Chcesz otrzymać prezent?

Up for a gift?

Zapisz się do newslettera!
Subscribe!

    * Sprawdź na co się zgadzasz (Privacy policy)

    Nina

    Me, Myself and I

    or

    what would happen if…

    1

    Zima spadła nagle wraz z pierwszym śniegiem. Zrobiło się przeraźliwie zimno. Na obrzeżach miasta śnieg pokrył szare jesiennobure zabudowania i skostniałą ziemię. Warszawa jednak, wciąż tętniace życiem industrialne miasto pozostało tak szare, jak dawniej. Śnieg wtopił się w szarość komunistycznych gmachów. Szybko i skutecznie rozdeptywali go zabiegani przechodnie, już tylko „miazga pośniegowa” zalegała ulice – jak głosiły prognozy radiowe dla kierowców. Ta zimowa nie-zimowa aura zachęcała warszawiaków do spotkań w ciepłych, pachnących parzoną kawą, lokalach. Światło za oknami, mgiełka dymu i ludzie rozkoszujący się ciepłym napojem kusiły przechodniów spoglądających przez szybę do wnętrza popularnej wśród tubylców kawiarni Nowy Świat.

    Rok 1996. Niedziela. Zimowe popołudnie. Jeden ze stolików w przestronnej, acz zatłoczonej, sali zajęty jest przez trzy, pochłonięte rozmową, kobiety. Studentki. Każda z nich w pośpiechu akademickich zajęć marzyła o tej chwili spotkania z przyjaciółkami i podzielenia się potokiem słów, uczuć i zdarzeń dnia codziennego, nie-codziennego, rozterkami, nudą czy podnieceniem. Rozmawiały przyciszonym głosem, przerywając jedna drugiej, dopowiadając, kończąc nawzajem zawieszane celowo frazy, ubarwiając szczegółami swe opowieści i komentując je spontanicznie. Ten strumień słów przerywały jedynie częste wybuchy śmiechu. Trzy koleżanki najwidoczniej doskonale, swobodnie czuły się w swym towarzystwie. Najwyższa z nich, szczupła Natalia o pieknych gęstych kasztanowych włosach i wyraźnie zarysowanych łukach brwi zdawała się być najbardziej zrównoważona i poważna. Jej uroda przyciągała wzrok mężczyzn przy sąsiednich stolikach, co ta doskonale świadoma swego kobiecego czaru poblażliwie potrafiła ignorować. Ona jedna zdawała się posiadać swe 22 lata, jakkolwiek trzy młode kobiety były rówieśniczkami. Jej tak oszczędne, wyważone gesty i mimika twarzy wyraziście kontrastowały z zachowaniem siedzącej tyłem do okna Nicole, która , żywa jak iskra, nie potrafiła wypowiedzieć nakrótszego zdania bez żywej gestykulacji. Ona również posiadała piękne lśniące brunatne loki, które w przeciwieństwie jednak do gładko sczesanej fryzurki Natalii, niesfornie rozsypały się na karku i plecach. Żywe, ciemne oczy Nicole odzwierciedlały w pełni jej choleryczny niemal, silny, iskrzący temperament. Tak ruchliwa w swych gestach, posiadała jednak nieoczekiwanie wyraźnie kobiecą, o zaokrąglonych kształtach, sylwetkę. Jej szerokie biodra, wąska talia, kształtne łydki i uda miały wielu wielbicieli , ale ona, niezależnie od tego, spoglądając zazdrośnie na szczupłą przyjaciółkę Nicole wpędzała się w kompleksy, umartwiała najwymyślniejszymi dietami i katowała forsowną gimnastyką. Jednak, niewytrwała w tych próbach, szybko porzucająca rozpoczętą cud-kurację odchudzającą, nie traciła ani grama ze swej wagi i zachowywała niezmiennie swe ponętne kobiece kształty – I Bogu dzięki – dowali w duchu znajomi panowie.

    Trzecią towarzyszką rozmowy była Nina. Niska blondynka siedzaca na wprost okna zdradzała naturę wrażliwą i skłonną do melancholii i romantyzmu. Jej jasne, niekreślone szarozielonobłekitne oczy co chwila uciekały spojrzeniem ku ruchliwej za oknem ulicy Świetokrzyskiej. Mówiła właśnie coś w podnieceniu, jej łagodny, miły głos urywał się jednak raz po raz. Nina jakby przez roztargnienie zawieszała głos, urywała w pół frazy, co jej przyjaciółki zawsze i nieodmiennie doprowadzało do pasji. Nina nie zdawała sobie jednak sprawy, jak trudnym jest słuchanie jej poruszających opowieści z życia (a te przydarzały jej się nieustannie!) przerywanych w najciekawszych momentach. Nauczyły się już jednak cierpliwie czekać na kontynuację opowieści, nabyły umiejętności cierpliwego przywoływania właściwego tematu rozmowy wobec rozkojarzenia Niny i jej tendencji do rozbudowanych i zawiłych aluzji i nieoczekiwanych skojarzeń myślowych. Przyjaciółki lubiły jej słuchać, Nina miała zawsze coś ciekawego do opowiedzenia, podsuwała czesto swe spostrzeżenia i sytuacje, które wszystkie trzy jednocześnie niemal aktywnie komentowały. Ta mała blondynka, z włosami krótko, prosto, ściętymi na zmodernizowanego nieco pazia, typową słowiańską urodą wyrażnie różniła się od Natalii i Nicole, i nie wzbudzała wielkiego zainteresowania wśród spogladających na nią przelotnie mężczyzn, a jej łagodne rysy i zaokrąglony kształt twarzy sprawiały, że wydawała się być młodszą niż była w istocie. Nikt nie dałby jej więcej ponad 17 lat. Jakże zawsze cierpiała z tego powodu! W przyszłości kpić sobie będzie swobodnie z samej siebie i tych, tak subiektywnych, wględnych odczuć obserwujących ją ludzi. Ale tymczasem sprawiały jej przykrość lekceważące spojrzenia mężczyzn.

    Nina to studentka Polonistyki. Właściwie znalazła się tam przypadkowo, podobnie jak Natalia. Obie czują się wśród intelektualistów, literatów i rozegzaltowanych osobowości nieco obco. Zupełnie niezłe z literatury i języka w liceum, bez problemu zdały egzaminy na studia, nie zastanawiajac się długo nad ich wyborem. Natalia zaaklimatyzowała się na wydziale, Nina jednak z każdym dniem boleśniej odczuwała swą pomyłkę i coraz intensywniej myślała o przeniesieniu się na wydział Romanistyki. Cóż, jej znajomość francuskiego nie była jednak wystarczająca.

    Natalia znała dobrze rozterki przyjaciółki. Tego dnia więc, spoglądając na Ninę, czekajacą samotnie w kawiarni na spóźniające się przyjaciółki, od razu wyczuła, że stało się coś ważnego. Błyszczące oczy Niny wyrażały radość i podniecenie. Musiała już podjąć decyzję – pomyślała Natalia.

    – Słuchajcie, moje drogie, postanowiłam wyjechać. – To oświadczenie wywołało natychmiastowe komentarze. Ha, to, co niewątpliwie wprowadza w zdenerwowanie każdego mężczyznę, to kobietom plotkującym przy stoliku zdawało się naturalne. Komentowanie i wpadanie w słowo to jedynie wyraz zainteresowania.

    Nina wysłuchawszy z tajemniczym uśmiechem pytań przyjaciółek, ciągnęła zwierzenia. Postanowiła wyjechać na rok do Francji. Wziąć urlop dziekański to żaden problem. Cóż, rok akademicki w pełni – koniec lutego – podejmie więc naukę od drugiego semestru po powrocie. Twarze kobiet wyrażały zdumienie i podziw, a oczy Natalii również żal. – Jak to! Mam męczyć się przez rok na wydziale bez niejakiej podpory duchowej ni towarzystwa? – myślała. W istocie, wyjazd przyjaciółki, jak się okazało, pozbawił ją ochoty do nauki. Warunkowo przeszła na czwarty rok, nadrabiając braki dopiero po powrocie Niny z Francji i wraz z nią chodząc powtórnie na zeszłoroczne zajęcia. Przyjaciółki!

    Nina spoglądała rozkojarzona to na Natalię, to na Nicole. Jej wzrok jak zwykle uciekał w stronę okna, podczas gdy z ust obu kobiet sypały się natarczywe pytania i ponaglenia. – No, opowiadaj! Gdzie? Po co? Co będziesz tam robić?

    Rozdział II

    Nina wyjechała piętnastego marca, kilka dni po wyprawionych hucznie dla licznych przyjaciół, urodzinach. Pożegnała marcowy śnieg, ubielający jeszcze uparcie w połowie tego miesiąca krajobraz Polski. Z okna autokaru pokonującego długą, męczącą trasę, wiodącą południem Europy spoglądała na pola Słowacji, mury autostrad Austrii, mieściny i wzgórza Italii. Po wyczerpującej, pozornie nie majacej końca podróży, drugiego dnia nad ranem autokar znalazł się na terenach Francji południowej. Przywitało podróżujących wspaniałe słońce i lazur Morza Śródziemnomorskiego. Nicea, Marsylia świętowały już przyjście wiosny.

    Nina czuła się obco w tym niemal egzotycznym dla niej krajobrazie i klimacie tak różnym od surowych pejzaży pól Polski, szarości murów Warszawy i szaroburego nastroju przedłużającej się zimy. – Życie tu musi być cudownie przyjemne w tak relaksującym klimacie – pomyślała tylko.

    Miesiące mijały szybko. Aklimatyzację Nina miała już za sobą i najboleśniejsze, na skutek samotności i poczucia wyobcowania dwa pierwsze miesiące. Ciekawe, że dopiero tu, za granicami kraju, poczuła się pewna swego uroku jako kobieta. Francuzi, zaciekawieni jej słowiańskimi rysami i kobiecą, małą postacią, często kierowali ku niej spojrzenia.

    Na trzy miesiące przed opuszczeniem Francji miało miejsce dziwne spotkanie. Jak się okaże, zadecydowało ono o losach Niny w ciagu następnych dwu lat…

    Był lipiec. Upalne śródziemnomorskie lato. Nimes zalane promieniami palącego słońca przez cały sobotni dzień pod wieczór wreszcie odetchnęło chłodniejszym powietrzem. Nina z ulgą przywitała ten podwieczorny chłód. – Ach, jak cudownie! – powiedziła do siebie półgłosem. Siedzących obok niej przy stole dwóch chłopców spojrzało ona swą opiekunkę i od razu podchwyciło niezrozumiałe dla nich słowa. – Ach, jakcownie! – Qu’est-ce que c’est jakcownie, nina? – zapytał starszy chłopczyk po francusku? – Comme c’est merveilleux! – przetłumaczyła Nina. – Jakcownie, jakcownie! – zaczęły pokrzykiwać maluchy jeden za drugim. Nina, próbując zapobiec chaosowi, jaki był tuż tuż na skutek małej chwili jej nieuwagi i zabawy przy posiłku, zarządziła koniec kolacji, sprzatanie i przemarsz do łóżek z krótkim postojem w łazience. Dzieciaki po całodziennym pławieniu się w basenie nie miały najmniejszej ochoty na opłuczyny pod kranem. Zgodziły się po wielkich bojach na przeciągnięcie szczoteczką z mikroskopijną odrobiną pasty po przednich zębach i wskoczyły do łóżek, a raczej przyczaiły się pod kołdrami, by w chwilę po wyjściu Niny wyskoczyć z nich i kontynuować ulubioną zabawę w wyścigi i tor przeszkód, pokonywany przez małe zgrabne, samochodziki wyścigowe, których, dla ich ilości, nie sposób już było zliczyć; każdy członek rodziny natykał się na nie w całych domu, w najmniej oczekiwanych miejscach. Co wieczór miały miejsce te, rytualne już niemal, podchody i zabawa w chowanego, w której udział brały dwa sprytne maluchy, pięcio- i trzylatek, z piskiem chowające się pod kołdrę, usłyszawszy kroki zbliżającej się opiekunki i Nina, z trudem powstrzymująca śmiech na widok niewinnych twarzyczek, zaciśniętych powiek i buzi w ciup chłopców z kołdrami kurczowo nasuniętymi pod brodę. Wszystko kończyło się sądem polubownym, pietnastominutowym seansem filmowym ulubionych przygód słonia Babara, bajką i całusami na dobranoc.

    Ósma. Dzieciaki nareszcie usnęły. Nina, zdawszy sprawozdanie powracającym właśnie rodzicom o wypadkach całego dnia, naciągnęła szybko sweter, wsunęła klucze do plecaka, wskoczyła na rower i z radością ruszyła na spotkanie z oczekującymi jej zapewne od godziny przyjaciółmi. Francuska rodzina, z którą mieszkała Nina posiadała duży, wygodny dom z ogrodem i basenem, niestety z dala od centrum miasta. Nina początkowo miała swobodnie korzystać z samochodu, jednak w ostatniej chwili Francuzi zmienili zdanie i Ninie nie pozostało nic innego, jak podróże rowerem. Zawsze przybywała więc na spotkania z przyjaciółmi jako jedna z ostatnich. Tak i teraz, dopiero tuż przed dziewiątą odnalazła hałaśliwe grono różnej narodowości dziewcząt i chłopców – „tubylców”, przygodnie zapoznanych i dobrych znajomych. Nina zazwyczaj przesyłała wszystkim zgromadzonym ogólne „hello”, całowała bliższe koleżanki i francuskich przyjaciół i siadała wśród nich łatwo wtapiając się w swobodny nastrój różno- lecz najczęściej francuskojęzyczne rozmowy. I dziś zdawało jej się znała wszystkich, był to przecież już czwarty miesiąc jej pobytu w Nimes, żadna z koleżanek nie przyprowadziła „nowego tubylca” jak szeptały kobietki tylko między sobą, ale…na samym końcu dostrzegła jednak nieznaną jej, brodatą, sympatycznie uśmiechniętą twarz mężczyzny. Miał na imię Pierre i był tubylcem, nimijczykiem z krwi, kości i, co ważniejsze, akcentu. Nie mieli właściwie okazji porozmawiać. Dyskusja toczyła się na forum, wszyscy przekrzykiwali się jedni przez drugich, śpiewano, grano na gitarze, raz po raz młodzi wybuchali głośnym śmiechem. Tej atmosferze sprzyjała cudownie rześka, letnia, radosna, spontaniczna atmosfera południa Francji, atmosfera kafejek w plenerze, otwartych na oścież okien kamienic, okalających plac Maison Carré i wyglądających z nich półpodpartych ciekawskich głów mieszkańców, atmosfera, którą tworzyły: zbiorowisko młodych ludzi obu płci i mieszanych narodowości – trampów- podróżników-autostopowiczów koczujących wesoło pod jedną ze ścian Kwadratowej Świątyni i wsłuchanych w rytm reggae swych bębnów, amorficzna, ruchoma i dynamiczna grupa skatów uparcie wygładzających kanty, progi i zręby krawężników, schodów i kamiennych ławek na całej szerokości i długości zaludnionego placu, w końcu kilku zagubionych ciemnoskórych rapperów podskakujących naturalnie w rytm dźwięków magnetofonu, niesionego na ramieniu najwyższego, barczystego nastolatka. Noc była ciepła, jak to zwykle bywają noce klimatu śródziemnomorskiego, gwiazdy zahaczały o anteny na dachach kamienic, plątały się w wiszących w górze na tarasikach i balkonach dawno suchych zapomnianych szmatach, ciuszkach i bieliźnie, staczały się po pochyłości zabytkowego dachu Maison Carré i odbijały od szklanych powierzchni ścian nowoczesnej biblioteki, bliźniaczej siostry świątyni nazywanej Carré d’Art. Około północy całe towarzystwo, wyczerpane śpiewem, rozmową i winem postanowiło rozejść się do domów, jakkolwiek część młodzieży mieszkającej w centrum Nimes udała się na pobliską nietypową o klubowej sympatycznej atmosferze, dyskotekę. Nina miała jednak przed sobą podróż w ciemności do domu na peryferiach miasta, a następnego dnia w perspektywie pobudkę o szóstej rano oraz wrzaski i nagabywania dzieci domagających się standardowej o świcie dawki grzanego mleka, postanowiła więc zrezygnować tym razem z zabawy. Roztargniona, żegnając się z przyjaciółmi, szukała wzrokiem nieznanego mężczyzny, niestety, jak się okazało, opuścił już dużo wcześniej grupę, niedostrzeżony przez rozbawioną Ninę i niektóre jej koleżanki. Cóż – pomyślała Nina – być może przyjdzie nam się jeszcze spotkać w bardziej kameralnych okolicznościach. – I rzeczywiście…Przypadkowe spotkanie miało jednak miejsce dopiero dwa miesiące później.

    Rozdział III

    Nadeszły sierpniowe upały. Nina, nieprzyzwyczajona do skwarnego nie do zniesienia śródziemnomorskiego lata, z niecierpliwością myślała o obiecanych jej dwu tygodniach wakacji. Nareszcie leniwie, zgodnie z trybem życia na południu, nadeszła połowa sierpnia i Nina mogła powitać w Nimes swoje dwie ukochane przyjaciółki, Nicole i Natalię. Obiecały sobie niezapomnianą, spontaniczną podróż po południowym brzegu Śródziemnomorza. Nina, przez te kilka miesięcy spędzonych wśród Francuzów, korzystała do woli z każdej chwili i podróżowała po okolicy dalszej i bliższej, z francuską rodziną, dziećmi, przyjaciółkami po fachu i przyjaciółmi Francuzami, poznała więc nieźle Prowansję, Langwedocję i tereny wyżynne na północ, urocze góry Cévennes i zadziwiające w swym pięknie i dzikości kaniony rzeki Ardèche, tak zwane wąskie gardziele – Gorges d’Ardèche, pragnęła jednak wraz z dwoma przyjaciółkami zajrzeć w kilka kuszących je miejsc, do Tuluzy, Montpellier, Paryża? Nie była zdecydowana. Marzyło im się także zakoczowanie na kilka rozkosznych dni lenistwa w odnalezionej przypadkowo auberge de jeunesse – schronisku na peryferiach Marsylii.

    Dziewczęta pojawiły się w Nimes w połowie sierpnia. Z pomocą Paula, ojca francuskiej rodziny Niny udało się dziewczęta przetransportować z ich plecakami do ukrytego na peryferiach miasta domu, w którym z całą życzliwością rodziców maluchów Dawida i Lucasa i przy nieoczekiwanym entuzjazmie dzieci wspólnie zjedzono kolację i spędzono noc. Nina ogromnie lubiła rodzinę, w której znalazła pracę opiekunki. Ci ludzie tak życzliwi, otwarci, inteligentni i tolerancyjni zawsze służyli jej pomocą. Paul, typowy telemaniak i kibic meczów piłki nożnej i wszelkiego typu sportów grupowych, nieodmiennie wyciągał Ninę na wspólne wieczorne i nocne seanse telewizyjne. Wiadomości, filmy, mecze, których Nina w istocie nie znosiła, a które nauczyła się rozumieć i tolerować, zafascynowana szybkością wypowiadanych słów i nieznanych jej terminów francuskich używanych przez komentatora, wszystko to pogłębiało jej niezłą już przecież znajomość języka. Niewątpliwie i cierpliwe obojga Paula i Veronique, odpowiadanie z uśmiechem i rozbawieniem na niekończące się pytania językowe Niny stanowiło o szybkich postępach w jej umiejętnościach ekspresji, wypowiedzi i dyskusji. Nina uwielbiała pogaduchy z pięcio- i trzylatkiem, które nieodmiennie przerywane były wybuchami śmiechu ich trojga wobec słownych qui pro quo, a i słuchającemu z boku bezsprzecznie nasunęło by to na myśl zabawę w zgaduj zgadulę.

    Po zakończonej kolacji, uśpieniu maluchów i długiej dyskusji przy stole w łamanej polskim i angielskim francuszczyźnie, wszyscy udali się do swych łóżek. Nazajutrz dziewczęta postanowiły po krótkim zwiedzaniu Nimes, udać się bezpośrednio do Tuluzy. Ach, Tuluza! Po kilkugodzinnej podróży TVG, szybką koleją, dziewczęta znalazły się w zalanym słońcem mieście. Była to godzina około południowa. Upał przyprawiał je o ból głowy i zapierał dech w piersiach. Marzyły jedynie o odnalezieniu ich skromnego z zarezerwowanymi już telefonicznie miejscami, hoteliku, gdzie mogłyby pozostawić ciężar dźwiganych już cały dzień plecaków i zmyć pod prysznicem upał i zmęczenie z pokrytej warstwą potu i kurzu skóry. Od dworca musiały przewędrować wzdłuż całego miasta, by dotrzeć na rue de Taur, w pobliżu starej zabytkowej o imponującym kształcie zwalistych średniowiecznych murów Bazyliki Saint Sernin, w stylu bliskim samej Tuluzie , w stylu mieszanym romańsko-gotyckim z dodatkami późniejszymi. Czerwień cegły i mozaiki rodem z kultury bizantyjskiej przemieszane były z szarością kamienia. Dziewczęta udały się do tej świątyni pod wieczór, pragnąc podziwiać wspaniałe mozaiki, żywo przypominające wystrój typowy prawosławnym greckim i rosyjskim świątyniom.

    Późnym wieczorem, po długiej sjeście, jaką urządziły sobie, zmęczone upałem i obfitym obiadem kobiety, po pląsach, rozbawieniu, żartach, meblowaniu i adaptowaniu do własnych potrzeb pokoiku hotelowego, postanowiły w końcu wyruszyć na wędrówkę po nieznanym mieście, z przeczytanym pobieżnie guidem, informującym o co ciekawszych kafejkach, barach i klubach nocnych, których obfitość wielka podobno istniała w tym studenckim ośrodku uniwersyteckim, jakim była przecież Tuluza. Ruszyły we trzy energicznie na poszukiwanie maleńkiej i trudnej do zidentyfikowania rue de Madelaine. Pragnęły odnaleźć klub jazzowy, przyciągający ponoć liczne grono studentów tamże, a jednak po godzinnym włóczeniu się i błądzeniu po mieście wciąż nie mogły odnaleźć tajemniczo zaginionej uliczki. Zmęczone, około jedenastej wstąpiły do jednej z kafejek na wprost placu de Capitole, jak wszystkie pozostałe otwartej do późnych godzin nocnych. Ruchliwe to miasto urzekało je swym urokiem, jednak wiedziały dobrze, że pozostanie niewiele w ich głowach wspomnień z tych dwu dni w Tuluzie. Nazajutrz przecież postanowiły zwiedzić na chybcika rozliczne muzea, galerie, klasztor les Jacobins, kościoły, mosty…

    Przemierzyły w zawrotnym tempie i w palącym już od rana słońcu całe niemal miasto wzdłuż i wszerz, stwierdzając potem w czasie wspólnej podróży pociągiem, który zabierał je tym razem w stronę wschodnią i oddalał od granicy hiszpańskiej, że nie jest rzeczywistą przyjemnością zwiedzanie w pośpiechu. Cóż jednak, gdy one miały dla siebie jedynie kilkanaście dni, te uciekały szybko, a Francja zapraszała do wędrówek po okolicy. Postanowiły więc jednomyślnie dać wytchnąć ciału, nogom, myślom i zdecydowały się na wybór schroniska w Marsylii, gdzie chciały pozostać wylegując się na plaży przez kilka dni.

    W Marsylii jak się okazało istniały dwa schroniska, dziewczęta jednak, nie znając zupełnie topografii miasta i zamawiając miejsca właściwie „w ciemno” nie zauważyły, że schronisko przez nie wybrane znajdowało się na peryferiach Marsylii, dokładnie na przeciwległym do brzegu morza krańcu miasta. Godzina była już wieczorna, gdy kobiety dotarły autobusem do imponującego, stworzonego w starym zamku schroniska. Warunki okazały się być wymarzone: łazienki, prysznice i obszerna kuchnia, lecz…ani śladu morza a i dojazd uciążliwy. Poczuły się oszukane i uwięzione w tym dziwnym miejscu. Tymczasem zaczęła się bitwa z właścicielem schroniska o możliwość zamiany czy wycofania rezerwacji i zwrot kosztów. Ostatecznie cała operacja była bliska powodzenia pod warunkiem, że dziewczęta przeniosłyby się natychmiast do drugiego na przeciwległym brzegu miasta schroniska jeszcze tego wieczoru. Westchnęły. Zapadała noc, nie były nawet pewne czy nie uciekł im już ostatni autobus do centrum miasta. Gra była jednak warta świeczki. Zmęczone, po odbytych kilkuminutowych rozmowach z właścicielką schroniska nad morzem (dysponowały tylko końcówkami kart telefonicznych, co starczało na kilkukrotne, jednozdaniowe wyrzucane jednym tchem konstatacje i pytania) bez wymarzonego prysznica na orzeźwienie po całym dniu podróży, pognały z plecakami i rezerwacjami w kieszeni na przystanek autobusowy. Zdążyły na szczęście na ostatni środek lokomocji który odchodził tuż po dziesiątej i po przesiadce w metro i znowu w autobus odnalazły wreszcie swój nadmorski ośrodek, o tej porze wypełniony już po brzegi młodymi krzykliwymi mieszkańcami, którzy właśnie powrócili z plaży, czy z miasta i bawili się głośno w sali bilardowej , małej kawiarni-barze i na tarasie, przekrzykiwali jedni drugich, prowadzili różnojęzyczne rozmowy i śmiali na cały głos. Miła energiczna właścicielka schroniska przyjęła je życzliwie i wskazała pokoje. Nareszcie prysznic i łóżko. Tego wieczoru dziewczęta zbyt zmęczone dniem nie miały ochoty na zabawę i towarzystwo. Kolejne jednak wieczory zawsze spędzały w gwarnym tłumie młodych ludzi z różnych stron świata.

    Natalia Nicole i Nina pozostały w Marsylii przez pięć dni. Codziennie rano wyruszały na plażę, zaopatrując się po drodze w całą torbę owoców, co zazwyczaj starczało im do południa lub popołudnia, po kąpieli morskiej i słonecznej, namiętnym wylegiwaniu się na skałach i kamieniach, okalających brzeg rzeczywiście czystego lazurowego morza, wyprawiały się po bagietki, ser, wodę i nową dawkę południowych owoców. Konsumowały to wszystko w mgnieniu oka, po czym przychodziła pora na popołudniowa porcję kofeiny w postaci małej czarnej. Dziewczęta uwielbiały okalające brzegi plaży kafejki, tarasy z widokiem na morze, gdzie niejednokrotnie zamawiały duże porcje lodów i kawę mrożoną późnym już popołudniem, by stąd śledzić zachodzące słońce i gwarny tłum turystów. No tak, Marsylia była jednak typowo turystycznym ośrodkiem Lazurowego Wybrzeża.

    Piątek był ich dniem wyjazdu. Wszystkie obudziły się nieco późno. Przerażone, z niespakowanymi plecakami (poprzedniego dnia wszak siedziały do samego ranka w wesołej kompanii w kawiarnio-barze schroniska) w pośpiechu, tracąc głowę i zapominając tysiąca rzeczy, budząc następnie zaspaną właścicielkę schroniska, której zapomniały przypomnieć o ich wczesnym wyjeździe, opuściły w końcu schronisko i pognały zdenerwowane na przystanek i stąd na dworzec kolejowy. Przed nimi Paryż…

    Stolica przywitała je deszczową pogodą. Paryż zasnuł się chmurami i odstraszał przybyszki, poszukujące zarezerwowanego wcześniej hotelu. Odnalazły w końcu oddaloną od centrum dzielnicę, zamieszkałą w istocie przez klasę średnią, różnojęzyczną i różnokulturową. Nie przeszkadzało im to zresztą zupełnie, poza może lękliwą Natalią, która w osobach młodych Arabów, tworzących grupki na każdym rogu ulicy, sprzedających w małych non stop otwartych sklepikach, cały Boży dzień przesiadujących i popijających kawę w męskim jedynie towarzystwie w niezliczonych kawiarniach, upatrywała potencjalne niezidentyfikowane zagrożenie. Cóż, ostatecznie zdecydowały się na jeden z tańszych hoteli, nie mając ochoty na schronisko, mimo miłych przecież wspomnień jakie pozostawiła po sobie Marsylia.

    Paryż je zauroczył i onieśmielił, zapragnęły przejść go wzdłuż i w poprzek, ogarnąć zwiedzając jak największy jego skrawek. Cóż, to, co mogły obejrzeć przez kilka dni to mógł być jedynie mizerny skrawek imponującego iście europejskiego w swym przepychu ale i zadziwiającego w różnorodności miasta, które godziło na jednej powierzchni barwne dzielnice chińska, łacińską, arabską obok wytwornych, bogatych zabudowanych markowymi butikami i szeregiem modnych sklepów, prowadzonych od pokoleń lub wykupionych przez Żydów, z wytyczonymi przestronnymi alejami i rzędami starannie przycinanych drzew. Ninę jednak jak i jej przyjaciółki nie Champs Elysées zachwyciła swym pięknem lecz raczej Boulvard Saint Michel i dzielnica łacińska, gdzie włóczyły się w okolicach term de Cluny, Sorbony, College de France, zatrzymując przy każdym straganie z książkami i muzyką, wędrowały aż ku fontannom i jeziorkom Jardin de Luxembourg, wychodziły na rue Vaugirard. Tam jednak zazwyczaj schodziły do podziemi metra lub wsiadały w autobus, który zawoził je do jednego z muzeów wybranych do zwiedzania na owo popołudnie. Żadna z nich nie zapomniała z pewnością kilkukilometrowej zdawałoby się i „kilkugodzinnej” kolejki do Louvre’u. Muzeum nawet po pięciogodzinnym zwiedzaniu pozostawało wciąż jakby nieznane i pełne nie odkrytych alejek i zakamarków, kolekcji, na które natykały się uparcie nie chcąc podążać utartą trasą według strzałek. Cóż, doszły wszak do trafnego wniosku, że nawet wędrówka mozolna według wskazań guide’ów i kierunkowskazów nie dawała możliwości obejrzenia wszystkiego. Louvre pozostawił po sobie jedynie pamięć o maleńkiej, zatrwożonej za kuloodporną szybą Monie Lizie, białej, ulatującej z marmurowych ramion Erosa Psyche, oraz o zmęczeniu, bólu w nogach i męczącej obecności mnogich dwunożnych osobników, małych, średnich i dużych, i konieczności ocierania się o ten nieogarniony liczebnie tłum zwiedzających, komentujących na głos dzieła w wielojęzycznej gwarze. – Zostawmy tę wyprawę na inny, spokojniejszy czas, – zdecydowały dziewczęta po pięciu godzinach wizyty. Niestety, jak się okazało, wszystkie znane muzea Paryża były latem równie oblegane. Tłumy wypełniały Musée d’Orsay, Muzeum Rodina i Picassa, Muzeum Sztuki Współczesnej… Przedostatniego dnia ich pobytu w stolicy dziewczęta postanowiły przemierzyć spacerowym krokiem dzielnicę artystów , jak mówiono, dzielnicę Montmartre. W istocie, sławny mały placyk okolony kafejkami z ich mikroskopijnymi tarasikami, okupowali liczni malarze, rysownicy. Jakże jednak męczące wydały się kobietom ich nagabywania, a komercyjne ich prace, podobne jedne do drugich. W istocie, nie sama atmosfera „artystycznego zakątka” Montmartre’u je zachwyciła ale jego urocze zaułki, alejki, wspinające się i opadające kręte uliczki i cała obfitość schodów. Wspięły się ku bielejącemu z dala na wzgórzu kościołowi Sacré Coeur, aby opuścić je z drugiej strony świątyni. Osamotnione schodki,( nie pragnęły udać się zaludnioną aleją środkiem ogromnego ludnego targu „ciucholandowego” , gdzie królowali arabscy przekupnie), zaprowadziły je w pobliże Muzeum Sztuki Naiwnej, które jednak minęły rozczarowane wysoką nieoczekiwanie ceną biletów. Wędrując wciąż w dół, dostrzegły w tej okolicy, na uliczce, której nie potrafiły sobie potem przypomnieć nazwy, polska restaurację, lecz pustą, zdało się i zamkniętą na trzy spusty. – Jaka szkoda. – pomyślały . Nina nie wiedziała wówczas jeszcze jak bliska stanie się potem jej ta dzielnica, jak wiele wspomnień w późniejszym okresie jej związku z Pierrem narodzi się tam właśnie… Pomieszkiwanie kątem u przyjaciela Pierre’a, młodego mężczyzny, wynajmującego mikroskopijną kawalerkę z jednym dużym lecz twardym na japońską modłę łóżkiem, spanie we troje w tymże łożu, włóczenie się bez końca po dzielnicy i okolicach, wypady nad Sekwanę, wielogodzinne obserwowanie tłumu Arabów strzegących swych straganów w Barbes, buszowanie w drewnianych skrzynkach bukinistów, spotkania z przyjaciółmi, pogaduchy wieczorne w kawiarenkach i barach, wspólne, przedłużające się do rana, kolacje w barach i kameralnych restauracjach znajomych właścicieli, egzotyczne potrawy meksykańskiej kuchni, chińskie tanie jedzenie, mocna wódka o dziwnym smaku, piwo ciemne, piwo białe belgijskie, wesoła pizza konsumowana w kilkanaście osób w maleńkiej prowadzonej przez rodowitych sympatycznych Włochów, restauracji…

    Tymczasem nadszedł ostatni wieczór pobytu dziewcząt w Paryżu. Nicole najwyraźniej tęskniła już za swym mężczyzną, który od wielu dni nie odpowiadał już na jej codzienne telefony, ona wsłuchiwała się tęsknie i z niepokojem, w głuchy, przeciągły sygnał i marzyła o powrocie do Polski. Tego wieczoru nie miała zaś najmniejszej ochoty towarzyszyć koleżankom do pobliskiego baru. Natalia wyciągnęła więc Ninę i obie ruszyły raźnym krokiem , aczkolwiek we dwie nie były już tak śmiałe, jak zazwyczaj a i dzielnica wyraźnie nie należała do najbezpieczniejszych. Kawiarnio-bar był jednak tuż za rogiem ich uliczki, o jakie pół kilometra od hotelu. Minęły, jak zwykle spoglądając z zaciekawieniem do wewnątrz, kino pornograficzne, które znajdowało się tuż obok hotelu, najwyraźniej jego właściciel liczył na niezaspokojone, rozbudzone potrzeby turystów. Po drugiej stronie ulicy, w szokująco bliskim sąsiedztwie kina znajdował się olbrzymi budynek, który trzy kobiety uznały pierwszego dnia za kościół katolicki. Bo też i architektonicznie do złudzenia przypominał świątynię. Jego wysokie, zabudowane cegłą mury , dwuspadzisty dach, wąskie okna i witraże potwierdzały te domniemania. Brakło krzyża. Budynek, obejrzany jednak następnego dnia z bliska, okazał się być dawnym kościołem, przeobrażonym w szokujący sposób w blok mieszkalny. Wszystkie pomyślały wówczas o czasach komunizmu w Polsce, cóż, okazuje się, że sytuacje podobne miały miejsce i w liberalnej, wolnomyślnej Francji.

    Nina i Natalia dotarły tymczasem do baru. Przywitał je uśmiechem sympatyczny, młody kelner. Zamówiły standardowo ulubione ich, odkryte na południu Francji Monako, piwo jasne z lemoniadą i z grenadyną, czyli sokiem z czerwonych owoców, miedzy innymi pasji i granatów. Hmm- pomyślały – smak bliski malinom… a jednak, nie ten sam, niepowtarzalny!.

    Rozbawione propozycją sympatycznie uśmiechniętego kelnera spotkania się nazajutrz i spaceru po Paryżu (jaka szkoda, że ich wyjazd dobiegł już końca – pożałowały) poprosiły go o pstrykniecie kilku zdjęć. Kawiarnia sprawiała miłe wrażenie, jednak – Ach, nie ma to jak warszawski Nowy Świat – westchnęły obie do siebie.

    W pokoiku hotelowym znalazły się tuż po północy, gdzie zastały śpiącą już Nicole. Oczywiście się nie spakowała! – stwierdziła z wyrzutem Natalia. – Mam nadzieję, że nie powtórzymy szalonej akcji z Marsylii – spojrzały na siebie dziewczęta i roześmiały się. Ogarnąwszy wzrokiem cały bałagan i stertę wspólną ciuchów, postanowiły jednak i one spakować się bladym świtem, tuz przed wyjazdem.

    Rozdział IV

    Nina powróciła zmęczona, lecz upojona urodą Francji i słońcem lata śródziemnomorskiego z sierpniowych, wspólnych z przyjaciółkami, wypraw. Nimes przywitało ją w początkach września piękną jeszcze pogodą. Tu, na południu, ani śladu uroczej, kolorowo-złotej polskiej jesieni. Niezwykle rzadko, jedynie w starym, osiemnastowiecznym, stworzonym na kształt rzymskiego ogrodzie, Jardin de la Fontaine i w alei platanów, niedaleko dworca, można było podziwiać europejskie lub egzotyczne drzewa liściaste w ich szacie jesiennej. W istocie tereny Prowansji, jak i inne zalegające ściśle brzeg Morza Śródziemnomorskiego krainy Francji obfitowały w suchą roślinność, tę, która niedelikatna pozostaje w dotyku, której widok Ninine wspomnienie polskiej, wilgotnej, miękkiej łąki zamieniał w obraz pola suchego niby preria, porośniętego zdrewniałymi łodygami ziół. Nie trawa dawała urok tym polom i łąkowym przestrzeniom, lecz rozsiewająca w upale intensywny zapach, z dala zlewająca się w plamy fioletu, wszędobylska lawenda, żółte połacie suchych kwiatów kocanki, wyblakłe od oddechu słońca bladawe ziele wonnego rozmarynu i tymianku. Prowansja nawet w początkach września pachniała jeszcze porośniętym ziołami krajobrazem pól i żółciła się słonecznikami, owocowała w sadach zieloną oliwką. Wszak to właśnie w tych rejonach Francji najłatwiej było w najbardziej zapadłym, zapomnianym miasteczku natknąć się na „un petit commerce”, sklepik z mikroskopijnymi, fikuśnymi słoiczkami z gelée lub konfiturą z pyłków kwiatowych albo jeszcze confiture de lait, których to cenna zawartość przykryta była wieczkiem i osłonięta skrawkiem prowansalskiego czerwono żółtego lub niebieskiego wzoru. Wszak tam właśnie można było zakupić niepowtarzalne mieszanki ziół prowansalskich i karafki oleju słonecznikowego, oliwy z oliwek z zatopioną, niby w bursztynie, gałązką żywego ziela. Tam można było zaopatrzyć się po niewygórowanej cenie w dobre wino stołowe i wódkę anyżkową, zwaną pastis.

    Nina coraz głębiej wtapiała się w atmosferę Prowansji. Nimes, w którym mieszkała już od tylu miesięcy, należący formalnie do Langwedocji, swą przyrodą i kulturą potwierdzało jednak związek z krainą na wschód położoną, krainą prowansalską z jej marsylską stolicą.

    W początkach września ośrodek nauki języków obcych wznowił swe kursy. Nina zjawiała się tam rano, w każdy wtorek i czwartek. Autobus podwoził ją do centrum miasta i stąd o dziesięć minut piechotą znajdowała się typowa, w stylu południowym kamienica, otoczona murem, chroniącym w swym wnętrzu zacieniony drzewami ogród na dziedzińcu, a w jego głębi niewielkich kilka pomieszczeń, które służyły jako sale lekcyjne. Tu Nina poznała swe najbliższe koleżanki, dziewczęta przybyłe z różnych krajów głównie dla nauki lub doskonalenia języka francuskiego, a i z pewnością ciekawość świata i otwartość zachęciły je do tej decyzji.

    Ósma rano. Wysiadając ze swego autobusu Nina dostrzegła kątem oka podjeżdżający na przystanek autobus linii „D”. To w stronę stadionu – przebiegło jej przez głowę wspomnienie wyprawy do Stade des Costières w początkach jej pobytu w Nimes. To było chyba gdzieś w połowie kwietnia. Wiosna południa Francji w pełni, upalne słońce i temperatury, które dawały Ninie złudzenie polskiego lata. Nina, zgodnie z jej umową o pracę, miała przepisowy jeden wolny dzień w tygodniu. Często, choć nie zawsze, układy z rodziną i potrzeby opieki nad dziećmi bywały różne, często wiec bywała to niedziela. Wówczas decydowała się na całodniowe wyprawy po okolicy wraz z najbliższymi jej i posiadającymi samochód do dyspozycji, koleżankami. Tej jednak niedzieli Nina postanowiła wybrać się na słynny w okolicy Pchli Targ, Marché des Puces. Nina zawsze uwielbiała starocie. Rzadko kiedy było ją stać na zakup antyków, ponadto, nie posiadając jeszcze własnego mieszkania w Polsce nie pragnęła rzucać się w wir poszukiwań „tego jedynego mebla o odpowiednim kształcie i w odpowiednim stylu do jedynego w swym rodzaju miejsca, kąta, przestrzeni, mieszkania”.

    – kiedyś, w przyszłości, tak być mogłoby – myślała. Pasjonująca rzecz, urządzać mieszkanie. Kreatywności na razie udawało jej się dać ujście jedynie w skromnym w możliwościach meblowaniu i dekorowaniu bibelotami, rycinami, tkaninami i kolorem jej pokoiku. Na pchlim targu jednak tak wiele drobiazgów, często sfatygowanych i starych, przyciągało Nininą uwagę. Za kilka franków udawało jej się zakupić maluteńkie, figlarne lalki w strojach narodowych, lalki z porcelany, jak i zabytkowe jednak tańsze znacznie niż te w drogich butikach z suwenirami, bo z drugiej ręki, santony, „santons”, figurki gipsowe przybrane materiałem wyobrażające postaci z ludu, przedstawicieli różnych, nieistniejących już często, zawodów. Nina uwielbiała również buszować w stosach książek, nie tylko po francusku lecz i w obcych napisanych językach. Nieraz ze zdziwieniem odnajdywała stare i zakurzone powieści i przewodniki polskie. Ta poranna niedzielna (Nina wybrała się na stadion ruchliwy już od świtu, około godziny ósmej) kilkugodzinna wyprawa i błądzenie bez końca w zawiłych rzędach alejek, tworzonych przypadkowo i chaotycznie przez przekupniów różnej maści, rozkładających swe cuda na stolikach i na ceratach, płótnach wprost na ziemi zmęczyła w końcu Ninę. A jednak wciąż przyciągało jej uwagę i tchnęło egzotyką gwarne gaworzenie tłumu. Południe Francji było miejscem, które dla jego bliskości, przyciągało wielu, przybywających i żyjących tu często na kocią łapę, bez karty stałego pobytu, Arabów z Maroka i Algierii. Wielu zadomowiło się już w tych stronach, a ich dzieci uznawane były przecież za pełnoprawnych Francuzów, jako że urodziły się na ziemi francuskiej. Arabowie, „les beurres”, jak ich nazywano, tworzyli barwny tłum kulturowo tak różny od Francuzów. Arabowie z pokolenia przybyłego z Afryki, pamiętający swą przeszłość, pragnęli zachować tradycje swego ludu, zawsze dla nich cenne. Taka zresztą była mentalność tych ludzi, tworzących w łonie narodu francuskiego odrębną, zwartą grupę ludzi. Dzieci ich ,wychowywane w szacunku dla języka i tradycji, odwracały się już jednak choćby od tych znamion przynależności do wspólnoty jakimi była religia, traktowana ortodoksyjnie. Ich bowiem podejście do wiary było już typowo francuskie, utylitarne i znacznie bardziej liberalne. Mówili biegle po francusku, bez akcentu, otrzymywali niejednokrotnie dobre wykształcenie, wciąż uważali się za muzułmanów, lecz jednocześnie odrzucali praktyczny aspekt wiary i zewnętrzne jej oznaki.

    Nina w zamyśleniu spoglądała na tłum. Fascynowała ją ta różnorodna mieszanka kulturowa, jakiej nie miała okazji poznać w Polsce, niemal nudnej, tak jednolitej kulturowo. Około południa, gdy skwar był już nieznośny, Nina opuściła stadion udając się w kierunku przystanku autobusowego. Próbowała ukryć się gdzieś pod dachem, w cieniu, lecz na nic. Przezroczyste szyby budki przystanku jedynie wzmagały palące promienie słońca, a wąska wypukła ławka parzyła i nie pozwalała spocząć dłużej niż minutę. Nina spojrzała w stronę stadionu. Obserwowała tłum opuszczający go powoli. Postrzegła nagle, że ktoś macha do niej dłonią, wychylony przez szybę samochodu. Był to młody Arab, przystojny i uśmiechający się uprzejmie. Zapraszał ją do swego auta. To byłoby najbardziej niemądre, co mogła uczynić, skusić się, wsiąść do samochodu. Ostrzegano ją przed tymi łatwymi kontaktami. Była jednak tak zmęczona…ostatecznie, cóż mogłoby się zdarzyć – pomyślała. Przyjęła więc propozycję. Tarik okazał się bardzo miłym chłopcem. Odwiózł ją , jakkolwiek okrężną wokół całego miasta, drogą, ponoć unikając korków, a może celowo próbując wyciągnąć Ninę na pogawędkę, jednak pod samą bramę domu. I tyle. Żadnej prośby o telefon. Nic, a jednak – spojrzała mu Nina w oczy i pomyślała – spotkamy się, czuję to…

    To był właśnie ten człowiek, ten czuły, cudowny, troskliwy mężczyzna, którego towarzyszką była Nina przez szereg długich samotnych pierwszych miesięcy jej pobytu we Francji. A potem…potem trudno było odejść. Trudno, a jednak w końcu się stało…rozstanie.

    Te wszystkie myśli przebiegały głowę Niny , gdy patrzyła na podjeżdżający autobus. Roztargniona i zamyślona niechcący niemal nie wpadła na mężczyznę, który przybiegłszy truchtem od strony ronda z fontanną na środku, zamierzał wskoczyć na schodki odjeżdżającego za chwilę autobusu. Nina nie zdążyła odezwać się nawet słowem. Sytuacja rozegrała się w mgnieniu oka, a i zaskoczenie spowodowało milczenie Niny. Mężczyzną był poznany owej letniej lipcowej nocy w Café Carré, Pierre. On, przytomniejszy wszakże, zdążył jeszcze tylko wcisnąć jej w rękę swą wizytówkę i krzyknął wsiadając – zadzwoń proszę! Potem Nina, skinąwszy potakująco głową, patrzyła już tylko z uśmiechem w okno odjeżdżającego autobusu, gdzie widniała brodata twarz Pierre’a i machała ręką na pożegnanie. Nina poczuła, że wówczas rzeczywiście nadszedł moment zakończenia związku z Tarikiem. to był miły czas w jej życiu, lecz wiedziała że tego mężczyzny nie kochała i nie mogła pokochać. Okazywana jej miłość budziła już w niej tylko niechęć w sercu i wyrzuty sumienia. Spotkanie z Pierrem sprawiło, że Nina poczuła się jakby zdradzała mimowolnie Tarika – Czas już przerwać to…- postanawiała. A jednak minęło kilka dni. Nina zadzwoniła do Pierre’a. Umówili się na kawę w spoglądającej z góry na dachy miasta kafejce Carré d’Art, spędzili miło popołudnie, lecz nic ponadto. Pierre wyczuwał, że Nina nie była mu niechętna, lecz jakby przyczajona, niepewna. Związana słowem z kimś innym? Żadne z nich rozważnie nie dotykało tego tematu. Pierre postanowił czekać na jej ruch. Nina nie była w stanie go wykonać, kilkakrotnie mówiła już Tarikowi o jej decyzji odejścia, zerwania. Rozchodzili się na …dni kilka. On dzwonił w końcu, prosił o mała chwilę spotkania, nieraz nieproszony oczekiwał na nią pod bramą domu w ciepłe poranki wtorkowe, gdy wybierała się na lekcje francuskiego. Rozciągnął swoją pajęczą sieć, nie pozwalał jej wyzwolić się ze swego uścisku. Jego miłość była zaborcza, zazdrosna, dusząca. Nina godziła się dla spokoju nerwów udawać, że są wciąż razem. On zabierał ją na przechadzki, spacery, do kawiarni, do kina. W niej zaś wszystko krzyczało – dosyć już, dosyć! – Pragnęła, rozpaczliwie pragnęła zakończenia tej smutnej historii. Opowiedziała mu o Piotrze. Jakże zraniła go. Tak, zachował się jak zraniony śmiertelnie samiec, zamknął się w sobie, odszedł bez słowa. To lubiła w nim Nina, tę dumę, tłumioną wściekłość i pozorny chłód zranionego samca. Nie zniżył się już później do prośby o kontakt z nią. Zamilkł telefon. Nina poczuła gorzko i samotnie swą odzyskaną wolność.

    Opowiedziała Pierre’owi dość ostrożnie i bez najmniejszych szczegółów swą historię. Wysłuchał. Zamyślił się. Uśmiechnął i pocałował ją. Ona się rozpłakała. Jakże był kochany jej Pierre. Jakże pragnęła być z nim coraz bliżej, dłużej częściej. nie było to możliwe. Spotykali się w każdej wolnej chwili na mieście i w jego apartamencie. nigdy jednak wieczorem, nigdy nocą. Nina nie miała żadnej możliwości powrotu do odległego na peryferiach domu, a on nie miał ani prawa jazdy, ani samochodu.

    Czas płynął obok nich szybko, niezauważalnie. Zastała ich bezśnieżna zima, przewiana mistralem, którego przenikliwe podmuchy trudniejsze zdawały się do zniesienia, jak zimowe polskie mrozy. Nina tęskniła za widokiem wirujących płatków śniegu w porze zmroku, na tle rozproszonego światła latarni. Pragnęła powrotu i pragnęła zarazem pozostania. Opadły ją dylematy. Nadchodzący grudzień nie pozostawiał jej jednak wyboru. Dobiegł końca dziewięciomiesięczny jej pobyt i praca we Francji. Nina pożegnała przyjaciół, francuską rodzinę, pocałowała Pierre’a .On, patrząc na nią miał w głowie wspomnienie ich jedynej wspólnej ostatniej przed wyjazdem Niny nocy, którą ta zdecydowała się spędzić w jego apartamencie w centrum Nimes.

    Podróż powrotna owiana była smutkiem. Krajobraz zmieniał się z biegiem kilometrów w coraz bardziej zimowy i śnieżny. Zima, zima…

    Rozdział V

    Zima, zima…Jak cudownie jest znów znaleźć się w Warszawie zaśnieżonej wyjątkowo obficie tej grudniowej zimy 1996. Jak cudownie jest znów odetchnąć mroźnym powietrzem i uroczystym nastrojem zbliżających się Bożonarodzeniowych świąt, odczuwać dziecinną radość na widok wysokich choinek, oświetlonych ulic i zabudowań centrum miasta, uroczych w ich staroświeckim kształcie lamp alei Nowy Świat i Krakowskiego Przedmieścia. Nina przemierzała szybkim krokiem dobrze znane sobie miasto. Chmielna. Właściwie niewiele tu zmian. Kilka sklepów zmieniło wystrój, asortyment i właścicieli. Pojawiło się kilka nowych. Jak zwykle deptak zaludniały „anioły” męskie i żeńskie usiłujące tanio sprzedać swe świąteczne opłatki. Obok nich dzieci przymilnie zagadując przechodniów, próbowały pozbyć się stosu kart świątecznych za „co łaska”. Ninie żal zrobiło się zmarzniętego, z czerwonym od mrozu nosem, małego chłopca. – ” Ile ci zostało do sprzedania?” – „Dziesięć, proszę pani” – odpowiedział mały. – „Biorę wszystkie a ty zmykaj już do domu.” – Wcisnęła mu dziesiątkę do ręki i roześmiała się naciągając żartobliwie śmieszną czapkę z daszkiem na nos chłopca. – „Dziękuję, psze pani!” – Krzyknął mały, uśmiechnął się, odwrócił i pobiegł Chmielną w stronę Śródmieścia. Nina wkrótce straciła go z oczu. – Zabawne – pomyślała. Przelotnie spojrzała na znajdujący się po prawej sklep z zegarami. Oooj! Już po siódmej! Jestem spóźniona. – zaniepokoiła się i ruszyła szybko przed siebie. Nina lubiła przychodzić pierwsza na spotkanie z przyjaciółkami w kawiarni. Dostrzegała już z daleka światła w niskich dużych oknach mieszczącego się u zbiegu Świętokrzyskiej, Nowego Światu i Krakowskiego Przedmieścia kafejkę. Od jakiegoś czasu tak właśnie, przekornie nazywała to ulubione trzech kobiet miejsce spotkań, choć w istocie te dwie przestronne sale z trudnością można porównać do paryskich, na przykład, uroczych kawiarenek. Jakże brakowało Ninie nastroju zwłaszcza tych mikroskopijnych nieraz, z przylepionym na pół szerokości chodnika tarasami w plenerze. Nie znajdzie nikt tej charakterystycznej francuskiej atmosfery w nieciekawej, w gruncie rzeczy, industrialnej, coraz bardziej nowoczesnej Warszawie powojennej.

    Nina weszła do zatłoczonej jak zwykle o tej porze pierwszej sali. Ha! Czyżby jeszcze ani Natalia ani Nicole nie dotarły na miejsce? Po chwili dostrzegła jednak machającą do niej z głębi sali Nicole. – Cóż, moja droga, najwyraźniej zmieniłaś przyzwyczajenia! Dziesięć minut spóźnienia? – Przywitała ją z uśmiechem Natalia. – Wyglądasz ślicznie – dodała, całując ją Nicole. – Och, jakże długo się nie wiedziałyśmy! Czyż to nie cudownie znów znaleźć się razem w Nowym Świecie? – dodała. Nina usiadła. Wszystkie zamówiły w końcu mała moccę. Przez chwilę smakowały ją w ciszy. Dobrze było znów spotkać się w ich ulubionej kafejce warszawskiej. Widziały się przed pół rokiem. Ta nieobecność sprawiła, że żadna nie miała ochoty pierwsza rozpocząć zwierzeń. Nina zrobiła pierwszy krok. Odmalowała im swą sytuację. Opisała Pierre’a. Przyjaciółki wysłuchały z zaciekawieniem jej historii, jednak gdy Nina skończyła mówić, powstały w ich głowach pytania, których nie pragnęły wypowiadać na głos, nie chcąc urazić przyjaciółki. Nina jednak sama zaczęła zastanawiać się nad losem i przyszłością swego związku. Jakże wierzyła jednak wówczas w jego trwałość, jak żywa i silna zdawała się być jej miłość do Pierre’a. Czekało ją jednak jeszcze długie kilkanaście miesięcy do momentu ukończenia studiów. Wiele rzeczy miało się jeszcze wydarzyć w jej życiu, które całkowicie zmieniły jej uczucia i plany…

    Rozdział VI

    Po powrocie z Francji Nina znalazła się na drugim semestrze trzeciego roku. Natalia , uradowana jej powrotem, postanowiła towarzyszyć jej w zajęciach, które sama formalnie miała już zaliczone. Nina z mocnym postanowieniem jak najszybszego skończenia studiów ostro zabrała się do pracy. Zapisała się na kilka zajęć z czwartego roku, udało się jej jednocześnie dostać na dwa proseminaria i seminarium, w charakterze słuchacza, jako że była przecież jedynie studentką trzeciego roku. Wiedziała, że nie zależy jej na świetnych ocenach lecz na zaliczeniu przedmiotów. Uczyła się więc w pośpiechu, solidnie lecz krótko, wybierała zawsze jak najwcześniejsze terminy egzaminów, dzięki temu już w połowie sesji miała stres i zaliczenie semestru za sobą. Dzięki temu udawało jej się często wyjeżdżać do Francji, aby choć przez chwilę zobaczyć się z Pierrem .

    A jednak Nina nie zamierzała rezygnować z przyjemności życia studenckiego. Zarówno ona, jak i Natalia i Nicole ogromnie lubiły wpadać w każdej wolnej chwili na poranną, czy popołudniową kawę do kawiarni Giovanni, mieszczącej się w piwnicznym pomieszczeniu kamienicy przy Krakowskim Przedmieściu, należącej do Uniwersytetu. Tuz na lewo od bramy wychodzące z dziedzińca Uniwersytetu dziewczęta napotykały schodki. Tam zstępujących ogłuszała niezwykle głośna, jednak sympatyczna muzyka. Wnętrze było ciemne, światła wtopione w kamienne ściany, przytłumione, oszczędne, jedynie silniejsze przy barze i tuż nad małym stołem z piłkarzykami, które Nina nieodmiennie nazywała z angielska brzmiącym słowem, a zapożyczonym we Francji, „babyfoot”. Nina i Natalia zazwyczaj wybierały miejsca z przeciwnej do wejścia strony baru, która przeznaczona dla niepalących, spokojniejsza była , jaśniejsza i nierzadko niemal wyludniona.

    Nicole nie zawsze chciała im towarzyszyć, znacznie sumienniej pojawiała się też na zajęciach swej katedry, niż jej przyjaciółki. To prawda, Nina niejednokrotnie poświęcała nudne dla niej wykłady z gramatyki historycznej czy językoznawstwa dla całkowicie nieobowiązkowych, bowiem spoza jej wydziału zajęć w katedrze Romanistyki. Nie potrafiła sobie odmówić przyjemności słuchania pasjonujących cyklicznych monograficznych wykładów profesora Rykowskiego, który fascynował ją śmiałymi ideami i tematami. Był specjalistą od epoki renesansu. tę znał tez jak własną kieszeń od każdej strony, literackiej, historycznej, ideologicznej…Nina uwielbiała słuchać tego człowieka, który z niezwykłym talentem przekazywał swą wiedzę, a i poszerzał pośrednio horyzonty myślowe Ninine i sporej rzeszy studentów, którzy pojawiali się na jego dwugodzinnym wykładzie.

    – Jakże często – myślała Nina – ludzie studiujący na uniwersytecie zapatrzeni w swą specjalizację, nie potrafili podnieść wyżej wzroku, wyjść poza zakres przeznaczonych im zajęć i lektur. Wąski widnokrąg kultury stawał na przeszkodzie rozwoju swobodnej myśli.- Nina czuła wówczas, jak ściśle przynależała do nowego pokolenia ludzi, którym obce było trzymanie się dogmatów, standardów, ustalonych idei, a którzy z łatwością surfowali mentalnie, swobodnie tworząc asocjacje na złączu różnorakich dziedzin, filozofii, literatury, socjologii, psychologii…i ogólnie pojętej kultury. Być może dlatego Ninę tak fascynowały wykłady profesora Rykowskiego, który poza gruntownym przygotowaniem tematów, o których mówił i widocznym zgłębieniem ich u ich źródeł, prowadził swą myśl swobodnie, nie w sposób sztucznie erudycyjny, ale jednak pełen aluzji, skojarzeń i zaskakujących pozornie alogicznych wniosków.

    Jakże inne były zajęcia w jej rodzimej katedrze polonistyki z jednym z profesorów ze starszego pokolenia, który wykładał gramatykę historyczną. Ninę pasjonował język jako taki, lubiła uczyć się również języków obcych, jednak nie potrafiła pozbyć się wrażenia podczas tych właśnie zajęć, że uczestniczy w dziwacznej grotesce. Nina przypominała sobie wówczas stres swojej szkoły średniej i metody edukacyjne niektórych nauczycieli, którzy nade wszystko cenili dyscyplinę, posłuszeństwo i pamięciową znajomość określonego, przepisowego zestawu definicji, pojęć, lektur… Metoda profesora Kowalskiego była łudząco podobna. Nie zgadnąć jakim tropem kierował się w przekazywaniu studentom określonego zakresu wiedzy dotyczącej przemian języka na przestrzeni historii. Nina już na pierwszym roku swych studiów dostrzegła jak ulotna i zmienna była w istocie wszelkiego typu nauka, wiedza, w której jedne koncepcje zastępowały wciąż inne, jedne teorie – inne, a te zaś, przeciw którym minimalna istniała ilość przekonujących zarzutów uznawano za wystarczająco trwałe, przekazywano jako pewne i nienaruszalne dzieciom w trakcie ich edukacji przed-uniwersyteckiej. W istocie proces nauki okazywał się być przeglądem życiorysów uczonych i kalejdoskopem zmieniających się nie zawsze dostrzegalnie, bo przez transformację, idei. Nina przyjmowała tę wszechobecną teorię względności, nie potrafiła więc usiedzieć spokojnie na zajęciach gramatyki historycznej, gdzie w każdej chwili mogła zostać wezwana do odpowiedzi, zapytana o regułę zacytowaną na tej i tej stronie książki, o definicję podaną słowo w słowo dotyczącą konsekwencji przegłosu polskiego, rozwoju jerów lub iloczasu w języku polskim. Ze sprawdzianów otrzymywała trójki, a najczęściej nie zaliczywszy materiału za pierwszym podejściem, zmuszona była wielokrotnie nawiedzać gabinet profesora, który zawsze pytał o to samo i za drobną zmianę kompozycyjną danej definicji odsyłał „do następnego szczęśliwego razu” z niczym, bez noty, bez oceny. W ten sposób Nina w nieskończoność przesiadywała nad podręcznikiem do gramatyki historycznej i ten wkrótce poznała z dokładnością do najmniejszej linijki na stronie. Zaliczyła w końcu ten przedmiot na trójkę za kolejnym którymś podejściem, gdy to za tę samą odpowiedź na to samo od początku całej pielgrzymki egzaminacyjnej pytanie profesor, zapewne znudzony tak jak i ona, wyciągnął rękę po indeks i wstawił z wahaniem upragnione – trzy. Ach, to był cudowny dzień! Natalia, która zaliczyła egzaminem te same zajęcia dzień wcześniej, i Nina postanowiły świętować wolność od gramatyki historycznej i od profesora Kowalskiego w jednym z pubów w okolicy Uniwersytetu. Nina ogromnie lubiła Morgan’s pod muzeum Chopina na Tamce, dotrzymującym towarzystwa unieruchomionej w kamieniu, samotnej w jej jeziorkowej fontannie zaczarowanej królewnie- kaczce. Po kilkugodzinnej zabawie i sporej ilości skonsumowanego Guinnessa udały się wraz z przyjaciółmi do niedalekiej dyskoteki w podziemiach, nazywanej Stereo. Natalia nie przepadała za muzyką techno, Ninę jednak ten rytm pulsujący, rytm falujący rave’u wprawiały w stan ulotny, stan odosobnienia i zapomnienia wśród tłumu. Dziwna muzyka – jak stwierdzała Natalia, która stanowczo wolała polski rock i często zaglądała z grupką przyjaciół do sali obok, gdzie królowały stare dobre przeboje lat sześćdziesiątych i polskie nastroje muzyczne – a jednak i ona po jakimś czasie a zwłaszcza po odpowiedniej dawce alkoholu wpadała w lekki trans muzyczny zmuszający ciało do pulsujących ekstatycznych ruchów. Nina czuła się dobrze w atmosferze każdej niemal muzyki, aż dziwne jak wiele jej gatunków akceptowała jej osobowość. Jej zmienne nastroje, kapryśna natura potrzebowała podtekstu i tła, tymże była dla Niny muzyka. Od klasyki i folku, muzyki dawnej, średniowiecznej przenosiła się w strefy reggae rapu i rave, hip-hopu i jazzu. Około piątej rano grupa młodych ludzi zmęczona, ale już niemal trzeźwa po dużej dawce całonocnej gimnastyki na parkiecie, udała się do małej kawalerki jednego z chłopców na pobliskiej Saskiej Kępie, gdzie też znajdując sobie miejsca na łóżku i materacach , jak kto mógł próbował przespać się odrobinę. Nina jednak długo nie mogła zasnąć. Kręciła się na wersalce, na której spała obok Natalii, mężczyźni zajęli bowiem miejsca na podłodze. Po wrażeniach całonocnej zabawy powróciły myśli o zdanym przed kilkunastu godzinami egzaminie. Nina zastanawiała się nad swoją przyszłością. Zamartwiała się próbując wyobrazić sobie jej przyszłe życie we Francji, u boku Pierre’a. Cóż ona tam będzie robić? Gdzie pracować? Nie pracować? Rodzić dzieci? Wychowywać dzieci? Dostawała gęsiej skórki na samą nawet myśl o tym. Pragnęła aktywności. „Jeszcze trochę pożyć” – jak zwykła mówić o sobie ironicznie, co w jej ustach znaczyło zdecydowaną ucieczkę przed małżeństwem. Ono jednak okazywało się kluczem do jakiejkolwiek pozytywnej rzeczywistości za granicą. Bez obywatelstwa będzie nikim. A może uniwersytet? Wówczas po raz pierwszy pewnie pomyślała o pracy naukowej

    Nazajutrz, pełna dobrej woli, zerwała się z rana – był to piątek i Nina miała jedynie zajęcia językowe po południu – i pobiegła na Piękną, gdzie stał nieestetyczny, ponury płaski budynek ambasady francuskiej. Przyjął Ninę malutki człowieczek, młody brunet, ruchliwy żywy energiczny, z panieńskimi wypiekami na policzkach. – typowy Francuz – sklasyfikowała go Nina w myślach. On mimowolnie zasiał w jej myślach nadzieję. Po rozmowie z nim Nina postanowiła dokładnie przejrzeć przewodnik po szkołach , kursach i katedrach uniwersytetów we Francji, a zdobywszy kilka adresów i nazwiska profesorów zajmujących się literaturą siedemnastego wieku, barokową czy antyczną, napisała wiele listów, przedstawiających jej pragnienie kontynuacji studiów pod ich kierunkiem. W istocie, jak okazało się później, w próbach uzyskania stypendium ambasady francuskiej pomogła jej o wiele bardziej poznana przypadkiem na jednym z tysiąca nadobowiązkowych wykładów i konferencji na których pojawiała się Nina, wykładająca od lat na Sorbonie profesor Barbara. Z nią Nina utrzymywała i później ścisły kontakt, mimo fiaska idei pracy naukowej we Francji.

    Cóż, los jak zwykle zakpił sobie z Niny.

    Rozdział VII

    Pod koniec czwartego roku Nina miała już za sobą wszystkie wymagane egzaminy i zaliczenia. Pozostał jeden egzamin z literatury współczesnej. Zawsze onieśmielała ja ta epoka. Tak rozległa i rozpływająca się w niepoliczalnym ogromie dzieł „na czasie”, nowych nurtów prozy, poezji, twórczości najmłodszego pokolenia, o której nie miała właściwie ani zielonego ani bladego pojęcia. – Czemuż znalazłam się na Polonistyce? – wzdychała – Nasza literatura rodzima jest mi przecież tak niejednokrotnie …obca.

    W istocie, najczęściej Nina sięgała po powieści z kręgu współczesnej angielskiej lub dziewiętnastowiecznej i początków dwudziestego wieku francuskiej prozy. Od poezji stroniła zaś zupełnie. Uraz szkoły średniej i wspomnienie „sekcji zwłok” i operacji analitycznych na Bogu ducha winnych wierszach? Nie. Te analizy czyniły jej wszak złośliwą przyjemność, to włażenie z butami do duszy poety…Nina uważała jednak wiersze za wrażenia tak ulotne, nietrwałe, wiązki słów , które ulegały zapomnieniu zaraz po zamknięciu tomiku, jako że nie związane fabułą i akcją w logiczną i zapamietywalną całość. I owszem, Nina sięgała po wiersze T.S.Eliota, fascynował ją swą enigmatycznością, wyzywał i zmuszał do myślenia. Podobnie wielki szacunek i podziw wzbudzały w niej wszelkiego typu, maści i języka skomplikowane poetyckie łamigłówki epoki baroku. Poetyckość jako taką Nina tolerowała więc jedynie pod pokrywką zabaw formą lub też tę, która związana była akcją i tworzyła dramatyczną opowieść. Nina potrafiła w nieskończoność odczytywać znane już niemalże na pamięć tragedie Szekspira czy Racine’a.

    Tragedia, tragedia – myślała. Należało przecież zdecydować o temacie pracy magisterskiej. W końcu czerwca 1998 Nina przekazała swemu promotorowi jej ostateczna decyzję. Postanowiła zająć się od strony analitycznej i translatorskiej tekstem, który podsunął jej ów profesor, tekstem tragedii polskiej, tłumaczonej z francuskiego. Oryginałem była „Andromacha” Jean Racine’a. Racine był jej niezwykle bliski. Lubiła czytać jego tragedie w oryginale, jednak zajrzawszy do staropolskiego tekstu Stanisława Morsztyna, Nina doznała szoku. Cóż, klasycyzm jako taki w siedemnastowiecznej Polsce nie miał niejako prawa bytu. Kwitł barok, w każdej niemal cząstce kultury polskiej – barok w jego barwności, nieregularności, kapryśnej naturze…barok. Tekst Morsztyna był rzadką w tejże epoce próbą adoptowania elementów klasycyzmu francuskiego do warunków polskiej literatury. Był próbą, nie w pełni udaną, a jednak godną podziwu. Nina z ową mglistą jeszcze ideą jej pracy magisterskiej wyjechała na dwa miesiące do Francji, był to przecież czas wakacji. Pierre jednak miał jedynie dwa tygodnie urlopu, który spędzili wspólnie w Paryżu, tymczasem długie godziny samotności i swobody w Nimes Nina spędzała w ukryciu przed męczącym ją już słońcem Śródziemnomorza. Potrafiła całymi dniami analizować drobiazgowo i porównywać dwa teksty tragedii. Tak, to dzięki tym analizom narodziła się właściwie już tego lata jej praca magisterska. Nina pragnęła napisać ją jak najszybciej dlatego po powrocie z Francji wykorzystując te notatki złożyła całość i przedłożyła ją promotorowi. Postawiła go w istocie przed faktem dokonanym samodzielnie formułując temat i dokonując analizy. On spojrzał na jej tekst przychylnym okiem.

    W istocie, im głębiej Nina studiowała tragedie Racine’a i poznawała jego teorie, jego jansenistyczne wpływy i antyczne inspiracje, tym bardziej żałowała, że nie dane jej było zająć się osobowością innej jego bohaterki, Fedry. Wszak tłumaczenie tej tragedii Racine’a na polski zaistniało dopiero w dziewiętnastym wieku. Andromacha, nawet jako postać z dzieł Racine’a twarda wierna swym ideałom kobieta,a tym bardziej u Morsztyna cnotliwa bogobojna małżonka, zdawała się jej zbyt jednolita osobowościowo i w gruncie rzeczy…nudna. Co innego Fedra. Ekspansywna, ekstrawagancka zaborcza i zazdrosna kobiecość rzeczywiście ninę fascynowała. Nina w nieskończoność odczytywała fragmenty „Fedry” Racine’a. Dostrzegała najmniejsze oznaki jej zniewolenia i zatopionej w szaleństwie osobowości. Racine wykreował kobietę zdeterminowaną, kobietę nad którą ciążyło przeznaczenie, kobietę zdominowaną nakazami i regułami religijnymi i moralnymi. Kobietę opetaną miłością, rządzą , cielesnością. Popadającą w obłęd w momencie, gdy jej miłość nie doznała spełnienia. Odrzucona przez męczyznę, nie potrafiła się uwolnić od myśli o nim. Szaleństwo doprowadziło ją do smierci. Fedra była w oczach Niny w jakimś sensie obrazem kobiety współczesnej.

    – Nie, w istocie – stwierdziła Nina odkrywczo – w istocie, Andromacha i Fedra, obie stanowią dwie strony kobiecej osobowości…Każda kobieta nosi w sobie pierwiastek Andromachy i pierwiastek Fedry. Kto decyduje jednak o ich układzie, równowadze lub braku równowagi między tymi pierwiastkami?

    Rozdział VIII

    Nina miała w końcu za sobą nerwówkę przygotowań do obrony magasterskiej. Z uśmiechem przyjęła uroczyste słowa jej profesora oświadczającego przyznanie jej tytułu magistra z piątką na dyplomie. Uuff! Ulga, ale jednocześnie ogarnęło ją też poczucie pustki. Tak, właśnie to był moment, w którym musiała podjąć niezwykle ważną w jej życiu decyzję. Jak się okazało jednak, nawet najrozsądniej rozważane posunięcia nie gwarantują ich trwałości.

    Nina postanowiła wyjechać do Francji i wyjść za Pierre’a. Jakkolwiek nie chciała czynić tego od razu po ukończeniu studiów i długo zwlekała z wyjazdem, jednocześnie załatwiając wszelkie formalności. Pełna obaw wobec jej przyszłości, próbowała zapewnić sobie posadę lektora języka polskiego pisząc oferty z załączonym CV do różnego typu prywatnych ośrodków edukacyjnych i uniwersyteckich, oraz zabiegała z zacięciem o stypendium w Ambasadzie Francuskiej z myślą kontynuowania studiów i napisania pracy doktorskiej. Wszystko to pochłaniało ją ogromnie, a tymczasem dawał się jej we znaki dotkliwy brak pieniędzy, których potrzebowała bardziej niż dotychczas. Nie wystarczały już nieźle płatne przecież lekcje języka francuskiego, na które zdecydowała się tuż po przyjeździe z Francji. Roczny pobyt za granicą dodał jej odwagi i pewności siebie i swych umiejetności. Nieoczekiwanie odpowiedziano na przed wieloma miesiącami złożone CV w Bibliotece Uniwersyteckiej. Ninie spodobała się propozycja pracy w informatycznym ośrodku stworzonym dla potrzeb bilioteki. Stworzyła sobie bardzo wygodny układ godzin pracy – rano osiem godzin na uniwersytecie – ośrodek mieścił się w jednym z budynków Uniwersytetu przy Krakowskim Przedmieściu – po południu lekcje francuskiego. Ten tryb życia sprawiał, że nie miała wiele czasu dla siebie i przyjaciół. Jednak wciąż była w Polsce. Myśl o tym, że jej wyjazd nastąpi tuż, tuż, za niedługi czas, po uzyskaniu stypendium w marcu, sprawiał, że Nina częściej spotykała się z przyjaciółkami w Nowym Świecie. Jednocześnie dzięki ciągłemu dostępowi do Internetu w pracy Nina mogła codziennie bez zamartwiania się o koszty za telekomunikację, kontaktować się z Pierrem. Wymarzona sytuacja. Jednak tęskniła za nim coraz bardziej. Rzadko mieli okazję spotkać się poza rzeczywistością wirtualną w ciągu tych dwu lat, gdy Nina kończyła studia w Polsce. Jednocześnie jednak odczuwała ona ogromną obawę przez ostateczną decyzją o opuszczeniu Polski i zamknięciu na zawsze tego beztroskiego przecież w każdym sensie okresu studiów i niezależności uczuciowej. Coraz częściej pojawiała się w jej głowie strwożona myśl – Czy na pewno on? Czy jesteś absolutnie pewna swych uczuć? – Zawsze jednak starannie i niecierpliwie odsuwała te myśli jako niedorzeczne. Znajomość z Pierrem trwała już przecież blisko dwa lata. Nina miała czas na podjęcie decyzji. Zawsze jednak rezygnowała z konkretnych wyobrażeń o ich wspólnym przyszłym życiu. Potrafiła godzinami analizować układ ich przyszłego mieszkania, planować dzieci i spotkania z przyjaciólmi, jednak nie potrafiła analitycznie myśleć o swym uczuciu do Pierre’a. Wiedziała, że go kocha. Nie chciała niejako uświadomiać sobie jednak dlaczego. Potrafiła wskazać jego cechy, które w nim uwielbiała, choć nie była w stanie przyznać się przed sobą, jak wiele było rysów charakteru kochanego mężczyzny, których całkowicie nie tolerowała. Nina nauczyła się sztuki zamykania oczu na te, jej zdaniem, negatywne strony osobowości i zwyczajnie niedostatki urody Pierre’a. W myślach o nim przywoływała tylko piekne, miłe momenty. Cóż, sprzyjała temu rozłąka, rzadkie spotkania. Nina dopiero znacznie później zdała sobie sprawę jak bardzo, pod wpływem tęsknoty, idealizowała Pierre’a.

    Chwila przerwy w pracy. Wziąć oddech, odwrócić wzrok od ekranu komputera, na którym od rana wstukiwała mechanicznie rekordy biblioteczne do bazy danych i robiła ich korekty. Ogłupiające zajęcie. Praca w ośrodku informatycznym nie dawała jej ani szczególnej satysfakcji ani wystarczających środków finansowych. Nina coraz częściej myślała o jej zmianie. Tymczasem wolała oddać się wspomnieniom przeglądając listy Pierre’a które, stopniowo usuwane ze skrzynki na serwerze francuskim zapełniały pliki jej dokumentów na twardym dysku i na dyskietkach. Nina nie znosiła usuwać tekstów korespondencji. Każde słowo listów napisanych jego czy jej ręką było znakiem uczucia, cennym wspomnieniem. Jeszcze miała chwilę czasu dla siebie. Popijając kawę, weszła na jedną ze stron internetowych, surfowała chwilę, znudzona zajrzała ponownie do swej skrzynki mailowej. Pusta. Szkoda…Postanowiła poświęcić kilka minut na rozmowę z nieznajomymi Francuzami en direct.Ta, odkryta przez nią dzięki Pierrowi, skrzynka poczty internetowej miała tę zaletę, że można było z łatwością i bezpłatnie zostać członkiem jednego z salonów dyskusyjnych. Swobodnie przechadzała się po tych prywatnych i publicznych miejscach spotkań, zamieniając słowo z przypadkowymi osobami. Niejednokrotnie zdarzało się jej zetknąć z niedyskretnymi, wulgarnymi nieraz pytaniami o jej preferencje seksualne, czy otrzymać niedwuznaczne propozycje. Tak, chyba już dla nikogo z bywalców w internetowym świecie, nie było tajemnicą jak wielu szuka tam rozrywki, zabawy i zaspokojenia swych najprostszych popędów. Ogólnodostepna była znaczna większość stron internetu dotyczących seksu. Natomiast zupełnie nieszkodliwi i nawet rozbrajająco zabawni byli ci, którzy w pierwszych słowach już prosili o zdjęcie i spotkanie. Żałosliwe poszukiwanie miłości. – Taka internetowa randka w ciemno – pomyślała ironicznie Nina. Te myśli przywołały jednak wspomnienie jej ostatniego spotkania z Pierrem we Francji. Buszując razem w antykwariacie, odnaleźli jedną z książek de Sade’a. Kosztowała grosze, (a raczej franki!), Pierre wziął więc ją jako dodatek do stosu jego lektur o pierwszej wojnie światowej, która pasjonowała go jak żadna inna epoka historii, oraz książek Niny traktujących od strony historycznej i literackiej o „Andromasze” Racine’a. Nina nigdy nie czytała erotyki, te jednak skandalizujące lektury osiemnsatowieczne pociągały ją niezmiernie. Z czystej ciekawości dała się namówić kiedyś na obejrzenie kilku filmów erotycznych i filmów X, jak mawiają Francuzi. Podniecało ją to z początku, jednak wkrótce stało się męczące i żenujące. Oglądanie pozycji łóżkowych coraz bardziej skomplikowanych i a-naturalnych, akrobacje w łóżku i poza nim stawało się w końcu nudzące. Brakowało jej wciąż w tych filmach czegoś nieokreślonego, tej „drobnostki”, którą Nina nie chciała wprost nazwać uczuciem, iskrą, namietnością, miłością. Nina zastanawiała się czy to „coś” istniało aby na pewno w jej własnym związku z Pierrem…

    Czy to nie dlatego właśnie tak bardzo stała się podatna na wpływ pięknych, czułych, pozornie niewinnych słów mężczyzny, z którym od kilku dni prowadziła niezwykle inetresujące rozmowy na Internecie? Nie był jedyną osobą poznaną dzięki temu medium. Nina szybko nawiązała wiele ciekawych, różnorodnych znajomości z młodymi ludźmi obu płci z Polski i spoza jej granic. Niektóre z tych kontaktów przerodziły się w trwałe przyjaźnie. Wielu ludzi miała już okazję poznać osobiście. – To niezwykłe, niezastąpione doświadczenie. – myślała. Jednak ten mężczyzna był odmienny, pragnął czegoś innego niż przyjaźni, mimo, że nie wyznwał tego wprost, a i kontakt z nim dawał jej też o wiele więcej radości. Potrafiła z niecierpliwością oczekiwać na wirtualne spotkanie z nim. Nina stopniowo zaczęła nabierać przekonania, że owo „coś”, czego szukała… miłość…nie, namiętność?, mogła otrzymać jedynie w kontakcie z tym poznanym niedawno mężczyzną z Budapesztu. A tego drobiazgu, tego „je ne sais quoi”, tego „czegoś” brakowało zawsze w związku z Pierrem, w ich relacjach miłosnych, intymnych…

    Rozdział IX

    Być może nie ma w tym nic dziwngo, że ów poznany mężczyzna potrafił oczarować ją tak łatwo i szybko. Udało mu się tę dziwna relację wirtualną wzbogacić o owo „coś’, które zachwyciło Ninę. „Coś”? Cóż, to była prawdopodobnie jej rzeczywista potrzeba poczucia, że jest głeboko kochana, poczucia, że ktoś jej pożąda, pragnie, a jednocześnie potrzeba odczuwania pożądania niezależnie od chwili i sytuacji. „Coś” to była może również szczególna mieszanka pragnienia miłości i seksu w odpowiednich , rozsądnych proporcjach, połaczona z ciekawoscia tego, co nowe, co nieznane jej, a podniecajace w jej własnej kobiecej naturze.

    Po raz pierwszy Nina odkryła tak silne pożądanie, które uniemożliwiało normalne funkcjonowanie organizmu, spowodowało silny stres i niepokój. Wszystko to spowodowało utratę apetytu, co ostatecznie nie było normalne u Niny, która zawsze uważała dobre, wysmakowane, wyszukane jedzenie za jedną z wiekszych przyjemności tego świata. Wkrótce można było dostrzec, że Nina w szybkim czasie i w chorobliwy sposób straciła sporo na wadze. Schudła pięć kilow ciągu dwu tygodni. Oczywiście! Przecież nie jadła już niemal wcale. Było tak jednak jedynie w pierwszym okresie ich znajomości. Pracowała wówczas jeszcze w biurze centrum informatycznego biblioteki uniwersyteckiej. Miejsce było bardzo niewielkie. Ciasnota sali, która nie była właściwie nawet biurem, lecz raczej częścią pokoju, który stanowił jakby przedpokój dla zepołu biur, które znajdowały się za drzwiami po lewej. Było to dla wszystkich jednakowo uciązliwe. Dzięki szafom postawionym wzdłuż ściany unikali, ona i jej koledzy z biura, nieustannego widoku osób krzątających się niemal bez przerwy między biurami na parterze i tymi, które miesciły się obok nich za drzwiami na ich piętrze. Rząd wysokich szaf tworzył rodzaj korytarza, który prowadził do drzwi wewnętrznych na wprost dwu okien. Na skutek tej drobnej zmiany topografii sali, atmosfera pracy była wystarczająca swobodna i cicha. Jednak biurko Niny znajdowało się na wprost owych drzwi wewnętrznych, które,czesto otwarte, pozwalały widzieć dalsze biura i ludzi ściesnionych w ich wnętrzach. Nina nie mogła się przyzwyczaić do swego stanowiska pracy, czując sie zażenowana i obserwowana. Rozpraszała się łatwo i nie potrafiła skupić, mimowolnie dostrzegając kątem oka osoby przechodzące stworzonym prowizorycznie korytarzem. Trzeba rzeczywiście wyobrazić sobie te złożone niedostatki i niewygody, aby zrozumieć sytuację Niny, stopniowo coraz bardziej zakochanej, która nade wszystko potrzebowała spokoju i koncentracji podczas niedozwolonego przecież na taką skalę w godzinach pracy, dialogowania „en direct” z mężczyzną z Budapesztu. Na jej szczęscie, przez tydzień, ten właśnie tydzień tak ważny dla Niny, w którym rozpoczęła się jej znajomość, jedna z kobiet była nieobecna z powodu choroby. Cóż za radość! Nina mogła zająć jej miejsce, gdzie nawet krzesło było zdecydowanie bardziej wygodne, i spokojnie surfować w wolnych chwilach po Internecie, nie obawiając się, że niepożądane oko spojrzy jej przez ramię na jej korespondencję lub rozmowę. Miejsce, która zajęła Nina znajdowało się w głębi sali, blisko ściany lecz ustawione tak, że Nina miała tę ścianę za swymi plecami, na prawo w sporej odległości okno i kąt kuchenny, po lewej zaś jej stronie stała jedna ze wysokich szafek, która oddzielała ją od drzwi wejściowych.

    Był to koniec marca. Nina nie mogła przypomnieć sobie dokładnej daty tego dziwnego spotkania we troje w salonie publicznym, stworzonym przez nia i nazwanym „szukam pierre’a”, gdzie Pierre, Francuz z Budapesztu był zwyczajnym intruzem, lecz intruzem czarującym i miłym. Nina już po wstepnej wymianie podstawowych informacji z nieznajomym, poczuła to „coś”, co ja ku niemu przyciągało. To uczucie wzrastało w miarę jak ich kontakt stawał się coraz częstszy i dłuższy, tym bardziej zaś w momencie, gdy, co oczywiste, jej Pierre z Prowansji był zbyt zajęty w jego centrum edukacyjnym by poświecić czas na chwilę rozmowy internetowej z Niną. Ile czasu rozmawiali razem, Nina i ów mężczyzna niewidoczny ale już tak interesujący? Być może godzinę…Nie więcej. Nie było żadnego sposobu zachowania, zapisu tych konwersacji, co stało się możliwe później dzięki ICQ, innemu programowi wirtualnemu, posiadajacemu szersze możliwości techniczne. Oczym rozmawiali? Cóż, o wszystkim, o nich samych, o ich życiu, tym , co dla każdego z nich było znaną i doświadczalną realnością. To próbowali zakomunikowac w świecie wirtualnym. Nina zdała sobie sprawę, jak bardzo ta konwersacja była ważna i szczera, jeśli wywołała w niej ona tak silne pragnienie, silną potrzebę ponownego spotkania, kolejnej dyskusji „on the web”. w istocie nie było nic zobowiązującego w obietnicy, którą dali sobie tego pierwszego dnia ich spotkania na Internecie. Jedynie „Do zobaczenia później”, „Do następnego spotkania” w tym samym salonie, o tej samej godzinie. I w ten sposób spotykali się później wielokrotnie między dwunastą a drugą, jako że Pierre z Budapesztu miał wówcza swą przerwę na lunch. Nina była w lepszej niż on sytuacji, mając bezpośredni dostęp do Internetu ze swego PC, wysyłała mu więc tony widomości przez cały dzień. Nina miała ogromną, niezaspokojona potrzebę wyrażenia stłamszonych w niej uczuć. Oczekiwała go niecierpliwie online już o dwunastej, on często pojawiał się dopiero o pierwszej po południu. Wówczas wpadała w popłoch, nie znając przyczyny jego spóźnienia, czy nieobecności, jeśli nie pojawił sie do drugiej. Ta nagła, nieoczekiwana, niechciana miłość ogarniała ja stopniowo bez reszty. Jej dziwne zachowanie było niemal dla wszystkich zauważalne i wywoływało zdziwienie. Nina tak nagle schudła, a jednocześnie wypiękniała. Zauważała spojrzenia mężczyzn kierowane ku niej na ulicy. Wcześniej, owszem zdarzało się jej, że mężczyzna poswięcił sekundę uwagi jej sylwetce czy twarzy w momencie gdy mijali się na ulicy. Zawieszenie spojrzenia, usmiech dla ładnej dziewczyny. Ot i wszystko. Rozmowy z Pierrem z Budapesztu obudziły w Ninie dużo większe dotychczas odczucie własnego kobiecego uroku. Nauczyła się dostrzegać zainteresowanie, pożadanie nieraz we wzroku niektórych mężczyzn. Nauczyła się tego pozornie nie zauważać. Podobnie w rozmowach z Pierrem, czuła się uroczo kobieca a jednocześnie nie pozwalała sobie na wspominanie mu o tym. Nie ukrywała jednak przed nim faktu, że coraz bardziej pociągały ją dyskusje przypominające naukowe, socjologiczne analizy dotyczące układów mężczyźni-kobiety. Wiele tematów wciąż pozostawało tabu dla większości populacji polskiej, a również dla samej Niny. Nie do pomyślenia byłoby dla niej poruszenie pewnych intymnych , drażliwych spraw oko w oko z gronie „żywych” nie-wirtualnych rozmówców. To spotkanie „on the web”, dialogi en direct zbliżyły ich bardzo do siebie i pozwoliły im odkryć wzajemnie swe osobowosci, potrzeby, obawy, pragnienia, marzenia, fantazje senne, problemy i troski…

    Wkrótce stało się to niemal niczym narkotyk. Pragnęli oboje wciąż więcej, dialogi internetowe przedłużały się. Pierre decydował się niejednokrotnie na szybko połkniętą kanapkę zamiast posiłku, Nina w ogóle nie była w stanie przełknąć czegokolwiek w porze obiadu. Zaczeli wysyłać do siebie również internetowe listy, które Nina pieczołowicie, jak w przypadku wszystkich listów drogich jej osób, zachowywała. Potem pojawiły się również faxy, listy przesyłane starą dobrą pocztą, rozmowy telefoniczne. Każdy nowy sposób kontaktu był nową zdobyczą i radością, jednak ich potrzeba obecności tej drugiej osoby i pragnienie dopełnienia trwającej już ponad miesiąc znajomości przez element „wizualny” była tak wielka, że zdecydowali się w końcu umówić na spotkanie. Stało się to w końcu w Budapeszcie, w połowie maja. Bieg wydarzeń nagle jakby nieoczekiwanie przyspieszył, tak jakby wszystko juz działo się poza ich wolą i możliwością zwolnienia tempa. W połowie maja, w środę, Nina wsiadła do pociągu, aby nazajutrz znaleźć się tuż tuż i twarzą w twarz na dworcu praskim z odległym lecz kochanym już mężczyzną.

    Rozdział X

    W piatkowy wieczór trzy przyjaciólki znów spotkały się w ich ulubionej kawiarni. Zupełnie nie przeszkadzał im zrozumiały o tej porze tłum kawiarenkowiczów różnej płci, wieku, narodowości. Wszystkie trzy miały sobie wiele do opowiedzenia. – co u ciebie, Nino? – zachęciły przyjaciółkę, wiedząc, że ona zawsze największą posiadała potrzebę wyrzucenia z siebie potoku trosk i radości, nagromadzonych uczuć. Nina powoli zaczęła swe opowiadanie o niedawno poznanym mężczyźnie. Potoczyła się cała dziwaczna, trudna do zrozumienia internetowa historia przypadkowego spotkania z Pierrem, który nie był jej dawnym Pierrem z Prowansji, którego wciąż kochała, lecz kimś innym, intruzem, który zdawało się całe jej życie uczuciowe i …życie po prostu, przewrócił do góry nogami. Wprowadził Ninę w stan niepokoju wewnętrznego, jakiego nogdy dotychczas nie zaznała. Przyjaciólki pragnęły znać różnorakie szczegóły, wciąż spoglądając z niedowierzaniem w oczy opowiadającej swą prawdziwą historię, Niny. – Jego wiek? – zdziwiona, powtórzyła pytanie, Nina. W istocie, na internecie, w trakcie jednej z konwersacji z Pierrem nina zapytała go o wiek. Nie interesował ją to na samym początku albo też nie chciała znać osobistych szczegółów tego mężczyznym który, czuła to dobrze, potrafił wprawić jej serce w przyspieszony rytm. Dowiedział się jednak w końcu, że miał trzydzieści lat. – Cóż, różnica pieciu lat między nami. Pozytywna różnica dla związku damsko-męskiego – stwierdziła wówczas Nina. Ona zawsze lubiła mężczyzn starszych od niej. Te pięć lat było idealną różnicą wieku. Mężczyzna w tym wieku jest już dojrzały, doświadczony. Nina była niezwykle zadowolona z poznania Pierre’a z Budapesztu. Od początku była pod jego urokiem, do czego nie osmielała się przyznać nawet przed sama sobą, we własnych myślach. Zdawało jej się, że ulega wrażeniu, że jej uczucia zostały tymczasowo jakby zaczarowane. Jej związek z Pierrem z Prowansji był wówczas już trwały i poważny i miał doprowadzić wkrótce do małżeństwa. A więc dlaczego? Dlaczego to nagłe zakochanie, oczarowanie innym mężczyzną tak nieoczekiwane, nieprzewidywalne? Czy była wiec mu niewierna, czy posunęła się do kłamstwa? Czyżby miłość do Pierre’a z Prowansji była jedynie iluzją? Cóż, żadne złudzenie nie trwa jednak dwa lata! Choć to prawda, że uczucia wobec odległości, jaka ich dzieliła i ciągłej rozłąki mogą być mylące, fałszywe. Nie. Niemozliwe. Nina szczerze kochała Pierre’a, jednak ten, będąc o wiele starszy od niej – różnica jedenastu lat – wypełniał ich związek nieświadomie czułością i troskliwoscią tak wielką, że Freud niewątpliwie porównałby ich relacje do tych między dzieckiem a rodzicem. Prawda. Nigdy nie byli oboje w pełni partnerami. Pierre’a z trudnoscia mogła Nina porównać do mężczyzn, których znała. Jej ojciec, brat, przyjaciele byli zawsze ludźmi szalenie niezależnymi i energicznymi. Młodzi czy też w wieku dojrzałym potrafili zachować dynamizm, energie, pragnienie odkrycia „niepoznanego”. W charakterze jej przyjaciół z Polski to właśnie ninę pociągało, nigdy jednak na tyle, by być zakochaną w którymkolwiek z nich. Nina szukała swojego „coś”, swojego „je ne sais quoi”. Szukała czułości i rozsądku u mężczyzny, sądząc, że szaleństwo i zabawę pozostawić należy gronu przyjaciół. Sztuczny ten nieco i kulawy rozdział cech, które zazwyczaj przemiszane mieszczą sie w charakterze wielu mężczyzn zdecydował o wyborze Niny. Pierre z Nimes był dla niej ideałem, niezależnie od jego cech fizycznych, braku dynamizmu i w prostym znaczeniu odwagi i siły. Nina przymykała na to wszystko oczy. Starała się zapominać, nie wiedzieć i zapominała w istocie. Miłość z rozsądku? Być może.

    Ileż to razy odczuwała rozczarowanie, gdy mężczyzna, którego kochała nie odpowiadał jej wyobrażeniom, nie spełniał pokładanych w nim nadziei. Często to ona właśnie była bardziej energiczna, miała więcej od niego inicjatywy. To nie było normalne! A może jednak było…Cóż ona wie w końcu o życiu, mała Nina? – zaczynała coraz częściej spoglądać na siebie w ten sposób, infantylizując swą osobowość i odczucia. Było to niewątpliwie nieświadome, jednak w istocie było to prawdopodobnie sprowokowane przez relacje, jakie zagościły w jej związku z Pierrem Z Prowansji. Nina zawsze pozostawiała mu prawo podejmowania decyzji, a przecież najczęściej była potem całkowicie niezadowolona z dokonanego przez niego wyboru. Czuła, że jej wybór byłby lepszy, inteligentniejszy.

    Potem nadszedł ten dzień. Nikt już nie pamięta dokładnie jaki dokładnie, w którym Pierre, Francuz z Budapesztu brutalnie przerwał jej konwersację z Pierrem z Prowansji. Nina zauważyła zaciekawiona, że jest w tym nieznanym mężczyźnie coś ciekawego, co ją pociągało. Zastanawiała się cóż to takiego. Stwierdziła zauroczona, że Francuz po prostu posiadał ciekawy charakter, łączący przyciagajace Ninę jak magnez dynamizm z delikatnoscią, energię z czułoscią i żywy temperament. Potrafił być uroczy, czarujący, pozornie nieświadomie uwodzicielski, pewien swego męskiego uroku, a jednocześnie czuły i ostrożny, pełen wahania zawsze gotowy zerwać kontakt i wycofać się, niewiątpliwie wiedząc, że ten manewr przyciagał i kusił, wzbudzał tym wieksze zainteresowanie kobiety po drugiej stronie ekranu. Byłby świetnym taktykiem jako żołnierz i oficer – pomyślała z lekką ironią. Cóż, było wówczas już dla niej jasne, że ten mężczyzna ja kusił i uwodził, a jednocześnie Nina nie potrafiła i nie chciała się temu oprzeć. Ostatecznie, dlaczego to ona musi zawsze akceptować , tolerować niedostatki charakteru mężczyzny, jego słabości, jego braki. Widziała je u Pierre’a z Prowansji, dlaczego do tej pory decydowała się je akceptować…Zawsze w głębi jej serca zasiana była obawa, że nigdy nie znajdzie się ten, który w pełni odpowiadałby jej oczekiwaniom. Może też te były zbyt duże? Może taki „chodzący, wymarzony ideał” nie zwróciłby na Ninę nijakiej uwagi…spotkanie Pierrem z Budapesztu sprawiło, że nina uwierzyła, że niczym nie ryzykuje cierpliwie szukając tego właściwego, jedynego mężczyzny. Pierre z Prowansji nie był więc jej przeznaczeniem. Małżeństwo to nie miało się więc spełnić…Nie?

    – A co na to Pierre z Budapesztu? Jaka była jego sytuacja, jego postawa, Nino? – pytały podejrzliwie przyjaciółki, podejrzewając intuicyjnie jakieś nieporozumienie, nieszczęscie w szalonej historii Niny. Tak, on rzeczywiście zachowywał się dziwnie. Nieufny, podejrzliwy w stosunku do Niny, starał się bezwzględnie zachować dystans. Oczywiście, przecież pojawił się online a potem w salonie „szukam pierre’a” jedynie powodowany ciekawością, któż to tak niecierpliwie i beznadziejnie szuka tajemniczego Pierre’a. Czyżby ktoś szukał jego właśnie? Nosił wszak imię Pierre. Nie jedyny wśród Francuzów – pomyślały trzeźwo przyjaciółki – Osobiste przypadki Pierre’a z Budapesztu pozwalały mu łudzić się, domyślać kto może kryć się w salonie o tej nazwie, kto może jego właśnie szukać. Istniała przecież kiedyś kobieta…pewna kobieta, którą kochał. Zachował nadzieję, że pewnego dnia zechce ona go odnaleźć po tak długiej rozłace i definitywnym jakkolwiek rozstaniu, które dla niego zawsze pozostawało jednak czasowe. Pierre wszedłszy do wspomnianego salonu został nieoczekiwanie zaskoczony. Los był dla niego okrutny. Ha ha, ukrywała się tu para zakochanych – Polka i Francuz, który w dodatku nosił to samo , co on imie. To jego szukała poznana później z imienia Nina. Wszystkie elementy pasowały do jego własnej układanki-łamigłówki, która kiedyś tworzyła kompozycje istotną w jego życiu. Ale nie było to jednak jego życie, ten Pierre wyrażnie różnił się od niego samego. A owa Polka? Nie, nikt nie zdoła usunąć z jego pamięci rysów twarzy, sylwetki, ciała jego kobiety z przeszłości, jego Polki ze Strasburga. Piekna i inteligentna, żadna inna nie zaspokoiłaby wymagań Pierre’a tak jak ona. A mimo to, podniecała i intrygowała go dyskusja z Niną. Odnalazł w niej rysy charakteru, które go pociągały. Miał mimo wszystko wrażenie, że rozmawia ze swoją Marią ze Strasbourga, a jednocześnie owa Nina potrafiła go wielokrotnie zaskakiwać podczas ich konwersacji tak, że zdumiony dostrzegał jak absurdalne było porównywanie jej do Marii.

    – Nino – przerwała jej Natalia – czy nie zauwałyłaś, jak egoistyczne i nienaturalne było jego nastawienie do ciebie? – Szszut , Natalia – zgasiła ją Nicole, jednak było już za późno. Nina poczuła się zraniona i obrażona. – Jak możesz tak mówić? On mnie naprawdę kocha! Teraz, gdy wreszcie jestem pewna swego szczęścia, gdy w końcu znalazłam mężczyznę, który odpowiada moim ideałom, ty zarzucasz mi, że to złudzenie? – Nina zacięcie broniła swych uczuć. Ucichła jednak po chwili, a przyjaciółki spoglądały po sobie zażenowane. Aby nieco rozlużnić sytuację i oddalić mieszane uczucia, rozterkę i gniew, które wisiały wciąż w powietrzu, Nicole zaczęła w podnieceniu opowiadać o spotkanym niedawno mężczyźnie. Jako studentka archeologii miała ona niedawno okazję wyjechać na praktyki do Niemiec. Tam poznała niezwykle przystojnego Włocha – tak, wszyscy Włosi są przystojni, ale i uwodzicielscy, moja droga – skomentowały przyjaciółki ze śmiechem. Nicole pusciła uwagę mimo uszu i kontunuowała z usmiechem swą opowieść. Ha! Plaża, kawiarenki, kolacja we dwoje, dyskoteka w plenerze…

    Nicole obwieściła, że Antonio wkrótce przyjeżdża do Warszawy. Tu zamierzał ukończyć swe studia na wydziale architektury. – I co potem? – spytały równocześnie Natalia i Nina. – Cóż, zobaczymy co czas przyniesie -skonstatowała trzeżwo Nicole. On może stać się dla mnie wszystkim lub…niczym. He can be for u everything, anything or nothing – Nina przypomniała sobie komentarz jednego z jej przyjaciół podczas jednej z wielu rozmów internetowych…

    Jak się wkrótce okazało Antonio stał się osobą niezwykle ważną w życiu Nicole. Rzadziej spotykała się ona z przyjaciółkami odkąd jej mężczyzna pojawił się Warszawie. Udawało się im jednak wygospodarować od czasu do czasu kilka chwil i poswięcić je na sercowe plotki w niezastapionym Nowym Świecie. Pewnej słonecznej wiosennej niedzieli Nicole przyniosła nowinę – zamierzali się się zaręczyć z Antoniem i wkrótce po ukończeniu studiów, wyjechać do Włoch. Do Włoch! To oświadczenie zaszokowało ninę, która tego samego dnia zamierzała opowiedzieć przyjaciółkom o jej zerwaniu z Pierrem z Francji. Była absolutnie pewna, że jej decyza była tą właściwą i rozsądną, jednak oświadczenie Nicole boleśnie pobudziło jej wspomnienia z Francji. Włochy. Nicole będzie mieszkać za granicą z człowiekiem, którego kocha. Los po prostu bawi się ludzkim przeznaczeniem. Trzy kobiety zawsze myślały, że taka sytuacja możliwa bedzie w przypadku Niny. Ta jednak zrywając związek z Pierrem zaprzeczyła swemu domniemanemu przeznaczeniu.

    Rozdział XI

    Nicole poslubiła Antonio w 1999 w czerwcu. Zamieszkali jednak nie we Włoszech lecz we Francji, w Paryżu, gdzie Włoch otworzył małą z początku firmę, zatrudniającą projekltantów i stylistów. Nicole dostała się na studia doktoranckie w Paryżu. Nie było jej pragnieniem pozostanie na uniwersytecie, jednak wobec trudności ze znalezieniem pracy zdecydowała się przetrwać w ten sposób kilka lat. Praca naukowa zaczynała ja wciagać, ostatecznie Nicole zdawała się być zadowolona ze swej pozycji naukowca i dumna z męża zarabiającego dostatecznie dużo , by zarobić na wkrótce mającą się powiększyć rodzine.

    Nina, spoglądajac na swą przyjaciółkę zdawała się widzieć swoje niespełnione przeznaczenie. Tak właśnie prawdopodobnie wyglądałoby jej życie. Droga do kariery naukowej, codzienne wyprawy na Uniwersytet, zajęcia ze studentami, wykłady, prelekcje, konferencje i własna badawcza praca w Instytucie Literackim, aktywność w Societe du Theatre, Balet et de l’Opera Baroques…

    Nina nigdy nie pogodziła się z myślą utraty mozliwości pracy na Uniwersytecie i współpracy z jej ulubionym profesorem literatury dawnej. Wiedziała jednak doskonale, jak trudne warunki materialne towarzyszyły zwłaszcza początkującym doktorantom i badaczom nikomu niepotrezbnej, jak zwykła mówić ironicznie, literatury dawnej, polskich starodruków i rekopisów. Ach, stypendium we Francji, na francuskiej Sorbonie to było zupełnie co innego. Wiedziala, że Nicole zupełnie dobrze dawała sobie radę i jej pensja to nie był całkowity próg mizerii, lecz przyzwoity dochód.

    Cóż, los nie był dla Niny dobrą wróżką, spełniającą jej nieśmiałe marzenia, a i Nina niewątpliwie idealizowała życie Nicole, ponadto zapominała często o fakcie, że ona sama nie miałaby prawdopodobnie szczęscia pracowac na Sorbonie, lecz na jednym z prowanslaskich uniwersytetów. Wszak chciała pozostawać wówczas jak najbliżej Pierre’a, a ten był człowiekiem o niezmiennych przyzwyczajeniach, nimijczykiem głeboko zakotwiczonym w swym rodzinnym mieście. Nina znalazłaby być może pracę w Montpellier lub Aix-en-Provence.

    Montpellier słynęło przede wszystkim dzięki swej katedrze medycyny, o długiej historii i głęboko w średniowiecze sięgających tradycjach. Nina nigdy nie zapomniała jej wielokrotnych wypraw tamże i przechadzek po tym pieknym zabytkowym ośrodku nauki. Zwaliste mury chroniły w swym wnętrzu chłodne przestronne sale i korytarze ozdobione pamiatkowymi kamiennymi tablicami. Zwalisty budynek osadzony był niejako w zagłębieniu i przypominał typowo średniowieczny zamek warowny, do którego wkroczyć można było po murowanym pomoście, wzniesionym tak, że łączył poprzez przestrzeń fosy okalający plac, schody i chodniki, z potężnymi drzwiami wejsciowymi gmachu. Z prawej strony wtuliła się w wiekowe mury mała kaplica. Wiodły do niej wąziutkie, kręte, prowadzące w dół schody. Cała ta budowla skonstruowana została na pochyłości, stąd dziwaczne wrażenie niestałości, a jednocześnie jej zwalistości.

    Nina z radością przyjęłaby pracę na uniwersytecie w montpellier. Cóż, katedra humanistyki mieściła się w całkowicie nowoczesnym gmachu na peryferiach miasta, lecz był to aktywny ośrodek nauki, w którym młoda kobieta miałaby okazję rozwinąć swe umiejętnosci, nie tracąc energii i zapału inicjującego życie naukowe badacza. Wszystko to jednak stało się udziałem Nicole, która zawsze, jak na ironię losu, wzbraniała się przed myślą chocby o podjęciu pracy naukowej.

    Nicole wkrótce miała urodzić oczekiwanego syna. Ciążę przechodziła ciężko. Nina kilkakrotnie więc przyjeżdżała do Paryża, ofiarowując pomoc swej przyjaciółce, jednocześnie zaś udawało się jej, dzięki tym czestym podróżom, utrzymać kontakt z profesor z Sorbony pochodzenia polskiego, której Nina wiele zawdzięczała w okresie swych studiów i starań o stypendium. nina lubiła ogromnie owe naukowe dyskusje i spory, jakie toczyły się w gronie członków Societe du Theatre, Balet et Opera Baroques. Te stałe kontakty z środowiskiem naukowym Sorbony podsycały w niej nadzieję na możliwe jednak w przyszłosci studia doktoranckie i uwieńczenie ich pracą doktorską na temat, który od czasu napisania pracy magisterskiej stał się dla Niny jej idée fixe.

    Wiosną 1999 miała okazję uczestniczyć w jednym ze spotkań w ścianach budynku na rue ….. w dzielnicy położonej blisko Cite Universitaire, na wprost którego mieszkała starsza pani profesor. Nina otrzymawszy oficjalne zaproszenie, uzyskała również propozycje uprzedniego spotkania z panią Barbarą w jej paryskim apartamencie. Mieszkała ona tam czasowo, w okresach jej dłuższych cyklów wykładów i konferencji w stolicy. Zazwyczaj bowiem, jako emerytowany pracownik uniwersytecki wolała pozostawać w jej mieszkaniu w normandzkim Dauville, położonym nad morzem, na północ od Paryża. Tam toczyło się dziwne, jakby oderwane od rzeczywistości życie „babci”, matki profesor, która samotna w Polsce zdecydowała się na pozostanie u boku córki w obcej jej całkowicie Francji, której mieszkańców nie rozumiała zupełnie nie znając ani słowa po francusku. Jej staczający się ku zmierzchowi chorobliwy starczy żywot jedyną radością wypełniały jedynie rozmowy i obecnośc sama małego polskiego chłopca, imieniem Staś, adoptowanego przed dwu laty przez panią Barbarę. Tych dwoje często tygodniami mieszkających samotnie w obszernym apartamencie w poblizu morza zdawało się żyć jakby na marginesie francuskiej rzeczywistości. Chłopczyk przywieziony tu przed dwu laty ditychczas nie mógł się w pełni zaaklimatyzować wśród kolegów szkolnych, jego żywa natura szybko zjednała mu przyjaciół, jednak lekcje wciąż pozostawały nieznośnym koszmarem, a nauka francuskiego, naturalna i prosta jak myśleli wszyscy, bo w środowisku ciągłego nieustannego kontaktu z żywym językiem, przychodziła Stasiowi z wielką trudnością. Z babcią wciąż rozmawiał po polsku, w domu słuchano niemal 24 godziny na dobę ortodoksyjno katolickiego radia Maryja. Środowisko to, które udało się ninie poznać bliżej, środowisklo Polaków na obczyźnie, środowisko profesor Barbary, jej przyjaciół, rodziny świadczyło otwarcie o katolickich polskich tradycjach. Nina jednak dusiła się niemal w tej atmosferze, mimo że dobrodusznej i swojskiej, to jednak zaściankowości własnego kraju. Daleka była już od wyznawanych dawniej, bliskich wspomnianym ideom pani Barbary, ortodoksyjnych poglądów i tak ograniczajacego wolność spojrzenia na rzeczywistość.

    Nina nie próbowała nawet dyskutować o tego typu sprawach z Nicole. Zastanawiała się jednak niejednokrotnie, jaki ją właśnie czeka los, jak jej przyjaciółka rozwiąże sprawę kulturowych różnic w jej rodzinie, czyje tradycje i przyzwyczajenia uzyskają prymat. Wiedziała, że Nicole , podobnie jak sama Nina niegdyś , była osobą niezwykle wierzącą. Cóż, wybór męża, Włocha z kraju o równie jak polskie, katolickich tradycjach, niejako jej poglądy potwierdzał. Jednak Francja była krajem z gruntu liberalnym, Nina jak i nicole dobrze zdawały sobie z tego sprawę. Przyszła mama zapowiedziała już wszakże, że jej syn niewątpliwie podjąłby w przyszłosci naukę w polskiej szkole w Paryżu, która zapewnić mogłaby mu wychowanie w polskich tradycjach a i znajomość podstaw wiary katolickiej – w żadnej wszak szkole francuskiej nie istniał przedmiot w Polsce nazywany nauką relii lub katechizmu! Cóż, Nina wiedziała, nawet nie przyznając się otwarcie do tego przed samą sobą, że jej postawa byłaby znacznie bardziej chwiejna i liberalna. Ona wolałaby, by jej dziecko dobrze czuło się w kraju, w którym żyje. Nic nie zastąpiłoby więc w tej materii popularnej szkoły francuskiej, a lekcje religii? Ach, czyż ona sama nie miała negatywnych wspomnień z okresu własnej edukacji, gdy ta godzina nauki przekształcała się w bałagan, stratę czasu lub czystą indoktrynację. Nina pragnęłaby swojemu przyszłemu dziecku przekazać raczej istotę wiary i tradycji wiary, bez przymusów i dogmatów. Do tych samo doszłoby na odpowiednim etapie rozwoju jego wiary. Lecz Francja w jej liberalizmie zaprzeczała tym myślom Niny. To kraj pogański – zauważała Nina – kościoły stoją osamotnione nawet podczas mszy niedzielnej. Katolickie nawet dzieci niewielkie mają szanse przedarcia sie przez grubą powłokę pogańskich, materialistycznych obyczajów. – To właśnie stałoby się z moim życiem i życiem mojej rodziny gdybym zamieszkała we Francji – dumała ponuro Nina. Te smutne refleksje wielokrotnie zaprzątały jej głowę, gdy przekraczała próg domu pani Barbary i spoglądała na obficie zawieszone wizerunkami Maryi i świętych ściany.

    Masz ochotę wypić filiżankę kawy expresso? – zawołała z kuchni pani Barbara. Nie czekając już jednak na odpowiedź zaczęła nastawiać zgrabny mały czajniczek na kawę a la italienne. Wiedziała dobrze jak bardzo Nina uwielbiała tę jej aromatyczny, esencjonalny napój zaprawiony kofeiną. – Musimy wyjść za godzinę, jeśli nie chcemy się spóźnić – odezwała się znów pani Barbara wchodząc do pokoju. nina skinęłą głową. Zainteresowało ją kto ma pierwsze wystąpienie. Swój program konferencji, traktujacej tym razem o postaciach antycznych, przeczytała w pośpiechu, rzucając okiem jedynie na godzinę i datę własnego referatu. Odezwał się nagle nieprzyjemny wybijający kobiety z rytmu popijanej z rozkoszą kawy i cichej rozmowy brzęczący dźwięk telefonu. Okazało się, że profesor Barbara musi udać się nieoczekiwanie na jedno z licznych i niezliczonych spotkań w siedzibie uniwersytetu. Być może przybędę nieco spóźniona -rzyciła Ninie na odchodnym – przekaż ode mnie kilka słów usprawiedliwienia. – Nina usmiechnęłą się potakaując głową. Zanły się już dostatecznie długo z profesor aby rozumieć się bez słów. Nina miała własne klucze do jej mieszkania, niejednokrotnie to ona musiała w zastępstwie zaganianej kobiety rozpoczynać czy kończyć spotkania Societe na Sorbonie. Starsza pani żyła w ciągłym pośpiechu. To juz taka natura – kwitowała jej zachowanie Nina w swych myślach – Ha, ciekawam jak poradzi sobie z tym nieustajacym wirem zajęć konferencji i spotkań moja droga Nicole? Wszak jej charakter jest łudząco podobny do charaketru Barbary. – zastanawiała się Nina.

    Nie miała jednak poświęcić więcej czasu tej myśli, zaraz bowiem zajęło ją przygotowanie do własnego wystąpienia. Miała mówić o jej ulubionej „Andromasze” Jean Racine’a i jej rozlicznych na przestrzeni kilku wieków tłumaczeniach. Nina znała temat od podszewki, zastanowiła się więc jedynie nad podstawowymi elementami swego wywodu, wypróbowała kilka możliwych sposobów rozpoczęcia referatu i była gotowa. -Późno- spojrzała na zegar. Opusciła w pośpiechu mieszkanie. Podjechał niezadługo jej autobus. To tylko kilka przystanków. nina wysiadła na rue …… i podążyła ku gmachowi Instytutu Badań literackich Sorbony. Sala, w której zazwyczaj spotykali się członkowie koła znajdowała sie w piwnicach. nieiwelkie pomieszczenie dawało wrażenie kameralności. Nina zaanonsowała zebranym przyczynę spóźnienia profesor Barbary. Wszyscy się usmiechnęli przyzwyczajeni do zabiegania i spóźnień przewodniczącej Societe. Po krótkim wprowadzeniu jednego z zasłuzonych profesorów przybyłego z Uniwersytetu z Anglii, gdzie prowadził on badania nad teatrem elżbietańskim, konferencję uznano za otwartą. Nina miała wystąpienie jako trzecia. Po południu zwykle zostawiano czas na dyskusję i refleksje. Była bodaj najmłodszą członkinią tego Towarzystwa, ceniła sobie wiec możliwość usłyszenia opinii i wypowiedzi wiekszosci tych zasłużonych badaczy. Jednak wielokrotnie również te spotkania pobudzały ją do szalonego smiechu. Nina zawsze miała dystans do wszelkiego typu dyskusji naukowych, uwielbiała je lecz i potrafiła spojrzeć na nie z pewną siebie ironią. Wiedzieli o tym zgromadzeni tu młodzi ludzie i starsi profesorowie. Nina była jednak bardzo lubaina w ich gronie. Jej proste śmiałe i trafne uwagi spotykały się z uznaniem a i otrzeźwiały indoktrynacyjne i autorytatywne opinie niektórych mówców. Atmosfera czesto tak nabrzmiała wobec zbliżającego się słownego starcia i różnic poglądów, lub niejednokrotnie niezadowolenie wywołane powtarzającymi się do znudzenia spóźnieniami i „ucieczkami w trakcie z niezwykle ważnych powodów” profesor Barbary, ulegała rozluźnieniu dzięki celnemu sprytnie i niezauważenie wtrąconemu komentarzowi Niny. Wszyscy wybuchali śmiechem lub hamowali rozsierdzone temperamenty. Tak i tego dnia, Nina musiała łagodzić skutki ponad godzinnego już spóźnienia Barbary i delikatnie zwracać uwagę dwóm z rzędu profesorom o konieczności trzymania się limitów czasowych w momencie wygłaszania prelekcji. Ach, jakże butni i dumni bywali ci mądrzy przecież, ludzie, zakopani w książkach w swych rodzimych instytutach. Przepełnieni nieczęsto widać mającą ujście wiedzą, nadmiarem wiedzy, której nie mogli w pełni sprzedać studentom, własnymi przemysleniami, teoriami i refleksjami, tu, w ciagu własnych dwudziestu minut prelekcji próbowali dać ujście. Oto starsza pani profesor z Hiszpani z niezłym akcentem francuskim lecz zbyt wyraźnym wszak hiszpańskim „r” zagalopowała się daleko popędzając wciąz do biegu swoje ciekawe jednak refleksje o szaleństwie, przeznaczeniu i natchnieniu Fedry i ich religijnych źródłach jako podstawowych rysach hiszpańskich tłumaczeń tej tragedii. Mówiła jednak tak ciekawie, że nikt nie osmielił sie przerwać jej juz ponad półgodzinnego wywodu. Ot co! Znów po prostu w najciekawszym momencie popołudniowej a przedłużonej do późnyxh wieczornych godzin, dyskusji wygłodniali, bo rezygnujący jak zawsze w dniu konferencji z pełnego godzinnego obiadu członkowie Towarzystwa zostaną wygonieni przez sprzataczkę z zagubionej w piwnicach sali. To było standardowe zakończenie comiesiecznych spotkań Societe. Pochłanięci dyskutowanym tematem badacze, na których wystąpienie zbrakło czasu często juz nawet nie buntowali się próbując jedynie uzyskać na pzryszłe wystąpienie lepszą bo poranną godzinę dla wygłoszenia referatu.

    Nina opuściła budynek Instytutu w towarzystwie młodego doktoranta z Niemiec, który mówił tego dnia , krótko , bo zbrakło czasu przed południem, na temat ulubionej Nininej Andromachy. Próbowała ona wyciągnąć od niego informacje, których nie zdołał w pośpiechu podać w czasie wystąpienia. Pochłonięci rozmową nie zauważyli odjeżdżającego własnie autobusu. Peter zdecydował się więc towarzyszyć Ninie na przystanku do momentu pojawienia się „następnego środka komunikacji miejskiej”, jak zabawnie stwierdził w swym, twardym z niemiecka, francuskim. Musieli jednak wkrótce zakończyć miła dyskusję. wkrótce pojawił się autobus. Nina wsiadła zastanawiając się jeszcze przez chwilę , czy młody człowiek potraktuje serio własną obietnicę. Zaproponował on spotkanie nazajutrz w znanej obojgu kafejce w dzielnicy łacińskiej i wspólną wizytę w kinie na najnowszym filmie Greenawaya. Nina zaakceptowała propozycję śmiejąc się – Ach, więc twój stos książek naukowych na biurku nie siega tak wysoko byś nie mówgł dostrzec zapowiadanego w telewizji wchodzacego na ekrany świetnego filmu! – Nie mam w domu telewizora – Odpowiedział Peter zupełnie nieurażony lecz rozbawiony jej żartem.

    Rozdział XII

    Nina wróciła z Paryża tuz przed wakacjami. Nie mogła niestety pozostać z Nicole dłużej niż tydzień. Nie mając jeszcze prawa do urlopu w ośrodku informatycznym biblioteki, w którym pracowała niecałe pół roku, wzięła kilka dni wolnych , które zamierzała odpracować w soboty. Nie planowała wyjazdu do Budapesztu do Pierre’a. Wszak on również nie mógł pozwolić sobie na kilka nawet dni urlopu. A jednak tuż po powrocie Niny do Warszawy Pierre zadzwonił, że pragnie przyjechać na weekend. Okazało się, że umówił się na spotkanie w jednej z firm francuskich, które zainteresowan były zatrudnieniem go. Pojawił się w początkach lipca i nieoczekiwanie oświadczył, że dostał kilka dni urlopu. Wynajęli więc na tydzień, tanio i po znajomosci małe M1 na Mokotowie.

    cudownie było przez te kilka dni chodzić spać i budzić się obok siebie, mieć dla siebie i tylko dla siebie wszystkie noce, dzwonić do siebie bez ograniczeń czasowych i myślenia o trudnych do spłacenia niewyobrażalnie wysokich kwotach za miedzynarodowe rozmowy telefoniczne, cudownie było wychodzić wspólnie na lunch i przygotowywać wspólnie kolację.

    Przyjazd Pierre’a był dla Niny w dużym stopniu zaskoczeniem. On pojawił się jednak tak pełen energii, optymizmu, wiary w ich wspólną przyszłość, że nastrój ten udzielił się również i jej. Pierre z podnieceniem opowiadał o propozycjach pracy, jakie otrzymywał i o przebiegu jego spotkań z pracodawcami. Pewnego dnia pojawił się niezapowiedzianie w biurze. był podniecony. Opowiedział Ninie o ostatnim przesłuchaniu, które wywarło na nim bardzo miłe wrażenie. Jak okazało się później, żłudne…

    Pierre uzuskał konkretną ofertę pracy i tygodniowy termin oczekiwania na decyzję. Entuzjastycznie i beztrosko zaproponował Ninie szaleńczy, krótki wyjazd do Gdańska. Jakże pragnął spojrzeć na od kilku lat nie widziane morze….Było to czwartkowe popołudnie… Postanowili wyjechać w piatek po południu wrócić zaś w początku przyszłego tygodnia. nina wolała nie zastanawiać się zbyt długo nad kłamstwem jakie musiała wymyślić dla usprawiedliwienia swej nieobecności w pracy. Wszak miała jeszcze tyle wolnych dni do odrobienia! A jednak kusiła ją ta niespodziewana wyprawa. Ta zaskakująca, spontaniczna, dziwaczna część osobowości Pierre’a niezwykle Ninę pociągała a jednocześnie czuła się ona w jakis sposób zagrożona…Pierre wciąż zdawał się gdzieś podążąć, wciąż w pośpiechu…Nie potrafił niegdzie długo zagrzać miejsca. Pragnął podróżować, poznawać, zmieniać otoczenie, zmieniać swe życie, zmieniać…wszystko wokół …i ją samą….

    Nina zdecydowała, że nie pojawi się w pracy już w piątek. Telefonicznie jedynie postawiła swą szefową przed faktem dokonanym. Tego dnia miała bowiem również własną rozmowę kwalifikacyjną w firmie, która odpowiedziała na jej zgłoszenie.

    Wszystko poszło gładko. Spotkali się oboje z Pierrem na dworcu. Cztery godziny podróży. Cztery godziny współnej lektury. Gdańsk przywitał ich pięknym słońcem. I wówczas zaczęło się podniecające dziwaczne bycie w bezczasie, po prostu bycie razem, wakacje… Nina nigdy nie widziała Pierre’a w takiej sytuacji. Pogardził „ciociną herbatką” , u której to mieli pojawić się dopiero pod wieczór i zdecydował o wyprawie nad morze. Morze! Dotarli na plażę. Jak cudownie było zanurzyć stopy w piasku, poczuć jego grząskość i ciepło, położyć się obok siebie, dotykając nagrzanymi słońcem ciałami, wskakiwać jak dzieci pomiędzy fale…

    Popołudnie wśród piasku i wody, wylegiwanie się na słońcu. Pod wieczór pojawili się oboje w mieszkaniu ciotki. Ta, uprzedzona o ich przyjeżdzie, przyjęła ich mile. Jeszcze tylko padło kłopotliwe dla Niny pytanie – Gdzie będziesz spała, dziecko? W moim pokoju? Pan może przespać się w małym pokoiku… – i jej – Nie, ciociu, my razem…będzieli spali…W małym pokoiku. Dobrze?

    – Aha – zakończyła ciocia rozmowę, rzucając już tylko Ninie przenikliwe, lecz figlarne spojrzenie.

    Sobota mijała, nastąpiło niedzielne rzeźkie rano…Nieoczekiwanie dla Niny Pierre obudził się z postanowieniem powrotu do Budapesztu właśnie w niedzielę, mimo że planowali oboje pozostać do poniedziałku. Po wieczornych i nocnych włóczęgach sobotnich, pragnęłi odrobinę dłużej pospać. Dziewiąta rano. Trzeba było jednak wstać. Zerwali się pierwsi, mieszkanie pogrążone było jeszcze w sennej ciszy. Postanowili zjeść cokolwiek na chybcika i pobiec jeszcze nad morze tuż przed wyjazdem. Ciotka zaczęła się właśnie krzatać w swym pokoju, starali się oboje nie ściągać na siebie jej uwagi.

    – Szszszuut….nie trzeba by przybiegła do nas zatroskana i nie zaczęła robić nam śniadania – rozesmieli się oboje. Nina jednak wiedziała, że nie byłoby to raczej w stylu jej cioteczki, która była cudowną, spokojną, niezależną i nienarzucającą się nikomu staruszką. mieszkała od lat w swym wielkim zdawałoby się, bo przedwojennym jeszcze o wysokich stropach apartamencie w jednej z nielicznych w dzielnicy portowej niegdyś, niedaleko od morza, kamienic. Do mieszkania prowadziły skrzypliwe, drewniane solidne schody. Czwarte pietro. Ciotka pokonywała kilka razy dziennie tę wysokogórską wspinaczkową trasę. Nina sama dostając zadyszki podziwiała kondycję swej ciotuni.

    Tymczasem udało się im przegryźć po kawałku chleba, wypić łyk kawy i zapakować bez szmeru mały plecak w drogę powrotną. Skrzyp drobnych kroków. To jedno z dzieci (wsza k ciocia przyjęła na kilka tygodni swoje wnuki, które miały wakacje) jeszcze nie w pełni obudzone, przecierające oczy, zmierzało w kierunku toalety.

    Ha! Należało jednak uprzedzić domowników o tym tak rychłym opuszczeniu domu i … podziękować za gościnę. Nina poczuła wyrzuty sumienia – A może jednak choć słówko szepnąć, zajrzeć do pokoju… Głupio tak…- Pierre podał jej już jednak szybkim gestem kartkę papieru i długopis. Nina naskrobała kilka słów podziękowania i wytłumaczenie. Znała zdanie Pierre’a o ciotczynych herbatkach i kłopotliwych pytaniach, które wszystkie ciotki zwykły zadawać młodym ludziom. Przekonywanie go jednak, że jej ciotka była inna nie zdałoby się na nic.Cicho wiec wymknęli się z domu. Kawałek na piechotę. Spacer przez sosnowy, piękny las porastający obrzeża morza i własnie ona, turkusowo-błekitna i zielonkawo-czarna przestrzeń falującej wody i ulewa słońca na piasku. Miło było wylegiwać się na plaży przez tych kilka godzin, które pozostały im do odjazdu pociągu do Warszawy. Dostrzegłszy smakowito wyglądające niesione przez grupkę dzieciaków gofry i naleśniki, z rozmarzeniem wyobrażając sobie smak bitej śmietany i kruchego ciasta, postanowili wybrać się na wędrówkę brzegiem morza w poszukiwaniu tych typowo nadmorskich, jak stwierdziła Nina, łakoci. Ninie rzeczywiście gofry z puszystą bitą śmietanką i czekoladą kojarzyły się nieodmiennie z wakacjami, które często spędzała dawniej w gronie przyjaciół w jednej z nadbałtyckich mieścin.

    Zaspokoiwszy apetyt na słodkości, Pierre i Nina postanowili opuścić plażę z innej niż zwykle strony. Jakie było jednak ich zaskoczenie, gdy okazało się, że przystanek tramwajowy jedynej linii, która mogła zaprowadzić ich znad morza do centrum miasta, był o jaki kilometr, czyli w okolicach pierwotnie wybranej znanej im ścieżki ku plaży. Czasu nie pozostało im wiele. Odjazdpociągu za godzinę, a oni wciąż znajdowali się daleko od dworca w oczekiwaniu na autobus, potem zaś należało przesiąść się do tramwaju. Ninę stresowała ogromnie ta sytuacja. Pierre zaś kpił sobie z jej zdenerwowania i ze stoickim spokojem spoglądał na zegarek, zapewniając ją, że zdążą na pociag. W istocie w ostatniej chwili wpadli na peron, minutę przed planowym odjazdem pociągu, jakie jednak było ich zdziwienie i złość, gdy ogłoszono jego opóxnienie. Nina żachnęła się – Czemuż ostatecznie tak się spieszyli, czyż nie można było spokojnie wyjechać wieczornym pociągiem do Warszawy? – Dopiero wówczas Pierre, spoglądając jej prosto w oczy, wyznał bez ogródek, że zamierza wrócic do budapesztu tej nocy. Nina w zaskoczeniu nie była zdolna wymówić słowa sprzeciwu, czy komentarza. Spoglądała na niego bez najmniejszego poruszenia. Nie skomentowała tego ani słowem, choć Pierre zauważył jak bardzo zraniła ją ta nagła decyzja podjęta bez jej świadomości. Zrobiło mu się przykro, a jednak twardy charakter i spora dawka egoizmu kazała mu pozostać przy tym wyborze. dodał jednak oszczędny komentarz , jakoby chciał przygotować się lepiej do spotkania w sprawie pracy w jednej z firm, od której otrzymał ofertę. W istocie zaś pragnął powrócić owej niedzieli, bowiem tylk ow ten sposób udałoby mu się zdobyć bilety na koncert Faithless i zrobic odpowiednio wcześniej rezerwację na wycieczkę na Korsykę. Zaplanował to duzo wcześniej, jednak nie chcąc najwyraźniej denerwować Niny, nie zwierzył jej się ze swoich planów. nina, wyczuwając wahanie w głosie Pierre’a, stała się nieufna, podejrzewała, że ten nie mówi jej całej prawdy. Dotknieta w swym uczuciu do niego, z zachwianym zaufaniem, zamknęła się w sobie. Podróż upłynęła im w ciszy. Pierre próbował oswoić ją, zagadując na obojętne tematy, Nina jednak pozostawała obojetna i urażona.

    Pierre, rzeczywiście jedynie dzięki wielkiemu szczęściu zdążył po powrocie z Gdańska, kilkudziesięciominutowym pobycie w domu Niny, błyskawicznym spakowaniu waliz i podrózy pociągiem podmiejskim, na nocny pociąg do Budapesztu. Nina przełamując gniew i rozżalenie, zdecydowała się towarzyszyć mu na dworzec warszawski. Stojąc już na peronie, spoglądając w strone oddalajacego się pociągu, czując jeszcze na ustach smak pocałunku Pierre’a, wspomniała ostatnią cudowną i namietną noc w Gdańsku, wieczorny spacer po plaży i molo w Brzeszczu, zabawną historię przygody Pierre’a, który tak fatalnie zabrudził swe białe spodnie, że bezwzględnie zdecydował je uprać w ciocinym mieszkaniu, mimo sprzeciwu Niny – wszak nie miał nic nic na zmianę, a jeansy schnąć mogły godzinami. Pora zaś była późna i słońca ani na lekarstwo o dziewiętnastej godzinie. Jednak Pierre z determinacja doprowadził do wykonania tego, co zamyślił. Cóż, potem nie pomogło nawet suszenie kompletnie mokrych spodni żelażkiem! Oboje zamierzali jednak wyjść jeszcze na spacer, spojrzeć na zachód słońca. Na tenże spóźnili się całkowicie. Jednym z powodów było długotrwałe i bezefektywne próby wysuszenia spodni a i chód Pierre’a odzianego w tę nieprzyjemnie wilgotną część męskiego odzienia, był pokraczny i spowolniony. Oczywiście było mu niewypowiedzianie niewygodnie, nie wspominając o dodatkowym bólu, jaki sprawiała mu obcierana z każdym krokiem przez sztywny materiał skóra!

    – Ah, i cóż za pomysł nieoczekiwany! – żachnęła się Nina, jeszcze raz wspominając nieprzyjemny moment zakomunikowania jej przez Pierre’a jego decyzji o wczesniejszym powrocie. Odwróciła się, nie patrząc juz na znikający w dali pociąg i odeszła szybkim krokiem.

    Rozdział XIII

    Domino

    Świat ucieka spod kół, odsuwa się od niej z prędkością 100 km na godzinę. Nawet nie zauważyła kiedy Ekspres opuścił poznański dworzec i w tyle pozostawił dziwnie niskie tamtejsze perony. Teraz już tylko pola. Pola. Zielono, żółto, czarno. Żółto-zielono, żółto-czarno i w końcu jakoś tak nagle szarawo. Zmrok? Nie pora jeszcze. Siódma godzina. Sierpień. A jednak jesienna jakaś atmosfera osnuwa krajobraz za szybą.

    Jest zmęczona. Naturalne. Po kilku tygodniach radości, ekstazy znaleźć się w sytuacji, gdy wszystkie problemy staczają jej się nagle na barki, to szokuje, to boli. Tak jak upadek z dużej wysokości. Śmiertelny? Nie, ale połamaniu uległy wszstkie delikatne kosteczki, urażone zostały jej czułe miejsca, jej pięty achillesowe. A przecież wszystko zdawało się biec ku dobremu, wszystko szło gładko jak po maśle. Przecież spotkała wreszcie tego wymarzonego, jedynego mężczyznę, poczuła, że to on może zawładnąć jej życiem. Dla niego zerwała dwuletni blisko związek z innym człowiekiem, wyrzekła się możliwości wyjazdu za granicę i zamieszkania tam.

    A może po prostu otworzyły jej się oczy i zrozumiała jak dalece nierealne były jej marzenia o Francji, cichym domku prowansalskim, własnej rodzinie i ciekawej pracy tamże?

    Przecież udało jej się porzucić pracę przy uniwersytecie, dostać stanowisko w międzynarodowej firmie i wysoką pensję. Mężczyzna, którego pokochała, mieszkający dotychczas za granicą, postanowił sprowadzić się do Polski, zdecydował nauczyć się języka polskiego, co jest zawsze nie lada poświęceniem ze strony obcokrajowców. Coż więc? Czego pragnąć więcej? A właśnie tkwiła we niej utajona obawa, że to wszystko nie na jawie, ale widzi jakby we śnie; że to nie może być realne. A najsilniej szeptała jej intuicja, że to nie będzie trwać długo. I cóz? Nagle trach i wszystko obróciło się w niwecz? Nie. Z pewnością łatwiej przywołać tu dla porównania obraz klocków domina. Jedno nieszczęście pociąga za sobą drugie.

    Dostrzegła najpierw, że jej cudowny mężczyzna nieustannie ją krytykuje. Zawsze bezpośredni, co ceni, często ją jednak ranił. Czy tak postępuje ten, kto kocha? Od kogo, obok szczerości, oczekuje się czułości?

    Potem…tak, potem, rozczarowani, dostrzegli jak niewiele mają wspólnych pasji, zainteresowań. Ale czasem dobrze jest zachować tę cząstkę prywatności we wspólnym życiu. Dobrze, pomyślała, wszystko się ułoży, gdy zamieszkają wspólnie w Polsce. I oto ten dzień. On jest w Warszawie, ale…Polska go wyraźnie rozczarowała. I cóż to za ponure, komunistyczne, niechlujne miasto, Warszawa! Poszukuje pracy. Ciężko. Tydzień. Dwa. Coś niby jest, jakaś oferta, dwie, trzy, nawet ciekawe, lecz pensja…Ach, to już nie ten luksus, nie ten standard, co osamotniony w tej chwili Budapeszt. Stosunek płac do cen apartamentów i wydatków na życie w stolicy przyprawia o zawrót głowy . Czy szaleni są ci Polacy, czy zwyczajnie zdziercy? Znów więc powrót do Budapesztu. Jeszcze kilka ofert wysłanych, telefon, zaproszenie na rozmowę. Znów nic ciekawego nie mogą mu zaoferować ani Polacy ani Francuzi w Warszawie. Znów pensja poniżej jego oczekiwań. I w końcu decyzja, która spada na nią jak grom z jasnego nieba – żegnaj, Polsko. Nie dajesz mi perspektyw. Nie poświęcę mojej kariery i wygody dla ciebie, ukochana dziewczyno z Warszawy. Okrutne? Tylko szczere. To domino już ktoś popchnął lekko palcem, już przewróciło się kilka klocków, tratując kolejne, a ona bezradna nie wie, nie umie zatrzymać tej gierki.

    Dostaje jego list. Tak, czarno na białym. Surowo. Boleśnie. Niemal pięknie, on zawsze umiał pięknie mówić, wyznał jej, że niestety, jest bez pracy, jak najszybciej też musi ją znaleźć. A miłość? Tak, ona jest tylko przeszkodą. Wprawia w roztargnienie, rozstraja, rodzi niepotrzebną melancholię. Oczywiście: zostańmy w kontakcie, ale listy raz w tygodniu, i nie dzwoń, nie chcę słyszeć twego głosu, zostaw mnie samego, a najlepiej pomyśl i nie trać ze mną czasu!

    Teraz domino nabrało zawrotnej prędkości.

    Co gorsza ów nieszczęsny list internetowy otrzymała będąc w Poznaniu na szkoleniu, wysłana przez firmę. To był czwarty tydzień pracy, który przyprawiał ją o szaleństwo. Miała ochotę wyć z bezradności. Czuła się nie na swoim miejscu. Praca jej się zupełnie nie podobała, a środowisko ludzi znalazła tak odmienne od tego, w jakim świetnie czuje się jej dziwaczna osobowość. Voila. Właśnie w takim stanie ducha dostała list. Miała wrażenie, że, niby Alicja, zmienia się w malusieńką osóbkę, którą jeden klocek domina może z łatwością rozgnieść.

    Co jeszcze zrujnowane zostanie w jej życiu…

    Fragmenty jej życie, jej oczekiwania i plany leżą pokotem, bezwładne, rozdeptane.

    Tak, wie. Musi wyjąć jeden z tych klocków spomiędzy pozostałych. Czasem jeden z nich, ustawiony trochę inaczej, trochę krzywo, nie daje się tak łatwo przewrócić i zatrzymuje całą lawinę domina. Czy tym tym klockiem może być jej miłość…?

    Rozdział XIV

    Nina z ulgą myślała o zakończeniu szkolenia i powrocie do Warszawy. Marzyła o zobaczeniu własnego pokoju i schronieniu się w nim. Żeby tak już być tam, we własnym głebokim fotelu, wsłuchiwać się w dźwięki opery Glucka, jedynego utworu, na który miała w tej chwili ochtę.

    Niewątpliwie Poznań to sympatyczne miasto. Jakże jednak czuła się psychicznie zmęczona opuszczając je. Zerwanie z tobą. Przytłaczająca nuda codziennej pracy. Skazanie na towarzystwo ludzi, z którymi nie mogła znaleźć wspólnego języka. Lecz w końcu upragniony piątek i pośpiech, przygotowania do wyjazdu , taksówka, dworzec, nudna trzygodzinna podróż, wreszcie Warszawa i znów dworzec, taxi, tu, miła rozmowa z szoferem i w końcu upragniony dom i własne łóżko.

    Powinna była niewątpliwie grzecznie wkroczyć do łazienki, spłukać z ciała zmęczenie, odprężyć się balsamując delikatnie skórę i przytulić głowę do poduszki. I spać. Posiadła jednak już na swe nieszczęście, nawyk codziennego przeglądania skrzynki internetowej. Już w progu pokoju jednym ruchem zdecydowała odpalić mój PC. Connection, automatycznie włącza się ICQ. Wiadomość? Radośnie zabiło jej serce. Niewczesne zadowolenie, po którym nastąpił szok i rozpacz. Odebrała jego wiadomość. Tych kilka słów cierpkich, suchych Pierre’a doprowadziło Ninę do płaczu. Jego twarde – zdecydowałaś się sprawić mi ból, rezygnuję więc całkowicie z połaczenia internetowego.

    To przecież nie wiele więcej ponad to, co już usłyszała od niego, jego słowa zwiastujące Ninie rozstanie, koniec związku. Lecz te słowa jego przepełniły czarę, to była owa kropla ponad miarę. Puściły nerwy tak starannie trzymane dotychczas na wodzy. Nadzieja na utrzymanie wirtuanego związku, którą zasiał w jej sercu list Pierre’a przed rozstaniem, teraz została jej odebrana. Siedziała nieruchoma, wlepiwszy wzrok w ekran, na którym zawisła jego samotna wiadomość. Chwilę potem, jakby jej świadomość potrzebowała tych minut, aby zrozumieć istotę sytuacji, wezbrał w niej głuchy szloch. Wpadła w histerię, nie chcąc jednak, by usłyszała ją jej rodzina, wskoczyła na łóżko, skryła głowę w poduszkę jej powierzając swój szloch. Usnęła wyczerpana. Nazajutrz obudziła się zmęczona, spojrzała z obrzydzeniem na swe odbicie w lustrze. Jej zapuchnięte oczy mogły ją łatwo zdradzić. Nie miała siły rozpoczynać tego dnia. Jeszcze trochę snu, jeszcze trochę spokoju, jeszcze odrobina nie-myślenia. Zamknęła znów oczy, powróciwszy pod ciepłą kołdrę.

    Obudziła się znów w nie lepszym humorze. Usłyszała krzątających się domowników na parterze. Już niemal dwunasta. Nic to. Jest sobota. Zwlokła się z łóżka. Szybki prysznic, śniadanie na chybcika i mocna kawa. Pstryk, komputer włączony. On stał się niemal jej używką. Jemu powierza swoje teksty, dzięki niemu kontaktuje się z odległymi przyjaciółmi. Stworzyła jeden nowy tekst zrodzony z rozterki uczuć. Wydruk i spojrzenie na papier – Ha, to całkiem niezłe, moja droga!

    Wówczas pojawiła się w jej głowie szalona myśl – przeciąć wreszcie tę niepewność, pojawić się nieoczekiwanie w Budapeszcie. Stanąć z nim twarzą w twarz i usłyszeć prawdę o zerwaniu, bez ogródek, bez uników. Zareagowała natychmiast. Godzina szesnasta. Jeszcze więc tylko obiad, jakieś kłamstwo rzucone rodzinie o wyjeździe do koleżanki, jakieś mało ważące słowa, minuta i spakowana torba. W niej tylko kilka najważniejszych rzeczy i ciuch na zmianę. Cóż, po nocy w pociągu będzie musiała bezpośrednio udać się do pracy w poniedziałek! Trzeba zachować pozory wypoczęcia, naturalności.

    Jeszcze to nudne oczekiwanie na dworcu Warszawa centralna. Tak, zawsze jest za wcześnie. Pociąg podjeżdża, wsiada. Odnajduje swoją kuszetkę. Sama w przedziale? Cudownie. Teraz już tylko przyłożyć głowę do poduszki i usnąć. Ale nie, nocne kilkakrotne kontrole graniczne nie dają jej spokoju. Sen wciąż ulatuje, przeganiany gwałtownie pod wpływem naglącego stukania do drzwi przedziału. Przymyka oczy pod wpływem blasku żarówki. I tak wielokrotnie. Polacy, Słowacy, Czesi, Węgrzy. Na szczęście nie bałaganią jej w torbie. Podręczny bagaż jest nietykalny. Nie, nie, nic nie przewozi. Nie, nic do zadeklarowania. Nie, pieniądze też nie. Zmęczona jest już ciągłym zaprzeczaniem. W drodze powrotnej dużo gorzej – w jej przedziale pojawił się handlarz, który całą noc skrupulatnie sprawdzany przez celników i odwiedzany przez współtowarzyszy i kupców, sprawiał swą obecnością istotny zamęt w moim przedziale. Źle spał tej powrotnej nocy z niedzieli na poniedziałek.

    W niedzielę rano pociąg dotarł do Budapesztu. Zaczynało ją opanowywać zdenerwowanie. – A jeśli go nie będzie w domu? Czuję, że go nie zastanę. Czuję to intuicyjnie – kołatała się w jej głowie uparta myśl.

    Wymiana pieniędzy, zakup biletu na autobus. Taksówka, nawet z korporacji, o której zasięgnęła języka w jednym z guidów czytanych na chybcika w księgarni warszawskiej tuż przed wyjazdem, okazała się być dość droga. Pożałowała pieniędzy. Cóż, sam już ten wyjazd, podróż były nieprzewidzianym wydatkiem w jej budżecie. Jeszcze tylko informacja w Tourist Office o lokalizacji i transporcie i już wiedziała jak odnaleźć jego mieszkanie. Przecież była tam tylko raz i z nim. Jakże mogłaby pamiętać numer autobusu i dodatkowe szczegóły? Nie zwracała na to uwagi, zajęta obserwowaniem mężczyzny, którego widziałam po raz pierwszy i rozmową z nim, ufająca w jego wiedzę i znajomość miasta.

    Ha, jej angielski nie jest taki zły! Zaopatrzona w niezbędne wskazówki, dociera pod pod jego dom. Serce bije jej obłąkanie. Domofon, czyjś nieznany mi głos. Nie ma odwagi odezwać się. Dzwoni jednak tak długo, że ktoś znudzony w końcu naciska guzik i Nina może wejść do kamienicy. Drugie piętro. Dzwonek i oto stoi przed nieznanym mi mężczyzną. Tak, to musi być jego przyjaciel. Jest i drugi. Mieszkają tu obaj, korzystając z jego przyjaźni i dobrej woli. Dowiaduje się, że wyszedł wczoraj wieczorem. I tyle. Nic ponad to, brak szczegółów. Tak, oczywiście, on się nigdy nie zwierza nikomu ze swych planów. Kiedy wróci? Któż to może wiedzieć? Być może zaraz, może za kilka godzin…dni…

    Poczuła się natrętem. Byli wszyscy troje wyraźnie zakłopotani. Oni obawiali się jego reakcji w momencie odkrycia jej niepożądanej niewątpliwie obecności w jego domu. Więc tylko trzyminutowy prysznic, rzut oka na jego rzeczy – cóż za bałagan wszędzie! – i opuściła apartament. Zamknęły się za nią drzwi i opadła ją bezradność. Co czynić do wieczora w tym obcym, choć pięknym mieście. Co czynić?

    Ach, podczas gdy w Warszawie deszcz i smutek, tu przynajmniej cudowne letnie słońce próbowało trochę rozświetlić, ożywić jej stan ducha, przegnać upartą apatię. Włóczyła się godzinami po Budapeszcie wzdłuż Dunaju, przekraczając wielokrotnie miejskie mosty tak przypominające jej ulubioną Pragę. Powlokła się leniwie Vaci utca. Nic nie mówiące jej nazwy ulatywały szybko z pamięci , lecz pozostał jej przed oczami niepowtarzalny urok tej węgierskiej stolicy, jakże okazałej i chlubiącej się pięknie zdobionymi kamienicami, zbudowanymi w okresie jej świetności. Nie miała siły wspiąć się na szczyt wzniesienia i podziwiać panoramę z wysokości wzgórza. Jednak wędrując wzdłuż brzegu rzeki, przedzierając się przez tłum turystów szczególnie licznych tej niedzieli ze względu na jakieś święto narodowe i urządzane w wielu miejscach miasta jarmarki, targi, pokazy i koncerty związane z tradycyjną kulturą Magyarów, zawędrowała na dach tarasu widokowego przylepionego niejako do wzgórza zamkowego, kolumnami wspierającego się o podnóże wzniesienia. Po prawej stronie z wysokości swobodnie obserwować mogła nieustanną pracę kolejki szynowej. Opuszczając wzrok, natykała się na placyk, skąd droga piesza wiodła na wzgórze, i na ulicę w tej chwili tłumnie zapełnioną mrowiem ludzkim. Godziny wlokły się niemiłosiernie. Wylegiwała się to na wysokości na ławce, którą ktoś sprytnie postawił na skraju tarasu poza barierką ochronną, to w osłonecznionych zaułkach mostów, to na uroczych placach w okolicach ……utca. Jeszcze tylko jakieś zakupione w międzyczasie kartki , wysłane potem do niego, telefony co kilka godzin, nadzieja, że może już, może już jest, wrócił…

    Jak bezsensowny wydał jej się ten wyjazd, jak głupia wydała się samej sobie! 18.30. Późno. Udaje się w kierunku jego domu. Ostatni spacer przed wyjazdem. Ostatni rzut oka na ulicę i plac, otoczenie jego kamienicy. Dziewiętnasta już. Nie może odnaleźć kabiny z telefonem na kartę. Pech. Cóż, powinna już wracać. Przecież nie do pomyślenia jest przegapienie pociągu do Warszawy! – To byłoby niewybaczalne szaleństwo, moja droga.- Jej autobus. Jak długo jedzie tym razem. Tłum ludzi. Dworzec. Ostatnia próba. Dzwoni. Czyj to głos? Czy to nie dziwne, że go nie poznała? Ach, co za ironia! On jest w domu od trzech godzin. Czemu nie zadzwoniła wcześniej? Czemu, czemu? Wszystko na marne. Przyjechać tu dla niego, dla jednej rozmowy z nim i jego nie zastać, nie móc się z nim zobaczyć. Jakże los kpi sobie ze niej. A jednak cieszy się, że mogli choć porozmawiać. Ta rozmowa godzinna, gdy oboje czuli dziwność sytuacji, rozwiązała wiele dylematów. Przecież w innym wypadku nigdy nie zechciałby ze nią rozmawiać. Jej szaleńcza podróż złamała jego stanowcze i okrutne: „nie chcę już słyszeć twego głosu, który sprawia, że cierpię.”

    Nic nie zostało do końca wyjaśnione, a jednak wszystko stało się dla nas jasne. Ich myśli, plany, uczucia. Nigdy nie rozmawiali szczerzej niż wówczas.

    Nina nigdy nie zapomni tych słów ironii, które padły na początku rozmowy telefonicznej, które zraniły ją , ale ich piekący cynizm i ironia otworzyły ją oczy – Przyjechałaś tu, aby taniej wyniosła cię rozmowa telefoniczna?

    Rozdział XV

    Nie ma to jak Nowy Świat…

    Nina obudziła się o świcie. Pociag kołysał się jednostajnie. Za oknem poniedziałkowa szarówka, bure, nudne jednolite połacie pól, kikuty samotnych chudych drzew. – To jest Mazowsze moje – pomyślała Nina. – Niedługo pewnie pojawią się pierwsze zabudowania przedmieść warszawskich – z tą myślą wyskoczyła spod trzech kocy, pod którymi skulona spała na kolejowej kuszetce. Z przyborami toaletowymi ruszyła ku łazience. Spojrzała z niechęcią a swoje odbicie w brudnym lustrze. Podkrążona oczy, blada twarz, niesfornie ułozone włosy. Szybko więc: szczotkowanie zębów, myło, krem, podkład , makijaż. To poprawiło jej znacznie humor. Uśmiechnęła się do siebie. Cóż, trzeba było zachować pozory. Przed Niną cały poniedziałkowy dzień pracy w biurze. – Oby do wieczora – westchnęła. dotarła do pracy tuż przed dziewiątą. Pociąg miał lekkie spóźnienie. Jak cudownie było napić się gorącej, mocnej kawy. – Hmm…boski napój – rozkoszowała się jej aromatem. W przerwie południowej próbowała skontaktować się z przyjaciólkami, jednak jedynie Natalia z ochotą przyjęła propozycjęspotkania w Nowym Świecie późnym popołudniem. Spotkały się o siódmej. Nina nie mogąc wyjść wcześniej z pracy, spóźniła się. Natalia na widok nadchodzacej przyjaciólki od razu poznała, że ta miała coś istotnego do przekazania.

    – Nino, co się stało? Kiedy zadzwoniłaś od razu wyczułam, że coś jest nie tak…Opowiadaj! – zachęciła ją troskliwie przyjaciółka, spoglądając z niepokojem w jej oczy. W istocie, Nina miała ogromną potrzebę wyrzucenia z siebie jej żalu, gorzkich myśłi i uczuc, które ogarnęły jej serce i umysł. Musiała zwierzyc się przyjaciólce. Wiedziała doskonale, że stłumienie tylu bolesnych doznań w niej samej mogło skończyć się szeregiem nieprzespanych nocy, chandrą lub załamaniem nerwowym. Zaczęła powoli opowiadać Nataliii historię jej zerwania z Pierrem i wypadki szalonego wyjazdu do Budapesztu. Natalia słuchała nie przerywając jej ani słowem, coraz bardziej jednak nabrzmiewał w niej żal, współczucie i bunt, złość skierowana wobec mężczyzny, który stał się przyczyną cierpienia jej przyjaciółki. Wybuchnęła w końcu – Nina, Nina! On jest zwykłym … – powstrzymała brutalne słowo cisnące się jej na usta – Musisz o nim zapomieć – dodała już łagodniej. To egoistyczny drań, to wszystko.

    Zamilkły obie wpatrując się każda w niedopitą na dnie filiżanek kawę. Natalia podniosła w końcu oczy na Ninę. Ta uciekała jej wzrokiem ku oknu, próbując ukryć łzy.Natalia czuła się bezradna. – Nina – powiedziała cicho – Nineczko, chodźmy się przejść. Dobrze nam to zrobi. Natalia zapłaciła rachunek, i obie wyszły. Skierowały się ku Staremu Miastu, które pogrążone było juz w zmroku i jedynie lampy rozpraszały ciemność. Kobiety przeszły szybkim krokiem kocie łby Placu Zamkowego, ulica Świętojerska była rzęsiscie oświetlona dzięki iluminowanym wystawom sklepów. skręciły w prawo. Schodkami w dół. Zanlazły się na małym wysuniętym placyku widokowym. Pustki. Jakaś para, która na ich widok spłoszona odeszła. Spojrzały ku odległej na drugim brzegu Wisły Katedrze. Od wyjścia z kawiarni żadna nie odezwała się ani słowem. Cisza odpowiadała nastrojowi Niny, a Natalia, choć ogromnie pragnęłą podzielić się swą radosną nowiną z przyjaciółką, uszanowała jej smutek. Wiedziała doskonale jak bardzo nieodpowiednie i przygnębiające byłaby dla Niny konieczność wysłuchania opowieści Natalii o nowym w jej życiu mężczyźnie, o jej zauroczeniu, i o planach jakie z tym człowiekiem wiązała, o jej małżeństwie i pragnieniu wspólnego zamieszkania w Polsce. Natalie te myśli odwidły na chwilę od świadomości czasu i miejsca i obecności przyjaciółki. Stanęła jej przed oczami sylwetka Roberta. Wysoki, potężny wysportowany płowy blondyn, przy którym szczupła i wysoka lecz drobnej budowy Natalia czuła się bezpiecznie i pewnie, pojawił się w jej zyciu przed kilkoma tygodniami. Natalia miała wówczas kilka dni urlopu. Postanowiła wybrać się do Amsterdamu, gdzie mieszkał poznany wcześniej dzięki Ninie Holender. Był to przyjaciel Niny, którgo ta pozaznała drogą internetową. W Polsce pojawił się na zaproszenie Niny, która wcześniej miała okazję spotkać się z Robertem w Amsterdamie. Natalia, zapatrzona w Roberta, nie miała w istocie pojęcia o przeszłości tego mężczyzny i relacjach , jakie łączyły go z Niną. Wiedziała, że był to jeden z jej przyjaciół internetowych. Nawet jeśli coś szczególnego rozegrało się między nimi, Natalia nie chciała o tym iwedzieć. Nie pozwoliła Robertowi opowiedzieć historii jego pięcioletniego małżeństwa i niedoszłego narzeczeńskiego związku z Katarzyną, Polką, mieszkającą od lat w Holandii, nieszczęśliwą w jej małżęństwie i utrzymującą potajemne kontakty z Robertem. Jedynie nin znała szczegóły życia prywatnego Roberta, historię jego miłości do Katarzyny, narodziny tego uczucia, jego niespełnienie i zazdrość, Nina i Rob uttrzymywali wszak kontakt internetowy przez blisko pół roku. Od początku wyczuli bliskość i podobieństwo charakterów, łączyła ich wspólna wrażliwość i spojrzenie naświat. Stali się bliskimi przyjaciółmi.. Jedynie oni dwoje wiedzieli o sobie niemal wszystko i o swych intymnych związkach. Nina miło wspominała swój pobyt w Amsterdamie, gdzie, tak…rzeczywiście doszło do zbliżenia, a jednak nie zniszczyło to ich przyjaźni. Wiedzieli oboje, że to, co ich łączy jest zrozumieniem, które wykracza poza normy przyjaźni, jest na granicy przyjaźni i miłości. Ich zbliżenie, kontakt cielsny, wspólna namiętna noc sprawiła tylko, że przekroczyli granicę. Oddalili element pożądania, który zawsze istniał w ich relacji i zaczęli postrzegać siebie dużo spokojniej i dojrzalej. Podbną relację posiadała Nina ze swym wieloletnim przyjacielem, mikołajem. Przepadali za sobą. Kiedyś Nina była nim oczarowana. Zadurzenie bez wzajemności trwało zaledwie dwa miesiace. Wszystko odzyskało kształt przyjaźni, a jednak dla Niny i to było zawsze coś wiecej, niż przyjaźń, a nie zupełnie miłość. Dlatego też moment zbliżenia, zupełnie przypadkowego, w postimprezowej sytuacji konieczności spedzenia nocy we współnym łóżku, był w jakimś sensie spełnieniem odwiecznego pragnienia Niny, nasyceniem i wyzwoleniem. Wówczas, to spóźnione zbliżenie, pragnienie seksu wyzwolone obudzone w nich obojgu było znów przekroczeniem granicy i uwolnieniem pożądania tak, by istniała już tylko czysta a jednak czuła przyjaźń.

    Wszystkie te myśli nie zaprzątały wówczas głowy Niny, a jednka wiedziała ona doskonale o rzekomym „sekrecie” Natalii. Historię zdążyła jej już opowiedzieć nicole. Natalia spojrzała nagle na ninę, otworzyła usta jednak zrezygnowała w końcu z planowanej wypowiedzi i rzekła tylko – Chodźmy , Nino. Poźno już. – nina skinęłą głową. Widziała doskonale pragnienie Natalii podzielenia się jej radością, a jednak świadomie swym zachowaniem nie przyzwalała jej i nie zachęcała do zwierzeń. Egoistycznie buntowała się przeciw słuchaniuo cudzym szczęsciu, tym bardziej, cóż za ironia losu! , z osobą, która była przecież jej tak bliska. Nina poczuła lekkie ukłucie w sercu. Czyżby zazdrość? Zawsze odczuwała przecież palącą ironię losu, postrzegając jak kolejno odchodzą z jej życia mężczyźni, których kochała, jak dziwacznie plótł się jej los, gdy przeznaczenie, które miało być jej, Nininym, przypada w udziale Nicole, spełnia sie w życiu Natalii. Nie wyjechała do Francji, nie zamieszkała z Pierrem w Polsce, a przuyjaciele, którzy mogli być może, przy większej dozie szczęścia, stać się towarzyszami życia, pozostali tylko…przyjaciółmi, żeniąc się z jej przyjaciółkami.

    Coraz częściej nina odbierała rację istnienia w jej życiu uczuciu nazywanym miłością.

    – A jeśli dla mnie istnieje tylko przyjaźń? – stawiała sobie pytanie.

    Rozdział XVI

    Jak dobrze znów być we Francji…

    Już dawno minął czas wakacji, Nina tego roku nie dostrzegła nawet ich obecności. Nie miała prawa do urlopu a i nie miała nań najmniejszej ochoty. Jedynie coraz bardziej pasjonująca ją praca pozwalała zapomnieć o prywatnych sprawach. Formalnie opuszczała biuro o siedemnastej, a jednak ileż razy zdarzało jej się pozostać do osiemnastej czy dziewietnastej. Wracała do domu zmęczona, mając ochotę jedynie na gorący prysznic, ciepły obiad isen. Jakie życie stało się proste!

    W połowie września jednak Ninę wysłano na miesiąc do Francji. zupełnie nie znała tych północno-wschodnich okolic Pikardii Północnej z jej stolicą w Lille. Nina opuściła Polskę o zmierzchu lata. Zapakowała w walizkę mieszankę letnich i jesiennych kolrów i dużo dużo czerni, od której obsesyjnie nie mogła się uwolnić. Lille przywitało ją piekną słoneczną pogodą. Jak mówiono, nina trafiła w ciągu jej czterech tygodni pobytu na najpiekniejszy okres późnego lata. Pierwszy samotny weekend we Francji. Poranek.W pustym niemal hotelu na obrzeżach Lille unosił się zapach parzonej kawy, aromat ciszy przerywanej pykaniem wyskakujących z tosterów grzanek i słowami, które rzucone półgłosem lekko zawisały w zsiadłej atmosferze senności wczesnej godziny. Dopiero ósma…I po cóż tak wcześnie wstawać? – pomyślała pół godziny wczesniej nina, a jednak nie przyłożyła już głowy do poduszki lecz opuściła łóżko i zmyła brutalnie senność pod prysznicem gorącej wody. Włóżyła letnią jasnoniebieską sukienkę. – Błękit, kolor melancholii i bluesa, mój kolor – wykrzywiła usta ironicznie w kierunku swego odbicia. W chwilę potem wypiła duszkiem kawę, zjadła jogurt i grzankę i wybiegła w lepszym już humorze na przystanek autobusowy.

    Przez kilka godzin Nina wędrowała samotnie pustymi niemal zalanymi słońcem ulicami miasta. Zauroczyła ją jego stara część, sięgające średniowiecza zdobione kolorem i płaskorzeźbami kamienice spoglądające na siebie ponad brukiem ulicy i pragnące jakby fizycznego zbliżenia, tak wąskie przesmyki uliczek tworzyły. Ninie doskwierała samotność. Tak, miasto zdało się sympatyczne lecz jednocześnie obce małej Polce nieznającej żywej duszy w Lille. Około południa zmeczona żarem letniego jakby jeszcze słońca, przysiadła w jednej z kawiarenek na placu……….. Hmm..- zachwyciła się smakiem wyszukanej „salade”, która całkowicie zaspokoiła Nininy niewielki w takim upale apetyt. Ta kawiarnio-restauracja od tamtego dnia nieodmiennie kojarzyła się jej z przypadkowym a niezwykle miłym spotkaniem z mężczyzną o imieniu Jean-Pierre. On stał się jej przewodnikiem po mieście, po okolicy, dzięki niemu ten miesiąc z dala od kraju nie był tak trudny i samotny. Odwiedzali wieczorami miejskie kluby, dyskoteki, kina i puby. Nina później nie mogła powstrzymać uśmiechu na wspomnienie rozkosznego smaku irish coffee, która była przyczyną silnej chrypki i pozbawiła Ninę siły głosu na ponad tydzień. Spotkanie z Jean-Pierrem nie było jednak jedynym miłym wydarzeniem podczas wlokącego się niemiłosiernie długo miesiąca samotności w Lille. Jeden z nudnych poniedziałkowych wieczorów, gdy Nina zbyt zmęczona po pracy nie miała ochoty na najkrótszy wypad do centrum Lille, przyniósł zupełnie nieoczekiwanie nową ciekawą znajomość. W okolicach jej hotelu znajdował się typowo francuski bar samoobsługowy Flunch. Jedzenie, nie najlepsze i niewyszukane a jednak tanie i szybko serwowane satysfakcjonowało Ninę ogarniętą lenistwem i zmęczeniem wieczoru.

    Zaopatrzona w sałatkę, uwielbiane przez nią naleśniki na słono zwane „galettes” z warzywami i deser owocowy, skierowała się ku najodleglejszemu spokojnemu zaułkowi przestronnej sali, skąd mogła obserwować zachowanie gości restauracji, ignorować kaprysy i krzyki dzieci, podsłuchiwać rozmowy dorosłych, dostrzegać lekkie wprawne ruchy palców pianisty, którego fortepian umieszczony na środku sali na podwyzszeniu przyciągał częste spojrzenia wszystkich obecnych.

    Nina kończąc już swój posiłek i zamierzając udać się po filiżankę kawy, dostrzegła kątem oka dwie wysokie sylwetki mężczyzn, którzy rozglądali się w poszukiwaniu wolnego spokojnego miejsca. Zdecydowali się w końcu zająć stolik na prawo, o jaki metr od Niny. Zajęci byli głośną swobodną rozmową, którą przerywały ich wybuchy śmiechu. Byli obaj w świetnych humorach.Nina z zazdrością spojrzała ku nim, nagle odczuwając ogromne pragnienie towarzystwa i rozmowy.

    – Przepaszam, czy mogliby panowie rzucić okiem na moje rzeczy, chciałabym pójść po kawę – zagaiła nieoczekiwanie Nina, zdobywszy się na odwagę. Gdy wróciła, zaprosili ją do swego stolika. Potoczyła się spontanicznie miła rozmowa. Okazało się, że Jean-Marc i Francois pochodzą z Lille jednak mieszkają w Bordeau. Dziennikarz i właściciel prywatnej firmy i wytwórni tkanin byli bardzo interesującymi rozmówcami. Obaj starsi od Niny o niemal dziesięć lat mieli wiele do powiedzenia, ale i z uwagą potrafili słuchać sympatycznej i uroczej małej Polki o typowo słowiańskiej i dziecinnej nieco naiwnej urodzie.

    Poważna rozmowa przeplatana żartami, plączące się tematy ekonomii kultury polityki ploteczki i realne wydarzenia w Polsce i Francji wypełniły im bezszelestnie mijające godziny wieczorne. Wszyscy troje w pewnym momencie, dostrzegając pustoszejącą restaurację, ze zdziwieniem spojrzeli na zegarki. była blisko dziesiąta. Z żalem postanowili sie rostać obiecując sobie jednak kolejne spotkanie „przy okazji”. Jedną z tych okazji stał się dla Niny wyjazd do Paryża z Francois, który niestety musiał wcześnie opuscić Lille, jeszcze przed nadejściem weekendu, kiedy to obiecywali sobie współnie z Niną zwiedzić znane im od dzieciństwa Lille. Nina, nie chcąc pozostać samotnie w obcym jednak jej mieście, postanowiła skorzystać z okazji i odwiedzić wówczas przyjaciół w Paryżu.

    Tamtego jednak dnia, zasypiając w pokojowym hotelu po spotkaniu we Flunchu wspomniała z uśmiechem zabawny komplement Francois, który pod wpływem tej rozmowy zapragnął odwiedzić Polskę i poszerzyć o nią teren swej aktywności handlowej : „jesteś, Nino, wspaniałą ambasadorką własnego kraju…”

    Rozdział XVII

    Popołudnie w Paryżu

    Sobota. Dzień zaczął się leniwie. Ósma. Zbudził ją włączony automatycznie telewizor. Pospać jeszcze trochę! Dziewiąta. Cóż, lepiej jednak porzucić już ciepłą pościel i udać się na śniadanie. W istocie wiedziała, że musi opuścić pokój hotelowy przed dwuna­stą. Tuż przed południem pojawił się, zgodnie z umową, Francois. Korzystając z okazji, postanowiła spędzić tę sobotę w Paryżu. Dotarli tam dopiero około go­dziny piętnastej.

    Umówiona była z przyjacielem, mieszkającym na stałe w miasteczku pod Paryżem, jednak jej duże spóźnienie sprawiło, że nie spotkali się. Ironia losu, czy zwyczajny przypadek? Zmęczona, zatrzymała się w jednej z kafejek otaczających Ogród Luksemburski. Mała czarna za 16 franków – ach, takie są paryskie ceny w lepszych kawiarniach – myślała Nina – plus karafka wody darmo. Stolik wystawiony na chodnik tuż przed kawiarenką, krzesło ustawione przodem do ulicy. Paryżanie uwielbiają ten ruch, bliskość ulicy, kawiarnianych gości i przechodniów zaglądających im w talerze i fili­żanki.

    Obserwowała paryskich przechodniów. Cóż za mieszanka kultur, ras, obyczajów, języków i mód! Łatwo jednak było odróżnić Paryżan od pozostałych przechodniów. Tubylcy posiedli szczególny sposób bycia – byli eleganccy a zarazem na luzie, a la mode lecz i klasyczni. Zresztą nie warto bawić się w uogólnienia, inny typ zachowań prezentowali młodzi, tłumnie zebrani tej soboty na placu St.Michel dla wymiany i sprzedaży podręczników szkolnych, inny zaś starsze pokolenia. Kultura afrykańska, japońska, arabska, hinduska i europejska, tu spotykające się, dawały szczególny efekt, niepowta­rzalny i barwny. Pośród tych to różnego typu mieszkańców stolicy francuskiej obserwowała obcych. Co krok słyszała język angielski często pikantnie przyozdabiany nie­zwykłym mu akcentem, a także niemiecki, włoski, japoński… Właśnie okolice Sorbony, bulwar St.Michel i sam Ogród Luksemburski to było między innymi miejsce spotkań międzynarodowych. Tu zawsze natknąć się można było na rój uczniów i studentów.

    Zauroczył mnie Jardin de Luxembourg – pomyślała, siedząc zmęczona w kafejce, duszkiem wypijając moją karafkę wody z lodem i małą czarną. Przypominał jej on warszawskie Łazienki. Nie, Nina nie była mieszkanką Warszawy, jednak śmiało stwierdzała, że nie widziała tam nigdy tak wielu spacerowiczów, tak wielu ludzi wypoczywających w różnoraki sposób. Ha, myślała nawet, że ową specyficzną atmosferę luzu, sprzyjającą dyskusji, konwersacji, ale i wyciszeniu, lekturze, zabawie odnaleźć można było raczej na placu Uniwersytetu Warszawskiego. Tak, tak, mówiło się nawet przysłowiowo: “studenciory” wyległy na ławki i trawniki. To właśnie dostrzegała w Ogrodzie Luksemburskim. Młodzi ludzie … i mniej młodzi, samotnie, dwójkami, grupami rozsiadali się na krzesłach w lasku, w kawiarni i wokół basenu. Czytali, rozmawiali, spali, medytowali, kontemplowali ruch promieni słońca odbitych w wodzie i małe szkraby w krótkich spodenkach zabawiające się puszczaniem statków. Pochłonięci byli grą w szachy lub w karty. Obok nich wyległy rodzinne grona, układ tatuś, mamusia, bobas, ewentualnie mamusie-koleżanki, obok nich kupa dzieciaków, układ kilku tatusiów – rzadki acz możliwy.

    No dobrze, ale ile czasu można było wpatrywać się w wodę, pomagać maluchom wyciągać statki z wody, czytać, marzyć…Nudziła się. Szkoda, że jej przyjaciel na nią nie zaczekał. Samotna kawa w kafejce to nie to, nic nie zastąpi rozmowy z dawno nie­widzianym przyjacielem. – Trudno – westchnęła. Kierunek dworzec północny, za godzinę była w Lille. I odnalazła jej hotelowy pokój, i ciszę i jej szerokie łóżko. Eh, Paryż był dziś dla niej zbyt hałaśliwy. A urok Jardin de Luxembourg? Może to było tylko przelotne wrażenie? Co takiego miałby w sobie Paryż? Oczarowywał ja, a chwilę potem męczył, odpychał a potem kazał za sobą tęsknić. Dziwaczne miasto. Uciekła stamtąd. Przedawkowała.

    Rozdział XVIII

    Pech.

    Nina wróciła do Polski w końcu września. Znów zaczęło się szare życie i nudne, dalekie dojazdy do pracy i takież powroty. Miesięczny pobyt we Francji uspokoił jednak jej znerwicowaną na skutek uczuciowych problemów naturę. Wielokrotnie wracała jednak myślą do tych szczęśliwych beztroskich chwil minionego lata.

    Drugi tydzień w pracy. Znów nieznośny poniedziałek. Ale pechowy, niby piatek trzynastego. Już jednak za chwilę wybijała siedemnasta. Jedynym jej marzeniem było w tej chwili to, by dzień ów skończył się już. Ten jeszcze jeden dzień nudy w pracy. Nieobecność szefa. Luz blues. Nie lubiła tego. Za dużo w niej energii.

    W końcu upragniona godzina osiemnasta. Wyszła. Zmierzała ku stacji szybkim krokiem – to nawyk – miała przecież dużo czasu. Stacja Włochy. Weszła na peron. Wokół niej klasa robotnicza. Nie, nie chciała być złośliwa, myśląc w ten sposób, lecz ci ludzie w istocie mieli wygląd istot nawykłych do ciężkiej pracy fizycznej. Bruzdy na twarzy , bruzdy na rękach.

    Kilka kroków i znalazła się w drugiej części peronu. Znów pojawiła się na stacji stanowczo za wcześnie. 15 minut do przyjazdu jej pociągu do Dęblina. Ach, przynajmniej był to bezpośredni z Włoch do Otwocka. Często nim wracała. Wsiadła do wagonu instynktownie niemal, spoglądając mimochodem jedynie na tablicę na czole pociągu oznajmiającą stację docelową. Tak było i wówczas. Oczekując na przyjazd pociągu siadła na ławce i pisała jak zwykle – to jej namiętność drugorzędnego pisarczyka i listomanki – na luźnych kartkach, które zawsze nosiła ze sobą w teczce.

    Usłyszała szum wjeżdżającego na peron pociągu, pisk kół na szynach w momencie hamowania. Podniosła głowę. Grodzisk Mazowiecki? Przecież to chyba w zupełnie innym kierunku…Zaraz zaraz…Wsiadła, lecz w ostatniej chwili szalony instynkt kazał jej wyskoczyć na peron. Zamknęły się za nią drzwi. Pociąg odjechał. Peron opustoszał. A więc wszyscy wsiedli, mimo że nie był to pociąg do Dęblina? Spojrzała odruchowo na tablicę umieszczoną z tyłu oddalającego się pociągu. Dęblin! Oczywiście, idiotko, po prostu znów zapomnieli zamienić! Czekała więc znów piętnaście, dwadzieścia minut. Pociąg do Wschodniej. Cóż, dobre i to. Będzie musiała się przesiąść na Śródmieściu. Między Zachodnią a Ochotą kontrola. Uff, nie zauważyli na jej miesięcznym, że obejmuje on odcinek Otwock- Warszawa Ochota. Co za ulga. Wjechali w ciemności tunelu miedzy Zachodnią a Ochotą. Podniosła znów głowę znad jej kartek papieru na dźwięk męskiego głosu. Co znowu? I usłyszała prośbę – Czy mógłbym znów spojrzeć na pani bilet? – Podała go z rezygnacją i już wiedziała, że kara pieniężna jej nie minie. Wszystko w niej jakoś tak oklapło. Smutne myśli snuły jej się po głowie : Uciekł jej pociąg bezpośredni, w domu będzie godzinę później, czyli po dwudziestej, głodna jest piekielnie i zmęczona setnie i jeszcze i to…

    Obsiadło ją stadko „kanarków”, przypominających wówczas raczej sępy schylone nad nieruchomą ofiarą. Spisali dane. Ona nie próbowała nawet zastanawiać się nad sposobami uniknięcia kary, ani kłócić z nimi. Nie, nie miała siły. Była zimna i bezczelna, choć mężczyzna wypisujący jej wezwanie był całkiem, no, no…można by powiedzieć, przystojny. Eh, nie chciało jej się jednak bawić w kokieterię. Jej niedawne rozstanie z tym, którego kochała źle wpływało na jej obecny stosunek do mężczyzn.

    Usłyszała pytanie – Czy mogę prosić o pani dowód osobisty? – Oczywiście- odpowiedziała, lecz nie wykonała żadnego ruchu, nie próbowała nawet szukać go w swojej torebce, czekając bezczelnie na jego reakcję. – Czy mogę prosić o dowód? – powtarza głośniej.

    – Proszę więc poprosić – odpaliła zimno, gdyż obudziła się w niej natura złośliwej dyplomowanej polonistki zawsze ironicznie nastawionej do polskich absurdalnych często formuł grzecznościowych. Mężczyzna wybuchnął śmiechem i inni stojący obok niego kontrolerzy, ale było mu widocznie głupio.

    – Proszę o pani dowód osobisty – mówi w końcu. Podała mu go obojetnie. Spojrzała w okno. To już za sekundę Śródmieście. On kończył wypisywanie. Nina złożyła podpis. Spogląda – 50 zł do zapłaty. Siedem dni. Potem drożej. Cóż, to nie aż tak wiele. Wyszła szybko z wagonu nie mówiąc ani słowa. Usłyszała jeszcze tylko za sobą komentarz – Jakaś taka niekomunikatywna! – Ano tak, moi panowie. Macie pecha. Nie, cóż ja mówię, to ja mam dziś solidnego pecha! – pomyślała w duchu ze złością.

    Cóz, nie należało do najprzyjemniejszych oczekiwanie na dworcu Śródmieście na pociąg podmiejski. Pół godziny. No dobrze. Jakaś ławka, było i wolne miejsce. Nina usiadła i całą jej uwagę pochłonęło szybko pisanie. Nie zauważyła nawet, jak minęło owe trzydzieści minut. pociąg na szczęscie nie miał opóźnienia, dzięki czemu za godzinę z ulgą wspinała się już na pietro i odnalazła swój przytulny pokoik. Ściągnęła płaszczyk, nie miała jednak siły ni ochoty zejść na dół, aby czymś pożywić żołądek. Ten zresztą nawet nie upominał się zbyt natrętnie. – Później – pomyślała Nina, wkładając kasetę do magnetofonu. Nareszcie odezwały się dźwięki muzyki w której była niemal zakochana…

    Rozdział XIX

    Zszedł do piekieł, by odnaleźć ją..Orfeusz …Eurydykę…

    Uwielbiała tę operę. Gluck. „Orfeo ed Eurydice”. Trudno było jej powiedzieć konkretnie dlaczego. Opery barokowe, tak jak ta,były tak szczególnie napełnione, przepełnione pasją, tak wzruszające. Nie można było pozostać obojętnym, słuchając tych arii i tych recitatiwów. Jedni z pogardą wyłączali od razu płytę, inni pozostawali ujęci, uwiedzeni, dotknięci głeboko czarem tej muzyki tak łagodnej i tak żywej zarazem, tak zmiennej, w której króluje słowo otoczone delikatnymi i nieśmiałymi, innym zaś razem gwałtownymi tonami instrumentów. Ach, Gluck. Zadziwiające było w tym to, że tekst opery w publikacji, która wpadła jej w ręce we Francji, podany był po starowłosku. Taka była przyczyna jej niedoskonałego zrozumienia sensu historii zawartej w libretcie (abstrahując już tu oczywiście od faktu, że każdy średnio wykształcony człowiek wie coś niecoś o żałosnej historii tych dwojga kochanków mitologicznych ). Otworzywszy książeczkę załączoną do płyty CD, zauważyła również, obok starowłoskiego, tekst, prawdopodobnie tłumaczony, po staroangielsku. I co za ból! Włoskiego nie znała zupełnie. Z dużą trudnością udało jej się odczytać wersję angielską.

    W istocie opera wymaga bardzo dobrej znajomości tekstu. Wie to każdy niemal i powtarzanie tego faktu jest być może niepotrzebne, ale jednak powtórzę – każdy zdaje sobie sprawę, jak trudno jest zrozumieć tekst śpiewany. Muzyka, nawet ta tak nieśmiała i pozostająca w cieniu słowa jako akompaniatorka, powoduje dużą transformację wypowiedzi, przegania ona zwykły, naturalny akcent i rytm języka mówionego. Ale teraz szszsza….Oto był moment, gdy Orfeo próbował załagodzić gniew Furii. Nie pozwalały mu one zejść w głębokości piekła, lub, jak kto woli, Hadesu. Napięcie , pasja rosły. Głos Orfeusza jest bardzo miły dla ucha, łagodny choć przecież tak wysoki. Przyzwyczajono się myśleć, że czar głosu wynika z jego schodzenia do jak najniższych tonów, które lekko tylko łaskoczą, gładzą nasze uszy. To złudzenie. Głos Orfeo był czysty, jasny, lecz i łagodny. Sopran męski. Ten, jakim szczycili się niegdyś jedynie kastraci. Dziś rzadko mamy możliwość usłyszeć śpiewaka operowego posiadającego ten dar i tę łatwość śpiewania tak wysoko i osiągającego to charakterystyczne brzmienie. W istocie jest to też sprawa techniki, nabytej często już podczas pierwszych lat edukacji muzycznej danego artysty.Paradowski jest polskim śpiewakiem, znanym własnie między innymi dzięki swemu cudownemu, rzadkiemu dziś głosowi… Nina miała świetną okazję słuchać go Warszawskiej Operze Kameralnej, śpiewającego arie oper Mozartowskich podczas festiwalu poświęconego temu twórcy.

    To bardzo cenne dla niej wspomnienie. A obok niego dwa inne przychodziły jej na myśl. Widziała postać aktora odgrywającego rolę Farinellego, sławnego w swej epoce śpiewaka. Słyszała ten głos, dla potrzeb filmu spreparowany jednak, muzykę złożoną z fragmentów arii dwojga śpiewaków, których zespolenie zbliżyło wykonanie do ideału siedemnastowiecznego.

    Ale zarazem słyszała głos Hani Banaszak w jej cudownej i tak odmiennej od innych piosence „Wołanie Eurydyki”. Powracał więc temat miłości niespełnionej, miłości nieszczęśliwej, a przekraczającej próg śmierci, ale i zbyt niecierpliwej, by w pełni wykorzystać daną jej szansę na odrodzenie szczęścia i radość spotkania. Orfeusz, odnalazłszy ukochaną na dnie piekła, kierując się już drogą powrotną ku dziennemu światłu , wiodąc za sobą Eurydykę, złamał zakaz i odwrócił się. Chciał na nią spojrzeć , ale spoglądał po raz ostatni , bo ta pozostać musiała w otchłani. Orfeusz, znów osamotniony, opuszcza Hades.

    Czemu tak różne miała skojarzenia pod wpływem jednej opery Glucka? Ach, to naturalne. Barokowa epoka zawsze dążyła do pełni, wszechstronności i bogactwa. Słowo pojawiało się tam w otoczeniu muzyki, ta znów przywoływało obraz, który wzywał gest i taniec, a razem tworzyły pełnię, jedność.

    Opera – symbol sztuki siedemnastowiecznej.

    Opera – być może sztucznych i rozdmuchanych, a jednak teatr pasji i namiętności.

    Gluck . Orfeusz i Eurydyka. Miłość i śmierć. Radość i ból. Piekno kontrastów. Voila tout.

    Rozdział XX

    Trzy przyjaciółki spotkały się w dawno nieodwiedzanym Nowym Świecie póxnym popołudniem. Postanowiły uczcić w ten ich własny osobisty sposób mała czarną moccą niedawne zaślubiny Nicole z Antoniem i Natalii z Robertem.

    Zaczęły opowiadać jak dawniej, spontanicznie i wpadając sobie w słowo, komentując wzajem swe wypowiedzi nowinki ze świata, nowinki z ich życia. Wspominały i obgadywały bez żenady spotkanych niedawno na ślubie Natalii czy Nicole, a przez wiele lat nieraz nie widzianych znajomych i przyjaciół. Natalia i Nicole były bardzo ożywione i radosne, Nina jednak nie podzielała ich humoru. Była jakby przygaszona, jak zwykle roztargniona i trochę nieobecna, bardziej niż zwykle jednak dawała jej się we znaki melancholia i samotność. Z łatwością dostrzegły to przyjaciólki. Nicole zagaiła życzliwie rozmowę o zyciu przyjaciólki w Polsce. nina dała się wciągnąc w zwierzenia.

    To prawda. Czuła się samotnie. Bardzo samotnie. Coraz więcej czasu spędzała na Internecie. do czego prowadziły ją te rozmowy? To powierzchowne kontakty, które dawały złudzenie bliskości, ciepła, zrozumienia. Co kilka tygodni zmieniały się osoby, z którymi utrzymywała kontakt. Jedni przychodzili, inni milknęli. Usuwała ich z listy. I ot, tyle. Kontakt silniejszy z Hakanem. Czy nie za daleko się posunęła? Historia się powtarzała. Takie internetowe rozmowy były jednak bardzo ekscytujace. Nina albo przestawała do kogoś pisać, zapominała albo pragnęła spotkania z tą osobą tak gorąco i silnie, że to się w końcu stawało rzeczywistością. Miała jednak przecież za sobą jeden związek z nieznajomym zInternetu. Nieudany. Cóż, faktycznie dzieliło ich tyle rzeczy. On zrezygnował, przestraszył się, uciekł. Jak tchórz. Ale ona go wciąż i mimo wszystko kochała. On ją odrzucał, poniżała się dzwoniąc do niego. Pisała do niego listy wspominając nawet, że zaistniał ktoś nowy w jej życiu. Myślała o Frederiku. Tak znów Francuz i znów związek na odelgłość. Właściwie nawet nie związek. On juz nie pisze. Przeszło. Znudziło się. Łączy ich właściwie wspomnienie o wspólnej nocy. Carpe diem, powtarzał i rzeczywiście wykorzystali, nie dzień właściwie a wieczór i noc. Bez prezerwatywy nie odważyli się na stosunek pełny, zabawne…żadne z nich jej nie miało, nikt nie przewidział takiego zakończenia wieczoru. A jednak była to swego rodzaju ograniczona przyjemność i ostatecznie jedna nieprzespana noc wiecej. Nina potrzebowała mężczyzny. Częste stosunki, tak, oczywiście, pragnęła tego, pragnęłą być pożądana, widzieć rozbudzone pragnienie mężczyzny, to w jakiś sposób jej pochlebiało. Pragnęła tego rozpaczliwie. Nina czuła, że nadszedł jej czas. Jej zmysły były rozbudzone, pragnienie miłości ogromne i możliwości darzenia nią również. Po związku z Pierrem tym bardziej pragnęła miłości. Całkowicie mu się przecież oddała, zaufała mu, on podeptał wszstko, co mu dała. Wciąż szukała opieki mężczyzny. było jej to niezbędne. Pragnęła czuć jego obecność, ciepło, obejmujące ją ramiona, jego sylwetkę postawną wysoką za jej plecami, jego oddech na jej karku, dłonie we włosach. Pragnęła tego, pragnęła…a w istocie pragnęła tylko Pierre’a. Myślała nieustannie , że nie potrafi uwolnić się od jego imienia, jego obrazu, wspomnień o nim. Krótka chwila spędzona z innymi mężczyznami pomagała, lecz nie trwała dostatecznie długo. Czy stawała się cyniczna? Jej bliski przyjaciel, mikołaj twierdziłwszak, że już poznając Pierre’a z Budapesztu i decydując się na związek z nim była nieco cyniczna, przekroczyła pewną granicę. Jaką granicę? Czy miłość mogła mieć jakies g ranice? Jeśli była to granica przyzwoitości, miłość do Pierre’a ją przekroczyła, to pewne. Pierre był mężczyzną, który potrafił doprowadzić do zmiany osobowości Niny, ona sama nawet na to się godziła. Godziła sie na wiele, kochając go …za bardzo. Bez wahania zgodziłaby sie na odnowienie związku, gdyby tylko on to zaproponował…Szaleństwo. Tak, a teraz skłonna jest popełnić inne. Przyjąć zaproszenie jednego z jej internetowych przyjaciół. Ktoś pragnie ją zobaczyć. Czy to szaleństwo? On płaci. Pojechałaby. Spotkałaby się z nim. Może doszłoby nawet do jakich bądź kontaktów, chocby bliższych, nic ponad to. Nina chciałaby by tak było. Nie mogła przecież po raz kolejny uplątać się w związek na odległość. Tyle już z ich powodu wycierpiała. Czy dlatego że byli obcokrajowcami? Nina nie wierzyła w różnice kultur. Nawet, jak sądziła , bariera językowa, nie była aż tak poważna. Jej angielski okazał się nie tak zły, jak sądziła. A jednak, te różnice kultur…Nina wróciła myślą do swych minionych związków z mężczyznami. Z Tarikiem we Francji – to było tak dawno, przed wiekami. Związek nieudany. Nina nigdy nie kochała tego chłopca, potrzebowała jego opieki. Z pewnością poczuł się oszukany, gdy go opusciła. Jakże trudno było jej jednak doporwadzić do rozstania. Jak smutne były jego oczy, Nina nigdy nie zapomniała jego wzroku, jakim spojrał na nią potem w momencie przypadkowego spotkania w mieście. Jemu jednak Nina ofiarowała to, co miała najcenniejszego być może, swoją niewinność, swoją dziewiczość. Nie wspominała pozytywnie ich wspólnie spędzonych chwil, zbyt wiele żądał, ona była zbyt młoda i całkowicie jeszcze „zielona”.

    Związek z Pierrem – dziwny, choć tak długi przecież. Dwa lata. A i to…Nie mieszkali razem. On we Francji, ona w Polsce. Korespondencja, telefony. Za mało. Widywali się raz na kilka miesięcy. Po ukończeniu studiów, gdy gotowa była wyjechać do Francji, pojawił się intruz – Pierre z Pragi i zburzył wszystko, całe misternie poukładane zycie Ninine. Zniszczył jej marzenia o wspólnym życiu w Prowansji z Pierrem, sprawił, że spojrzała na niego inaczej. Wydał jej się brzydki. Zawsze widziała, że nie był ideałem piękna, wówczas jednka pomyślała o róznicy wieku między nimi, o jego braku siły, o reumatyzmie. Wyobraziła sobie ich życie za kilka lat. Być może dobrze, że skończyło się to wtedy , nie zaś za kilka lat, gdy zranienie ich obojga byłoby jeszcze cięższe. Czy to prawda? Któż mógł jej na to odpowiedzieć? – Bóg – stwierdziła Nicole – Ty się już w ogóle nie modlisz, Nino? – spytała z obawą. Bóg…Z pewnością, ale Nina rzeczywiście już dawno z nim nie rozmawiała. nie chciała. Mało miała do zwierzenia Bogu. Gubiła się w wątpliwościach. Była zbyt uczciwa, by prowadzic podwójną grę wobec Niego, a mimo to miała jakby wrażenie posiadania dwu odmiennych osobowości. Była wciąż zwykła dziewczyną, prostą uczciwą wierzącą katoliczką, a jednocześnie czuła doskonale, że stała się również pod wpływem doświadczeń kulturowych i obserwacji refleksji podczas pobytu we francji kobietą inną, odrzucającą częsciowo katolickie zasady, wolną i niezależną w swym myśleniu. Nina była bowiem zbyt uczciwa, by współżyć seksualnie, co oznaczało przecież życie w grzechu, i jednocześnie chodzić jakby nigdy nic do koscioła w każdą niedzielę, przystępować do komunii. W Kosciele Nina zaglądała w twarze młodych ludzi i ciekawa była poznać ich myśli, opinie..Czy wszyscy oni są czyści i bez zmazy grzechu, ci przystępujący do komunii? Kompromis czy obłuda? Czy jedynie ona była rzeczywiście tą czarną owcą w bogobojnej owczarni? Nina zastanawiała się, czy w Polsce, wśród otaczających ją , tłumnie każdej niedzieli na mszy ludzi panowała tak wielka obłuda, czy rzeczywiście realna wiara i tradycjonalizm i ortodoksja? Brakło jej odpowiedzi na to pytanie. Spojrzała w oczy Nicole i Natalii. Wiedziała, że nicole rzeczywiście była głeboko zachowującą przykazania katoliczką i …rzeczywiście poza delikatnym i niesmiałym jeszcze, nie w pełni swiadomym onanizmem miała swe pierwsze kontakty seksualne dopiero po slubie. Onanizm był uznawany przez Kościół za grzech ciężki. Tak, ale któż dziś przyznawał się do tego na spowiedzi? Trudno było pogodzić wypowiedzi i opinie seksuologów i psychologów, rady ginekologa i nakazy księże. A Natalia? Ona nigdy nie była wierną katoliczką. Wychowana w tej wierze, już w dzieciństwie buntowała się preciw modlitwie i obowiazkowym lekcjom religii. Była pierwszą osobą, która potrafiła inteligentnie dostrzegać nonsensowność wielu dogmatów i nakazów tradycji Kościoła. Jej zdroworozsądkowe podejście do życia zawsze było przedmiotem zazdrosci ze strony romantycznej i naiwnej czesto Niny. Nina wiedziała jaka jest sytuacja jej pzyjaciólek, jakie są ich poglądy. Kiedyś odbyły poważną rozmowę na ten temat, pragnąc ustanowić czysty gunt dla ich kobiecego porozumienia. Zawiązały pakt. nie pragnęły wiecej wracać do tej drażliwej zawsze kwestii. Dlaczego wrazliwej? Temat religii i nakazów moralnych, wolności seksualnej i wolności od grzechu zawsze stanowił w Polsce, w polskich realiach niezaprzeczalne tabu. Nina wiedziała o tym doskonale. Nie chciała mówić o tych jej dylematach z przyjaciólkami, mimo że te wyciągały od niej na siłę zwierzenia. Nie pragnęła burzyć ich dobrego nastroju, ich harmonii uczuc, porządku mentalnego, ich optymistycznego spojrzenia na świat.

    Nina zamilkła. Pozwoliła im na opowiadanie o zwykłych codziennych troskach. Obie wkrótce, Natalia i Nicole nie zauważyły, jak bardzi nina oddaliła się od nich myślami. Dlaczego nie mogła znaleźć nikogo, kto pokochałby ją tu, w Polsce – myślała. W czym tkwił problem? W niej samej? Podobała się mężczyznom nie w kraju właśnie, lecz poza nim. Znała Polaków ,którzy uważali ją za godną uwagi, lecz nic z tego nie wynikało. Byli zajęci, za młodzi, po prostu nie zakochani, ot , stwierdzali szczerze fakt – ładna dziewczyna. Nikt nie brał jej na poważnie poza obcokrajowcami lub znajomymi z Internetu . Nina ostatecznie zawsze natykała się na miłych uczuciowych lecz życiowyc fajtłapów, i owszem, z humorem , dowcipnych cudownie miłych, czułych, nie zawsze pięknych lecz i nie brzydali, za to zupełnie bez siły charakteru. Dopiero Pierre to zmienił. nina zobaczyła, że mogła spodobać się mężczyżnie pewnemu siebie, silnemu psychicznie, mającemu niezłą pozycję finansową i profesjonalną. „Przystojniak silny i ustawiony”, jak mawiali o nim niektórzy, a jednak zauważała w nim Nina od początku dużą dozę cynizmu. Udało jej się go oczarować, lecz jakże szybko ocknął się, zbudził się w nim materializm i pragnienie wygody. Opuścił Ninę.

    A Polacy? Traktowali ją jak małą dziewczynkę, delikatną, bez siły charakteru, smarkulę. Nie była to prawda, ale rzeczywiscie takie sprawiać musiała nina wrażenie. Nie zachowała żadnych bliższych kontaktów z ludźmi ze studiów. Polonistyka, wydział przeludniony żęńską częścią świata nie był zresztą wymarzonym miejscem dla spotkań z mężczyznami. Nina w czasie studiów rzeczywiście spotkała bardzo miłego chłopca, lecz to była rzecz tymczasowa, mało poważna z jej strony, tak że po latach nie jest w stanie przypomnieć sobie ani wyglądu ani głosu ani nawet jego imienia. W pracy…była początkującą młodą asystentką. Oczywiście mężczyżni na wyższych stanowiskach traktowali ją z uprzejmym pobłażaniem i delikatną obojetnością. Cóż miała począć? Czekać na księcia z bajki? Jak zaklęta królewna? Gdzież jest ten królewicz, odległy rzeczywiście o jakie sto lat świetlnych, że nie mogla go Nina nijak spotkać? Może przespała moment, w którym właśnie należało się obudzić? Nie poczuła zbyt delikatnego pocałunku? Ach, Nina!

    Rozdział XXI

    List nie wysłany

    Znów jestem w pociągu. Znów unosi mnie gdzieś, wciąga wir czasu, porywa do tyłu . Lubię siadać tyłem do biegu pociągu. Moja świadomość bierności i bezradności wzrasta wówczas w dwójnakroć. Nie znam przeznaczenia, nie znam przyszłości, odwracam się tyłem do biegu zdarzeń i wir wciąga mnie. Cóż dałoby stanięcie twarzą w twarz? Czyż nie próbowałam? I owszem, lecz ostatecznie czujesz tylko na policzku gorzki dotyk śliny, którą opluwa cię bezczelnie los, tylko przymykasz powieki instynktownie chroniąc oczy przed pędem powietrza. Gdyby wiedzieć jak wielką część mego życia zajmują podróże pociągiem. On umiałby to obliczyć. Cyferki są namiętnością księgowych. On, tak rozsądny i dojrzały i ja, kruszyna obok niego, zdolna do tylu szaleństw dla miłości jednego człowieka. Nasza historia musiała mieć widać tak smutny koniec. A może nie musiała? Oczywiście decyzję podjąłeś ty, nawet mnie nie pytając o zdanie, nie dając wielkiej możliwości reakcji. Rozstanie? O nie, mój drogi, to było zer­wanie. Wycofującym się byłeś ty, ty zerwałeś nasz układ, zwinąłeś szyki. I czemu, czemu pragniesz jeszcze do mnie pisać? Dlaczego zachować kontakt? Przyjaźń? Nie wierzę w przyjaźń, która rodzi się z miłości zranionej w sytuacji zerwania. To taka dojrzała, rozsądna decyzja – tak myślisz z pewnością. Oczywiście – nie było szans, nie ma ich na kontynuację związku na odległość, gdy każde z nas osadzone w innej kulturze, zmuszone byłoby do trudnej rezygnacji z pewnej cząstki swej osobowości. Lecz ja byłam na to gotowa . Porzucić ojczyznę dla ciebie, dla szczęścia z tobą w obcym kraju. Nie chciałeś, odrzuciłeś mnie, nie wierząc w możliwość powodzenia moich profesjonalnych planów za granicą, nie chcąc obarczać się brzemieniem kobiety na utrzymaniu. Tak, rozumiem.

    A jednak chcesz, byśmy utrzymali kontakt. Po co? O ileż łatwiej byłoby mi przekonać samą siebie o twej śmierci, zapomnieć o wspólnych chwilach szczęścia, niż tłumiąc rozpacz, pisać do ciebie suche wyrozumowane listy! Oczywiście, akceptuję i to wyz­wanie. Lecz nie mogę pozbyć się refleksji – gdzież jest twoja miłość do mnie, jeśli tak łatwo przyszło ci się wyzbyć wszelkiej czułości i słów przepełnionych uczuciem? Jak łatwo się mnie wyrzekłeś. I jeszcze teraz pragniesz, bym informowała cie o mym losie, powierzała ci informacje o postępach mojej kariery profesjonalnej, o moim życiu osobistym…Ach, po co? Dlaczego zasiewasz w moim sercu tę nadzieję, że może kiedyś, w przyszłości będziemy jeszcze razem…Znam cię przecież odrobinę, cztery miesiące to niedużo, a jednak znam twój pociąg do kobiet, łatwość , z jaką udaje ci się je przyciągnąć do siebie. Każesz mi wierzyć, że pozostaniesz samotnikiem? Że nie pojawi się w twoim życiu inna kobieta? Bzdura. Czuję jak zaplątuję się w twoje sieci, gubię w matni. Nie potrafię myśleć o tobie bez zazdrości, mamże czekać na ciebie. skazując sie­bie samą na samotność? I po to jedynie, by pewnego dnia dowiedzieć się, że jesteś z inną, żonaty, stadko dzieci…Że osiągnąłeś wszystko to, czego mi nie dałeś możliwości doświadczyć!

    Jednak w głebi serca wierzę, że uda mi się odzyskać cię. Muszę to przemysleć. Tak, pomyślę o tym jutro – odzywa się we mnie Scarlett O’Hara.

    Rozdział XXII

    Nina wciąż wracała do swej ulubionej wieczornej rozrywki – surfowania na Internecie. Poznawanie nowych ludzi z różnych stron świata dawało jej zadowolenie. Wielu, jak się okazało szukało kontaktu z kimś, kto mógł stać się przewodnikiem po nieznanym kraju, mieście, które miało stać się kilkudniowym lub kilkutygodniowym miejscem pobytu. Jedną z sympatycznych poznanych w ten sposób osób był Bulent z Turcji. Spędzili wspólnie i miło jedną z niedziel mroźnego listopada 1999 roku. Ten mężczyzna, niezwykle inteligentny i sympatyczny okazał się być nie tylko dobrym towarzyszem i przyjacielem lecz i niezastąpionym rozmówcą. Nina nie podejrzewała nawet, że ten nieznany jej przecież zupełnie człowiek – znali się od kilku tygodni dzięki ICQ i poczcie elektronicznej – stanie się tak cierpliwym słuchaczem. Nina spotkała sie z nim dwa razy, w ciągu dwu tygodni. Nagromadzone pomiedzy jedna niedzielą a drugą niesforne i powikłane Ninine przemyślenia znalazły ujście w listach pisanych do Bulenta. Nina coraz częściej dochodziła do absurdalnego wniosku, jak to szalone i bezsensowne jest jej życie; życie w ogóle. Szukała ona miłości. tak, miłości, czułości, ukochanego mężczyzny…i naprawdę nie mogła go odnaleźć.

    Czy coś było z nią nie tak? Spotykała mężczyzn, często bardzo interesujacych mężczyzn. stwierdzała, że są godni zainteresowania, poznawali się wzajemnie, wymieniali numery telefonów, zakochiwali się w sobie, pozostawali przez jakiś czas razem, kochali się…, rozstali się. Nie mogła tego już znieść. Zawsze było coś nie tak. Wystarczyło spojrzeć na jej obecną sytuację. Właśnie poznała mężczyznę, obcokrajowca, który mieszkał daleko stąd, który pozostawał w Polsce jedynie przez kilka tygodni, i z którym Nina mogła spędzić jedynie kilka dni. A przecież pragnęła dzielić z nim przynajmniej tych kilka dni weekendu. Po prostu być z nim. Był żonaty. Oto dlaczego nina nie mogła związać się z nim na stałe, a może ona mogłaby, lecz on nie zdecydowałby się na to…nawet gdyby był sam. Wielu żonatych mężczyzn zwracało na Ninę uwagę. W pociągu do Krakowa miało miejsce spotkanie z sympatycznym Piotrem. W tydzień później Nina dowiedziała się, że mężczyzna, którego poznała w drodze do Krakowa był żonaty. Mężczyźni! Zawsze scenariusz był ten sam. Nigdy nie powiedzieli, ze są żonaci, ona nigdy nie miała dość odwagi, by o to zapytać i ostatecznie dowiadaywała się o tym w najmniej odpowiednim momencie. Świadomość takich zdarzeń doprowadzała Ninę do pasji z początku, w końcu …przyzwyczaiła się, myślała o tego typu zdarzeniach z rezygnmacją i sarkazmem – wszyscy przystojni mężczyźni są już żonaci lub powołani do słuzby koscielnej – zwykła powtarzać. A jednak spotykała niejednokrotnie mężczyzn nieżonatych, którzy stwierdzali, że jest śliczna, zakochiwali się w niej, pozostawali z nią przez jakiś czas, lecz….niedługo. Zawsze pojawiały się jakieś problemy. Być może dlatego, że ci mężczyxni zawsze byli obcokrajowcami. Nina lubiła obcokrajowców. Czy było w tym coś nienormalnego? Jakieś skrzywienie charakteru? Nie potrafiła odpowiedzieć, odkryła jednak, że Polacy nie interesują sie nią jako kobietą w takim stopniu, jak obcokrajowcy. Dziwne. Wiedziała, że piękno jest rzeczą względną, dlaczego polscy mężczyźni nie uważają jej za interesującą, a inni i owszem? Nina nie miała najmniejszej ochoty „szukać męża”, co ostatecznie w Polsce, a zwłaszcza w mniejszych miastach było bardzo popularne i utwierdzone tradycją. Pojść na dyskotekę, której zresztą nie tolerowała, jedynie po to, by poderwać mężczyznę – nie przemknęło jej to przez głowę. W istocie, i przyznawały to jej przyjaciólki, bardziej obiektywne od niej samej, Nina wciąż kochała Pierre’a z Budapesztu. Tak wiele dała mu miłości, czułości, zdolna była ofiarować mu o wiele więcej… Być może rozstanie z nim było dla niej pozytywne. Pierre zbyt wielki miał na nią wpływ, żądał zbyt wiele, całkowiecie zmienił jej życie, jej przyzwyczajenia, jej osobowość niemal. Kochała go ślepo, bezgranicznie. Nawet po rozstaniu, gdy jedyną rzeczą, jakiej rzeczywiście pragnęła było zapomnienie o nim, nie mogła uwolnić się od wspomnień. Rozmowa z Bulentem była lekiem na całe skumulowane w niej rozczarowanie, żal i nienawiść.

    Nina wybrała się do Krakowa wczesnym rankiem. Opusciła chyłkiem mieszkanie około godziny czwartej tak, by po podróży pociągiem podmiejskim zdążyć na dalekobieżny o szóstej rano. Powietrze było przenikliwie zimne. Nina drżała skulona na krzesle w jednym z barów w przestronnej i zimnej hali Dworca Centralnego. Do odjazdu pozostało dwadzieścia minut. Wyciągnęła książkę, usiadła na wprost zegara dworcowego i pogrążyła się w czytaniu. Nie rozgrzała jej zupełnie okropna, zapełniona osadem do połowy plastikowego kubka czarna kawa. Nina krzywiła się za każdym haustem, zmuszając sie jednak do jej wypicia – oczy kleiły jej się do snu. Nie codziennie miała okazję wstawać o czwartej rano! Już czas. Podniosła się szybko i ruszyła ku peronom. Pociąg właśnie podjeżdżał. Pustki w przedziale. Na wprost niej jedynie młody sympatycznie wyglądający mężczyzna – Piotr – jak dowiedziała się później. Sześć godzin podróży minęło szybko, mimo, że brak ogrzewania w wagonach powodował u niny dreszcze i dyskomfort psychiczny. W Krakowie bez trudu odnalazła hotel Bulenta. Wspólne śniadanie i po półgodzinie – kierunek stare miasto! Nina starała się wcielić w osobę przewodnika. Niepotrzebnie. Bulent był najwyraźniej zauroczony, nie tylko nie najbardziej uroczym o tej porze miastem , ale i sympatyczną, pełną energii, sliczną Polką. Zwiedzili Wawel, a raczej krypty i wieżę, gdyż nie udało się dostać biletów do sal zamkowych, i zaraz potem spacerowym krokiem mimo siarczystego mrozu, ruszyli na obchód uroczych krakowskich kawiarenek. Zdecydowali się na zjedzenie obiadu w jednej z nich, która najwyraźniej urządzona była w stylu ruskim, a i takie potrawy im zaproponowano. Cóż – stwierdziła Nina – kafejka jest rzeczywiście urocza, a wystrój bardzo przytulny i miły, jednak mam ochotę ponarzekać na skąpość wyboru potraw… Lubisz bliny? Bliny, pierogi…Les raviolis – pomagała sobie Nina słownictwem francuskim, wobec nieznajomości terminów angielskich. Bulent skrzywił sie nieznacznie i w pełni nieświadomie. Ninę, która cały czas obserwowała jego piekną twarz, o regularnych rysach i śniadej karnacji, ciemne brwi i kruczoczarne, gęste włosy rozbawił kapryśny grymas ust mężczyzny. Roześmiała sie cicho. – A więc? Well…Jeśli nie bliny, to ….zmieniamy miejsce obiadowania, bo nie widzę tu nic godnego zainteresowania. Bulent żywo zaprzeczył. Jego żoładek wyraźnie dawał mu znaki, że nie może dłużej zwlekać z posiłkiem. Zamówili wiec dwie porcje blinów, nie bez zakłopotania ze strony kelnera, który nie mógł stwierdzić z całą pewnością, czy mieszanka mięsna zawierała wiecej wołowego czy też wieprzowego mięsa. Nina zastanawiała się nad powodem tych grymasów Bulenta. Czyżby to zasady religijne zabraniały mu spożywania wieprzowiny? Dotychczas była przekonana, że ten zakaz dotyczył jedynie Żydów.

    Oboje czuli się nieco onieśmieleni. Zabawne. Poznali się „wizualnie” i „na żywo” dopiero dzisiaj, polubili od razu. Już przy wspólnie jedzonym w jego hotelu śniadaniu wywiązała się żywa rozmowa. Bulent był niezwykle przystojnym, inteligentym i ciekawym mężczyzną. Miał ponadto dar niezwykłej otwartosci umysłu. Jego szczere, zyczliwe zachowanie ośmielało Ninę do rozmowy i zwierzeń. Dziwiła się potem samej sobie jak wiele w ciagu dwu spedzonych razem dni sobie powiedzieli. Czuli wzajemne przyciąganie swych osobowości, byli sobą zauroczeni, zarówno swą stroną mentalną jak i fizyczną. Pozostanie niezapomnianym wspomnieniem ich wspólna namiętna żywiołowa i spontaniczna noc w hotelu. Nina wielokrotnie próbowała potem opisać swe uczucia i refleksje w pamietniku i w listach do Bulenta, pisanych w trakcie jego pobytu w Polsce, osobiście mu potem ofiarowanych. Jeszcze teraz wspomina ona tamte dni i stara sie przywołac z zakamarków pamięci sylwetkę mężczyzny i wyobrazić pochyloną głowę czytajacego w samotności jej list.: „Naprawdę nie wiem dlaczego mówię ci to wszystko o moim życiu. Zazwyczaj nie wyrażam tak otwarcie moich uczuć i pragnień. Tymczasem piszę do ciebie juz drugi list . Proszę nie gniewaj się na mnie. Ty masz swoje życie i ja mam swoje…Jednak naprawdę potrzebuję wyrazić to, co treraz czuję. Może to twoja otwarta natura zmusza mnie do zwierzeń przed tobą…”

    Nina czuła się wówczas zagubiona. Czuła się zagubiona i było jej tak, jakby zagubiła coś w sobie samej. Gdy zaczęli rozmawiać z Bulentem na ICQ, gdy zdecydowali spotkać się w Krakowie, Nina nie myślała, że mogłoby być między nimi coś poważniejszego. Jakieś pragnienie, pożądanie, że mogłoby by zaistnieć coś, co ich wzajemnie w sobie pociągałoby. Ogromną przyjemnoscią dla Niny była rozmowa z nim, bycie z nim. Był taki spokojny, cierpliwy, mądry, czuły…Myślała jak miłe musiało być dzielenie z nim życia. Może własnie wtedy poczuła, że on mógłby pomóc jej, mógłby wprowadzić troche ładu w jej uczuciach, które były wciąz potargane, poruszone po rozstaniu z Pierrem. Jej życie zmieniało się bez przerwy i niesłychanie szybko, spontanicznie. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, jednak Nina czuła, że zmiany są w jakiś sposób dla niej niebezpieczne, dla niej, dla jej osobowości.

    Opowiedziała Bulentowi o jej zwiazku z Pierrem z Prowansji, z którym była przez dwa lata. Tak. Chcieli się pobrać, byc razem, być szczęsliwi razem. Pierre mieszkał we Francji. Nina poznała go podczas jej rocznego pobytu w Nimes w 1996 roku. Nawet wówczas juz pojawiały się trudności, psychologiczne problemy. Nina była przecież katoliczką, dobrą surową wobec siebie i głeboko wierzącą osobą. Zawsze rozumiała i akceptowała wszystkie dogmaty, jakie Kościół podawał do wierzenia. Dlatego też wyrzekała sie kontaktów seksualnych aż do 23 roku życia. Po raz pierwszy zdarzyło się to we Francji, z mężczyzną, z którym wówczas była, z jej chłopakiem. Nina szybko zorientowała się, że nie potrafiła go pokochac, tak jak on ją pokochał. Mimo to, przez wiele długich miesięcy pozostawali parą. Potem Nina spotkała Pierre’a tuż przed opuszczeniem Francji. Zakochali się w sobie. Postanowili pobrać. Jednak Nina wciąż myślała obsesyjnie o różnicach religijnych między nimi. On był niewierzący, wychowany w protestanckiej rodzinie, Nina zaś była katoliczką. Kochała go, jednak uważała, że te różnice mogłyby stwarzać problemy w ich przyszłym życiu. Zauważyła, że mogłyby spowodować zmianę jej własnych przekonań. Była zbyt słaba.

    I tak się rzeczywiście stało. To, czego Nina nigdy nie zaakceptowałaby wcześniej, zaakceptowała po związaniu się z Pierrem. Przestała chodzic do Koscioła, odrzuciła pewne dogmaty, nie wyobrażała sobie już zupełnie sytuacji, w której musiałaby się powstrzymywać od kontaktów seksualnych, co przecież było ściśle zakazane przez Kościół względem osób niezamężnych. Nina zaakceptowała tę sytuację, widziała jej korzyści. Wolała czuc się wolną, wolną w wyborze mężczyzny, którego pragnęła. Jednak, ponieważ jej katolicka edukacja była tak silna, tak głęboka, Nina wciąż nie mogła pozbyc się uczucia zranienia, zagubienia. Czuła jak gdyby utraciła coś ogromnie ważnego w życiu, jakąś nienazwaną, lecz cenną część jej osobowości i wrażliwości w momencie utraty żywej i niewinnej wiary w Boga. Nie wiedziała już czego właściwie poszukuje w życiu…Kiedyś była to miłość Boga i miłość mężczyzny, który uczyniłby ją szczęśliwą. Utraciła jednak wiarę w możliwość odczucia i odnalezienia Boga, który jej się gdzieś po drodze zagubił. Mężczyżni…Wciąż spotykała mężczyzn, których potrafiła pokochać, pragnąć, pożądać, ostatecznie jednak żaden z nich nie chciał z nią pozostać. Wchodzili w jej życie, na kilka miesięcy, na krótką chwilę , zmieniali bieg jej życia, odwracali całkowicie jego wartki nurt, topili jej uczucia i decydowali o zakończeniu związku. Ona pozostawała sama…

    Rozdział XXIII

    Nina niezwykle późno wróciła tego dnia z pracy. Zdarzało jej się zostawać dłużej niż do zwyczajowej piątej pietnascie, choś wiedziała, że nikt nie dostrzeże jej poświęcenia, nikt nie zapłaci za nadgodziny. Lubiła mimo wszystko swą pracę, wciagały ją problemy informatyczne, wiedziała, jak wiele może się tam nauczyć. Jednak każde dodatkowe dziesięć minut kosztowało ją spóźnienie na pociag i żmudne oczekiwanie na zimnym dworcu zachodnim. W takie dni zdarzało się, że docierała do domu po dziewiątej. Brała wówczas prysznic, który ozywiał ja i obmywał z niej zmęczenie, chłód i przygnębienie. Nabierała ochoty na pogaduszki na Internecie lub plotki u nieopodal mieszkajacej Natalii. Tego dnia również postanowiła wpaść na chwilę „online”, sprawdzić zawartość swych licznych skrzynek mailowych i truchtem pobiec na spotkanie ulubionej przyjaciółki. Spieszyła się więc, jak zwykle. Chciała już odłączyć się, gdy ktoś nagle wysłał jej wiadomość przez ICQ. Cóż…ciekawość była zawsze zbyt wielka. Otworzyła mały list. Pisał do niej mężczyzna, imieniem Nicolas, z Portugalii.

    – Mam przyjaciela w Portugalii – pochwaliła się, zresztą zupełnie zgodnie z prawdą, myśląc o koledze, który mieszkał tam od roku.

    Zaczęli rozmawiać. To było długie i miłe „chatowanie”. Nina ostatecznie nie potrafiła stwierdzić ile czasu spędzili razem na współnej rozmowie. Poprosił ją o zdjęcie. Przesłała mu wiec je.Dostała też jego dwa zdjęcia. – Przystojny facet – pomyśłała.

    I potem było podobnie. Następnego dnia znów spotkali się online. Dyskutowali, rozmawiali, poznawali się coraz lepiej. Wywiązała się miedzy nimi taka miła, przyjemna konwersacja. Oboje czuli przyciąganie, magnetyczne oddziaływanie między nimi. To było miłe, to było dziwne, było zadziwiające. Powtarzała jej, że miała siłę, która sprawiała, że pozostawał długo przykuty przed swym laptopem, zapominając całkiem o marznących stopach i całym ciele w nieogrzewanym zimą biurze. Zabawne…I dodawał, że miał nadzieję, że posiadała też tę przeciwną, zdolną rozgrzać mężczyznę umiejętność – Ninę rozbroiło to żartobliwe oświadczenie. – Cóż…- pomyślała.

    Rzeczywiście Nicolas pozostawał w swym biurze rozmawiając długo z Niną online. Było mu zimno w obszernym, pustym pomieszczeniu. Mógł wszak udać się do domu. Wybierał jednak możliwość pozostania i rozmowy z daleka, tajemniczą, miłą dziewczyną z Polski. Rozmowy wielogodzinnej…Ta sytuacja trwała przez wiele dni. W końcu zaczęli sobie wysyłać maile z pracy. Ile czasu to trwało? Cóż, po dwu tygodniach zapytał, czy Nina chciałaby się z nim zobaczyć. W istocie jednak on już zdecydował się przyjechać do Polski w czasie weekendu i zobaczyc się z nią. Zgodziła się. Była zadowolona i podniecona. Pragnęłą przecież ujrzeć go, poznać go lepiej, po prostu pragnęła go ogromnie…

    Spotkali się pewnej soboty. nie bez problemów. On musiał pozostać przez noc w Wiedniu, ponieważ wobec opóźnienia lotu z Lizbony Nicolas stracił ostatni lot piątkowy do Warszawy. Linie lotnicze zmuszone były zafundować mu noc w hotelu i zapewnic miejsce w porannym samolocie do Polski. Nina pojawiła się w sobotę rano na lotnisku. Spotkanie było…dziwaczne. Ona była zdziwiona. On był naturalny, może odrobinę zdenerwowany i odrobinę smutny – Nina nie mogła odgadnąć jego uczuć. Wciąż było to dla niej tajemnicą. Nicolas tak dobrze potrafił je ukrywać, podobnie jak i swe myśli. Cóż, Nina była zaskoczona, lecz w końcu nic dziwnego w tym. Zdjęcie, które jej Nicolas wysłał nie było aktualne. Utracił on swą szczupłą sylwetkę, przybrał na wadze, jednak wciąż przyciągały uwagę jego głebokie, piwne, melancholijne oczy…, wciąż miał swe czarne, gęste włosy…, i tak piekny, słoneczny, brązowy kolor opalonej skóry.

    Cóż za różnica pomiedzy ich wcześniejszymi wirtualnymi rozmowami i dyskusjami, jakie prowadzili w czasie ich wspólnego weekendu w Warszawie. To był dla Niny niezwykle trudny czas. Wciąż odczuwała coś tajemniczego, niezanego jej w osobowości i zachowaniu Nicolasa, było między nimi coś niewypowiedzianego, rzeczy wciąż niedopowiedziane. Rzeczy, które musiały być pewnego dnia odkryte. I zostały wysłowione.

    Okazało się, że Nicolas miał małą córeczkę z kobietą, z którą pozostawał w separacji. Mówił wiele o swoim życiu, planach, obawach, pragnieniach. A ona…nic nie mówiła. Słuchała go. Była milcząca i odrobinę zmieszana i odrobinę smutna. On chciał powiedzieć jej wszystko o sobie, jednak nie zrobił tego. Nina wciaż czuła się zagubiona w słowach, które on wypowiadał, czuła, że pozostało coś w jego umyśle, czego on nie chciał wyrazić, nie chciał odkryć przed nia. Nina nie wiedziała, co to było, wyczuwała to jednak. Nicolas chciał mieć rodzinę, nową rodzinę, wobec faktu utraty szansy pozostania z byłą żoną i ukochaną córeczką. Pragnął rozpocząć nowe życie, jednak zadziwiające jak bardzo przywiązany był do trybu życia, jaki prowadził wówczas! Było dla niej oczywiste, że musiał być blisko swej małej córeczki, mieć z nią kontakt, kochał ją przecież tak bardzo…Dlaczego jednak nie rozpocząć nowego życia, z inną kobietą, mieć dzieci…rodzinę i dom? On jednka wahał się. Obawiał się. Czego się obawiał? Błędu. Oczywiście ich wspólne życie mogło być pomyłką. Nie znali jednak przyszłości. Jedyną możliwością była próba.

    Nicolas zadzwonił do Niny w czasie świąt Bożego Narodzenia. Miło. Rozmawiali przez chwilę. O czymś, o niczym. Nicolas był w złym nastroju. Okay. nigdy chyba nie dowiedział się jednak, jak trudne to było dla Niny, jego mówienie o wszystkim i o niczym, jego smutek, jego zmęczony i smutny, tak smutny głos. Nina dostrzegała jak bardzo nicolas był nieszczęśliwy, cała jej wrażliwa świadoma istota szeptała w niej – on jest tak nieszczęśliwy…Dlaczego nie zawoła jej, dlaczego nie przyjedzie do niej, aby mogła ukoić, to co w nim bolesne. Nawet jeśli ostatecznie miałoby to ją zranić, nawet jeśli nikt nie przewidział dla nich happy endu. Nina myślała sercem. To prawda. Myślała tak, jak myśleć potrafiła każda kobieta. Była kobietą. On mężczyzną. Szeptała do siebie jakby do niego – Podejmij decyzję, Nicolasie. Pozwól mi być ze sobą, lub powiedz, że nasze wspólne życie to mrzonka. – Czekanie było nie do zniesienia. Najtrudniejsza jednak była jego tajemniczość. Jego milczenie. Mówił, że potrzebuje czasu, by to przemyśleć. Tak, lecz ona chciała wiedzieć, jakie było jego zdanie o niej samej! Nie zastanawiała się nad swą urodą czy cechami charakteru. Nina wiedziała doaskonale, że nie jest brzydka, że miała trudny charakter lecz jednoczesnie niezwykle łatwo adaptujący się do nieoczekiwanych zmian rzeczywistości, która ją otaczała. Posiadała przeciez miła otwartą z lekka również naiwną kobieca naturę. W jej umyśle zakorzeniło się jednak pytanie – co myślał o niej Nicolas jako o kobiecie, towarzyszce, kochance, jak wyobrażał ja sobie jako …żonę… Nina musiała poznać jego zdanie. Potrzebowała tego jej osobowość. Tymczasem Nicolas wciąż był tajemniczy smutny i w złym humorze. Cóż było począć?

    Może …nic. Po prostu zapomnieć…

    Nina coraz częściej zastanawiała sie, jak wielki wpływ ma na jej życie Internet. Czyżby była uzależniona? Wiele osób, z którymi rozmawiała „en direct”, w salonach dyskusyjnych i dzięki ICQ podzielało przecież jej pasję. Niejednokrotnie prowadziła ciekawe analizy internetowych dewiacji i zachowań internautów. Wileu bywalców wirtualnego świata było ptrzecież informatykami, ludźmi znakomicie znającymi się na rzeczy. Oni niejednokrotnie mieli bliskie Ninienemu cyniczno-zdroworozsądkowe stanowisko, pobrzmiewała jednak w ich wypowiedziach fascynacja tym nie tak jeszcze popularnym i dostepnym medium. Nina uwielbiała pasjami dyskusje z Markiem z Londynu. Z zacięciem próbowali dociec czym jest w istocie to zjawisko. Dla wielu stał się już przecież nawykiem, używką, codzienną rozrywką. Nina należała do tych właśnie osób. Inni? Nie ma sensu tłumaczyć im nawet co to jest „chat”, czy też, jaka jest różnica między salonem prywatnym i publicznym, wskazywać na możliwości i niezliczone rodzaje skrzynek poczty elektronicznej. Okienka otwierające się na ekranie, coraz liczniejsze i coraz głebiej prowadzące w świat wirtualny są dla tych ostatnich zagadką i wzbudzają obawę. Pozostawiali w spokoju tych, którzy uważali Internet za zbyt arealny wymysł informatyków i tych, którzy widzieli w nim realne zagrożenie. Dla kogo? Ludzkości? Humanizmu? Nie raz Nina słyszała rzucone uwagi typu : strzeż się Internetu! – a jednak nie możliwe było uzyskanie wytłumaczenia – dlaczego. Te groźby zawsze pozostawały nieuzasadnione.

    Dla niej jednak pozostawało aktualne pytanie – czy rzeczywiście Internet niósł ze sobą swego rodzaju zagrożenie? Nina przyznawała otwarcie przed Markiem, że nie była osobą szczególnie zafascynowaną techniką, a jej humanistyczne wykształcenie tym bardziej nie sprzyjało takim skłonnościom. Jej zainteresowanie Internetem zaczęło się po prostu pod wpływem realnej potrzeby utrzymania częstego kontaktu z bliską jej osobą. W ten sposób odkrywała zalety szybkości przekazu informacji i wspaniałą możliwość internetowej rozmowy na odległość. Jednak w jej przypadku internetowe długie dzienne i nocne rozmowy z poznanym człowiekiem stały się przyczyną rozpadu jej dotychczasowego związku. Internet dawał jej jednak nadzwyczajne, duże możliwości kontaktu ze światem, z innymi odległymi często osobami. Pewnego dnia uległa czarowi rozmowy z nieznajomym, zrodziła się niezwykła, wzajemna ich fascynacja. Rozmowy stały się narkotykiem, potrzebą. Zerwała związek już blisko dwuletni z człowiekiem, którego dobrze znała i kochała, pod wpływem rozmów z obcym jej przecież, lecz jak zdawało jej się, bliskim jej mężczyzną. Całkowicie opętała ją namiętność, pożądanie, pragnienie poznania go, zobaczenia, pragnienie spełnienia. Wszystko to się dokonało. Dokonało się też smutne zakończenie ich szalonej historii miłosnej. Trwała ona zaledwie cztery miesiące. Wie dziś, jak bardzo się w stosunku do tego człowieka pomyliła, jak złudne były jej o nim wyobrażenia.

    Pozostawała przecież nieustannie w sferze wirtualnej, w świecie iluzji, a kontakt z nim był wszak tragicznie ograniczony. A jednak dzięki temu doświadczyła, jak miłym uczuciem jest możliwość otwarcia się na drugą osobę bez obawy zdemaskowania i zranienia. Oboje, ona i Pierre z Budapesztu byli szczerzy, a jednocześnie kontakt internetowy wyzwalał w nich inną jakby naturę. Czy byli sobą? Tak i nie. Przede wszystkim kreowali siebie i nie była to ich rzeczywista osobowość, ten obraz, który serwowali interlokutorowi. To była często poza, lub zwyczajnie część jakaś ich osobowości. John zastanawiał się, czy Internet byłby lekiem na samotność. Przecież właśnie w momentach dotkliwie odczuwanego zagubienia, samotności wchodzili oboje online, Nina i Mark. Czego właściwie szukali w wirtualnej rzeczywistości? Oczywiście kontaktu z drugą osobą, często odległą, z drugiego końca świata. Jej chcieli powierzać problemy zamiast zwrócić się do przyjaciela fizycznie obecnego w ich otoczeniu. Nina miała przyjaciół, których ceniła, a jednak niejednokrotnie łatwiej jej było powierzyć problem Henremu z Alabamy czy Robertowi z Holandii. Czemu? Być może rozmowy z obcymi były po prostu ekscytującą rozrywką, szukała ich, wierząc, że w ten sposób znajdowała ulgę dla chwilowo ciężkiego stanu ducha, ale, świadoma również wewnętrznie skomplikowanej swej osobowości i trudnego charakteru, szukała rozwiązań najtrudniejszych, zbyt prosta byłaby możliwość rozmowy en face z przyjaciółką. Dalecy internetowi znajomi zdawali się dobrze pojmować jej rozterki. Często ich neutralne zdanie mimowolnie pomniejszało ważność jej problemu w jej własnych oczach. Wobec odległości, jaka ich dzieliła, w obliczu dystansu przestrzennego zwiększał się też i jej dystans do wszelkiego rodzaju problemów bezpośrednio jej dotyczących.

    Nauczyła się sztuki patrzenia z dystansem na jej prywatne troski i problemy, lecz nie nauczyła się tych problemów rozwiązywać.

    Rozdział XXIV

    Nina nigdy nie znosiła poniedziałków. Jak wolno wloką się godziny. Jak daleko jeszcze upragniona siedemnasta, gdy spokojnie można było zacząć przygotowywać się do wyjścia z biura.

    Nicolas, gdzie jesteś?

    Tak – myśli o pracy – dziś ciężki dzień. Zebranie dyrektorów sklepów. Zjadą się z całej Polski, będą gaworzyć i czubić się dwujęzycznie, po polsku i po francusku.- Ale wciąż ta myśl przerywająca tok rozważań profesjonalnych i praktycznych – gdzie jesteś, Nicolas? Nicolas, Nicolas, Nicolas.

    Jakże lubiła to imię. Jakże lubiła je wymawiać, bawić się nim, odmieniając je na wszelkie sposoby i tłumaczyć na obce języki. Nicolas, Nicolai, Mikołaj. Inaczej, ale zawsze tak miękko. miękka jest cudownie pierwsza głoska.

    I czy to nie dziwaczny zbieg okoliczności, że najbliżsi jej mężczyźni, z którymi rozstała się już, ale którzy tak głęboko zapisali się w jej sercu, mieli wszyscy podobne imiona. Dziwaczny czworokąt – kwadrat? Pierre oddalił Pierre’a. Trudno było zapomnieć ich obu. Nie, nigdy nie udało się wymazać z pamięci tych wspomnień. Nie, nawet nie trzeba było chcieć. Po co? To bolesne i cenne.

    Pojawił się Nicolas. Mówili, że lekiem na zawiedzioną miłość jest inna. Być może. Czyżby więc jej szukała, zmuszając myśli i serce do pokochania kolejnej, odległej jej osoby. Nie. Nie, to nieprawda. Ale jednak, może było tam jakieś ziarenko prawdy. Czemu fascynowała ją odległość, tylko ci odlegli , nieznani mężczyźni podniecali jej wyobraźnię. To przecież zupełne szleństwo i życie w kręgu złudzeń. Ach, idealistko! Prawdę powiedział jej ten daleki mężczyzna o imieniu tak miękkim, Nicolas. Ten Portugalczyk,odległy i bliski, tak jej miły – że szukała wciąż dalej i dalej. Nienasycona wyobraźnia i pragnienia. Była Francja, Budapeszt, Anglia, Portugalia. I…no tak, te związki nie przetrwały.

    Nicolas, Nicolas…To imię stało się jej obsesją. Nicolas, piękne imię. Imię świętego i natchnionego, i tak prozaiczne jednoczesnie.

    On był cholernie przystojny, niemal piękny, o pokrytej kolorem słońca skórze, czarnych, gęstych włosach. Kusiła, kusiła śródziemnomorskość. Czuła smak słońca, patrząc na jego letnie zdjęcie ze słonecznego Cape Verde. Daleka, daleka nieznana jej wyspa. Zapewne zielona i słoneczna. Żółto-zielona, przykryta nienagannym błękitem.

    Nicolas. On pasował do tej scenerii. Opalony, kruczo-czarny Nicolas na tle palm, piasku i słońca. Nicolas. Nie, nie powinna była powtarzać tego imienia. Obsesyjnie utkwiło jej na dnie czaszki. Czemu? Nie odpowiedziałaby. Ale jednak. Dziwne. Dziwne, że właśnie to imię nieznanego, dalekiego mężczyzny stało się czwartym kątem kwadratu.

    Bo Nicolas to Mikołaj. Kim był Mikołaj? Mężczyzną. Przyjacielem. Polakiem. Pzystojnym brunetem o piwnych oczach. Zawsze obecnym, pomocnym.

    Nina pamiętała owo wielkie, szalone zrodzone pewnego dnia tak niespodziewanie zamroczenie i oczarowanie osobowością Mikołaja. Powróciły jej zmysły. Tak, był przecież wtedy Pierre. Daleki Francuz w ziemi francuskiej, ziemi niby obiecanej. Tak, miała do niego dołaczyć, z nim żyć, mieć dzieci, za niego wyjść za mąż. To nieprawda. Wszystko to już nieprawda. Odszedł jeden i drugi Pierre. Pozostał zawsze wierny Mikołaj. Kim był w końcu Mikołaj? Był wciąż i pozostał przyjacielem. Nie… był kimś wiecej. To, co było miedzy nimi przybierało nieokreśloną formę uczucia zwieszonego miedzy przyjaźnią a miłością.

    Czemu zawsze komplikowała swoje uczucia, żadne z nich nie portafiło być jasne, czyste i proste, ale były tak dziwnie zagubione w przestrzeni. Odległość sprawiała, że się rozpraszały chwilami, a intensyfikowały w innym momencie. Ona dobrze o tym wiedziała, ale nie potrafiła uciec. To jakby coś na kształt przeznaczenia ciągnęło ją na głębię. Wierzyła w przeznaczenie, fatum?

    Nina udawała, że nic dla niej nie znaczyły te słowa, ale czuła wówczas, jak bliskie były jej sztuki greckie i te tworzone na ich podobieństwo. Zauroczenie francuskim klasycyzmem. Niezaprzeczalnie. Wola i nie-wola. Uczucie spętane i wola zniewolona. Instynkt czy rozsądek. Brak miejsca dla rozsądku, uczucie i kara za nie. Fedra i Hermiona. To znów jedna z dręczących obsesji. Czy życie było łańcuszkiem obsesji, rzadko przerywanych miłosierną chwilą beztroskiego uczucia w zalążku? To prawda. Tylko rodzące się uczucie, tak jeszcze nieśmiałe, niepewne czy uczuciem jest czy nie, jeszcze nie przyjęło formy jawnej…byłoby na tyle delikatne i miłe, że odrzucałoby obsesję. W tę wpadało się później. W nią wpadła później. Później…? Zanikło poczucie czasu. Co znaczyło „później”? Co było wcześniej? Nic. Były tylko narodziny miłości i …nie było rozkwitu – był upadek w obsesję. Była przepaść.

    Nicolas. Portugalczyk. Był kolejną obsesją? Nie. Więc jednak istniała sfera pomiedzy momentem wylęgania się miłości – to uczucie już się wykluło – a obsesją miłosci. Gdzieś na granicy tych obu.

    Kobieta balansowała na linie. Oczywiście i tak spadła tam wgłąb. Nie było innej drogi. Nie, nieprawda, być musiała! Inna. Nie w dół. W górę?

    Nicolas to Mikołaj. Nicolas to Mikołaj?

    Odeszli z jej życia Pierre i Pierre. Pierre jeden, Pierre dwa…Gorzko i cierpko brzmią te słowa z ust Mikołaja. Skrzywiona numerologia jej życia osobistego. Cóż zresztą…numerologia…wystarczyła wówczas prosta matematyka serca by dostrzec, że pozostali dwaj istotni w jej życiu mężczyźni, Mikołaj i …Mikołaj. Nicolas. Portugalczyk.

    Rozdział XXV

    Nina nieczęsto miała okazję widywać w Nowym Świecie swe przyjaciółki po ich zamążpójściu, przeprowadzkach, narodzinach dzieci i pietrzących się obowiązkach rodzinnych. Cóż, czuła się tez i dziwnie malutka, osamotniona w ich towarzystwie, towarzystwie kobiet, które szczęsliwie weszły w nowy niejako okres ich życia.

    Spotkały się jednak pewnej zimowej niedzieli nowego roku 2000. Nicole przyjechała na kilka dni z Francji, aby zobaczyć się z rodzicami. Wciąż mieszkała w Paryżu z mężem, którego firma prosperowała coraz lepiej, i z dwojgiem „szkrabów”, jak mówiła sama żartoliwie o swych dwu synach, jednorocznym Maćku i dwumiesiecznym Sebastianie. Natalia zaś przeniosła się z męzem do Warszawy, gdzie wynajmowali trzypokojowy nowoczesny apartament na Woli. Nie planowali na razie dzieci. Natalia pragnęła najpierw ukończyć kursy językowe, ksiegowe, informatyczne i , jak mówiła, znaleźć „odpowiednią dla siebie pracę”. W istocie pragnęła jeszcze nacieszyć się swobodnym, przypominającym studenckie życiem. Robert zarabiał nieźle, a na jej własne potrzeby wystarczało to, co zdołała zarobić na korepetycjach z jezyka angielskiego. Przyjaciółki, spoglądając na Natalię i widząc jej niezdecydowanie i obawy co do wyboru zawodu spodziewały się prędzej usłyszeć nowinę o zajściu w ciąże niz o ofercie ciekawej pracy. Natalia jednak była szczęśliwa i spokojna. A Nina?

    Nina po powrocie z Francji przed czterema laty, który to pobyt odmienił mimo wszystko jej życie, doprowadził do transformacji światopoglądu i osobowości, po kilku dłuzszych i krótszych, powaznych i mniej poważnych związkach z mężczyznami, których kochała do szaleństwa, albo których …”trochę lubiła”, po kilkakrotnych zerwaniach, rozpaczach i powrotach do równowagi psychicznej i train train quotidien – codzienności, wciąż była sobą, wciąz była Niną o dziwacznej kapryśnej osobowości, samotną i szczęsliwą w jej wolności, po prostu była Niną. Pracowała nadal w firmie francuskiej, marzyła o agencji reklamowej, wciągała się w tryb nadgodzinowy pracy, poświęcała swój wolny czas, nie zauważała jak mijała upragniona siedemnasta i zostawała do siódmej bo… problem do rozwiązania, bo nie można było tego załatwić nazajutrz…i mailowała namiętnie dzięki Intranetowi z przyjaciólmi z różnych stron świata. Pewnego dnia zadzwonił mężczyzna. Pragnął umówić się na spotkanie z jej szefem. Niestety ten, osiagalny był jedynie za pośrednictwem poczty elektronicznej. Podany został adres mailowy szefa i ot, tyle. A jednak mężczyzna ten zadzwonił po chwili, pragnąc prosić o przekazanie i przypomnienie szefowi o wysłanym mailu i propozycji spotkania, na którym najwyrażniej mężczyznie po drugiej stronie linii bardzo zalezało. Nina zaproponowała przesłanie listu do szefa z zawiadomieniem do jej skrzynki. Podała własny adres i …. otrzymała nie ten jedynie list lecz i kolejny z podziękowaniem i inne , bardzo miłe słowa. Wywiązała się ciekawa korespondencja, która zmieniła tak negatywna opinię Niny o polskich mężczyznach. Jan1 odbywał staz w Niemczech. W Polsce pojawić się miał dopiero w maju 2000.

    – Dlaczego ja zawsze muszę na nich czekać? Przestrzeń i czas zawsze były moimi tak względnymi ale i tak rzeczywistymi przeszkodami dla uczuć, dla związku. Tak, tym razem jednak ta przestrzeń jest do przejścia a czas płynie szybciej niż zwykle, no i cóz za swoboda dla jezyka nieuwikłanego w obcojęzyczne gwary. Polak, Polak…czyżby wiec Polak? – westchnęła Nina filozoficznie. – Maj…Ha, cóż to nie przytrafia się ludziom z nadejściem wiosny. A co nam?

    1