Ona
Pierwsze spotk
zastrzyk
Przedszkole
Dom
Anisa anis i pokój dzieci
Kłótnia oni
Piknik
Ubranie i szycie
Zakupy
Nauka gotowania
Wizyta znajomych
Wizyta u znajomych
Modlitwa – post
Dom – terytorium sprzątanie pranie ogród
seks po raz pierwszy
gdy źle się czuła – prośba o zamianę nocy
Meczet – czy jesteśmy obie zonami
To twoje dziecko
On
Rodzice
Seks
Wujek
Zoo
Houston
Biuro
Wystawy
Tv
Meksyk
Detention center
Rejestracja
Wesole miasteczko
Swingers
Pierwsze spotk w usa
Ja
U diane
Hostel houston
New york. Tesknota laptop
Basen
Seks
Przeprowadzka
Biurko
Pchli targ
U suzanne
Sąsiedzi
Bazy danych
Zdrada meksyk
Rysunki pocztówki
Kupowanie mebli
Tęsknota za polską
łazienka i dzieci
Polskie gotowanie
Kryzys noc samotna biuro
Samotność gdy wyjechali
Trzy plus trzy
plan noworoczny
będzie tak będzie taki
tekst
głęboki
tak jak wcięcie jego ud
jak wygięcie noża
który ostrzony wczoraj
z miękkiej stali niekruchej
niełamliwej nietwardej
będzie tekst o dwu kobietach
i o nim
raz
na trzy pas będzie
będzie tak będzie
taki tekst o trójkącie prawiesielskim
cierpkim jak muśnięcie jej ust
I
Ona
Nosiła trudne imię. Takie, które z niczym mi się nie kojarzyło. A skojarzenia to była moja jedyna skuteczna metoda zapamiętywania rzeczy istotnych. Do dziś mam przed oczami jej obraz, szczupłej, wysokiej kobiety o wysmukłych dłoniach i palcach, pięknych okrągłych paznokciach, ciemnej skórze i długich czarnych włosach. Nie była piękna. Bywała zjawiskowa. Zbyt długi nos dodawał rysom twarzy wyrazistości i ostrości, które łagodził miękki kontur wydatnych warg.
Zmysłowa. Mimowolnie. W rzeczywistości zamknięta w sobie, nieśmiała, niepewna. Samowolnie narzucała sobie religijną absurdalną dziś dla mnie i niezrozumiałą dyscyplinę ciała i duszy. Tak wiele bogactwa nosiła w sobie i tak ostrożnie kołysała się w biodrach już obfitych po trzech porodach, jakby nic nie chciała z niego uronić.
Taka właśnie była. Zaczynałam już zapominać. A jednak gdy myślę, głęboko, intensywnie, wiem. Takiej mi jej brak.
1
ta druga jeszcze nie-przyjaciółka
ona jest nieskończenie cicha
nieobecnie delikatna
nieobecność jej dotyka
nieskończoność na w-pół zdania
nie warkocz zaplata
lecz luźnym opaść pozwala pasmom
czerni nieskończenie długiej
dotknąć chciałabym jej
włosów dłoni i ciała
nie-
śmiałość przeszkadza
czy ona jest równie
skończenie
nieśmiała
***
Po raz pierwszy usłyszałam o niej w Amsterdamie. Zain przeprosił mnie i wszedł do małego supermarketu na rogu jednej z ulic. Znikł a ja potrzebowałam kilku minut, aby zdecydować czy chcę stać na zewnątrz czekając czy podążyć za nim. Weszłam. Na końcu sklepu stoisko z dziecięcymi ubrankami. Duży kosz z siatki metalowej z rodzaju tych które spotkać można w każdym supermarkiecie w dziale z przecenioną odzieżą. Stos ciuchów, w którym grzebie się do woli, poluje na odpowiedni kolor, rozmiar, styl. Tam go znalazłam. Z cierpliwością gmerał ręką w sweterkach i czapeczkach dla noworodków. Podniósł głowę gdy zrozumiał, że stoję obok. To dla mojego syna.– wyjaśnił zwyczajnie jakbym było to coś naturalnego, co mnie nie zaskoczy. Co mnie w żaden sposób nie dotyczy. – Jest żonaty. Ma dzieci. Jest w Amsterdamie. Spotyka się ze mną. To takie naturalne. – Nie znalazłam słów, aby odpowiedzieć. Może nie chciałam znaleźć.
Po raz drugi usłyszałam o niej gdy zadzwonił telefon w hotelu. To był luksusowy hotel Bristol w Brukseli. Ogromne łóżko w dużym pokoju. W chwilę po zakończeniu rozmowy wiedziałam już więcej niż chciałam wiedzieć – Zainab urodziła syna.
Po raz pierwszy zobaczyłam ją w Stanach Zjednoczonych. W miasteczku Atmore w stanie Alabama. Mój autobus linii greyhound przyjechał z nowego jorku nad ranem. Wczesnym rankiem. Była czwarta czy piąta. Świtało. Nie wiedziałam, że wtedy właśnie ją zobaczę. Miałam nadzieję na spotkanie z Zainem sam na sam. O niej jak najdłużej chciałam nie myślec. Nie uświadamiać sobie jej obecności w moim.. już… życiu. – Nie udało się. Zainab chciała ze mną jechać i dzieci – tłumaczył się Zain. – stojąc naprzeciwko mnie w małym barze atmorowskim jedynym otwartym o tej porze, gdzie sączyłam kawę.
Chodźmy więc. Poszliśmy. Ruszylam za nim w stronę starej toyoty camry kombi. Drzwi otworzyły się i wysiadła wysoka, dość szczupła kobieta, nie potrafiłam jednak rozeznać jej kształtów bo zakrywał ją dziwny nieforemny płaszcz jakby narzutka na ubranie z którego widziałam tylko dołem jakieś kolorowe nogawki pumpiastych spodni. Twarz obrzeżała czarna chustka.
Podała mi rękę. Dotknięcie było szybkie i trochę nieuważne. I właściwie trudno mi jest przypomnieć sobie późniejsze wydarzenia. Pamiętam widok rozespanych dzieci, dwojga, usadzanie mnie na tylnym siedzeniu samochodu i szybką śpiącą podróż do tego domu, który jeszcze niedawno nazywałam swoim.
2
za ścianą ona
upada co chwila
metaliczny hałas
potem cisza
wiatrem pachnie i mięsem halal
w sosie
trywialnie szaroburym
za ścianą wciąż ona
nieskończona historia
niegotowa kolacja
daleko jeszcze do piątej
za ścianą cicho
wiem jednak
że jest
ta historia nieskończona i smutna
bez dobrego rozwiązania
przygnębiona
w kuchni
w ciąży
jego żona
***
Szybko zrozumiałam, że Zainab jest w ciąży. W domu zdjęła muzułmański płaszczyk, który nazywała abają. Była szczupła, wysmukła, jedynie biodra i brzuch obciążały jej sylwetkę. Trzecie dziecko. Pierwsze przyszło na świat jeszcze zanim ją poznałam, i jego. Drugie pojawiło się tamtej nocy w Belgii, z odpowiednim przesunięciem w czasoprzestrzeni, urodziło się w Pakistanie. Trzecie.. trzecie miało czekać jeszcze trzy miesiace na narodziny.
Zainab znosiła ciąże pogodnie. Nie narzekała nie wylegiwala się godzinami w łóżku. Wstawala codziennie o siódmej. To ona sama zajmowała się dwojgiem pierwszych, choć przyzwyczajona była do mamki i służącej w Pakistanie. To ona odprowadzała je do przedszkola po drugiej stronie ulicy, to ona gotowała pakistańskie posiłki. Do czasu. Pewnego dnia poprosiła mnie o pomoc – zaczęłam odprowadzać dzieci do przedszkola, sprzątać, gotować pakistanskie obiadki pod instrukcje Zainab. Powróciła, niemal powróciła atmosfera sprzed epoki Zainab, gdy mieszkałam z Zainem sama, w dużym, drewnianym domu, gdy urządzałam go sama, gdy sprzątałam i gotowałam sama. Nowe czasy… epoka za epoką. Kolejna nastąpiła gdy nadszedł okres rozwiązania. Zainab zgłosiła się na jedno z ostatnich badań prenatalnych i pozostała już w szpitalu. Wszystko przebiegało wedle planu. Dziecko było zdrowe. Ułożone poprawnie dupką do wyjścia. Nie przewidywano komplikacji. Przewidywałam je jedynie ja. Obawiałam się ich w moim i tak niecodziennym życiu. Wiedziałam, że nasze relacje, które z trudnością udalo nam się po kilku miesiącach rozluźnić, znów przejdą w fazę napięcia. Dziecko dziecko dziecko. I dzieci, którymi zapewne zajmę się ja. Było w tym trochę obietnicy i radości. Lubiłam tych dwoje urwisów.
Moje przypuszczenia szybko stały się prawdą. Zain spędzał całe dnie przy łóżku Zainab, która nie miała zaufania do amerykanskiej służby zdrowia. Ja pojawiałam się w szpitalu z dziećmi. W odwiedziny. Historia szpitalna trwała trzy dni. W ostatnim Zainab miała już skurcze. Zastanawiała się z mężem nad przyjęciem zastrzyku uśmierzającego ból porodowy. Bolesne. Jakie to jednak miało znaczenie dla tej, która rodziła już dwukrotnie? Przyjęła jednak opcję mniej bolesną.
Zain postanowił towarzyszyć jej w szpitalu od momentu przyjęcia zastrzyku aż do momentu wyjścia ze szpitala. Pamiętam i moją obecność. W trakcie zabiegu wstrzykiwania znieczulenia. Podawał je lekarz czy pielęgniarz – mężczyzna. Sylwetka Zainab w szpitalnej pościeli i własnej koszuli nocnej podwiniętej od tyłu. I w nieśmiertelnej czarnej chustce. Rozśmieszyło mnie to – czy aż tak istotne jest chronienie widoku włosów jeśli ciało jest obnażone, miało być obnażone jeszcze bardziej intymnie? Znieczulenie podawano długą igłą którą należało się przebić aż do rdzenia. Nie mogło być błędu. Nie mogło być nieodpowiedniego ruchu, gestu. Bolesne. Widziałam to na twarzy Zainab, której mięśnie kurczyły się niekontrolowanie. Łzy ciekły po policzkach mimo woli. Chciała je przede mną ukryć. Czułam, że chciała, abym wyszła. Sama miałam ochotę wyjść bo czułam się jak intruz, Zain zatrzymywał mnie jednak wzrokiem za każdym razem gdy czyniłam ruch zwiastujący ucieczkę.
W końcu zamruczałam jedynie pod nosem – zajrzę co robią dzieci – i nie patrząc już na żadne z nich, wyszłam. I już nie zajrzałam do Sali. Gdy Zain wyszedł przekazałam Zainab pozdrowienia, zabrałam dzieci i ruszyłam krętymi korytarzami w kierunku szpitalnego wyjścia. W końcu była już pora popołudniowa. Dzieci były głodne.
Wiedziałam że nie zobaczę go przez kilka dni. Czekałam już tylko na telefon i dobre wieści.
3
Przedszkole. Mieściło się na wprost domu. A dom stał w głębi rozległej posesji, zarośniętej od frontu latem wypłowiałą trawą i kwitnącymi owocującymi kaktusami pustynnymi. Wstawałam zwykle rano, około siódmej, jeszcze śnięta po późnym zasypianiu w dniu poprzednim – pracy w biurze domowym męża nie było nigdy za mało – szłam na śpiąco do kuchni, aby zrobić sobie kawę. Tam zwykle zastawała mnie Zainab i spoglądała na mnie prosząco wielkimi brązowymi oczętami – nie mogłam odmówić. Rytual zawsze się powtarzał, to ja najczęściej odprowadzałam dzieci do przeszkola. Nikt nigdy nie próbował czynić z tego zasady. Coranne proszenie było miłym przyzwyczajeniem. Ja się go spodziewałam, a jednak zawsze próbowałam najpierw uparcie uzyskać zaspokojenie głodu kawowego choć jedną kroplą napoju. Potem wciągałam pierwszy lepszy t-shirt i dżinsy i zwykle nie zakładałam chustki – nawet w czasach, gdy już nosiłam pełny pakistański ubiór do meczetu – chwytałam dzieciaki Anisę i Anisa za rękę i szliśmy do przedszkola.
Naprzeciwko domu przejścia nie było. Kto by jednak szedł 100 metrów dalej do przejścia gdy przedszkole widniało przed nami blisko jak na wyciągnięcie dłoni. Chwila uwagi i przebiegaliśmy wszyscy na drugą stronę ulicy. Nie wchodziłam nawet do środka na sale. Mały ganek małego drewnianego kolorowo malowanego domku mieścił wieszak dla gości, krzesło i stolik z leżącą na nim listą obecności i uwag. Tam wpisywałam swoje nazwisko obok nazwisk dzieci – jako osoba upoważniona do opieki nad dziećmi, która przyprowadziła je w odpowiednim dniu do przedszkolnego przybytku.
Machałam jeszcze na pożegnanie Anisie bo Anis już zajął się zabawkami i koleżkami. Wiedziałam, że wrócę tu po południu. I zacznie się w domu bałagan, harmider i powrzaskiwanie i płacze. Tak jak lubiliśmy. Tak jak nie lubiliśmy.
Po krótkiej wymianie grzeczności z przedszkolanką o posturze Murzyńskiej mammy, wychodziłam powoli i ostrożnie. Miałam zawsze silne wrażenie kruchości i delikatności tego drewnianego domku, tej werandy i tych schodków. Większość domów biedniejszych rodzin w tej okolicy budywanych było w ten sposób. Stały spokojnie o kilka przecznic dalej. Tu – ten domek wyglądał paradoksalnie, wśród murowanych willi na wysokim brzegu z pięknym widokiem na zatokę.
Przebiegałam ulicę w drodze powrotnej i wchodziłam na podwórze. Nie było ogrodzenia, nie było bramy. Był obszerny zjazd, wyjeżdżona trawa, częściowo wyłożone płytkami podłoże. Był żywopłot wokół wejścia do domu i pod oknami. Dom był drewniany. Solidny drewniany dom. Na pograniczu willowatości i zabiedzenia. Nasz dom.
4
Wejścia do domu były dwa. Od frontu – główne i od kuchni, od ogródka. Wejście główne po prawej stronie budynku wyposażone było w solidne drzwi z wąską nieprześwitującą szybą zamiast wizjera, zamek prosty amerykański stanowiący całość z gałką klamką. Od zewnątrz jeszcze jedne drzwi z siatką przeciwko insektom. Dzwonek, który stawiał cały dom na równe nogi, bo sypialnie były nieopodal. Lubiliśmy jednak przede wszystkim tych gości, którzy pukali, nie dzwonili. Zazwyczaj otwierałam drzwi ja lub Zain. Kwestia szybkości. Zainab musiała okryć się chustą, którą nazywała dupattą. Musiała ją znaleźć. Czasami jeszcze abaja jeśłi było rano, jeśli listonosz, mężczyzna, jeśli koszula była prześwitująca. Ja potrafiłam podejść do drzwi zaspana w spodniach od pidżamy i bluzeczce na ramiączka, z rozwichrzonym długim nieuczesanym włosem. Urocza zaspana pan tadeuszowa Zosia z ropą w kącikach oczy i podpuchniętymi oczami. Nie chodziłam spać przed północą. Czasami towarzyszyłam nawet bezsenności Zaina aż do białego ranka.
Najczęściej jednak listonosza odprowadzałam jedynie wzrokiem gdy wyjmował i wrzucał listy do skrzynki na listy umieszczonej od strony ogródka i kuchni. Skrzynki o kształcie zwiniętej gazety, rulonu o przygiętym równo dnie, tunelu z klapką. Pomysłowy amerykański Dobromir – konstruktor skrzynki. Mieściły się koperty a-cztery i gazety i magazyny. A nawet mniejsza paczka mogła się zmieścić.
Od drzwi frontowych do drzwi kuchennych, również przeszklonych, solidnych, na gałkowy zamek przejść trzeba było całą przestrzeń kilkudziesięciu metrów mieszkania. Korytarzyk, minąć zagłębie sypialniano-łazienkowe, wejść do dużego salonu, wejść do kuchni.. Tu kończył się dom, bo przestrzeń dodatkowego pomieszczenia za kuchnią była niejako nie-domem. Biurem. A niegdyś za poprzednich mieszkańców prawdopodobnie składzikiem, magazynem, werandą, która posiadała dwoje dodatkowych drzwi. Tak więc dom jako jedność posiadał ich czworo. Ileż możliwości zabawy w chowanego!
Jej królestwem była sypialnia – cóż, ich sypialnia, oraz pokój dzieci, kuchnia. Łazienka – tylko jedna łączona z toaletą, była miejscem koedukacji, zmieszania, konfuzji, splątania, kłótni. Biuro należało jedynie do Zaina. Byłam tam gościem, pracownikiem, inspiracją. Zainab – intruzem. W kuchni to ja byłam intruzem, potem wyzwaniem, jeszcze później miłym urozmaiceniem, pomocą, wpółpracownikiem, inspiracją. Dopiero po kilku miesiącach wypracowanej taktyki, cierpliwości nas obu, i miłości nas obu pojawiła się upragniona symbioza, krucha, delikatna, ulotna ale namiętna.
Moim królestwem był mój pokój, nasłoneczniony, pełen jasnych kolorów żółci i niebieskości. Nagrzany słońcem, chłodzony klimatyzacją, narożny podłużny nieustawny pokoik, z materacem w kącie, potem łóżkiem twin size, które przyciągało wzrok natychmiast po wejściu. Biurkiem dla wiele piszących, z łamanym pochyłym blatem, na którym rysowało się i pisało wygodnie, ze schowkiem wewnątrz, piękne zgrabne biureczko, zakupione niemal potajemnie. Improwizowane zasłonki, z własnoręcznie zszywanych kawałków materiału. Mała kolekcja książek, kilka pluszaków i stosy ciuchów po lewej stronie, które nieustająco wypływały z wielkich pudeł kartonowych. Szafy brak. To królestwo moje ulubione było przez Anisę. Wbiegała, mościla się w łóżku, przytulała misie, oglądała obrazki i rysunki powieszone na ścianach. Gaworzyła śmiała się i usypiała. Włączała postawione na podłodze radio-magnetofon. Tańczyła.
5
Anisa codziennie odwiedzała mnie w moim niebieskim tunelowatym pokoju. Potem biegła do swojego. Siadała na jednym z dwu materacy, które udało nam się z Zainab kupić w komisie meblowym. Wyciągała zabawki z dużego plastikowego pudła lub sięgała po kredki z jednej z szuflad małej szafki. Tymi samymi kredkami, w czasie dłuższej nieobecności dzieci narysowałam na ścianie całą wesołą grupę postaci bajkowych pląsających na trawie. Zignorowałam zakazy właściciela domu, oraz moje własne chore poczucie przyzwoitości. Z drugiej strony był to najlepszy pomysł, który pozwolił doprowadzić ten pokój do porządku po samodzielnym dziecięcym rysowaniu po całej powierzchni dolnej czterech ścian. Nie miałam wówczas ochoty pamiętać o naszych zobowiązaniach wobec właściciela mieszkania. O tym, że każde zniszczenie pomieszczenia, każda zmiana, pociągnąć miała za sobą finansowe odszkodowanie. Chciałam czuć się swobodnie w tym początkowo nieprzyjaznym domu. Tak jak dzieci. One malowały, zrywały, brudzily i niszczyły. Ja naklejałam nowe kawałki tapet, sztukowałam to tu to tam, improwizowałam, zakrywałam, rysowałam, malowałam.
Dzieci nie potrzebowały wiele. Przez kilka pierwszych tygodni spały na kocach na podłodze. Byłam trochę zdziwiona. To kwestia przyzwyczajenia? Dowiedzialam się, że w Pakistanie rodzina Zaina nie miała początkowo nawet własnego mieszkania. Mieszkali w jednym pokoju, jaki w ogromnej willi zgodził się wygospodarować dla nich surowy ojciec. Co za paradoks. Co za schizofrenia. I po cóż godzić się na stasus sługi i pomniejszego w domu własnym, rodzinnym? Nie pojmowałam. Zrozumiałam to dopiero gdy wiele lat później gdy miałam okazję przyjechać do Pakistanu, do Karachi. Już jako żona Zaina, jednak wciąż w ukryciu. Potajemnie. Wiedziała o mnie tylko Zainab. Nie wiedział nikt inny z rodziny. Do domu wkradłam się jak złodziej, jak niechciany gość. W ciuszkach muzułmańskich Arabek z Emiratów. W czerni, z zasłoną na twarzy. Służba i stróż mogli jedynie domyślać się kim była ta tajemnicza pani o białych dłoniach. Wówczas jednak Zain i Zainab mieli już swoje własne niezależne pomieszczenie mieszkalne, na parterze. Z odzielnym wejściem, wielkim dziedzińcem, tunelowatym ciągiem pokoi, które były jednak ich własne. Niezależne. Po wielu latach ojciec przychylił się do licznych próśb syna i wysłuchał skarg i płaczów synowej.
W Stanach zaś niezależność ich była pełna. Stopniowo rozumiałam coraz lepiej to pragnienie oddzielenia od rodziny, to pragnienie ucieczki, którego ja nigdy tak silnie nie doznawałam w stosunku do własnej rodziny. Tak. Uciekałam. Wyfruwałam aby poznać świat. Cudowne uczucie. Nigdy jednak aby przeciąć więzy, przeciąć pępowinę. Nie. Nie czułam się zniewolona swoim dziedzictwem rodzinnym i kontaktem z rodziną. Zain zaś i Zainab poznali wolność dopiero w USA. Samodzielność. Stąd ten duży dom…
Zainab marzyła o niezależności pełnej. Wtedy jednak pojawiła się niespodzianka – ja. Próbowałyśmy stworzyć niezalezność pozorną. Niezależność od rodziny, współuzależnienie od siebie samych. Współzycie. Bo jak na tych kilkudziesięciu metrach żyć razem? Bezkonfliktowo? Jak cieszyć się sobą jednocześnie odczuwając dyskomfort wobec przymusu korzystania z jednej łazienki i kuchni, niepokój wobec odgłosów intymności, które przenikały ściany. Rodziły zazdrość. Żal. Ból. Rozgoryczenie.
Wtedy zaczęliśmy myśleć o innym domu. O domu idealnym. Naszym. O bliźniaku, który byłby jednocześnie całością i oferowałby niezbędną intymność i niezalależność. Moglibyśmy być rodziną, i nigdy tak naprawdę się nie rozdzielać. Żadne z nas nie wyobrażało sobie, że moglibyśmy mieszkać w dwu domach. Ja w jednym końcu miasta, Zainab z dziećmi w drugim. Nie chcieliśmy widzieć się non stop, chcialiśmy jednak widzieć się codziennie. Wiedzieć że tuż obok jest on, jest ona, oni, ja.
Te plany nigdy się nie spełniły. Obrzejrzeliśmy wiele pięknych domów. W wielu uroczych miejscach Florydy. Zabrakło jednak determinacji. Zabrakło czasu. Dziś… jest to już nieistotne. Tylko żal. I ten przerażający mnie wciąż ból. Nie potrafię myśleć o tym bez bólu, bez grymasu ust, bez łez. Dlaczego.. Może gdyby….jeszcze to.. tamto…gdybym ja, gdyby oni… Może mogło być idealnie?
6
Rzadko się kłócili. Miałam jednak okazję być świadkiem kilku kłótni. Rozpoczynało się milcząco. Cicho. Cisza nabrzmiewała napięciem i niewypowiedzianymi żalami. Zainab ciskała się w kuchni, z naciskiem akcentując każdy gest. Reagowałam zaskoczeniem i drganiem na każde gwałtowne postawienie garnka na kuchni, nagłe przesunięcie talerzy, dotknięcie klamki, klaśnięcie drzwi. Patrzyłam na nią przez ramię nie przerywając gotowania własnej zupy. Jedna z wielu kłotni, ta kłotnia – miała miejsce wówczas gdy zdecydowałam się na gotowanie po polsku, samodzielnie dla własnej przyjemności i potrzeb.
Pamiętam, zmniejszyłam gaz, przysunęłam pokrywkę tak by niemal całkowicie zakrywała garnek i cicho wyszłam z kuchni do biura pozostawiając Zainab w kuchni samą. Obok bawił się jedynie na podłodze mały roczny Anik. Zamknęłam za sobą drzwi. Nie minęło jednak kilka minut jak drzwi od kuchni otworzyły się i weszła Zainab i rzuciła jakąś uwagę której nie zrozumiałam. Zain odpowiedział jej również w urdu. Spokojnie. Nie odrywając wzroku od ekranu komputera a palców od klawiatury. Zainab nie dawała za wygraną. Padło następnych kilka słów podniesionym już wyraźnie głosem. Starałam się zrozumieć jaki jest temat dyskusji. Rozumiałam, że chodzi o dzieci. Po kilku miesiącach mieszkania z obojgiem a przede wszystkim z Anisą przyswoiłam sobie już pewien zasób podstawowego słownictwa.
Starałam się nie przyciągać uwagi obojga. Kłócili się jednak niemal nad moją głową. W pewnym jednak momencie uczyniłam jak mi się zdawało niemal niewidoczny ruch półobrotu – chciałam cicho wstać z fotela i usunąć się z pola boju, uciec do kuchni, do sypialni, zabrać ze sobą mój maleńki laptop. Odejść. W takich chwilach czułam wyraźnie jak bardzo nie byłam częścią tej rodziny, jak bardzo odstawałam od tych dwojga tak spójnych kulturowo, językowo i mentalnie. Myślałam o sobie jak o pewnym egzotycznym dodatku który nigdy nie zostanie w pełni zintegrowany nigdy w pełni zrozumiany w pełni zaakceptowany.
Zainab jednak porwała się nagle jak rozjuszona czajka, zebrała swoje długie włosy, kolorową dupattę i giętką wysoką sylwetkę i wyfrunęła szybko z pomieszczenia rzucając jeszcze nie odwróciwszy głowy kilka słów z przeznaczeniem dla Zaina, a może i dla mnie. Były po angielsku. Why do I have to do everything and she.. O tak, czyli tak naprawdę nie chodziło o to. Chodziło o mnie. Byłam naiwna idealizując ją i bagatelizując problem naszych relacji.
Zain wstał z ociąganiem i wyszedł przymykając lekko drzwi. Rzucił mi jeszcze tylko jedno ze swoich smutnych zmęczonych spojrzeń. To zwiastowało zazwyczaj niespodziewane prośby, żądania, kompromisy…
Godzinę później, gdy zdążylam już przyzwyczaić się do jednostajnego szumu wiatraka w biurze i ciszy przerywanej jedynie moim stukaniem w klawiaturę laptopa, wyrwana zostałam z transu pisania poruszeniem drzwi. Wszedł Zain. Zapytał, czy nie mogłabym zająć się dziś dziećmi, zabrać je na spacer, może na piknik muzułmański, na który ostatecznie żadne z nas nie chciało jechać, ale dzieci chciały. Czy nie mogłabym? Czy mogłabym? Mogłam. Jak zawsze. Wówczas dopiero uczyłam się sztuki odmowy. A umiejętność unikania kompromisów przyszła dopiero po kilku długich latach.
7
Pogoda była słoneczna. Pełnia wiosny florydzkiej. Czekałam na dzieci w biurze. Pojawiła się Anisa w zgrabnej białej chusteczce na głowie. Zszytej z jednego kawałka, bez rozcięcia. Chustka dla dzieci, prosta w obsłudze. Islam to praktyczna religia. Na każdą dolegliwość człowieczą, na każdy element życia ludzkiego ma sposób, rozwiązanie, przepis, prawo, ograniczenie, kajdanki.
Za Anisą wbiegł po chwili Anis. Uśmiechnięty. Radosny. W czyściutkich dżinsach i eleganckiej słodkiej chłopiecej koszuli w kratkę. Poprosiłam Anisę, aby wzięła go za rękę i wyszliśmy. Otworzyłam nasz rodzinny samochód – ford van. Wygodnie i przestronnie, trzy rzędy siedzeń. Usadziłam dzieciaki na fotelikach z tyłu. Przypięłam pasami i ruszyliśmy. W stronę oceanu gdzie miał się odbyć piknik muzułmański. Lubiłam ten samochód ze względu na klimatyzację. To było bardzo istotne w tamtych czasach gdy zdeterminowana zasadami religii którą przyjęłam zdecydowałam się na noszenie na sobie kilku warstw odzieży w kolorach ciemnych zazwyczaj ze względu na ich nieprześwitywalność. Trzeba było zachowywać zasady skromności. Kobieta wedle islamu nie mogła przyciągać wzroku mężczyzny, musiała być niemal niewidzialna, niesłyszalna, nieodczuwalna. Żadnych przyciągających uwagę strojów, żadnych makijaży, perfum, ostrych gestów, pięknych fryzur. Wszystko to było. Było, ależ tak. Nawet zwielokrotnione do niemożliwości. Te bransolety na dłoniach i nogach, ten makijaż, te perfumy, te tak kolorowe piekne materiały, od których blasku bolały oczy. To było zawsze w granicach domu. Zamknięte. Ograniczone. Wyrywało się na wolność. Buchało stłamszone. Te bransoletki dzwoniły czasem cicho i spod czarnych abai, te kolorowe spodnie i tuniki dostrzegalne były czasami gdy odchylił się brzeg płaszczyka. Na zewnątrz jednak pozorny spokój i cisza. I rozdzielenie. Aby nie było pokusy.
I takie też zasady panowały na naszym pikniku. Koedukacji mówimy nie! – unosił się w powietrzu niewypowiedziany slogan, szept islamskich zasad. Kobiety więc miały swoją przestrzeń w drewnianej sali, przestrzennej, tam zastawiono stoły , sałatkami, mięsem na grilla, deserami, potrawami z różnych stron świata. Mężczyźni zasiedli niedaleko grilla, stół mieli mniejszy na zewnątrz budynku, na jego tarasie. Odpowiednie żony podchodziły czasem do odpowiednich mężów z zapytaniem, z prośbą o ten lub inny kąsek. Odpowiedni mężowie podchodzili czasem do odpowiednich żon z pytaniem lub prośbą. Dzieci krążyły pomiędzy nimi. Dzieci były wolne. Nie zdeterminowane przestrzenią. Nie wiedziały jeszcze czym grozi wejście w okres dojrzewania, dorosłości.
Spokojnie zanurzyłam się w tłumie wesołych kobiet otoczonych wianuszkiem małych dzieci. Rozpuściłam swoich dwoje, wygnałam na zazieleniony trawą teren nad brzegiem wody, na plac zabaw pełen huśtawek i drewnianych układów do wspinaczki i zjeżdżania, i zaczęłam się zachwycać bobasami w wózkach i na rękach matek. Uczciwie i szczerze. Naprawdę chciałam mieć własne dziecko. Kobiety zaś zachwywały się moją abają, moją dziewczęcą sylwetką i urodą, moją twarzą aniołka w czarnej chustce. Czarnego aniołka. Murzynki zachwycały się czarno białym kontrastem twarzy i ubrania. Kompleksy kompleksy.
Ja uciekałam przed zachwytami na zewnątrz, na teren dziecięcych zabaw, nie mogąc tam gdzie najchętniej bym dołączyła, do grupy mężczyzn, którzy rozmawiali o CZYMŚ zamiast o dzieciach i domu. Nie mogąc wytrzymać spojrzeń kobiet, które tyleż podziwiały na głos mnie i mój wygląd ile analizowały po cichu perypetie i sekrety naszego tajemniczego związku we troje. Cała wspólnota meczetowa widywała nas regularnie piątek na modlitwie. Razem. Z dziećmi. Czasami widywała nas obie z dziećmi tylko. Po raz pierwszy udało im się bodaj zobaczyć mnie samą z dziećmi. Co też mogą tamci dwoje robić? Miałam cichą zarozumiałą satysfakcję – to ja jestem tą wielkoduszną która zabrała dzieci, aby oni mogli pobyc sami. Eh, ego.
Wkrótce jednak ciekawość wszystkich ciekawych miała zostać zaspokojona. Zainab i Zain pojawili się na horyzoncie. Z małym Anikiem. Wspaniale pogodzeni, uśmiechnięci. Ruszyli od razu na plac zabaw, gdzie bawiło się dwoje starszych. Obserwowałam ich znad wody. Było mi trochę żal. A trochę jednak lekko, dobrze. Przewrotnie, lubiłam ten dystans i to bycie na odległość. Zain wypatrzył mnie jednak i przywołał. Staliśmy przy zjeżdżalniach we troje. Blisko. Świadomi wzroku tamtych. Prawdziwych muzułman, którzy z trudnością akceptowali w rzeczywistości poligamię, akceptowaną i nobilitowaną przez Koran. Potem rozłączyliśmy się, żeby rozmawiać i jeść. Edukacyjnie. Anty-koedukacyjnie.
I wkrótce odjechaliśmy do domu dwoma samochodami. Ja z Zainem i Anisą Toyotą, Zainab fordem – z dziećmi. Odbijany.
8
Gdy zobaczyłam ją po raz pierwszy, nie patrzyłam na jej płaszcz nijakiego koloru. Moją uwagę przyciągnęły te pumpy, te spodnie dziwacznie wykończone dołem. To właśnie ten kolorowy dół był widoczny spod płaszcza. Czerwone dwie nogawki. Ciemnoskóre stopy w sandałach.
Trochę później dowiedziałam się, że spodnie nazywane są shalvar, a tunika – kamiz. Shalvar kamiz, tak w zapisie fonetycznym angielskim brzmiała nazwa tradycyjnego hinduskiego stroju. Starszym tradycyjnym było sari, kobiety zakładały je właściwie jedynie podczas wielkich uroczystości. Co innego w Indiach. Ach, w Indiach, do których tęskniłam, pragnęłam pojechać, obejrzeć ten świat tak barwny pełen kontrastów religijnych i kulturowych, a jednak niemuzułmański, niezrerroryzowany religią.
Trochę wcześniej, zanim dowiedziałam się jak nazywa się strój, zanim wysłuchałam opowiadań o Pakistanie i jego kulturze, dostrzegłam sylwetkę Zainab w całej krasie. To było w pierwszym dniu naszej znajomości. Porankiem. Rozpinała guziki abai a ja patrzyłam jak powoli ukazywało się czerwono-czarne ubranie z drobnymi nitkami kratki. Długie rękawy, wykończenie pod szyją ozdobne, wycięte fantazyjnie, obramowane czarnym materiałem. Spodnie sięgające dokładnie do kostki, tak że widać było jednak łańcuszki z maleńkimi kuleczkami które wydawały dźwięk delikatniejszy od dzwoneczków. Słychać je było przy każdym poruszeniu. Wtórowały bransoletkom szklanym, które miała na obu przegubach, po kilka lub kilkanaście. Cieniusieńkie.
Zdjęła sandały. Pozostała boso. Odwróciła się do mnie tyłem, poprawiła tunikę, obciągając ją do dołu, tunika sięgała kolan, miała rozcięcia po bokach, zakrywała obfite kobiece biodra, których nie uważałam jednak za nadmiernie obfite, bo Zainab była wysoka. Kobiece kształty czyniły ją piękną. Sięgnęła pod brodę, i zrezygnowała z odpisania agrafki, ściągnęła chustkę przez głowę. Pierwszą zaś czynnością rozbierania po przekroczeniu progu domu było odsłonięcie twarzy. Nie nosiła arabskich ciuszków i zasłon. Zasłaniała twarz w specyficzny sposób, który szybko sama przyswoiłam – rogiem chusty umiejętnie przypiętym agrafką z prawej strony twarzy i zasuniętym do środka chustki po lewej stronie. Stroju dopełniała dupatta, długa chusta-szal, którym Zainab zakrywała głowę a czasem i twarz gdy w domu pojawiał się ktoś obcy płci męskiej. Ta dwumetrowa połać lekkiego materiału, w przypadku ubioru codziennego zazwyczaj wykonana jak spodnie i tunika, z cienkiej bawełny, różniącej się jedynie typem wzoru lub kolorystyką. Jak zaobserwowałam później, wszystkie Hinduski miały zwyczaj zakładać dupattę tak by przewieszona z przodu pod szyją zakrywała odrobinę piersi, a końcami przerzucona była do tyłu, co u biegnącej lub zaaferowanej czymś energicznej kobiety do złudzenia przypominało skrzydła ptaka. To był zawsze najpiękniejszy najbardziej urokliwy element stroju.
Niełatwo było jednak zdobyć taki strój w Stanach, w mieście Pensacola, w stanie Floryda, gdzie niewielu mieszkało Pakistańczyków i Hindusów, a każda z pań Hindusek szyła jedynie dla własnych potrzeb.
Zainab potrafiła szyć. Skończyła kurs krawiecki w Pakistanie. Marzyła o własnej maszynie do szycia. Dlatego też pewnego dnia, w naszym ulubionym sklepie z używanymi ubraniami, meblami i sprzętami domowymi buszując po sklepie niezależnie zastałam ją w końcu zapatrzoną w małą starą maszynę. Była tania. Nie miałysmy jednak możliwości sprawdzenia czy działa. Take it or leave it. Nie zdecydowała się na zakup, moje więc marzenie posiadania choć jednego shalvar kamiz pozostało niezrealizowane aż do momentu podróży do Nowego Jorku. Tam kupiłam, w meczecie, od dwu utrzymujących się z szycia Pakistanek, kilka kompletów shalvar kamiz, pięknych ręcznie wykonywanych, wyszywanych, z aplikacjami i haftami. Żaden nie przetrwał perypetii opuszczania Stanów przez Meksyk, problemów wizowych i granicznych, przeprowadzek i pobytów podejrzanych osóbek, które kradły moje rzeczy pozostawione na przechowanie u przyjaciółki Amerykanki.
Trochę żal. Za tamtym życiem. Za tą barwnością. Za hinduską kulturą, której nigdy w pełni nie poznałam. Zainab była dla mnie jej ucieleśnieniem. Jej barwne stroje szyte na zamówienie w Pakistanie, jej brzęczące szklane bransoletki, kilkanaście ich kompletów, jej chusty, chustki, abaje, sandały pakistańskie, jej słodkie piżmowe perfumy, kolczyki ciężkie i zdobne, złote, maleńki kolczyk-sztyft w nosie – symbol stanu małżenskiego. Jej ciało ciemnobrązowe, hebanowe, pociągnięte smołą włosy sięgające talii, jej długie rzęsy i ostro zarysowane brwi. Jej niegładka chropowata skóra, smukłe dłonie i długie palce. Dotyk jej brązowo-czerwonych ust.
9
Zakupy to była jedna z naszych stałych rozrywek w tym miasteczku nadplażowym, prowincjonalnym, zaludnionym turystami, przypadkowymi mieszkańcami i staruszkami którzy osiadali tu z wyboru w chwilę po odejściu na emeryturę. W miasteczku które nie dostarczało zbyt wielu możliwości rozerwania się wieczorami i w wolne dni.
Ja odkrywałam tę okolicę pierwsza, samotnie, ucząc się jednocześnie sprawnej jazdy samochodem, gubiąc się, odnajdując, jeżdżąc z planem miasta na kolanach. Po kilku miesiącach pojawiła się Zainab. Od tego momentu jeździłyśmy razem. Dopóki ona nie nauczyła się jeździć samodzielnie.
W dzień zakupów żywnościowych wstawałyśmy rano. Ja odprowadzałam dzieci do przedszkola, jadłam śniadanie, biegłam do biura. Ona doprowadzała do porządku dom, siebie i najmniejsze dziecko. Rozpoczynała gotowanie obiadu. Zajmowało jej to kilka godzin. Udawało nam się wyjechać zazwyczaj około jedenastej. To były potężne zakupy, w amerykańskim stylu, raz na tydzień. Pieniędzmi na dom zarządzała ona. Ona też decydowała o jadłospisie tygodniowym oraz sporządzała odpowiednią listę zakupów. Ja dorzucałam zwykle to co lubiłam jeść, coś z czego mogłam upichcić jakieś polskie proste potrawy, gdy nudził mi się pakistański ostry smak potraw. Współnie wybierałyśmy odpowiedni na zakupy market. Obie lubiłyśmy małe sklepiki, nasze Four Winds i azjatycki kąt gdzie można było kupić każdą najrzadszą nawet przyprawę, serek, typ ryżu i świeże warzywa. Jednak duży supermarket świetnie się nadawał na tygodniowe zakupy, gdzie zbierałyśmy z półek po kolei całe zestawy kilkunastu jogurtów, paczki ryżu basmati, sosy, sery, wody, soki, warzywa, owoce. W końcu rodzina liczyła sześć osób. Czasami zdarzało nam się też żywić sąsiadów i dwie pracownice biura. Zain miał gest. Lubił przerywać pracę obiadem i zapraszać wszystkich do pokoju dziennego. Robiło się naprawdę sielsko i rodzinnie.
Tymczasem w supermarkecie, po udanych i owocnych zakupach, w zgodzie i bez najmiejszych kłótni, z wyładowanym po brzegi wózkiem ruszałyśmy do działu z ubraniami. Dzieci rosły i Zainab nieustająco kupowała im nowe ciuchy w supermarkecie – tak było najtaniej. Dopóki nie odkryłyśmy w Pensacola dwu sklepów z używaną odzieżą – Second Hand.
Ona nie miała nigdy problemu z ubraniami dla siebie. Miała ich ogromną ilość z Pakistanu, po wizycie rodziców Zaina część z nich wymienila dzięki podarunkom teściowej. Do dziś mam niektóre jej tuniki i szale, które pozostawiła w Pensacola przed ostatnim wyjazdem z USA, a które moja amerykańska przyjaciółka przysłała mi do Polski myśląc że do mnie należą. Nie ten rozmiar moja droga!
A jednak sentyment pozostał. Nic więc nie wyrzuciłam. Nie noszę. Oglądam, wącham, przypominam sobie ją. Przypominam sobie jak miotała się między półkami sklepowymi, w tej swojej brązowej czy czarnej abai, z włosami które wymykały się spod chustki, z Anikiem na ręku albo w wózku sklepowym, który ciągnął ją za rękaw i płakał. A ona nie potrafiła się skupić na liście zakupów. Zabierałam jej wtedy listę albo Anika.
A czasem znów miała nieograniczoną cierpliwość. Wołanie Anika ignorowała ze stoickim spokojem, analizując właśnie zawartość jogurtów i sosów. Bo szalenie istotny był to problem. W zawartości nie mogła się pojawić żelatyna wieprzowa, ani żadne, śladowe nawet ilości alkoholu. Ortodoksyjni muzułmanie, jakimi byli Zain i Zainab – a raczej przede wszystkim Zainab, bo Zain stwarzał jedynie pozory ortodoksji – stosowali się do nakazów koranicznych i sunnickich. Co oznaczało całkowite wyrzeczenie się alkoholu, nie tylko w czystej postaci ale również w sosach, potrawach, napojach, lekach i perfumach. Zakupy zajmowały nam niejednokrotnie więc wiele godzin, o ile nie trzymałyśmy się ściśle listy i znanych sprawdzonych już produktów. Zainab miała jednak słabość do promocji i obniżek, co pociągało za sobą żmudne studiowanie etykietek. Nużyły mnie te pedantyczne zabiegii, nie chciałam jednak ujawnić mojego zniecierpliwienia przed Zainab. Dla niej byłam neofitką. Ufną i zapaloną studentką księgi koranu i sunny. Zabierałam więc Anika i spędzaliśmy czas w dziale zabawek lub ubrań.
Czas dłużył się niemiłosiernie. W głębi serca nienawidziłam zakupów, które były dla mnie potworem pożerającym cenny czas. Marzyłam o powrocie do klawiatury i ekranu laptopa. Wiedziałam jednak, że dla niej jest to być może jeden z istotniejszych elementów życia. Na tym polegało bycie panią domu, gospodynią, żoną i matką. Wydawała się tak głęboko angażować we wszelkie przyziemne dla mnie czynności. Czy nie byłam jednak niesprawiedliwa w ten sposób ją postrzegając? Jednocześnie przecież była tu i teraz. Tak cudownie zespojona z codziennością. Trywialnie obecna. Zawsze obecna w tym co robiła. Zaangażowana. W pełni kobieca. To mnie w niej nieustannie inspirowało.
10
Odfajkowane tygodniowe zakupy pozwalały na szaleństwo gotowania. Zaczynało się zwykle od analizy zakupionego towaru i odpowiedniego sortowania. Zainab wszystko już miała ułożone – nihari na dziś, już nawet zaczęła je gotować bo to potrawa nie wymagająca grama warzywa poza cebulą, bryani na jutro, na kolejne dni resztki oraz danie dodatkowe z bakłażanów i pomidorów, kalafiorowa potrawka z mięsem, chińszczyzna z ryżem i zupa chińska.
Inwentaryzację wzrokową przeprowadzała ona, magazynowanie w zamrażarce i lodówce realizowałam ja. Szybko i bez ceregieli. Zielenina od dawna miała swoje ustalone pozycje i schowki. Najciekawszym elementem kuchennej procedury było jednak przyjmowanie nowej dostawy mięsa. Nie kupowaliśmy bowiem nic w supermarkecie. Ostatecznością było kupienie kurczaka, lub dań z kurczaka w restauracji i fastfoodach. Zain lubił nierzadko skusić się na drób niehalal, czyli niepoprawnie zdaniem muzułmanów zażynany, Zainab nie dałaby się namówic na publiczne spożywanie mięsa pod żadnym pretekstem.
Dostawa świeżego mięsa halal przygotowywanego w niehumanitarny możnaby rzec sposób – bowiem zwierzęciu podrzynano gardło tak by wykrwawiło się całkowicie – miała miejsce co miesiąc. W naszej niewielkiej zamrażarce z trudnością mieściło się całe jagnię w kawałkach. Dostarczano nam bowiem kompletne fragmenty mięsa poćwiartowane na dość duże części, z którego drobnicowaniem musiałyśmy się borykać same tępiąc przy okazji kilka noży. Były tam i kości i mięso i podroby, nie było skóry. Dodatkowo znajomy muzułmański rzeźnik, właściciel farmy na wsi niedaleko Pensacola dorzucał kilka kurczaków, w całości. Całą tę martwą krwistą menażerię rozkładałyśmy na podłodze na foliach, w niewielkiej kuchni, pomiędzy szafkami i zlewem. Quasi-rzeźnia.
Większość mięsa szła do zamrażarki, z wyjątkiem podrobów które Zainab przyrządzała od razu. Po raz pierwszy w tamtym domu w Pensacola, gdy pojawiła się Zainab, spróbowałam jak smakuje zwierzęcy mózg. Nie dotykałam innych podrobów, nie smakowały mi. Więcej, brzydziłam się nimi.
Potem jeszcze przez kilka dni po dostawie mięsa pozostawał mi przed oczami nieustający obrazem rzeczywistego pobojowiska na podłodze kuchni w postaci ćwiartowanego mięsa, wizja wyimaginowanej farmy i zażynanych na sposób halal zwierząt – i nie miałam ochoty na pakistańskie potrawy. A jednak nie potrafiłam pozbawić się przyjemności patrzenia na Zainab, gdy je przygotowywała. Wiele się wtedy nauczyłam. Praktycznej wiedzy kucharskiej, praktycznej wiedzy o podstawowych różnicach kulturowych.
Spójrz jak ja to robię – mówiły jej oczy. Ona sama nigdy wiele nie mówiła. Brała kawałek kurczaka i odzierała go ze skóry, nie kryjąc obrzydzenia na twarzy. Zabierałam go wtedy z jej rąk i powoli metodycznie oprawiałam oskubanego już ptaka nad zlewem. Wyślizgiwał się i plątał. Nie wywoływało to jednak u mnie obrzydzenia. Raczej żal. Danie musiało mieć jednak wysublimowany i delikatny smak. W potrawach pakistańskich nigdy nie wykorzystywano skóry zwierząt, nie było chrupiących skórek kurczaków i przypalanych skórek jagnięcia z resztkami włosów, nie było rosołów z pływającymi okami tłuszczu.
Obłupiony ze skóry ptak lądował na desce, Zainab zajmowała się ćwiartowaniem i przenoszeniem do garnka. Jeszcze trochę warzyw, dajmy na to – kartofle i bakłażany. Jeszcze kilka przypraw, na przykład pakistańskie ostre chilli w proszku, chilli zielone świeże w postaci małych papryczek, kurkuma w proszku, mielona kolendra, mielony kminek, trochę garam masala. I oczywiście świeży czosnek. I świeży imbir. Wszystko to należało intensywnie mieszać przez kilka minut, aż do momentu powstania jednolitego sosu na bazie oleju, aż do momentu przysmażenia kawałków kurczaka. Po około dziesięciu minutach należało całość zalać wodą i pozostawić w spokoju. Aż się zagotuje. Aż poddusi. Zainab miotała się wtedy zwykle pomiędzy kuchnią a dużym pokojem gdzie pozostawiała Anika pod opieką Anisy. Mięso nie wymagało inwigilacji i nadzoru, czasami jednak czas mijał niezauważenie i mięso potrafiło się przypalić. Przywoływał nas wtedy do kuchni nieprzyjemny zapach spalenizny, a gwałtowne ruchy Zainab i dźwięki zniecierpliwienia przy zmniejszaniu ognia, dolewaniu wody i mieszaniu zlewały się z okrzykami Anisy – mamo mamo ale czemu tu tak śmierdzi? Czemu tak śmierdzi. Fu fu, mami, kia bate? kia bate, mamiiiiiiii! I już nie dało się jej potem odsunąć i odpędzić od kuchni. Anisa, przyciągała samodzielnie krzesło z jadalni, stawała na nim i zabierała się za przysmażanie na sucho placków ćapati, które jej matka przygotowywała sprawnie z mączno-wodnego ciasta z nieoczyszczonej pszennej mąki. Placki nadmuchiwały się, trochę przypalały. Były dobre, Zainab pomagala i poprawiała. Tak jak wtedy, gdy robiłam to ja. Ale moje placki były naprawdę dobre i wypieczone. Nie lubiłam się spieszyć. Gotowanie po pakistańsku wielu potraw na raz z wieloma przystawkami, sosami i deserami wymagało jednak wielkiej sprawności i szybkości. Nie posiadałam jej. Wolałam więc nakrywać do stołu.
11
W tych jednak dniach, gdy do naszego domu zaglądali goście, Zainab nakrywała sama. Kilka godzin wcześniej rozpoczynała gotowanie, sprzątanie, przygotowywanie naszego nędznego salonu z prostym dużym stołem przykrytym ceratą w kratę i kilkoma krzesłami z przykryciami na siedzieniach o podobnym wzorze. Jedyną ozdobą były zakupione przeze mnie przed przyjazdem Zainab dwie palmy stojące w dwu rogach , po dwu stronach okna oraz mój rysunek meczetu w złotych odcieniach na zielonym tle, w pustej złoconej ramie, bez szkła.
Gośćmi byli zazwyczaj przedstawiciele narodowości pakistańskiej, sąsiedzi i znajomi z meczetu. Pierwsza wizyta obcych w domu była jednak nielada jakim wydarzeniem. Zain postanowił, że będzie lepiej dla mnie jeśli w nim po prostu… nie będę uczestniczyć. Miłą starszą panią, znajomą z meczetu, która miała pracować dla jego biura, należało najpierw wprowadzić w trudny temat poligamii urealnionej.
Kolacja miała się odbyć późno. Zain prosił mnie o pozostanie w pokoju. Wolałam jednak wyjść, odpalić samochód i wybrać się na przejażdżkę toyotą w stronę oceanu, niż podsłuchiwać mimowolnie rozbawione głosy w jadalni. Przed wyjściem podeszła do mnnie Zainab proponując przygotowaną wcześniej dla mnie kolację. Spojrzałam na nią. W jej wielkich brązowych oczach widoczny był żal i zawstydzenie. Jak niewiele o niej wiedziałam… Nasza poligamiczna historia, sprowokowana przecież przeze mnie i Zaina, musiała być dla niej traumatycznym i jednocześnie granicznym doświadczeniem. Zainab dojrzewała. Odkrywała siebie. Testowała nieustannie swoją wiarę. Widziałam to codziennie, w momencie gdy prosiła mnie o zaprowadzenie dzieci do przedszkola, gdy prosiła mnie o pomoc w kuchni. Przełamywała się. Ona, która była nauczona, że kobieta jest niepodzielną panią domu. Która taką chciała być. A jednocześnie widziałam w niej tą, która jako jedna z niewielu muzułmanek potrafiła czytać Koran filtrując jego zawartość. Odczytać z niego tę odrobiny prawdy i przekazu miłości. Wiedziała, że Koran poligamię akceptował, i był to dla niej przekaz święty.
A tamtego dnia postawiła przede mną danie z mięsa i bakłażanów i podała na tacce, zawinięte w czystą bawełnianą serwetę roti czyli placki ćapati. Podziękowałam i usiadłam przy stole. Ona przyniosła mi jeszcze szklankę wody i usiadła naprzeciwko mnie. Zagadywała, zachęcała do jedzenia, podsuwała sałatkę i skrojone na talerzu dodatkowo świeże warzywa. Wypytywała gdzie jadę, i czy aby jestem pewna mojej decyzji. Uśmiechałam się, nie odpowiadając na żadne z pytań, które wydawały mi się retoryczne lub niecelowe. Gdy wstałam po posiłku, podeszła do mnie jeszcze szybko proponując, że może zostanie ze mną w pokoju, a Zain sam zabawi gościa. Roześmiałam się. I dotknęłam jej dłoni. A ona spontanicznie przytuliła się do mnie i zostałyśmy chwilę w takim trochę nienaturalnym uścisku, czułam tylko jak gładzi mnie po plecach, jakby uspokajając. Rzeczywiście dopiero po wyjściu na powietrze, stojąc przed toyotą dostrzegłam, że drżą mi dłonie. Że cała drżę. Rzeczywiście byłam zdenerwowana. Ona zdawała sobie z tego sprawę lepiej niż ja. Wsiadłam jednak do samochodu i odjechałam, postanawiając ostatecznie udać się na krótką przejażdżkę nad wodę, a potem odwiedzić przyjaciółkę, Amerykankę, która mieszkała sama w naszej okolicy.
Ta wizyta była pierwszą, jednak potem posypały się nastepne, znajomi znajomych. Zain zgadzał się na moją obecność na kolacjach. Niektóre osoby bywały wtajemniczone w koligacje rodzinne, inne prawdopodobnie bawić musiały się w przypuszczenia co do mojego pochodzenia i roli w naszym domu. Problem przestał być problemem. Czasem nawet nas bawił. Problem naprawdę przestał być problemem w momencie gdy ja samodzielnie wycofałam się z pakistańskiego życia towarzyskiego. Męczyła mnie sztuczna atmosfera językowa, gdzie większość uczestników kolacji zmuszała się do używania języka angielskiego jedynie dla mnie, wykorzystując jednocześnie każdy pretekst aby przejśc na język rodzimy. Chwila mojej nieuwagi i hola, wszyscy w najlepsze szczebioczą w urdu i tylko Anisa zagaduje mnie po angielsku, bo nikt się nią w czasie kolacji nie interesował. Towarzystwo zaczynało czuć się bardzo swobodnie, ja zaś całkowicie traciłam orientację i wątek.
W pewnym momencie przestałam więc po prostu bywać w domu w tych dniach uroczystych przyjęć i kolacji. Przyjaciółki, teatr, kino. Potrafiłam nawet zamknąć się w biurze, słuchać muzyki i pisać. Powróciłam do własnych lubianych niegdyś w Polsce zajęć. Tęskniłam za nimi. Wyrzekłam się ich jedynie dla dziwacznego powodu integracji z moją nową rodziną. Ze względu na pragnienie utożsamienia, wejścia w nowy klimat, a może po prostu dla jeszcze jednego utajonego głęboko powodu? Miałam silną potrzebę akceptacji. Pragnęłam za wszelką cenę unikać sytuacji rozdzielenia i wykluczenia, aby nie nadwyrężać swojej, i tak niestabilnej, pozycji drugiej żony. Po prostu byłam zazdrosna. I nieufna. Jednak gdy znikaliśmy z Zainem z domu na wiele godzin, aby uczestniczyć w konferencjach, odwiedzać naszych amerykańskich znajomych, zabawić się w klubie, do którego Zainab nie weszłaby pod żadnym pozorem – ona zachowywała się dokładnie tak samo.
12
Na samym początku naszego życia we troje, dla realizacji górnych ideałów idealnego współżycia, dawałam się jeszcze namówić na wspólne wizyty u wspólnych znajomych. Bywałam na przyjęciach, urodzinach, uroczystościach, kolacjach. Większe imprezy, jak i te kameralne odbywały się na zasadzie muzułmańskiego rozdzielenia. Purda była jak najbardziej trendy. Dziś pamiętam właściwie już tylko pierwsze spotkanie i jedno z ostatnich.
To miała być jakaś poważna uroczystość, być może jeden z dni światecznych, być może okazja była osobista czy rodzinna. Nie pamiętam. Zainab długo przygotowywała się do wyjścia, w końcu zobaczyłąm w pełnej gotowości – w złoto turkusowym prześlicznym sari. JA zdecydowałam się również na ubranie pakistańskie. Bo jakże inaczej mogłam się ubrać na tę pakistańską imprezę, gdzie każdy miał śledzić każdy element mojego ubioru, gest i słowo. Żadne z moich europejsko-amerykańskich ubrań nie było dość skromnym, w pełni zakrytym, wyposażonym w długie rękawy, długie suknie, nieprześwitujące materiały i na tyle sztywne aby nie ujawniały kształtów kobiecego ciała. Po prostu nie miałam się w co ubrać. Zdecydowałam się w końcu na zielono-białe wiosenne shalvar kamiz, co nie do końca licowało z jesienną pogodą ale i tak było jedyną moją możliwością. My last and only option. Czułam się już wówczas wystarczająco zdeterminowana strojem, aby poczuć się spokojnie i na luzie. Spotkanie u Afshan badżi czyli u starszej pani, którą darzyło się wielkim szacunkiem powiększyło tylko moje zdenerwowanie.