrapienia, biedy i korupcji, oni wciąż stali w pyle przydrożnym, każdy przy własnym straganie. O ich bogactwie i świetności świadczyły kamienice nieopodal, fantazyjne balkony i falbanki ozdobne, była to jednak świetność miniona. Właściciele kamienic nie starali się ich restaurować, malować odnawiać. Nikt nie próbował naprawiać i uprzątać dróg dojazdowych, ani głównej wielkiej ruchliwej komercjalnej alei zwanej Burns Street. Nikt nie naprawiał działającej przecież (jakim cudem?) poplątanej pajęczyny kabli elektrycznych zawieszonych jakby ręką artysty, fantazyjnie, na czubku słupów betonowych. Ci ludzi żyli tak jak żyli onegdaj, pieniądze nie zmieniły ich stylu życia. Pytanie – dlaczego. Pakistan nie toleruje managerów – było odwieczną odpowiedzią Nadira. Nie istniała możliwość powierzenia biznesu lojalnemu pracownikowi. Nie istniała możliwość odpoczynku dla milionerów-sprzedawców w brudnym odzieniu. Nie ufali nikomu. Najlepszym odpoczynkiem i rozrywką była praca. Druga możliwa odpowiedź – Pakistan, państwo policyjne i państwo pełne niebezpieczeństw, korupcji, państwo o wysokim wskaźniku przestępczości nie pozwalało, aby bogaci ujawnili się jako bogaci, bez ryzyka utraty dóbr nabytych. Potwierdzał to przypadek rodziny Nadira, która posiadała znaczną ilość pojazdów czterokołowych, każdy z nich był jednak zdezelowany, stary i niepozorny. No possibility to show off. Zaś ich stary ogromny wygodny dom mieszczący kilkupokoleniową rodzinę chroniony był w dzień i w nocy przez czujniejszego niż system alarmowy strażnika, o wyglądzie przywołującym na myśl tak licznych w mieście uzbrojonych żołnierzy w wojennych mundurach khaki.

Opuściliśmy cukiernię, aby udać się na poszukiwanie kolejnego ciekawego straganu lub restauracyjki w miniaturze. Znów gruzy, kurz, omijanie autobusów i rykszy. Po lewej stronie wyrósł przed nami nieoczekiwanie wóz pełen glinianych tradycyjnych naczyń – ruchomy stragan, przenośne miejsce pracy. Sprzedawca, widząc nasze zainteresowanie, przesunął się nieco w kierunku latarni, i brzegu ulicy, tak aby stanąć w kręgu światła. Dostrzegliśmy pięknie malowane misy, miseczki, dziwne skarbonki w kształcie dzbanka, maleńkie do niczego nieprzydatne wiązane w paczki zestawy słoiczków i wazoników, ozdobione agresywnie kolorowymi prostymi wzorami liniowymi. Dostałam dużą ręcznie malowaną misę skarbonkę i wazoniki. Wszystko razem nie kosztowało więcej niż dziesięć złoty – zapewniał mnie Nadir. – I spójrz, ta misa służy do przygotowywania jogurtu. Kosztuje jedynie złotówkę! – przeliczał szybko nakłaniając mnie jednocześnie do zrobienia kolejnego zakupu. – Piękny prezent dla rodziny i znajomych – mówił jeszcze. Ja jednak odsuwałam jak najdalej osadzoną gdzieś w dalekiej przyszłości perspektywę podróży do Polski. Te przedmioty były zbyt kruche i delikatne by wieźć je tak daleko. Kupując je nie chciałam myśleć o Polsce, wierząc, że Pakistan był moją ostateczną przystanią. Wierzyłam zapewnieniom Nadira o wspólnym życiu, ślubie, stabilizacji i rozwiązaniu wszelkich dotychczasowych problemów. Polska była odległa. Jedyny moment, paradoksalnie, w którym przypomniałam sobie o niej to był smak gorzki paan czyli przysmaku pakistańsko-hinduskiego. Przypomniały mi się opisy z książki Polaka, podróżnika i prezentera stacji radiowej, który pojawiał się w ambasadzie, gdzie pracowałam w Polsce, prosząc o wyrobienie wizy. To ja tę wizę pakistańską autorowi „Masali” pracowicie wypisywałam i wklejałam do paszportu. „Masala” właśnie opisywała jeden z rodzajów paan. Czym był jednak ten smakołyk Indusów i Pakistańczyków? Posiadał wiele wersji smakowych, które różniły się zawartością. Podstawą był zawsze liść – twardy sztywny listek drzew, jakie spotyka się jedynie w krajach o ciepłym klimacie. To był liść rośliny zwanej betel, która właściwościami przypomina tytoń. Nigdy nie udało mi się porozumieć co do szczegółów i zawartości która była tak zmienna zależnie od dostępnych sprzedającemu składników i od życzeń kupującego – zresztą sprzedawcy paan zwykle nie posługiwali się biegle językiem angielskim, a rozmowa z Nadirem nie przynosiła również efektów. Nie znał on nazw angielskich poszczególnych przypraw ziół roślin. Paan do dziś jest więc swojego rodzaju enigmą. W mały zielony listek zapakowane były przyprawy – zieleń posmarowana „klejem roślinnym”, „glue”, jak pierwotnie nazwałam wyciąg z kokosa, lepki płynny, ale pozwalający rozpoznać strukturę owocu. Tę białą mazię przysypywano zwykle nasionami kopru, nasionami anyżku. Dodawano kilka ziaren kardamonu, zdarzały się nawet i goździki. Następną warstwę stanowiła zwykle swojego rodzaju konfitura z wiśni – kwaśna, zamiast niej pojawiała się czasem lepka słodka konfitura z płatków róży. Na koniec przysypywano miksturę niezidentyfikowaną sypką substancją, która przypominała mi sproszkowaną korę drzewa. Do dziś nie odgadłam co to było. Nie rozpoznałam smaku. Jak jednak mogłam go rozpoznać, jeśli po delikatnym i ostrożnym nadgryzieniu paan żołądek zmusił mnie do wyplucia nie połkniętego kawałka. Gorycz i słodycz jednocześnie w niespotykanym natężeniu były dla mnie granicą smaku nie do przekroczenia. Może chodziło o to, że byłam na bakier z wszelkimi używkami, od papierosów do narkotyków. Nigdy nie próbowałam wypalić choćby jedno cygaro. Moje doświadczenia z paleniem trawki były znikome i nieefektywne. Nie potrafiłam się zaciągać. W dziedzinie używek byłam więc największym na świecie laikiem. A betel zdał mi się paskudztwem nie do opisania, przeciwko któremu buntował się żołądek. Zabrałam więc posłusznie pozostałą część liścia z zawartością, postanawiając w duchu na kilka chwil ponowić próbę konsumpcji, zahipnotyzować żołądek i kubeczki smakowe. Efekty moich starań były jednak mizerne – nie stałam się rasowym podróżnikiem, który każde doświadczenie przyjmie i każdej egzotycznej potrawy spróbuje. Jedyny paan jaki udało mi się w całości skonsumować był ten, jaki serwowano specjalnie dla dzieci w restauracji „łańcuchowej” (z gatunku McDonald’s albo KFC. Amerykanie nazywają je „chain”, my „sieć”) zwanej Village. Gorzkość liścia zabijały podwójne wielkości konfitury z wiśni i płatków róży, z dodatkiem nasion anyżku w otoczce słodkiej cukierkowo-cukrowej. W tej właśnie tradycyjnej restauracji Village, tuż nad brzegiem szarego, jak jego plaża, oceanu, podawano słodki przyrządzony specjalnie dla dzieci i turystów, paan.

Village, która miała swoje odpowiedniki w innych regionach Pakistanu, była połączeniem skansenu, muzeum i restauracji serwującej kuchnię tradycyjną pakistańską. Potrawy wybierać można było na zasadzie bufetu. Kącik zup, kącik dań głównych i deserów. Krążyłam pomiędzy nimi w towarzystwie Nadira, który tłumaczył mi sposób spożywania i opisywał zawiłości smaku odpowiednich potraw, zanim jeszcze zdążyłam włożyć je do ust. Kurczak i mięso karahi, czyli w pomidorach, przysmak typowy dla Karachi czyli nihari – ciemnobury sos z kawałkami mięsa; rozmaite potrawy warzywne zwane bhadżi. Dodatki, warzywa, chutney czyli sałatki i konfiturki na ostro i ten chleb. Wyśmienity pakistański chleb w rozlicznych jego odmianach. Chleb o okrągłym lub owalnym i płaskim kształcie. Naan roti albo paratha. Mimo moich mdłości – efektu przyzwyczajania do pakistańskiej flory bakteryjnej, lekkiego jeszcze bólu żołądka, nie potrafiłam odmówić sobie spróbowania każdej z potraw. Wiele z nich znałam już wcześniej. Nie tknęłam więc zupy z kości, której smak odkryłam już dawno w USA i którego to smaku nie tolerowałam. Zajadałam się jednak dwukrotnie dziwacznym deserem, w momencie gdy mój żołądek pękał już niemal z nadmiaru. To woda. – przekonywałam jednak samą siebie na widok deseru typowo pakistańskiego, którego składnikami był podłużny lód kulfi polany sosem mlecznym o smaku halvy czyli zupy-papki z przesłodkiej kaszy manny; kolejną warstwą deseru były cieniusieńkie kluski zwane vermicelle, łyżeczka słodkich owocowych w smaku mokrych ciemnych nasion, które przybierają postać galaretowatą po całonocnym pobycie w szklance wody, oraz polewa w postaci syropu Rooh Afza. Syrop wytwarzany był z owoców czerwonych, ziół, płatków róży, anyżku i szeregu innych składników, których nazw nawet nie starałam się zapamiętać.