Chcesz otrzymać prezent?

Up for a gift?

Zapisz się do newslettera!
Subscribe!

    * Sprawdź na co się zgadzasz (Privacy policy)





    Pakistan: piekło i raj



    Podróż do celu

     

    ……………………………………………………………………………………………………………………….

    Karachi

    Hotel

    Manora island

    Hinduski śpiewak w mariotcie

    French beach

    Mazar shah ghazi

    Plaza

    West Wharf

    Dhobi ghat

    Tooba masjid

    Jodia Bazaar

    Empress market

    Peshavar

    Stacja autobusow

    Hotel

    Gory

    Bahrain

    Wyprawa

    Cwiartowane mieso

    Zatrucie zoladka

    Nieogrzewany hotel

    Mingora hotel

    Stupa

    Islamabad

    Guest house

    Bazar

    Spotkanie pakistanek w museum

    Meczet al faisal

    Lahore

    Muzeum

    Stare miasto

    Fort

    Powrot pociagiem

    Wizyta u rodziny pakistańskiej

     



     

    W drodze do Pakistanu

     

    Dzień wyjazdu. Ósma rano.
    Pojawiają się komplikacje. Złamała się rączka od walizki i odkryłam to dopiero
    przed blokiem, gotowa do wyruszenia w kierunku przystanku autobusowego. Za
    późno na przepakowywanie walizek. Postanawiam dotrzeć na lotnisko taksówką, tam
    walizka zostanie odprawiona i załadowana do samolotu. Pozbędę się jej aż do
    końca podróży, aż do Karachi, mimo dwu przesiadek, w Moskwie i w Dubaju. Stres.
    Dzwonię po taksówkę. Najpóźniej o dziewiątej
    musi się pojawić pod moim blokiem. Chcę o dziesiątej być na lotnisku.
    Późno późno. A panna po drugiej stronie słuchawki wyznaje mi, ze taksówki nie
    ma. Że mogę dzwonić do innej korporacji. Że za dziesięć nie, ale o dziewiątej.
    Godzę się na dziewiątą i modlę, by taksówkarz się nie spóźnił. Denerwuję się.
    Siadam przy stole w kuchni i otwieram zeszyt. Pisanie wycisza, ale jednocześnie
    uświadami mi, że z mojego dziennika podróży nici. A może po prostu zapisywać
    bedę wszystko spontanicznie i niekontrolowanie, dziennik na pograniczu
    osobistego wyznania, wspomnień z podróży i porannego automatycznego pisania a
    la Julia Cameron. Potem się przerobi – pocieszyłam się. Tylko po co się
    przerobi? Aby wydać? Tak, jak zwykle pocieszam się, że wydanie jest tylko kwestią
    czasu, sprawą przyszłościową. Ktoś kiedyś odkryje mnie, mój talent,
    uniesmiertelni moje imię i moje teksty – jeszcze miewam chwile wiary.

    Myślę o nim. Nie mogę się
    skoncentrować. Spogladam ciągle na zegarek. Czas mija a taksówki niet. Będziemy
    musieli zatrzymać sie przy bankomacie, bo nie mam przy sobie ani grosza.



     

    Dubaj

     

    Tłum nawet o tej porannej porze.
    Jest wedle lokalnego czasu 6.30. A to oznacza że niedługo będę mogła pójść do
    mojej bramki, poprawnie nazywanej wyjściem, przejść korytarzem do autobusu i z
    autobusu do samolotu. Potem już tylko półtorej godziny lotu i znajdę się w
    Karachi. Zapewne powita mnie cała gromadka i on, jego pierwsza żona i ich
    dzieci. Naprawdę mam nadzieję, że tak nie będzie, że nie będę się musiała
    ukrywać w domu jego ojca, jak poprzednim razem.

    Chciałabym aby ten związek
    przetrwał. Mam wyrzuty sumienia, że przyjechałam tu z myślą zabawienia się,
    odprężenia, zwiedzania. Have fun – powiedziała mi przyjaciółka, a potem
    zastanów się i odejdź od niego. Mam wyrzuty sumienia, bo przyjechałam z myślą,
    że chcę jedynie usłyszeć po raz ostatni co mi powie, co ma mi do
    zaproponowania, jak wyobraża sobie moje zycie, bo jego jest już przecież w
    pełni ustabilizowane i pełne. Ja jestem tylko dodatkiem.

    Przed chwilą spotkałam młodą dziewczynę.
    Z Rawalpindi. Ona i mąż siedzieli wcześniej niedaleko mnie w poczekalni
    lotniskowej. Nie zwrócili na mnie uwagi. Potem ona zaczepiła mnie w meczecie na
    lotnisku, zupełnie nie zdając sobie sprawy z faktu, że wcześniej ją
    obserwowałam siedzącą na fotelu obok mnie. Wypytywała o męża, wiarę, konwersję.
    Miło. Zjeżyłam się jednak, gdy zaczęła wygłaszać kazanie o mojej postawie w
    czasie modlitwy. Powinnam trochę spokornieć. Może jej uwagi płynęły z serca a
    ja byłam zarozumiała. Ale i tak jestem pewna, że niezupełnie miała rację. Jej
    zdanie to tylko efekt pakistańskiej przynależności kulturowej. Arabki się w ten
    sposób nie modlą. Więc gdzie te aspiracje do uniwersalizmu?



     

    Przyjazd do Karachi

     

    Osiemnasty listopada. Jestem w
    hotelu Faran. Zamówiłam tylko jedno śniadanie co zapewne zostało zrozumiane
    odpowiednio przez osługę hotelu – Jestem sama. Choć oczywiście nie
    zamierzam nikogo wpuszczać do pokoju i udowadniać czy tak jest, czy przeciwnie
    – mój mąż śpi w najlepsze albo spędza miło czas w toalecie. Jest już 12.30. On
    wyszedł o siódmej. Ja usnęłam ponownie. Obudził mnie telefonem. Kilka słów.
    Lekka ironia – bo oczywiście jak nie mam co robić to mogę spać. A ja faktycznie
    zastanawiałam się jak dlugo będę siedzieć w pokoju z dużym łóżkiem ale bez
    okna. Było mi zimno. Pojawił się wkrótce kelner, albo service boy, ze
    śniadaniem na metalowej tacy zastawionej talerzem z omletem przykrytym metalową
    pokrywą która miała utrzymywać ciepło, z czajniczkiem herbaty zakrytym
    specjalnie szytym skórzanym pokrowcem, filiżanką oraz talerzem z tostami i
    dżemem. Omlet był tłusty zimny i niesmaczny, i zbyt ostry, zrobiony na sposób
    pakistański, porządnie wysmażony na obie strony z dodatkiem zielonych świeżych
    papryczek chilli w plasterkach. Tosty w porządku, choć tęskniłam już za polskim
    bochenkiem chleba tudzież chlebem żytnim. Za mało dżemu. Herbata nazywana
    separate chai, czyli herbata mocna parzona w czajniczku i oddzielnie podane
    mleko. Inną, typowo pakistańską wersją herbaty był mixed chai, czyli herbata
    parzona bezpośrednio w gotowanym mleku. Mam ochotę na kawę.

    Źle czułam się w pomieszczeniu
    bez okna. Chciałabym wyjrzeć na zewnątrz, nawet jeśli miałabym wyjrzeć tylko po
    to aby zrobić kilka zdjęć autobusów i rykszy. Chciałabym pójść do muzeum
    Karachi..

    Ciekawe dlaczego tak często
    przerywają emisję kablówki. Czy jest to rodzaj cenzury, czy też usterki w
    transmisji programu. Mogłyby wyschnąć mi moje przeklęte długie włosy. Ubrałabym
    się i wyszła na zewnątrz. Do muzeum. Coś zrobić, a nie cały dzień tkwić w
    pokoju. Mam pustkę w głowie i nie wiem co pisać. Przy telewizji nie potrafię
    się skupić. Ktoś puka.

    Nie wpuściłam sprzątaczy do
    pokoju. Podejrzewam, że teraz zrozumieli już wszyscy że jestem sama. Że
    mieszkam w hotelu sama. Że mój mąż, mężem bywa tylko wtedy gdy raczy się w hotelu
    pokazać i odwiedzić mnie.

    Ostatecznie co za różnica. To
    wszystko jest takie bezsensowne. Przyjechałam tu do niego, aby być z nim, nie
    aby być sama. Nie ma powodu do zazdrości. To na pewno praca biuro projekty i
    spotkania mi go zabierają, nie ona, nie dzieci. Przede mną jednak miesiąc
    wakacji w Pakistanie, a własnego mieszkania nie mam. I trudno mi uwierzyć aby
    je kupił czy wynajął. Być może niezupełnie wierzę w powodzenie naszych planów
    osiedlenia się w Karachi. W mojej głowie powtarzają się jak refren słowa jego –
    co będzie jeśli ktoś nas gdzieś razem zobaczy? Co jeśli ktoś mnie rozpozna? So
    what?

    Historia opowiedziana o jego ojcu
    i matce i tej trzeciej o której wszyscy podobno wiedzą że jest jego drugą żoną
    albo kochanką, zupełnie mnie nie wzrusza ani nie przekonuje. Jego matka jest
    rzekomo zazdrosna, nie akceptuje albo nie zaakceptowałaby drugiej żony. Jaką
    jest więc jego matka muzułmanką? To oznacza tylko to, że on nigdy nie powie o
    mnie swoim rodzicom, bo obawia się, że takiej sytuacji nie zaakceptują. Ojciec
    – być może. Matka – nie. Co z dalszą rodziną? Pojawią się problemy. To jest
    powód, aby odejść. Ale to trudne. Sama nie wiem już co jest trudniejsze. Żyć ze
    świadomością że jego rodzina mnie nie akceptuje, żyć najczęściej samotnie będąc
    jego żoną, zgodzić się na niesprawiedliwość, czy odejść, przeżyć jakoś
    rozstanie. Przeboleć, wyrzucić z pamięci. Znaleźć kogoś innego (ha ha! To nie
    jest proste). Dzieci jeszcze nie ma więc bedzie łatwiej. Oczywiście będę już
    rozwódką…



     

     

    W hotelu

     

    Oglądam znów Pakistan z
    perspektywy czterech ścian, w których jestem zamknięta w hotelu. Nie zamknięta.
    Po prostu boję się wyjść. A może nie mam na to sama ochoty. O siódmej znów
    wyszedł. Znów spałam zbyt długo. Kolejne trzy godziny po obudzeniu się
    wypełniłam śniadaniem i dziwaczną procedurą okrywania się szczelnie chustą i
    odbierania posiłku przez szparę w drzwiach, tak aby jak najmniejszy mieć
    kontakt ze służbą hotelową, męską. Trzy godziny wypełnione półsenną nudą. Potem
    zamówiłam kawe, której nie podano mi w zestawie śniadaniowym, bo jak
    stwierdziła pani uprzejmie po drugiej stronie kabla, continental breakfast
    takiej opcji nie przewidywało. Bzdura, jak zauważyłam później. Kawa nescafe.
    Zbyt gorzka. Pływające po powierzchni napoju drobinki zsiadłej w mleku śmietanki.
    Paskuda. Dochodzące zza ściany głosy męskie i kobiecie. Sąsiedni pokój
    zajmowała jakaś pakistańska rodzina. Nigdy jednak nikogo nie widziałam.
    Zupełnie jakby goście hotelowi byli duchami, głosami jedynie. Recepcja
    przeciwnie , zawsze pełna była gości i i licznych bagaży. Nigdy nie udało mi
    się natknąć na kobiety w chustach, ani te z zakrytymi twarzami. Czyżbym była
    jedyną?

    Być może ta Pakistanka zza ściany
    nie zakrywała twarzy ani włosów, i pozwalała chłopcom hotelowym aby weszli do
    pokoju i postawili porządnie tace na
    niskim stoliku. Ja zachowywałam się jak zaszczute zwierzę, które boi się
    kontaktu z obcymi. Rzeczywiście, sama, trochę się bałam. Ale rdzenna Pakistanka
    była u siebie w domu. Jej cera nie różniła się wiele od cery jej współziomków.
    U boku męża i dziecka czula się bezpieczna i ufna. Oni potwierdzali jej status
    pełnoprawnej żony i obywatelki tego kraju. Nie musiała udowadniać swoich więzów
    małżeńskich, nie musiała się legitymować paszportem i aktem ślubu. Pakistanka.
    Mówiła w ogólnie rozumianym języku. Miała dziecko o „ich” rysach.

    A moje cztery ściany śpiewały
    tylko tęsknotą. Nie tyle za mężem, który wyszedł ile za światem i za światłem.
    Pokój bez okna to więzienie. Tak się tu czuję.



     

    Wyprawa na Wyspę Manora

     

    Dziś zobaczę go dopiero po południu.
    Cały dzień dla mnie. Cały dzień, który mogłabym wykorzystać na pisanie. A
    tymczasem nie napisałam ani słowa o Pakistanie. Ani słowa o wczorajszej
    wyprawie do miasta. O bazarze wokół dziwacznego grodzonego trawnika, który
    przypominał handel starzyzną, a w rzeczywistości był ośrodkiem znanym sprzedaży
    nowych mebli. O wyprawie na wyspę Manora nabitą ludźmi łódką… Już piszę. To
    ciekawe.

    To było niepowtarzalne
    doświadczenie. Odziana po raz pierwszy szczelnie w czerń z wyjątkiem dłoni i
    oczu, czułam się dość bezpiecznie, choc ciała ściśnięte były jedno obok
    drugiego. Ale nikt, żaden mężczyzna nie ważył się usiąść obok kobiety. Nikt nie
    usiadł obok mnie. Nie dość pojawiło się kobiet i dzieci, które zapełnilyby całą
    wolną obok mnie ławkę. Na wprost mój mąż. Za mną nikt choć ławki zajmowano po
    obu stronach tak że pasażerowie stykali się plecami. Żaden mężczyzna nie ważył
    się jednak dotknąć kobiety choćby plecami. Tym bardziej w obecności jej męża.
    Długa ławka obok mnie pozostała więc pusta.. Tuż za nią panowie odbywali podróż
    stojąc.

    Wrażenia w łódce, potem tłum,
    potem zabrudzony piasek plaży na wyspie. Wciąż trzymałam przyciskając do ciała
    mój mały aparat fotograficzny w którym ukryłam jakieś pieniądze i jego dowód
    osobisty. Dlaczego nie swój? Bo nie miałoby to sensu – usłyszałam w odpowiedzi,
    bo tu nikt nie zrozumiałby czym jest taka karta, a jeśli zrozumiałby,
    zapragnąłby ją ukraść, wykorzystać. Pakistańskie ID było zaś kluczem, który
    otwierał tu wiele drzwi. Gdybym się zgubiła. Na przykład. Na samą myśl ogarnął
    mnie strach. To była pierwsza wyprawa. Pierwsza nasza wyprawa. Nie chciałam
    tkwić w hotelu i być uzależniona od niego w przypadku każdego wyjścia. Chciałam
    zwiedzać Pakistan. Czy aż tak było to trudne i niebezpieczne?

    Spacer po plaży na wielbłądzie. Nie
    wiedziałam, że taka przejażdżka jest aż tak niewygodna. Siedzisko wielbłąda
    było mokre. Zapewne siedział tu ktoś kto wcześniej zdażył odbyć kąpiel w falach
    morza. Sama konstrukcja siedziskowa była nienazbyt stabilna. Przechylała się
    nieustannie w lewo, uciskając moje lewe udo i czyniąc te kilkadziesiąt metrów
    spaceru brzegiem plaży męczącymi. A jednak nie chciałam zrezygnować. W oddali
    widać już było opuszczoną i zrujnowaną świątynię hinduską, do której chcieliśmy
    dotrzeć na wielbłądach. Ich właściciel nie zwracał na nas większej uwagi. Szedł
    ze sznurkami, wędzidłami w dloni, nie odwracając się za siebie. Wielbłądy
    kolebiacym krokiem poruszały się za nim. Ich chude długie nogi były
    niestrudzone. Nieskończenie wiele wycieczek odbyły zapewne tego świątecznego
    dnia. Plaża pełna była ludzi, tubylców, w tradycyjnych shelvar kamiz i w
    europejskich strojach, w dżinsach i tshirtach. Mowa jedynie o mężczyznach,
    kobiety rzadko przywdziewały europejski strój. Jedynie nieliczne bogatsze
    nastolatki w świetnych samochodach w bogatych dzielnicach takich jak defence,
    pojawiały się w dżinsach i koszulach, tshirtach tunikach.

    Wielbłąd pochylił się i zgiął
    dwie przednie nogi jednocześnie. Poleciałam do przodu, trzymało mnie jednak
    siodło i kontrukcja siedziska z baldachimem i jego czterema podparciami. Dwie
    tylne nogi i wielbłąd siedział już na brudnym i mokrym piasku. Można było
    zejść. Podekscytowana pobiegłam pierwsza do małej świątynki i próbowałam
    znaleźć dogodne wejście na niewielkie wzgórze na którym była usytuowana. Zmierzchało
    się. Kliknęłam kilka zdjęć ale zapewne nie wyjdą one zbyt dobrze. Wszystko krył
    już mrok i wewnątrz budynku panowała całkowita niemal ciemność. Gościł zapach
    wilgoci i ludzkich stóp. A może ten ostatni pochodził z miejsca obok, które
    zajmowało dwóch pakistańskich wyrostków zajmujących się odpłatnym pilnowaniem
    butów. Taka sobie szatnia w plenerze jakich wiele w Pakistanie. Obecne przed
    każdym meczetem, mazarem i mauzoleum.

    W falach oceanu grupa
    nastolatków. Jedynie chłopcy. Półnadzy. Jedyna kobieta z mężem pluskała się
    nieco dalej w pełnym ubraniu, abai i chustce zsuniętej w tył głowy, tak że
    widać było włosy.

    Gdy zmierzch zapadł szczelnie, a
    woda przybrała odcień głębokiej czeluści, tak że widoczne były już tylko
    krawędzie jasne fal, opuściliśmy plażę, kierując się z powrotem ku portowi i
    promom. Zamierzaliśmy znów złapać jeden z kursujących nieustannie suzuki, czyli
    maleńkich samochodzików, przewoźników ludzi. Żaden się jednak nie zatrzymał i
    ominęła nas ekscytująca jazda żółtą maleńką ciężarówką, gdzie w części tylnej
    siadało na dwu ławkach naprzeciw siebie około dziesięciu osób. Wciąż
    obowiązywała zasada selekcji płciowej. Kobiety siadały obok kobiet i dzieci,
    towarzystwa dotrzymać mogli im jeszcze jedynie mężowie bracia lub ojcowie.
    Każdy kto nie był mahram, czyli krewnym w bliskiej linii, był obcym którego
    bliskości należało unikać, aby uniknąć społecznej dezaprobaty a może nawet
    dalszych karnych konsekwencji.

    Wracaliśmy więc na piechotę do
    portu. Trzymałam w jednej dłoni aparat, drugą podając mężowi. Nigdy tego nie
    robilismy publicznie, choć widywałam czasami małżeństwa które trzymały się za
    ręce. Teraz jednak ze względu na bezpieczeństwo podalismy sobie ręce. Czułam
    ciepło jego dłoni. Czułam się bezpieczna w ciemności, mijajac ciemne postaci hindusów
    i hindusek, postaci zwierząt, samochodów i straganiarzy którzy przy nikłym
    świetle żarówek próbowali nadal sprzedawać swoje dobra.

    I znów port. I znów tłum i
    obserwujące mnie nawet w ciemności i w światłach małych promów ciekawskie oczy.
    Oczywiście nie ukrywałam oczu i dłoni. Jedne były jasno szare drugie białe.
    Wyróżniałam się.



     

    Oczekiwanie

     

    Jest mi gorąco. Ubrana jestem aż
    po uszy. W chustce na głowie. W pomieszczeniu z klimatyzacją na maxa co jednak
    niewiele zmienia. Każdego ranka jest tu zbyt duszno i gorąco. Klimatyzacja nie
    działa w nocy bo jest mi za zimno. Nie działa gdy wychodzę bo istnieje sprytne
    urządzenie oszczędzające prąd – w chwili opuszczania pomieszczenia po zabraniu
    klucza ze specjalnej kieszonki dostawa prądu zostaje odcięta. Wszystko wyłącza
    się automatycznie po kilku sekundach. Tak, tak, dowiedziałam się po jakimś
    czasie, że wystarczy ten „dzyndzelek” w środku kieszonki czymś innym przycisnąć
    i klimatyzacja działać będzie nawet po
    moim wyjściu. Do momentu pojawienia się sprzątających, którzy usuwają
    moją przemyślną konstrukcję.

    Nie będę tu pisać o wkładkach
    higienicznych, ale czemu nie o mojej frustracji ze względu na brak okresu?
    Właśnie. Brak. Ja wiem, zmiana klimatu, zmiana strefy czasowej, moje złe
    samopoczucie.. Ponadto od dawna jestem hormonalnym zerem, czy można się więc
    dziwić że okres się spóźnia? A może to ciąża. Zabawne. Powiedziałaś hormonalne
    zero. Tak, więc teoria zaciążenia jest bzdrurą.

    Znów ciemność. Po raz kolejny
    odcięli prąd. Na kilka minut bo za chwilę włącza się prądnica. Nieprzyjemne
    uczucie w pokoju bez okna.

    Powinnam zacząć pisać. To by mi
    świetnie poprawiło humor. Tylko o czym miałabym teraz pisać? Napisać tę
    planowaną sztukę na podstawie naszych historii rodzinnych? Nigdy nie dotknęłam
    dramatu. Nie chcę napisać czegoś co będzie beznadziejne, a ja nie będę nawet w
    stanie tego ocenić obiektywnie. Więc opowieść o Dubaju? O Rhadzie? Te
    rozmyślania mają tylko jeden skutek – usypiają mnie. Robię się śpiąca i jest
    duże prawdopodobieństwo, że usnę. Brak odpowiedzi na mój sms. Trudno. Rozbieram
    się z tych betów. On jak zwykle przecenił jej umiejętności szybkich przygotowań
    do wyjścia albo sam jeszcze siedzi w biurze podczas gdy ja od godziny na nich
    czekam. Bez sensu. W ogóle nigdzie nie idę. Idę spać.

    Telefon.



     

    Mariott

     

    Dzień kolejny. Nie wiem jaki.
    Wczoraj cały ranek spędziłam w łóżku. Nie jestem pewna czy było to wczoraj czy
    może przedwczoraj. Dni łączą się ze sobą. Zlewają w jedno. Zacznijmy od końca..
    Od kolacji w hotelu Mariott. On, ja i maleńki chłopczyk, który uwielbia swojego
    tatę. Piłam kawę i jadłam zbyt słodkie ciastko. On jadł steak sandwicz a
    chłopiec podjadał mu frytki. Byliśmy szczęśliwi. W dobrych humorach. – A ty
    zawsze taka niezadowolona. Trudno ci sprawić przyjemność – powiedział. To
    prawda? Ja powiedziałam tylko, że boję się samotności. Tej przyszłej i tej
    obecnej długiej kilkumiesięcznej. I nie wiem czy za kilka lat nie będę żałować,
    że z nim pozostałam. Kocham go. Takim jakim jest. Przyzwyczaiłam się do
    wygodnego życia u jego boku, u boku bogatego mężczyzny, ale nie wiem jak długo
    starczy mi cierpliwości i wytrzymałości. To jest trudne życie.

    Chcę mieć dziecko. Chcę mieć choć
    jedno dziecko. A właściwie nie, chcę mieć kilkoro dzieci. Wszystko chcę mieć, i
    jego, jego miłość, zaspokojenie emocjonalne, seksualne, finansowe. Chcę mieć
    dom, ciekawą pracę, którą będę lubiła wykonywać. Chcę wydać swoje powieści i
    wiersze i być znana. Chcę aby doceniono to co piszę, aby mówiono o mnie – to ta
    muzułmańska pisarka i poetka, Polka. Będą mówić o mnie, dobrze czy źle,
    nieważne. Nie znoszę ciszy. Cisza jest przeklęta i przeklęty mój felerny debiut
    najgorszymi możliwymi wierszami, których nikt nie zauważył. Powinnam być
    bardziej pewna siebie. Dlaczego chcę z nim zostać? Bo mogę być sobą, muzułmanką
    a jednocześnie europejką. Mogę być Polką, nosić abayę i niqab a czasem ich nie
    nosić i być sexy. Jestem kameleonem. Zależnie od potrzeb. Staję się cyniczna.
    Pewnie krzywię się ale widzieć może to tylko mały chłopczyk, on i pakistański
    śpiewak, który sili się na oryginalność zawodząc fałszywie europejskie
    przeboje. W rzeczywistości jego głos pasował jedynie do miękkich piosenek
    hinduskich. Zauważając początkowy brak braw i entuzjazmu ostatecznie i tak
    został przy tym jedynie słusznym i oklaskiwanym przez gości restauracji
    repertuarze.

     



    French beach

     

     

    Mylą mi się dni. Czy ja to już
    mówiłam? Wiem, że wczoraj poszliśmy do łóżka. Po południu. On przyszedł późno,
    około piątej. Jadłam obiad przygotowany przez jego żonę. A więc to wczoraj
    miałam depresję i prawie nic nie jadłam. Leżałam w łóżku, nie wychodziłam z
    pokoju.

    Poprzedni dzień spędziliśmy
    niemal cały na plaży francuskiej, wcześniej zwiedzając zza szyby samochodu
    podmiejskie slumsy. Bieda, brzydota, brud. Zaniedbana dzieci żebrzą nie
    znajdując ciekawszego zajęcia. Żebranie jest nie tylko opłacalne, jest również
    niezłą zabawą. Dzieci zbijają się grupki albo włóczą się pojedyńczo. Trudno się
    od nich uwolnić. Nie nawiązywać kontaktu wzrokowego – to główna zasada. Słabsi
    psychicznie i emocjonalnie wymiękną, dadzą kilka rupii. Dziecko znika wtedy jak
    struś pędziwiatr i pojawia się za sekundę z przyjaciółmi. Pozostaje tylko dać
    pieniądze wszystkim albo szybko zasunąć szyby samochodu i odjechać brutalnie
    trąbiąc i wjeżdżając w tłumek licząc na refleks młodych żebraków.

    Długo szukaliśmy plaży
    francuskiej. Wzdłuż skalistego brzegu oceanu ciągnie się wiele prywatnych i
    półprywatnych plaż. Ta jednak, francuska, miała opinię plaży dla cudzoziemców –
    takiej, gdzie pokazać się można w bikini i nikt nie skrzywi się pogardliwie i nie
    ujawi również swoich niskich instynktów, i braku umiejętności trzymania żądzy
    na wodzy.

    Nie zamierzałam się jednak
    rozbierać. Na życzenie męża zsunęłam tylko chustkę przy wjeżdżaniu na plażę.
    Inaczej w ogóle by nas nie wpuszczono. On najwyraźniej nie został rozpoznany i
    zaliczony do elity miasta Karachi. Bo tylko ta miała tutaj prawo wstępu.
    Szeregowi Pakistańczycy nie mieli prawa pojawić się na ekskluzywnej french
    beach.

    Można polemizować czy była
    ekskluzywna. Czysty, żółty piasek w otoczeniu nadbrzeżnych kamieni,
    przezroczysta woda, której nie miałam okazji dotkąć głębiej i bardziej serio.
    Małą zatoczkę zarekwirowali elitarni Pakistańczycy. Kilka rodzin, kilka kobiet
    na kocach siedziało z dala od fal, kilku mężczyzn i kilkanaścioro dzieci
    pluskało się blisko brzegu. Nikt nie umiał pływać. Niektórzy pozorowali
    umiejętności. Królowały materace. Znudzona przeniosłam wzrok na skałki.
    Podeszliśmy bliżej i zajęliśmy wygodny kąt. Zdjęłam zasłonę i chustkę i
    poczułam się dziwnie. Nie – wolna, pozbawiona uciskającego materiału, ale
    zawstydzona. Nie lubiłam chodzić bez chustki, upał przeszkadzał zresztą a ja ze
    względu na chorobę skóry nie mogłam zbyt długo pozostawać na słońcu. Żałowałam,
    że nie ubieram się jak Pakistanki, w shalvar kamiz, przewiewny strój z dużym
    bawełnianym cieniutkim szalem, który mógł chronić zarówno przez czyimś wzrokiem
    jak i chronić od słońca. Moja czarna abaya przyciągała promienie. Słońce jednak
    zeszło już nisko. Pojawił się sprzedawca krabów. Spacerował brzegiem z
    plecionym koszem na ramieniu, szukając klientów. Zakupiliśmy cały połów. Po pół
    godzinie przyniósł je, różowe i apetyczne, gotowane i przyrządzone w ostrej
    masali. Nigdy nie jadłam równie dobrze przyrządzonych krabów.



    Mazar shah ghazi

    Spałam
    długo. Potem zjadłam śniadanie i wypuściłam się na długą wyprawę. Wcześniej
    obejrzałam jeszcze wywiad z Turnerem, popularnym bilionerem, który zajmuje się
    posiadłościami i inwestycjami. Jest fascynatem. Jest dobry w tym co robi, i
    podobno lubi to. To sekret jego powodzenia. Ukazała się także jego książka –
    Jak osiągnąć sukces, albo o zbliżonym tytule. Turner się rozkręca, rozpędza
    się. Wypuścił nową linię perfum, rozpoczął program telewizyjny, Apprentice
    rodzaj gry lub quizu, który ma rekordową oglądalność w Stanach. W wywiadzie
    daje kilka rad tym, którzy szukają recepty na bogactwo – Musisz robić to co
    lubisz. Inaczej nie dojdziesz do fortuny.

    No
    proszę! Żebym ja tylko wiedziała co lubię robić. Ok now, bla bla, CNN off.

    Zaczynając od początku : Wyszłam
    z hotelu o trzeciej i skierowałam się do apteki. Moje nowe buty poraniły mi
    stopy, ale byłam zdecydowana je nosić. W końcu zapłaciłam za nie 500 rupii. A
    plastry kosztowały – 4 rupie. Innym wariantem byłoby noszenie skarpet. To
    niegłupi pomysł, biorąc pod uwagę fakt, że skarpety na nogach nie wzmagały
    uczucia gorąca, wręcz przeciwnie, wchłaniały pot i chroniły stopę przez kurzem
    brudem i urazami. Trudno opisać jakość brudu, jaki należało dobrych kilkanaście
    minut zmywać każdego wieczora z nieosłoniętych stóp. Po kilku dniach
    niedokładnego mycia (nie wyobrażam sobie całkowitego niemycia się!) stopy
    przypominały stopy żebraków i ciężko pracujących Pakistańczyków na ulicach
    miasta. Były ciemne, stwardniałe, niedomyte, pokryte zrogowaciałym naskórkiem i
    postarzałe. To miasto postarza i brudzi.

    W okolicy przystanku
    autobusowego, koło przejścia nadziemnego ponad szeroką wielopasmową ulicą
    Faisal, machnęłam na rykszę. Brodaty jej właściciel musiał zasięgnąć języka,
    aby dokładnie wiedzieć gdzie mnie zawieść. Studenci znają angielski. Jeden z
    nich przestudiował mój przewodnik Lonely Planet i zrozumiał czym jest Shah
    Ghazi Mazaar. Udało się. Kierowca rykszy zrozumiał. Uśmiechał się dumny
    powtarzając „ziarat, ziarat”. Rzeczywiście, tak nazywano w Karachi to miejsce.
    Być może gdybym powiedziała całośc mniej po angielsku a bardziej w urdu
    Abdullah Shah Ghazi ka mazar – zostałabym zrozumiana już na początku. Starsi
    kierowcy rykszy byli zwykle słabiej zorientowani w terenie i nie potrafili
    zupełnie mówić po angielsku. Byli za to szalenie uprzejmi i uczciwi. Młodsi,
    udający świetną znajomość języka, to cwaniacy, którym nie należało ufać.
    Zastanawiałam się zawsze czy rzeczywiście dotrę z nimi na miejsce to którego
    szukałam, jeśli zaś tak się stanie, czy zapłacę wymienioną wcześniej kwotę czy
    może potrójkroć. Bo trzeba było miejsca szukać i pytać, bo się mój rykszasz
    (zapewne celowo) zgubił.

    Dotarłam na miejsce. Przede mną
    ziarat. W pełni dnia tłumy. Wieczorem miało ich być jeszcze więcej, ale nie
    zdecydowałabym się na taką wieczorną podróż sama. Miejsce kultu, jego początek
    wyznaczała brama. Za nią snuła się dość wąska aleja. Po jej obu stronach na
    stałe umieszczono stragany. Kupcy spoglądali z góry na klientów. Ich sklepiki
    umieszczone były bowiem na podniesieniu, na murowanych podwyższeniach, które
    tworzyły wszystkie razem dwa mury wzdłuż alei. Dzięki temu sprzedawcy mieli
    pełną kontrolę nad swoimi dobrami, które wcale nie były bezpieczne przed
    brudnymi dłońmi żebrzących dzieci, biednych kobiet, którym świeciły się oczy na
    widok błyskotek. Sprzedawano tu biżuterię kiepskiej jakości, rączki Fatimy i
    bransoletki półzamknięte z inskrypcjami Koranicznymi. Sprzedawano miseczki o
    różnych wielkościach z cytatami po arabsku, wygrawerowanymi na dnie.
    Zaopatrzyłam się, w przypływie instynktu stadnego turysty, w maleńka miseczkę i
    łyżeczkę do kompletu. I tak nie odszyfruję znaczenia tych cytatów. Są jednak z
    Koranu, muszę wierzyć że są to cytaty z Koranu, a nie bluźnierstwo, cytaty z
    błędami czy cokolwiek innego. To mi powinno wystarczyć.

    Najwięcej straganów oferowało świeże
    kwiaty dzikiej róży, odcięte u nasady łepka, i nanizane na długie sznury
    tudzież nici tak, że tworzyły rodzaj naszyjników. Pachniały pięknie. Skropione
    wodą z czymś niezidentyfikowanym, pachniały jeszcze intensywniej. Te same róże
    kupował mi mąż kilkakrotnie. Wówczas miały jednak postać bransoletek. Na
    cieniutkie druciki naciągnięte były czerwone róże naprzemian z białymi
    kwiatami, których nazwy nie znałam.
    Sznur takich kwiatów próbowała mi na siłę wcisnąć na głowę żebraczka,
    sprzedawczyni. Buntowałam się. Uciekłam w stronę bramy aby znów zawrócić i
    dotrzeć w okolice sprzedawców cukierków. Były białe, całe cukrowe. Mieszano je
    w paczce z karmelizowanymi daktylami w grubej otoczce z cukru. Całość szalenie
    twarda. Kupiłam jedno opakowanie z czystej ciekawości. Sprzedawano tam także
    szerokie długie płachty kolorowego materiału, na których haftowano napisy z
    Koranu. Krzykliwe czerwone zielone żółte i złote elementy designu zdawały mi
    się zbyt agresywnym elementem dekoracji. Nie odważyłabym się na zakup. Nie chciałam
    przysparzać sobie kłopotu ze spożytkowaniem płótna. Wiadomo, że inskrypcji
    koranicznych nie można wyrzucić. Trzeba by je spalić lub użyć jako
    dekoracji.

    Zastanawiałam się nawet nad
    bezpieczeństwem moich butów, które musiałam zostawić pod opieką chłopców i
    mężczyzn, którzy po obu stronach schodów tworzyli zaimprowizowane szatnie w
    plenerze. Rozdawane jednak numerki i opłata pozwoliły mi zaryzykować. Oddałam
    buty. Weszłam za tłumem pielgrzymów schodami w górę. Do małej świątyni. Tam
    tłum poruszał się, falował nieustannie. Tłum w dół tłum w górę. Wszyscy
    stłoczyli się aby dotknąć, położyć kwiaty i płachty materiału przed chwilą
    zakupione, na grób. Był to zapewne grób Shaha Ghazi. Zamiast w spokoju modlić
    się o pokój jego duszy, pielgrzymi oddają mu tu hołd godny Boga. Czczą go.
    Zdaje mi się to gorsze od naszej praktyki ozdabiania gróbów kwiatami i
    świeczkami. Wygląda zupełnie jak pielgrzymka do jednego z katolickich
    sanktuariów. Choćby do Częstochowy. Pod ścianami zasiedli pielgrzymi. Garstka
    tych którym udało się wywalczyć miejsce. Inni poruszali się nieustannie
    wchodząc i wychodząc. Bałam się że ktoś nie zauważy, rozpozna intruza,
    białą kobietę. Wydać mogły mnie moje białe dłonie i stopy oraz jasne oczy.
    Zdjęłam okulary, chustka chroniła czoło i dolną połowę twarz, resztę zakrywała
    szczelnie długa abaja. Byłam jedna z nielicznych stosujących ortodoksyjne
    zasady ubioru kobiet na ulicy. Większość Pakistanek nie nosiła poprawnie
    zapiętych chust, wiele ograniczało się do zarzucenia jej jedynie na głowę. Ile
    kobiet tyle sposobów jej noszenia. Te, które nosiły abaje nie zawsze dbały o
    założenie hijabu. Większość nie zakrywała twarzy choć były nieliczne wyjątki.

    Podążałam szlakiem pielgrzymów.
    Różnokolorowy tłum kobiet mężczyzn i dzieci cisnął się w kierunku wąskiego
    przejścia do drugiej Sali. Tam stały jeszcze trzy inne groby. Czyje? Byłam
    sama. Bałam się pytać aby nie ujawnić, że jestem obcokrajowcem. Mój strach był
    irracjonalny. Poza zainteresowaniem tubylców, poza męczącym spojrzeniem
    natrętnych oczu co mogło mi się stać, co mogło się wydarzyć?

    Zwracała uwagę moja powolność.
    Oglądałam wszystko bardzo dokładnie bez ekscytacji, bez bicia pokłonów i
    składania rąk do modlitwy, bez sypania kwiatów i dotykania domniemanego grobu.
    To nie był meczetn – myślałam. Dla mnie nie było to miejsce święte. Przyszłam z
    ciekawości. Jak gość. Jak turysta. Opuściłam szybko i drugą salę wychodzącą na
    obszerny balkon gdzie wielu odpoczywało na posadzce zniszczonej, wyszczerbionej
    i brudnej, pełnej unoszących się nad nią nieustannie much. Te były wszędzie.
    Atakowały napoje jedzenie i ludzi. Żebracy żebrali, kobiety opiekowały się albo
    udawały że opiekują się liczną dzieciarnią. Mężczyźni zajęci byli samymi sobą.
    Zastanawiałam się kiedy będę mogła zrobić zdjęcia i gdzie, tak aby nie
    atakowały mnie oczy ciekawskich. Żałowałam że nie mam więcej odwagi, więcej
    tupetu. Ostatnio nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Czasem ironiczny uśmiech,
    czasem obojętność, zwykle jednak wlepione we mnie puste bez wyrazu oczy albo
    dziecięca ciekawość. Zrobiłam kilka
    zdjęć z drugiej strony ulicy. Wizerunek wzgórza. Nie mam jednak zdjęcia
    pielgrzymów, tłumu, schodów. Bałam się. Przecież kobiet się nie fotografuje
    – mógł ktoś krzyknąć. Przeszłam na dół obok straganów, odebrałam buty
    płacąc pięć rupii i wyszłam na podwórze za wzniesieniem. To było miejsce
    posiłku i odpoczynku. Nie tylko tam. Również na górze, na prawo przy wyjściu w
    narożniku we wnęce modlili się w ciszy mężczyźni. Miejsca modlitwy dla kobiet
    jak zwykle nie było. Prawdopodobnie cieszyły się one, że wpuszczono je do
    sanktuarium sufiego. Choć tam.

    Wracam spojrzeniem na stopy
    wzgórza. Po obu stronach wąskiej alei okalającej je rozkładali po kolei swoje
    dobra straganiarze. Na cienkich płachtach materiału, wprost na ziemi.
    Straganiarska biżuteria miała zawsze wielu adoratorów. Były również stoiska
    które powinnam nazwać raczej siedziskami, których właściciele o farbowanych na
    rudo brodach oferowali usługi związane z nieznanymi mi inskrypcjami na
    kamieniach i biżuterią nazywaną Dłońmi Fatimy. Dalej aleją aż do placu który
    zapełniał się szczelnie pod wieczór. Tu rozbijali się sprzedawcy jedzenia i
    napojów. Sok z trzciny cukrowej cieszył się jak zawsze popularnością. Były i
    cukierki i słodkie placki roznoszone na poruszających się miarowo w rytm kroków
    krążących w tłumie sprzedawców tacach. Za nimi sunęły brzęczącym korowodem
    muchy. Zawsze obecne. Nie zrobiłam ani jednego zdjęcia. Wstydziłam się ubogich,
    którzy pod moim wzrokiem i obiektywem czuli się jak zwierzęta w zoo. Pojawiła
    się również krótka myśl, że może właściwie jest im wszystko jedno. Na zewnątrz
    muru okalającego dziedziniec dwie ładne wille, oddzielone od ulicy wysokim
    parkanem. Po drugiej stronie tej samej ulicy wejście do pomieszczeń ubogich.
    Wiszące płachty zasłaniały wnętrze. Przypuszczałam jednak, że były to rodziny
    uboższe od tych które spotkaliśmy na plaży francuskiej. Tamte kobiety nosiły
    bizuterie, ich mieszkanie z dużym wybetonowanym prostokątnym dziedzińcem
    pośrodku było czyste i pełne prostoty. Meble solidne choć zniszczone, pięknie
    rzeźbione krzesła i fotele bujane, szerokie łóżka wmurowane w podłogę i ścianę
    – główne miejsce odpoczynku w izbie.



    NADRA

    Jest dziś piątek. Wstałam rano. Niemal zaraz po jego wyjściu, aby dotrzeć na
    czas do biura NADRA, czyli do urzędu do spraw imigracji. Wpuszczono mnie, choć
    urząd pracował od dziesiątej. Co za szczęście, że nie zdecydowałam się pojawić
    przed jego bramą o dziewiątej rano. Pakistan to państwo, w którym nie ma miejsc
    odpoczynku dla tych, którzy nie chcą brudzić się w pyle ulicy siedząc na
    krawężnikach i murkach. Ławek brak. Nieliczne parki zaludnione są przez
    mężczyzn, którzy z niechęcią spoglądają na zakłócające ich męską gromadną
    prywatność kobiety. Te ostatnie nie mają również wstępu do meczetów
    pakistańskich. Meczet powszechnie uważany za miejsce odpoczynku tutaj jest
    fikcją. Nie załatwiłam w NADRA nic. Nie udało się odnaleźć wpisu, notatki,
    śladu choćby, że moje podanie o POC czyli Pakistańską Kartę Pochodzenia dotarło
    z Polski do urzędu pakistańskiego.
    Łapacz ptaków spogląda na mnie podejrzliwie zza szyby KFC. Brudny brodaty
    usiadł na chwilę na schodach obok amerykańskiego Fast foodu. Fast foody to
    jedyne miejsce odpoczynku. Zastanawiam się czy Pakistańczycy zdają sobie
    sprawę, w jakim kraju żyją.
    Nie mam ochoty na te lody mango. Mam ochotę stąd wyjść i wypuścić szpaka na
    wolność. Zrobiło to przed chwilą dwoje młodych Pakistańczyków. Facet w zielonym
    brudnym shalvar kamiz wciąż jednak siedzi na schodach KFC i czeka na frajerów,
    którzy zapłacą sto rupii za zwierzęcą pseudo-wolność.
    Opowiem teraz moją dzisiejszą porażkę piątkową. Czy mówiłam już, że Pakistan to
    nie jest kraj dla kobiet? Dlaczego zdecydowałam się tu przyjechać? Dla niego.
    Ale o porażce. Tak. Dotarłam rykszą do dzielnicy Defence. Przeszłam przez
    uporządkowany i czysty ośrodek wojskowy. Koszary. Meczet zwany Tooba znajdował
    się w jego centrum. Nie wpuszczono mnie jednak. Kobiety mogą wejść dopiero po
    godzinie piętnastej- usłyszałam. Trudno. Nie zmienię więc zdania. Pakistan to
    kraj dla mężczyzn. Jest brudny i mało zachęcający. Ludzie pomocni. Wobec kobiet
    zdystansowani.

    Dziwny dzień. Dziś poczułam się w tym kraju i w tym mieście odrobinę lepiej.
    Oczywiście jak zwykle nie posprzątano w moim pokoju, bo wyszłam o
    nieodpowiedniej porze, oraz nie dostarczono mi zamówionego ręcznika. Jak
    zwykle. Spałam zbyt długo. W planie miałam poranną wyprawę po raz kolejny do
    biura NADRA. Nie miałam jednak ochoty zjawić się tam zbyt wcześnie a potem
    włóczyć się po mieście, które zaludniało się sprzedawcami i ożywało w
    dzielnicach handlowych dopiero około jedenastej.

    Przy bramie urzędu skonfiskowano mój aparat fotograficzny,
    czego nie zrobiono nigdy wcześniej. Byłam tam już trzeci raz. Miałam
    wątpliwości, co do uczciwości ochroniarza przy bramie. Niesprawiedliwie.
    Oficjalista, tym razem właściwy, dotychczas przecież udawało mi uzyskać
    audiencję u jego zastępcy, który nie znał ani słowa po angielsku. Po długich
    poszukiwaniach w bałaganie biurokracyjnym tu i tam, przed i za drzwiami
    maleńkiego pokoju, w którym przyjmowano petentów, okazało się że moja aplikacja
    o Pakistani Origin Card zaginęła albo nigdy tu nie dotarła z Polski, albo nie
    została wysłana albo nie była poprawna albo albo albo miliony albo. Wszystko
    było możliwa. Ja nie byłam osobą wiarygodną. Primo – nie miałam numeru sprawy
    ani potwierdzenia. Secundo,  wyszło na jaw, że mój mąż posiada żonę o
    imieniu innym od mojego. Czy ona to ja? Czy ja to ona? Oficjaliście, który
    poruszony spóźnionym odkrycie wybiegł za mną za bramę urzędu, nie umiałam
    powiedzieć nic poza – proszę
    zadzwonić do męża. nie umiałam zdobyć się na nic więcej poza nic nie znaczącym
    nieśmiałym uśmiechem. Mnie drugiej żonie pewnego Pakistańczyka było wstyd.



    Empress market

    Drugie podejście. Nie było za wcześnie. Bazar pełen sprzedawców, kupujących i
    towarów. Robiłam dziesiątki zdjęć. Z trzydziestosześcioklatkowego filmu
    pozostało mi tylko kilka pstryknięć. Ludzie stragany owoce warzywa przyprawy
    żywe zwierzęta, zabijane zwierzęta, martwe zwierzęta, oprawcy mięsa, sprzedawcy
    sprzętów domowych, sprzedawcy sprzedawcy sprzedawcy kupujący kupujący kupujący.
    Chłopcy oferujący usługi tragarzy. Bazar tętniący życiem. Gapiący się na mnie
    Pakistańczycy i ja wlepiająca ciekawskie oczy w egzotyczne sceny i ludzi.
    Poczułam się wreszcie jak turystka nie zaś jak zastraszona obca kobieta która
    pozuje na muzułmankę. Ludzie byli przyjacielscy i tym razem na wszelkie pytania
    odpowiadałam z ochotą. Nikt mnie nie śledził choć i tak napotykałam karcące
    mnie oczy gdy spoglądałam na dany obiekt zbyt długo. Słyszałam nieustające – kai
    dziale?- dokąd idziesz. Wyglądałam na zagubioną więc oferowywano mi pomoc,
    dawano instrukcje, pozwalano się fotografować, próbowano mówić łamaną
    angielszczyzną. Dostałam sok z trzciny cukrowej za darmo i teraz tylko czekam
    na ból żołądka. Nie umiałam jednak odmówić.