Pomiędzy
Jest taki stary most w Londynie, nazywany Tower Bridge, którego początki sięgają szesnastego wieku. Wąski i przysadzisty, sprawia nieodparte wrażenie energicznego staruszka.
Tam, w okolice tego mostu, za wszelką cenę próbowaliśmy się dostać z przyjacielem pod koniec 2004r. Ogromna ilość aut, tłumów ciekawskich tubylców i turystów nie czyniła naszego przedsięwzięcia łatwym. Każdy pragnął choć spojrzeć, choć rzucić okiem, wypuścić choć sekundowe światło flesza aparatu fotograficznego w stronę szczególnego londyńskiego gościa, niecodziennego kloszarda przymostowego, zwierzęcia w klatce, które zamknięto na jego własną prośbę. Wszyscy chcieli ujrzeć pana Blaine’a. Doznać wrażenia podglądactwa, voyeurstwa. Zrozumieć. Pojąć fenomen zawieszenia, zamknięcia i niemożności. I odcięcia się od świata.
David Blaine tkwił zawieszony na wierzchołku dźwigu od wielu dni. Pomiędzy niebem i ziemią, pomiędzy wodą a stałym lądem. Pomiędzy rzeczywistościami, które do chwili zamknięcia były mu zapewne bliskie, naturalnie, tak jak bliska jest ziemia każdemu z nas, skoro tak trudno się od niej oderwać. Szklane zaś ściany odcinały Blaine’a od świata i przed światem chroniły – przed agresywnością wrogów i nadmiarem czułości fanów, którzy cierpliwie co dzień Davida odwiedzali lub po prostu koczowali na ziemi w cieniu jego klatki.
Ja zaś stawiałam sobie, naśladując bełkotliwe i plotkarskie gazety brytyjskie i światowe, pytanie – Dlaczego? Czemu służyła asceza i samoograniczenie, post ścisły, głodówka, to studium anemii, anoreksji, bezruchu i pustki pomiędzy żywiołami. Być może stan „pomiędzy”, stan zawieszenia wpływał na szczególnie bliskie obcowanie z wszystkimi żywiołami świata jednocześnie – wodą, lądem, powietrzem… Hmm, powiedzmy z trzema żywiołami jednocześnie. Jeśli mnie pamięć nie myli, zawieszony w szklanej klatce brodacz-dziwak nie miał okazji przeżyć, co więcej, nie przeżyłby silnej burzy z piorunami – dotknięcia wody i ognia jednocześnie, zbyt bezpośredniego, aby uchronić mogła go przed nim klatka ze szkła. Ich dotknięcie byłoby zbyt bliskie i nieodwracalne. Ich jedynie utrzymać nie możnaby w bezpiecznej odległości od skazańca. A może tu rozwiązanie? Może na to właśnie czekał on, który potrafił przekonać siebie i swoich wyznawców jak dalece kontrolować może swoje ciało, jego aktywność i zachowanie – on, ten jogin, ten mnich, ten magik i iluzjonista, ten pełen tupetu arogancki mędrzec o śniadej twarzy i kruczoczarnych włosach. On, który czerpał inspirację z różnych religii, on, którego fascynował Malcom X i islam, powinien był pojąć ideę główną tej wiary – poddanie, pokorę i pokój, które nie zgadzały się w pełni z ideą samowystarczalności i nadczłowieczeństwa za sprawą magii i sztuczek zgoła… diabelskich. Jednocześnie czy ten, który aspirując do roli współczesnego Jezusa poprzez rzucone w Jerozolimie wyzwanie – zburzenia i odbudowania świątyni – nie powinien był przeczuć nadchodzącego zagrożenia w marcu 2004? A jakże!
Jak śmiem jednak rzucać inwektywy na tego najspokojniejszego w świecie człowieka, ujawniającego początki anemii w klatce ciasnej niby trumna w dniach postu zimowego pod koniec 2003 roku? Jakże śmiem twierdzić, że niepokornym jest ten, kto dąży do całkowitej kontroli nad sobą, nad własnym ciałem, nad słabościami, nad… śmiercią? Nad śmiercią. Nad chwilą przejścia na drugi brzeg, który bliższy jest niż nam się zdaje. Ot, na wyciągnięcie ręki na życzenie, po nóż, żyletkę, sznurek, szklaną klatkę głodu, i inne akcesoria biegłego myśliwego, polującego na własną duszę. Na wyciągnięcie ręki, na prawo lewo przed za pod i ponad – jest szyba, brak wyjścia. A braknie mi wyjścia i wytłumaczenia do dziś – czy klatka pana B. była metaforą życia postrzeganego jako niewola – ograniczającego swobodę ruchu oraz swobodę w każdym innym sensie, życia ciasnego i dusznego, czy może raczej była jego klatka synonimem życia jako wolności, przestrzeni własnej, nienaruszalnej, mikroskopowej i kruchej, ograniczonej do klatki na lince, zawieszonej o jakie pięćdziesiąt metrów ponad ziemią, której przecięcie oznaczałoby… wolności utratę. A może kolejne wyzwolenie? Przez śmierć, przez zetknięcie z matką ziemią u brzegu Styksu.
A może klatka była jedynie synonimem klatek filmowych, których wiele zarejestrowała telewizja na całym świecie. Może był to po prostu doskonały sposób, aby zapewnić sobie godziwy dochód – w przypadku pana Blaine’a – pięć tysięcy funtów. Doprawdy. Aż dziw, że David nie zapragnął zawisnąć ponad rzeką. Ilość klatek rejestrowanych przez telewizyjne kamery zwiększyłaby się na pewno, czas antenowy jednakowoż, nie wspominając już od dochodzie, wzrastającym wprost proporcjonalnie do stopnia trudności, do dystansu od brzegu rzeki w kierunku głębi, do odległości od krawędzi życia, sensu, rozsądku…