Chcesz otrzymać prezent?

Up for a gift?

Zapisz się do newslettera!
Subscribe!

    * Sprawdź na co się zgadzasz (Privacy policy)







    orfee2 act2

     

    Akt II

     

     

    potępieni * zbawieni *
    odnalezieni


     

     




    scena I

    p o t ę p i e ni


    „A dreadful cave, an infernal extrance in the bottom
    and on one side of it a dismal gate which opens with a horrid creaking
    noise.”

    ” Choral: Unfortunate youth what wouldn’t thou have?
    What do’st thou propose to do here where tears and groans encrease the
    native horrors of these fatal realms?


    Orfeo:Ye mournaful shades a thausand racking pangs
    do I endure like you. I feel within myself that torment ever torturing
    my soul.


    Choral: Ah, what means this unknown, mournful , sweet
    affection which seems almost to harmonize our wonted fury.


    Orfeo: Alas! you would be less cruel to my mournful
    cries and lamentations if you felt but for an instant the pangs of one
    lingering with love. „


    [W.Gluck, “Orfeo ed Euridice”]



    “Przerażająca pieczara,
    piekielne zejście na dno i po jednej jego stronie ciemna brama otwierająca
    się z okropnym zgrzytliwym hałasem.”


    “Chór: Nieszczęsny młodzieńcu,
    co robisz? Co tu zamierzasz czynić gdzie łzy i jęki powiększają naturalne
    w tym nieszczęsnym królestwie przerażenie i strach?


    Orfeo: Smutne cienie,
    tysiąc nieznośnych cierpień doznaję tak jak wy. Czuję w sobie ten ból torturujący
    moją duszę.


    Chór: ach, co oznacza
    to nieznane, smutne, słodkie uczucie, które zdaje się niemal uspokajać
    nasz zwykły gniew.


    Orfeo: Och, bylibyście
    mniej okrutni dla moich smutnych łez i rozpaczy, gdybyście choć na chwilę
    odczuli cierpienia tego, który waha się z miłości.”


    [tł.J.C.]

     


    Orfeo błąkał się długo w poszukiwaniu
    ukochanej Eurydyki, nie mogąc usłyszeć jej głosu, jej wołania. Stał się
    w ciemnościach lochów piekła niczym ślepiec. Zaułki, zakamarki, ślepe uliczki,
    wąskie korytarze wiodły go na manowce. Ileż razy kluczył, wracał się, niepewny,
    który wybrać korytarz spośród wielu u ich splotu i w ich rozwidleniu. Odnajdywał
    ciemne i oświetlone pieczary, każda z nich nosiła swoistą sobie nazwę.
    Wiele z nich przygarnęło dziwacznych odrażających często skulonych w i
    ch
    łonie cichych mieszkańców, którzy cieniami bywali tylko tak trudne do zidentyfikowania
    były zarysy ich ciał. Dziwaczne te postaci przycupnięte twarzami ku sobie
    szemrały coś do siebie bezgłośnie. Ich chropawe głosy wsiąkały bezszelestnie
    i niezauważalni
    e w mokrawe zapleśniałe
    ociekające wodą ściany jaskiń. Orfeo zdawał się nieustannie słyszeć ich
    poszeptywania. Tworzyły one w jego głowie szum nieustanny, dobywający się
    z każdej mijanej pieczary, którą niechcący odkrywszy, szybko opuszczał…Szszsz….
    Po
    szum i szemrzący rytm skapującej
    ze ścian wody…

    – Jakże mam odnaleźć moją Eurydykę gdy
    jej głos tak delikatny wobec nieustającego wszechobecnego tu poszeptywania,
    które do granic wytrzymałości szarpie moje wrażliwe nerwy!

    Mam nadzieje, że poda mi dokładnie ślady,
    po których dojdę do jej „salonu”.. – myślał Jean-Michel, podążając szybkim
    krokiem zasnutymi ciężkimi chmurami ulicami Nimes. Miasto osadzone na południu
    Francji od kilku dni niczym sklepiona nisko pieczara straszyło nieprzyjemnym
    widok
    iem chmur kotłujących się pod
    niebem, a z których spadły krople…jedna…dwie…kilka…, lecz niechętnie
    i z ociąganiem. Przeganiał je mistral i osuszał łzy nieba jeszcze zanim
    zdążyło z żalu zalać ich potokami mieszkańców starorzymskiej siedziby.
    Mężczy
    zna szybkim krokiem zmierzał
    ku dworcowi kolejowemu. Ciemne włosy mała bródka i okulary nadawały mu
    wygląd oryginalny, wygląd nonszalanckiego intelektualisty, lecz i postarzały
    go o lat kilka. Niewątpliwie wkroczył już w swą trzecią dekadę życia. Niezwykl
    e
    szczupła sylwetka, stopy najwyraźniej nawykłe do marszu, średni wzrost…nie
    był typem Francuza, niskiego czarniawego człowieczka. W istocie, jego rodzina
    przywędrowała do Francji z południa Włoch. Ale i typowym Włochem nie był.
    Uczuciowy, raczej nieśmiały
    co starannie
    pokrywał wyuczona pewnością siebie i humorem, nieczęsto przyciągał wzrok
    kobiet, w towarzystwie potrafił z łatwością zjednywać sobie jednak sympatie.

    Dwunasta. Przed pól godziną opuścił swe
    mieszkanie w niedaleko od centrum miasta położonej dzielnicy, przeszedł
    uliczkami smutno ocienionymi wiszącym nad miastem ciężarem chmur, wzdłuż
    kamienic i domów budowanych na prowansalska modle, o grubych murach, spadzistych
    dachach krytych kremowo-czerwoną dachówką i o wąskich oknach których błękitne
    dre
    wniane okiennice przymknięte od
    rana do późnych godzin popołudniowych chroniły przed atakami palącego słońca.
    Wąski chodnik ulicy de Villard zaprowadził go wprost ku drodze równoległej
    do zawieszonych na wysokości wiaduktu torów kolejowych. Prosto, wzdłuż
    wysokich
    ozdobnych dziewiętnastowiecznych kamienic, o szarych murach porosłych pnączami
    i osypanych ich różowym kwiatem, chronionych wysokimi metalowymi o oryginalnych
    splotach i zwieńczeniach ogrodzeniami, i dalej przecinając aleje platanów,
    mijając rząd
    kafejek, jakiś maleńki
    bar i tabac przycupnięty na rogu, i oto już jest skrzyżowanie i szerokie
    pod kolumnami wejście na dworzec. Pociąg przyjeżdżał dwunasta dziesięć.
    Grupa dzieci z Lille nie mogła pozostać osamotniona na dworcu w obcym im
    mieście.

    Jest pociąg, są i dzieci i autobus, który
    zawieźć miał wszystkich na przedmieścia Nimes, gdzie mieścił się ośrodek
    kolonijno-edukacyjny w którym pracował Jean-Michel. Dwunasta trzydzieści.
    Dzieci w szybkim tempie zostały zagonione do stołówki, gdzie podano lun
    ch.
    Jean-Michel zniknął z oczu na kwadrans dla spokojnego wypicia kawy, i spotkania
    online ze swa narzeczona, która pozostawała wówczas jeszcze w dalekiej
    Warszawie. Zaciszna antresola sali informatycznej, wszystkie komputery
    do dyspozycji…połączenie z jed
    na z
    francuskich stron internetowych, opcja – dialog online… zaraz …jak nazywał
    się tez ten salon, w którym mieli się spotkać?


     

    scena II

    z b a w i e n i


    „Orfeo: How bright the Heavens! How clear the sun!
    But what can mean this extreme serenity of light? How sweet is this composure!
    What alluring concert doth the bird’s soft song, the riv’let’s buble, and
    the zephyr’s murmur, althogether form! Sure this is the abode of happy
    heroes! Here all but me content and ease enjoy! „

    „Ye fortunate souls, oh quitly bear with my impatience
    if ever ye were lovers, you surely must remember how impetuous is desire,
    how tormenting disappointment. Even in this pleasant abode of peace I can’t
    be happy till I find the dear object of my adoration.”


    [W.Gluck, “Orfeo ed Euridice”]



    “Orfeusz: Jak świetlane
    jest Niebo! jak jasne słońce! Lecz co oznacza ten wyjątkowy spokój światła?
    Jak słodka jest ta kompozycja! Jaki wspaniały koncert ptaków łagodna pieśń,……
    ……. i zefiru mruczenie, razem tworzą! Oczywiście jest to mieszkanie
    szczęśliwych bohaterów! Tutaj wszyscy prócz mnie szczęściem i spokojem
    się cieszą!”

    “Szczęśliwe dusze, och
    spokojnie znoście moją niecierpliwość. Jeśli kiedykolwiek byłyście kochankami,
    musicie pamiętać jak gwałtowne jest pożądanie, jak bolesne rozczarowanie.


    Nawet w tej przyjemnej
    przystani pokoju nie mogę być szczęśliwy dopóki nie odnajdę drogiego

    obiektu mojego uwielbienia.”


    [tł.J.C.]

     


    Czy pamiętasz
    Paryż? Jest tam ulica, sławna szeroka aleja nazywana les Champs Elysées,
    Pola Elizejskie, przestrzeń dusz błogosławionych. Skąd ta nazwa? Przyznam,
    ze nie wiem…Czasem bywa się ignorantka – uśmiechnęła się – Jean-Michel
    wiedziałby być może. On dużo wiedział, no i Francuz…noblesse oblige, lub
    raczej – nationalité oblige. – Młoda kobieta siedziała w ciemnym pokoju,
    który rozświetlało jedynie skupione światło małej lampki. Zwrócona ku dużemu
    lustru w ozdobnej drewnianej ramie, prowadziła pogawędkę ze swoim odbiciem.
    Okrągła buzia o miłych delikatnych łagodnych konturach wsparta była na
    dłoni, okalały ja kosmyki prostych krótkich nijakiego blond koloru włosów.
    Fryzurka “paziowata” najwyrazniej skrywać
    miała
    okrągłość nadmierna rysów, odkrywała czoło i delikatnie zarysowane jasne
    brwi. Oczy spoglądały ironicznie, zielono-szaro, złośliwie i melancholijnie.
    Wróciła myślą do rozmowy południowej online w jednym z “salonów” gdzie
    można było prowadzić prywatne
    dialogi
    wirtualne. Jean-Michel… Budapeszt… Wyrwało ja z zamyślenia “pykniecie”
    kasety, wyskoczył przycisk, zmieniła stronę. Jest w Budapeszcie znany teatr
    – tak mówił. Ona miała wielka ochotę pojawić się pewnego dnia na operze
    Glucka. Przejrzała internetowe
    wiadomości
    kulturalne…W Pradze i owszem grają “Orfeusza i Eurydykę”, lecz nie w Budapeszcie!
    Szkoda. Lubiła Budapeszt. Przywołała z pamięci obraz odwiedzanego już kilkakrotnie
    miasta i wysoka sylwetkę Jean-Michela wśród raczej niskich Węgrów…

    Trzask metaliczny zamykanych drzwi kamienicy.
    Kilkanaście kroków i był na obszernym placu, którego środek zajmował amorficznego
    kształtu drewniany budynek, przeznaczenia którego nigdy nie starał się
    dociekać. Służył za schronienie wszelkiej maści bezdomnym, wagarują
    cej
    młodzieży i oczekującym na tramwaj czy autobus. Kilka sklepików przytulonych
    do siebie i do dziwacznej budowli. Grupa zmarzniętych postaci. Zimowy pejzaż
    bez śniegu. Wysoki dobrze zbudowany mężczyzna stal chwile w oczekiwaniu
    na tramwaj, zniecierpliwio
    ny ruszył
    wkrótce szybkim krokiem ulicą Nieznaną, która wkrótce zaprowadziła
    go w pobliże jednego z mostów na Dunaju. Miał czas. Lekkim krokiem wszedł
    na most, zawahał się na chwile po jego drugiej stronie, ruszył w końcu
    wzdłuż nabrzeża ku szerokiej ulicy …… Zatrzymał się znów na przystanku.
    Jego ruda rzedziejąca już czupryna króciutko przystrzyżona wyrastała ponad
    głowy kilkunastu otaczających go osób. Jego autobus. Wsiadł. Spóźni się.
    Chciał sprawdzić rano swoja skrzynkę poczty elektronicznej…Nie, może z
    robi
    to w przerwie na lunch…Spojrzał za okno. Wyjrzało słońce. Mimo niskiej
    temperatury klimat tutejszy był zupełnie miły. Zima oszczędzała przycupnięte
    w dolinie i chronione od zimnych podmuchów miasto. W Paryżu zapewne mróz.
    Champs Elysées przyprószone ś
    niegiem.
    – Snobistyczna dzielnica – żachnął się – i skądże ta dziwaczna nazwa? Pola
    Elizejskie czyli kraina dusz błogosławionych…cieplej byłoby duszyczkom
    pod błogosławionym węgierskim słońcem na
    Nieznanej
    utca i gole stopy nie marzłyby w śniegu – zakpił w myśli.


     

    scena III

     

    o d n a l e z i e n i


    „Eurydice: Is it thou? Am i awake or deceived by a
    flattering dream?


    Orfeo: Beloved spouse, I am thy Orpheus who still
    enjoys this life, I e’en come down in the Elysian abodes in search of thee
    cre’tis long shalt thou enjoy the world again under our sphere and our
    Phaebus.


    Eurydice: Are thou indeed alive? And am I also living
    still? How can this be? To what amazing art, to what mysterious means,
    are we indebted for this blessing?


    Orfeo: Thou soon shall hear it all from me: but question
    now no more. Away along with me: and drive away from thy joul vain fear;
    thou no longer are a phantom , nor am I a shade.


    Eurydice: What do I hear! And is this really true?
    Ye proptious powers! What sweet sensations do I feel! Then folded in my
    idol’s arms , where Hymen bound me with Love’s sweetest ties, I yet shall
    live again?


    Orfeo: Yes, my only hope, but let us haste our steps
    from these abodes.”


    [W.Gluck, “Orfeo ed Euridice”]



    “Eurydyka: Czy to ty?
    Czy ja widzę na jawie czy mami mnie kuszący sen?


    Orfeusz: Ukochana żono,
    to ja jestem, Orfeo, który wciąż cieszy się życiem , zszedłem nawet na
    Elizejskie pola szukając ciebie (…), abyś znów mogła cieszyć się światem
    pod naszym niebem
    i (…)


    Eurydyka: A więc ty rzeczywiście
    żyjesz? I ja także wciąż żyję? Jak to jest możliwe? Jakiej przedziwnej
    sztuce, jakim tajemniczym siłom zawdzięczamy to błogosławieństwo?


    Orfeusz: Wkrótce to już
    ode mnie usłyszysz: ale już dość pytań. Chodź ze mną i uciekajmy z dala
    od tego (…) bezsensownego strachu; już nie jesteś duchem, ani ja cieniem.


    Eurydyka: Co ja słyszę!
    Czy jest to prawda? Tak, (…) moce. Jakiego słodkiego uczucia doznaję.
    Więc zatopiona w mojego ukochanego ramionach, gdzie Hymen spętał mnie Amora
    najsłodszymi więzami. Będę znów żyć?


    Orfeusz: Tak, jedyna
    moja nadziejo, ale pozwól skierować nasze kroki z dala od tych miejsc”


    [tł.J.C]

     


    Wolno toczyły się nurty Lety. Orfeo z
    ulga opuścił kręgi wirujące zbawionych. Rozwarły się dłonie, popchnięto
    go delikatnie w kierunku rzeki widocznej ze wzgórza. Spojrzał. Kobieca
    otulona w biel postać schylała się nad brzegiem. Rzuciła krótkie spojrzenie
    ku zbliżającemu się do niej mężczyźnie. Uśmiechnęła odruchowo i b
    ojaźliwie.
    Jej oczy pytały – kim jesteś…Kim jesteś, bo nie możesz być moim Orfeo,
    którego utraciłam, utraciwszy życie.

    – Podaj mi dłoń Eurydyko! Dotknij… To ja
    …

    – To ty, Jean-Michel? Dziesięć minut spóźnienia!
    – zażartowała młoda kobieta siedząca przed ekranem komputera w niewielkim
    źle wyposażonym i ponurym dość biurze, które mieściło się w jednym ze starych
    budynków Uniwersytetu Warszawskiego przy Krakowskim Przedmieściu.

    – Oj, trudno było cię znaleźć. Zapomniałem
    nazwy stworzonego przez ciebie salonu wirtualnego – tłumaczył się mężczyzna
    wystukując wyświetlające się stopniowo i powoli litery w oknie dialogowym
    francuskiej skrzynki internetowej.

    – Aha, czyli dopiero moja wiadomość doprowadziła
    cię na ślad…Jean-Mi, przecież nie zmieniałam tej nazwy od k
    ilku
    dni, “cherche jean-michel”- “szukam jean-michela” to proste!

    – Wpisałem dużymi literami …

    – I stworzyłeś zupełnie inny salon!

    – Nie było tam ciebie…

    – Normalne.

    – Ha! – zauważyła – mamy gościa.

    – Raczej intruza – skwitował. Oboje zauważyli
    obecność trzeciej osoby. Jej imię pojawiło się na liście obok ich imion.

    – Kim jesteś? – zainteresowała się. Jean-Michel
    jednak z niechęcią zaznaczył, ze chodzi o prywatną rozmowę. Nie życzył
    sobie żadnych wścibskich gości. Nieznany mężczyzna najwyraźniej nie dawał
    się łatwo zbyć. Rzucił trafna uwagę, która rozzłościła dwoje twórców salonu,
    jakoby salon publiczny był miejscem spotkań publicznych. Prawda. Ona wiedziała
    o tym doskonale, jakkolwiek nie śmiała wyznać, że po prostu nie potrafiła
    jeszcze stworzyć salon
    u prywatnego.
    Wśród surfujacych i ircujacych internautow była niewątpliwie debiutantka.
    Nieznajomy zaprawiając swa wypowiedz licznymi roześmianymi “buźkami” domyślając
    się przyczyny jej nagłego milczenia obiecał dać kilka rad niezbędnych debiutantom.
    Okazało się, ze jego pojawienie się w ich salonie było przypadkowe, lecz
    jednocześnie jakby sprowokowane. Przedstawił się – Jean-Michel. Dwoje rozmawiających
    dostrzegło groteskowość sytuacji. Miał całkowite prawo zajrzeć do salonu,
    w którym ktoś szukał osoby
    o jego imieniu!
    Może ktoś szukał jego właśnie… Kwadrans przerwy minął szybko. Jean-Michel
    z Nimes musiał opuścić salon i wrócić do pracy i dzieci, które skończywszy
    właśnie posiłek rozbiegły się po całym ośrodku robiąc nieznośny hałas.
    Ona została w towar
    zystwie nowo poznanego
    mężczyzny. Kontynuowali miłą rozmowę jeszcze przez ponad pół godziny tego
    dnia i w ciągu szeregu następnych dni, gdy tylko obojgu pozwalał na to
    czas. Kobieta czuła jakby ktoś nagle mocno chwycił jej dłoń i pewnie prowadził
    wśród zaułków Internetu, pośród świata wirtualnego, którego bywała jedynie
    gościem… Poszła za nim jednocześnie oddalając się od człowieka, którego
    zdawało jej się, kochała. Poszła za nim bo jego uścisk był silny a krok
    pewny również w sferze rzeczywistości realnej
    .
    Nie mogła się wahać.


     

    Początek akt II