Fotograf
Dzień był pochmurny. Duszne powietrze tamowało oddech (dlaczego duszne? Duszno temu, kto oddycha, a powietrzu to chyba wszystko jedno… Ale duszne powietrze – upowszechniona, prozaiczna metafora…) Popołudnie. Musiało być już około osiemnastej. Po kilkunastominutowej podróży w korku, w zatłoczonym, od-powietrzonym autobusem dotarłam na Dworzec Zachodni. Dzień jak codzień, znów spóźnienie pociągu… Do Pilawy. Już na pierwszej stacji tłumek wsiadających, lecz jest – miejsce przy oknie, tyłem do słońca.
Próbowałam pisać… to była już końcówka, radosna agonia, zwieńczenie, ostatnie chwile, spędzone nad moją powieścią. Siedziałam chyba zamyślona. Może dziwną, melancholijną przybrałam, całkiem nieświadomie, minę. Spojrzenie w okno, ręce splecione na podołku, sukienka w kolorze błękitu, jakieś drobne kwiatki, rozsiane tu i ówdzie na powierzchni cienkiego materiału. Na kolanach położyłam kilka czystych i zabazgranych moim kurzym pismem kartek papieru formatu A4. Ręce zajęte były zabawą długopisem.
Poczułam nagle na sobie czyjś wzrok. Moja roztargniona uwaga szukała intruza. Po przekątnej w stosunku do mojego miejsca siedział młody chłopak. Brunet, kręcone włosy, śmiejące się, skupione, ciemne oczy… Od kilku minut najwyraźniej wahał się… Siedział na swym miejscu, jak na rozżarzonych węglach, trzymał na kolanach dużą torbę, z której wciąż wyjmował, to znów chował po sekundzie aparat fotograficzny. Odważył się. Wyjął. Zapomniał o otaczających go zdziwionych spojrzeniach, poddał się twórczemu impulsowi artysty-fotografa. Z zaskoczeniem dostrzegłam, że obiektyw kieruje w moją stronę… I znów wahał się. Dostrzegł mój zdziwiony wzrok. Speszył się. Opuścił obiektyw. Niewinnie spojrzał w zupełnie inną stronę.
-Okay, jeśli masz ochotę mnie uwiecznić… – zgodziłam się w myślach. Postanowiłam go nie płoszyć i pozwolić zrobić sobie zdjęcie. Spoglądałam więc uparcie w okno lub ku mojej pisaninie, nie chcąc go deprymować i płoszyć weny, a próbując odgadnąć, która to z moich pozycji, nachylenia, ułożenia głowy przyciągnęła jego uwagę… Nie mogłam otrząsnąć się z podziwienia, kto jak kto, ale ja naprawdę nie jestem szczególnie fotogeniczna, a i nie jestem skończoną pięknością. Nigdy nie znosiłam mojej okrągłej zbyt, typowo słowiańskiej, twarzy. Cóż więc? Być może zamyślenie i melancholia i natchnienie stworzyły ciekawą mieszankę i ukształtowały w ciekawy grymas twarzy. Może, może…
Pstryknął kilkakrotnie aparat. Zauważalnie, słyszalnie, lecz bez nadmiernego rozgłosu… bez flesza – to lato, pora wczesna, popołudniowa. Pstryknął i rzucił mi jeszcze jedno spojrzenie i schował aparat. Za jakieś kilka minut po prostu wstał i wyszedł. Jego stacja. Jego gdzieś tu dom.
I tyle. A jednak cóż za niemiłe uczucie, gdy zapragnęłam w pewnej chwili to zdjęcie zobaczyć i… nie, nigdy go nie zobaczę – zdałam sobie sprawę. Nie dowiem się nigdy, czy udało mu się uchwycić to, co uchwycić pragnął. Czy ciało sfotografował, czy myśl, czy wenę, czy ducha? Czy wreszcie… duszę? I pomyśleć, że prymitywne, jak mówią niektórzy, plemiona wierzą w możliwość kradzieży duszy za pośrednictwem fotografii. Pstryk i nie ma cię… Lecz ja jestem, i myślę, i czuję, i piszę. A przecież, by pisać i ciała potrzebuję i duszy…
NOA
Wsiadłam do pociągu. Mój wzrok padł na duży, wydrapany ostrym narzędziem napis na szybie. Noa… Było popołudnie. Słońce oświetlało wnętrze przedziału . Cień kładł się i siadał na ławkach. Zauważyłam, że „NOA” również rzucało cień : NOA.
NO A, bo A właściwie nikło , niewyraźne… NOA na oparciu siedzenia na wprost mnie. Kim był? była Noa? Co oznaczała trój-zbitka liter? No-A. Żadnego A , jeśli spojrzymy na napis okiem Anglika. Nic nie znaczyło dla mnie to hasło.
Noa. Kim jest Noa? To piosenkarka pochodzenia żydowskiego.
Kto wyskrobał to imię?
Jakaś Noa?
Jej wielbiciel?
Żyd?
Polak?
Antysemita?
Filo-semita?
Nie wiem. Ale dołączam się (o ile takowe istnieje…)do grona skrobaczy-wielbicieli.
NoA.
No-one A-gainst.
No-thing A-mazing.
NOA is the best.
Pech.
Jedynym moim marzeniem jest w tej chwili to, by dzień dzisiejszy skończył się już. Ten jeszcze jeden dzień nudy w pracy. Nieobecność szefa. Luz blues. Nie lubię tego. Za dużo we mnie energii.
W końcu upragniona godzina osiemnasta. Wychodzę. Zmierzam ku stacji szybkim krokiem – to nawyk – mam przecież dużo czasu. Stacja Włochy. Wchodzę na peron. Wokół mnie klasa robotnicza. Nie, nie jestem złośliwa, lecz ci ludzie w istocie mają wygląd istot nawykłych do ciężkiej pracy fizycznej. Bruzdy na twarzy , bruzdy na rękach.
Kilka kroków i znajduję się w drugiej części peronu. Znów pojawiłam się na stacji stanowczo za wcześnie. 15 minut do przyjazdu mojego pociągu do Dęblina. Ach, przynajmniej jest to bezpośredni z Włoch do Otwocka. Często nim wracam. Wsiadam do wagonu instynktownie niemal, spoglądając mimochodem jedynie na tablicę na czole pociągu oznajmiającą stację docelową. Tak jest i dziś. Oczekując na przyjazd pociągu siadam na ławce i piszę jak zwykle – to moja namiętność drugorzędnego pisarczyka i listomanki – na luźnych kartkach, które zawsze noszę ze sobą w teczce.
Usłyszałam szum wjeżdżającego na peron pociągu, pisk kół na szynach w momencie hamowania. Podniosłam głowę. Grodzisk Mazowiecki? Przecież to chyba w zupełnie innym kierunku…Zaraz zaraz…Wsiadłam, lecz w ostatniej chwili szalony instynkt kazał mi wyskoczyć na peron. Zamknęły się za mną drzwi. Pociąg odjechał. Peron opustoszał. A więc wszyscy wsiedli, mimo że nie był to pociąg do Dęblina? Spojrzałam odruchowo na tablicę umieszczoną z tyłu oddalającego się pociągu. Dęblin! Oczywiście, idiotko, po prostu znów zapomnieli zamienić! Czekam więc znów piętnaście, dwadzieścia minut. Pociąg do
Wschodniej. Cóż, dobre i to. Będę musiała się przesiąść na Śródmieściu. Między Zachodnią a Ochotą kontrola. Uff, nie zauważyli na moim miesięcznym, że obejmuje on odcinek Otwock- Warszawa Ochota. Co za ulga. Wjeżdżamy w ciemności tunelu miedzy Zachodnią a Ochotą. Podnoszę znów głowę znad moich kartek papieru na dźwięk męskiego głosu. Co znowu? I słyszę prośbę – Czy mógłbym znów spojrzeć na pani bilet? – Podaję go z rezygnacją i już wiem, że kara pieniężna mnie nie minie. Wszystko we mnie jakoś tak oklapło. Smutne myśli snują mi się po głowie : Uciekł mi pociąg bezpośredni, w domu będę godzinę później, czyli po dwudziestej, głodna jestem piekielnie i zmęczona setnie i jeszcze i to…
Obsiadło mnie stadko „kanarków”, przypominających teraz raczej sępy schylone nad nieruchomą ofiarą. Spisują dane. Nie próbuję nawet zastanawiać się nad sposobami uniknięcia kary, ani kłócić z nimi. Nie, nie mam siły. Jestem zimna i bezczelna, choć mężczyzna wypisujący mi wezwanie jest całkiem, no, no…można powiedzieć, przystojny. Eh, nie chce mi się jednak bawić w kokieterię. Moje niedawne rozstanie z tym, którego kochałam źle wpływa na mój obecny stosunek do mężczyzn.
Słyszę pytanie – Czy mogę prosić o pani dowód osobisty? – Oczywiście- odpowiadam, lecz nie wykonuję żadnego ruchu, nie próbuję nawet szukać go w mojej torebce, czekając bezczelnie na jego reakcję. – Czy mogę prosić o dowód? – powtarza głośniej.
– Proszę więc poprosić – odpalam zimno, gdyż budzi się we mnie natura złośliwej dyplomowanej polonistki zawsze ironicznie nastawionej do polskich absurdalnych często formuł grzecznościowych. Mężczyzna wybucha śmiechem i inni stojący obok niego kontrolerzy, ale jest mu widocznie głupio.
– Proszę o pani dowód osobisty – mówi w końcu. Podaję mu go obojętnie. Spoglądam w okno. To już za sekundę Śródmieście. On kończy wypisywanie. Mój podpis. Spoglądam – 50 zł do zapłaty. Siedem dni. Potem drożej. Cóż, to nie aż tak wiele. Wychodzę szybko z wagonu nie mówiąc ani słowa. Słyszę jeszcze tylko za sobą komentarz – Jakaś taka niekomunikatywna! – Ano tak, moi panowie. Macie pecha. Nie, cóż ja mówię, to ja mam dziś solidnego pecha!
Sobota rano. Wsiadam.. Ku memu zdziwieniu pociąg szalenie ciasny. Rzadko zdarza mi się jeździć sobotnim pociągiem w stronę Warszawy. Stanęłam gdzieś pomiędzy siedzeniami. Przejście było dość szerokie.. w pociągach podmiejskich jest to około 80 centymetrów. Stało obok mnie kilka osób, te wsiadły najwyraźniej późno, równie późno jak ja, na stacjach bliższych Warszawie. Miejsca siedzące zajęte były bowiem przez tych, którzy jechali z daleka. Duże zróżnicowanie wiekowe. Od babć, które z tobołkami, chustkami zawiniętymi, pełnymi wiktuałów, kubełkami jagód i grzybów, przez mamy z dziećmi, bobasami i młodzież. Atmosfera familiarna. Nie wiedziałam wielokrotnie jaki był cel wyprawy tak dalekiej tych ludzi. Babinki jechały zapewne na bazar, a mamy? młodzież? Zakupy, poszukiwanie rozrywki… Nie dociekałam. Początkowo nie starałam się nawet obserwować całej tej familiady wielopokoleniowej. Stojąc, czytałam książkę. A jednak wyrywana co chwilę z zaczytania przez osobę, która oczywiście uprzednio przeprosiwszy uprzejmie, pragnęły przedostać się przejściem pomiędzy siedzeniami, które ja swoją osobą najwyraźniej tarasowałam. Zamknęłam lekturę i zirytowana lekko zaczęłam wodzić wzrokiem po otoczeniu. Oczywiście najpierwszym obiektem, który nie mógł ujść mojej uwadze były przechodzące osoby. Zauważyła najpierw młodą dziewczynę, wstała ze swojego miejsca obok matki ciotki czy sąsiadki.., przesuwała się w kierunku pomostu.. Do toalety pomyślałam. Rzeczywiście, a jednak zauważyłam, jak wychodząca podaje jakiś mały przedmiot kolejnej osobie, która już stała pod drzwiami czekając. Młody chłopak tym razem.. I znów szła, przepuściłam ja w wąskim przesmyku między siedzeniami… potem chłopak.. przepuściłam, wraca, zrobiłam miejsce.. A potem jeszcze jedna z cioć, mam, jakiś mężczyzna w średnim wieku, starsza pani, zasuszona nawet staruszka.. Ta swoje tobołki powierzyła sąsiadce, oglądała się jeszcze kilkakrotnie na spoczywający nieruchomo na siedzeniu dobytek.
Dokąd że ta pielgrzymka? Za potrzebą? Dopiero, gdy kolejny raz przechodził obok mnie młody chłopak, niedbale ubrany.. opadające brudne dżinsy, jakiś t-shirt bez rękawów, kolczyk w uchu.. adidasy.. dostrzegłam jak ten mały podłużny przedmiot oddaje dziewczynce, która cały czas warowała pod drzwiami toalety. Najwyraźniej brak było zamka. Zaczynało mnie bawić obserwowanie.. Dostrzegłam w końcu. To była zapalniczka.
A więc pielgrzymka w celu zakurzenia papierosa? Dlaczego w toalecie? Była tak przyzwyczajona do cudzego kurzenia fajek na pomoście, ze nie przypuszczałam istnienia tak wielkiej kultury u nie-miastowych ludzi, którzy zamykają się w toalecie by sobie zakurzyć.. (!)
Nota bene, do toalety w pociągu nie zaglądam nigdy. Już sam jej własny zapach zdaje mi się nie do zniesienia, tak że z każdą najmniejszą potrzebą czekam do momentu wejścia w próg własnego domu, natomiast mieszanina tych dwu odorów toaletowego i papierosowego zdaje mi się zabójcza…
W istocie.. istnieją niezaprzeczalnie głębokie różnice kulturowe pomiędzy mieszczuchami i wieśniakami..
Pod ziemią…
Nie pamiętam kiedy, nie pamiętam gdzie.. szłam w stronę dworca centralnego. Polskie dworce są zazwyczaj odrażającymi wielkimi halami wypełnionymi smrodem maszyn, silników, oparami barów, cuchnące moczem, brudem i stęchlizną kloszardów… Nienowoczesne, komunistyczne w stylu gmachy.. A jednak lubiłam przechodzić, gdy tylko okazja, podziemiami dworca centralnego. Od śródmieścia wiodły schody. W dół, w prawo, potem górę i w lewo… Peron pierwszy czy drugi, nie miało znaczenia. Wchodziłam, mijałam stadko przytulonych do siebie na ławce i obok niej kloszardów. Wciągnęłam przez chwilę oddech i nie oddychałam przez kilkanaście sekund. Szybkim krokiem mijałam unoszący się odrażający zapach ich ubrań i ciał, smród moczu w tunelu, gdzie schody…
Szłam dalej szybkim krokiem, mijałam siedzących na ławkach, oczekujących na pociąg, słyszałam różnorakie zapowiedzi pociągów.. Szłam na wskroś tej rzeczywistości tam i wówczas, na wskroś, na przestrzał i jednocześnie obok… Byłam w.. wewnątrz dworcowego teatru jednoczesnej stałości i ruchu, w podziemiach ciemnego labiryntu. Patrzyłam w ciemność tunelu w ślad za odjeżdżającym właśnie pociągiem do Wiednia, do Mińska Białoruskiego, do Pragi… Widziałam wyświetlające się godziny i nazwy miast pociągów, które odjeżdżały w ciemność i nicość… Każdy gdzieś jechał, oczekiwał na odjazd, a jednak to ja byłam w ruchu, a podróżni w oczekiwaniu… bierni…
Mięłam odjeżdżające pociągi, minęłam tłumek, pojedyncze grupki ludzi.. Ruchome schody, przejście, zakręt, przejście , zakręt.. tłumy podróżnych, tłumy przechodniów. Dotarłam do wyjścia na Aleje Jerozolimskie. Naziemny świat.. Wydał mi się obcy, odrażający i nieprzyjemny. Zaraz jednak dostrzegłam czekającego na mnie na przystanku mężczyznę. to jemu szłam na spotkanie, dla tej kochanej osoby wyszłam z podziemi po podróży z podmiejskiej strefy mieszkalnej…
Toaleta w pociągu
Niedziela. A może sobota. to był jeden z wolnych dni weekendowych. Nie, to musiała być niedziela, bo pociąg był niemal pusty. Żadnych przekupniów z tobołkami, żadnych nawet licznych rodzin, matek z dziećmi, z bobasami drącymi się w niebogłosy.
Niedziela rano. Siedziałam gdzieś tam w końcu pociągu. Nieliczni pasażerowie za mną, przede mną, obok nikogo. Na jednej ze stacji wsiadła kobieta w średnim wieku, niemłoda niestara, może około czterdziestki. Trudno było ocenić jej wiek tak, jak ocenia się zwykle wiek kobiety. Miała widocznie wiele cech męskich i taki też styl. Nie mogłam skojarzyć na jakiej stacji wsiadła. Oh, to niewątpliwie relatywna sugestia, a jednak czasami byłam zdolna ocenić pochodzenie, życie człowieka, spoglądając na jakiej stacji wsiadł.. (Zakładając że wsiadł na swej rodzimej stacji). Kobieta… mogła wsiąść w Falenicy, która, z przeproszeniem jej mieszkańców, wiejskie dawała im mieszkanie. A właściwie nie Falenica sama, lecz jej przyległości terytorialne… Pola, pola..
Kobieta, która wsiadła, którą zaczęłam obserwować, była w pewien sposób schłopowaciała. Stwardniały okrągłości kobiece, przybrało jej ciało postać kształt męski. Sygnalizowała to jej krótko, prosto ścięta fryzura, sugerowały to jej rysy i sugerowało ubranie. Miała na sobie spodnie, luźne lekkie z cienkiej bawełny (Francuzi mówią na nie indiańskie) szerokie we wzory, biało-granatowe, jakiś t-shirt bez rękawów, którego koloru nie pamietałam, tylko tego byłam pewna, że nie pasował zupełnie do spodni. Na nogach sandały z gatunku wygodnych, na rzepy na grubszej podeszwie bez obcasów oczywiście! Nogi odziane w skarpetki. Jej włosy kręcone krótkie zaczesane za uszy były jeszcze mokre zapewne myte tuż przed wyjściem, skręcały się teraz w fale.
I co w tym widoku ciekawego? Kobieta w średnim wieku jakich tysiące. Zainteresował mnie nie sam jej wygląd, który ostatecznie dopełniał tylko całości, lecz zachowanie tak niepasujące do jej wyglądu. Kobiecie tej zdawało się ogromnie zależeć na jak najlepszym wyglądzie. Wyraźnie widoczne było, że siedziała na swoim miejscu jak na szpilkach, co chwila zmieniała koncepcję i zajmowała się innym elementem … toalety. (sic!)
Toaleta improwizowana w pociągu była najwidoczniej ciągiem dalszym tej nieukończonej w domu. Zauważyłam, że wyciąga pilniczek, piłuje i wygładza paznokcie. Trwało to czas jakiś… Potem poprawia ubranie. Zamyka, otwiera, przytwierdza lepiej do wózka tekturowe pudełko, które miała tuż przy sobie, u swoich stóp, i jakby i ono było elementem całości, częścią jej wizerunku.
Wychodzi na chwilę do niewielkiego pociągowego WC. Wraca. Tym razem wyjmuje pincetę i zaczyna wyrywać sobie włoski na brodzie. Powoli. Dokładnie. Odwróciła się na wpół ode mnie, która siedziałam na prawo od niej w odległości może metra..
Nie wiem czy zdołała zakończyć tę toaletę, może coś jeszcze było w planie… Makijaż? Manicure? Niee. To niewątpliwie nie mieściło się już w jej męskim stylu. Wysiadła na stadionie , pociągnęła za sobą swój wózek na kółkach z przytwierdzonym tekturowym pudełkiem.. Pozostałam niemal sama w przedziale. Sama z dwoma idiotycznymi pytaniami, które natarczywie domagały się odpowiedzi, której nie było.
p1 Jak wyglądał facet dla którego starała się być piękną ta kobieta?
p2 Co było w pudełku???