Ninoczka
Me, Myself and I
or
what would happen if…
1
Zima spadła nagle wraz z pierwszym śniegiem. Zrobiło się przeraźliwie zimno. Na obrzeżach miasta śnieg pokrył szare jesiennobure zabudowania i skostniałą ziemię. Warszawa jednak, wciąż tętniace życiem miasto pozostało tak szare, jak dawniej. Śnieg wtopił się w szarość komunistycznych gmachów. Szybko i skutecznie rozdeptywali go zabiegani przechodnie, już tylko miazga pośniegowa zalegała ulice – jak głosiły prognozy radiowe dla kierowców. Ta zimowa nie-zimowa aura zachęcała warszawiaków do spotkań w ciepłych, pachnących parzoną kawą, lokalach. Światło za oknami, mgiełka dymu i ludzie rozkoszujący się ciepłym napojem kusiły przechodniów spoglądających przez szybę do wnętrza popularnej wśród tubylców kawiarni Nowy Świat.
To był rok 1996. Niedziela. Zimowe popołudnie. W tamtej przestronnej, ale zatłoczonej sali kawiarni Nowy Świat zajęłyśmy jak zwykle mały stolik na wprost fortepianu i ogromnego rzędu luster. Każda z nas w pośpiechu akademickich zajęć marzyła zawsze o tej chwili spotkania i podzielenia się potokiem słów, uczuć i zdarzeń dnia codziennego, rozterkami, nudą albo podnieceniem. Rozmawiałyśmy przyciszonym głosem, przerywając jedna drugiej, dopowiadając, kończąc nawzajem zawieszane celowo frazy, ubarwiając szczegółami nasze opowieści i komentując je spontanicznie. Ten strumień słów przerywały jedynie częste wybuchy śmiechu. Uwielbiałam to. Zwłaszcza Nicole potrafiła nas rozśmieszyć najskuteczniej. Zawsze zazdrościłam jej swobody w zachowaniu, ja, cielę o nieśmiałym usposobieniu. Ja, Nina, która dopiero w gronie znajomych stawałam się gadatliwa i śmiała. Spoglądałam na siebie w lustrze naprzeciwko i miałam ochotę odwrócić się od siebie ze złością. Ciele! Nie to co Natalia, najwyższa z nas, najszczuplejsza. Natalia, o pieknych, gęstych, kasztanowych włosach i wyraźnie zarysowanych łukach brwi zawsze wydawała mi się najbardziej z nas trzech zrównoważona i poważna. Jej uroda przyciągała wzrok mężczyzn przy sąsiednich stolikach, co ona doskonale świadoma swego kobiecego czaru poblażliwie potrafiła ignorować. Jedynie Natalia zdawała się posiadać swoje 22 lata, choć byłyśmy wszystkie rówieśniczkami. Oszczędne, wyważone gesty i mimika jej twarzy wyraziście kontrastowały z zachowaniem siedzącej tyłem do okna Nicole, która, żywa jak iskra, nie potrafiła wypowiedzieć nakrótszego zdania bez przesadnej gestykulacji. Nicole posiadała piękne lśniące brunatne loki, które w przeciwieństwie do gładko sczesanej fryzurki Natalii, niesfornie rozsypały się na karku i plecach. Zawsze była z nich dumna, głowę nosiła wysoko. Wydawało mi się czasami, że odrobinę przesadza. Staje się snobką. I to jej dziwaczne, pretensjonalne imię, którym obdarzyła ją matka zakochana we Francji i jej kulturze. My i tak nazywałyśmy ją po prostu Nicolą. To był nasz pierwszy powód do kłótni. Kiedy to było? Jeszcze w szkole średniej, na pierwszej naszej lekcji. W klasie pierwszej d, do której trafiłyśmy wszystkie: ja, Natalia i ona, Nicola. Wtedy zrozumiałam, że Nicola była niebezpieczna. Wolałam mieć w niej przyjaciela niż wroga. Więc zadzieżgnęłyśmy nici przyjaźni. Natalii dołączyła się gdzieś tam po drodze. Po kilku miesiącach. I powstał trójkąt. Nasza trójca panien N. Grzecznych dziewczynek ze świadectwami z czerwonym paskiem, papużek nierozłączek. Pamiętam, że dopiero przyjaźń z Natalią i Nicolą sprawiła, że którykolwiek z chłopców raczył się mną zainteresować. Jak powiedziałam już wcześniej – cielę. Byłam nudna. Byłam nieśmiała. A pragnęłam być taka jak Nicola. I takie jak ona mieć oczy – żywe i ciemne, które odzwierciedlały w pełni jej choleryczny niemal, silny, iskrzący temperament. Tak ruchliwa w swych gestach, Nicola posiadała wyraźnie kobiecą, o zaokrąglonych kształtach, sylwetkę. Jej szerokie biodra, wąska talia, kształtne łydki i uda miały wielu wielbicieli, ale ona, spoglądając zazdrośnie na szczupłą Natalię, wpędzała się w kompleksy, umartwiała najwymyślniejszymi dietami i katowała forsowną gimnastyką. Zresztą, niewytrwała w tych próbach, szybko porzucająca rozpoczętą cud-kurację odchudzającą, nie traciła nigdy ani grama ze swej wagi i zachowywała niezmiennie swe ponętne kobiece kształty – I Bogu dzięki – mówili znajomi mężczyźni. Marzyłam, aby o mnie szeptano po kątach, aby ze mną umawiano się co tydzień. Ale kto umówiłby się z Niną, niską blondynką, która zdradzała naturę nadmiernie wrażliwą i skłonną do melancholii i opacznie pojmowanego romantyzmu, który odstraszał wszystkich mężczyzn? Czemu po raz kolejny usiadłam pod oknem na wprost tego piekielnie dużego lustra, które prześladowało mnie moim własnym odbiciem? Widziałam siebie, tę obcą dwudziestodwulatke, te jasne, niekreślone szarozielonobłekitne oczy, które co chwila uciekały spojrzeniem ku ruchliwej za oknem ulicy Świetokrzyskiej. Widziałam siebie, jak mówię coś w podnieceniu. Słyszałam siebie i majac tę świadomość nieustannej niechcianej kontroli samej siebie, urywałam opowieść raz po raz. Tak niby przez roztargnienie zawieszałam głos, zawieszałam głos w pół frazy, choć wiedziałam, że zawsze i nieodmiennie doprowadzało to dziewczyny do pasji. Prawdopodobnie w pewnym stopniu sama nie zdawałam sobie sprawy, jak trudne było słuchanie moich opowieści z życia przerywanych w najciekawszych momentach. One po pewnym czasie i tak nauczyły się już cierpliwie czekać na kontynuację opowieści, nabyły umiejętności cierpliwego przywoływania właściwego tematu rozmowy. Walka z moim rozkojarzeniem i z tendencją do rozbudowanych i zawiłych aluzji, oraz nieoczekiwanych skojarzeń myślowych, po prostu nie miała sensu. Na szczęście lubiły mnie słuchać. To prawda. Miałam zawsze coś ciekawego do opowiedzenia. Byłam tylko małą blondynką, z włosami bardzo krótko i prosto ściętymi na zmodernizowanego pazia. Typową słowiańską urodą wyrażnie różniłam się od Natalii i Nicole, i nie wzbudzałam wielkiego zainteresowania wśród spogladających na mnie przelotnie mężczyzn, a moje łagodne rysy i zaokrąglony kształt twarzy sprawiały, że wydawałam się być młodszą niż byłam w istocie. Ale – pochlebiałam sobie – zawsze miałam coś ciekawego do powiedzenia.
Byłam studentką Polonistyki. To zobowiązywało. Ale znalazłam się tam przypadkowo, podobnie jak Natalia. Obie czułyśmy się wśród intelektualistów, literatów i rozegzaltowanych osobowości nieco obco. Zupełnie niezłe z literatury i języka w liceum, bez problemu zdałyśmy egzaminy na studia, nie zastanawiajac się długo nad ich wyborem. Natalia zaaklimatyzowała się na wydziale, ja jednak z każdym dniem boleśniej odczuwałam swoją pomyłkę i coraz intensywniej myślałam o przeniesieniu się na wydział Romanistyki. Moja znajomość francuskiego nie była jednak wystarczająca. Najlepiej moje rozterki znała Natalia. Widywałyśmy się codziennie, podczas gdy Nicola, uwięziona na swoim wydziale architektury, w natłoku zajęć, urywała się na kawiarniane spotkania jedynie co kilka dni. Tego więc zimowego dnia, gdy spojrzałam w oczy Natalii zbliżającej się do stolika, miałam ochotę jednocześnie rzucić się ku niej i ją uściskać, i rozpłakać się na myśl o tym, że już mnie przejrzała i wie, wie, że stało się coś ważnego.
– Słuchajcie, moje drogie, postanowiłam wyjechać. – moje oświadczenie wywołało natychmiastowe komentarze. To, co wprowadza w zdenerwowanie każdego mężczyznę, to kobietom plotkującym przy stoliku zdawało się naturalne. Komentowanie i wpadanie w słowo to jedynie wyraz zainteresowania. – Postanowiłam wyjechać na rok do Francji. Wziąć urlop dziekański to żaden problem. Cóż, rok akademicki w pełni – koniec lutego – podejmę więc naukę od drugiego semestru po powrocie. – Twarze przyjaciółek wyrażały zdumienie i podziw, a oczy Natalii również żal.
-
Jak to! Mam męczyć się przez rok na wydziale bez niejakiej podpory duchowej ni towarzystwa? – wybuchnęła.
Myślałam wtedy, że przesadza, że żartuje. Ale okazało się, że mój wyjazd rzeczywiście pozbawił ją ochoty do nauki. Warunkowo przeszła na czwarty rok, nadrabiając braki dopiero po moim powrocie z Francji i wraz ze mną chodząc powtórnie na zajęcia z wcześniejszego roku. A jednak zaskoczyła mnie jej reakcja. Oczekiwałam uznania, zazdrości. Sama nie wiem właściwie… Czego oczekiwałam? Czego się spodziewałam. Ja miałam wyjechać, one pozostać. Nasza przyjaźń kilkuletnia stawała pod znakiem zapytania. Jeszcze wtedy, gdy wszystko już było załatwione, gdy kupiony był bilet, zastanawiałam się, czy to właściwa decyzja. Może byłam tchórzem. Uciekałam od studiów, które w połowie trzeciego roku nudziły mnie juz śmiertelnie. Uciekałam przed tym nieciekawym a nazbyt „przytulnym” i potulnym, podobno zakochanym we mnie po uszy, mężczyzną z warszawskiej prowincji. Cóż, kiedy daleki był od mojego męskiego ideału… O tym wszystkim tak naprawdę nie miałam ochoty dyskutować nawet z najlepszymi przyjaciółkami. Pamiętam, że pomyślnie zagrałam rozkojarzenie. Przez kilka sekund udawałam, że nie słyszę ich natarczywych pytań i ponagleń. – No, opowiadaj! Gdzie? Po co? Co będziesz tam robić? –
Oczywiście miałam odpowiedzieć za chwilę. Ale – myślałam – niech jeszcze połachocze je przez chwilę ciekawość. A mnie duma.
2
Wyjechałam piętnastego marca, kilka dni po wyprawionych hucznie dla licznych przyjaciół urodzinach. Pożegnałam marcowy śnieg, ubielający jeszcze uparcie w połowie tego miesiąca krajobraz Polski. Z okna autokaru pokonującego długą, męczącą trasę, wiodącą południem Europy spoglądałam na pola Słowacji, mury autostrad Austrii, mieściny i wzgórza Italii. Po wyczerpującej, pozornie nie majacej końca podróży, drugiego dnia nad ranem autokar znalazł się na terenach Francji południowej. Przywitało nas wspaniałe słońce i lazur Morza Śródziemnomorskiego. Nicea, Marsylia świętowały już przyjście wiosny.
Czułam się obco w tym egzotycznym krajobrazie i klimacie tak różnych od surowych pejzaży pól Polski, szarości murów Warszawy i szaroburego nastroju przedłużającej się zimy. – Życie tu musi być cudownie przyjemne w tak relaksującym klimacie – pomyślałam.
Miesiące mijały szybko. Aklimatyzację miałam już za sobą i najboleśniejsze, na skutek samotności i poczucia wyobcowania dwa pierwsze miesiące. Ciekawe, że dopiero tu, za granicami kraju, poczułam się pewna swego uroku jako kobieta. Francuzi, zaciekawieni moimi słowiańskimi rysami i małą postacią, często kierowali ku mnie spojrzenia.
Na trzy miesiące przed opuszczeniem Francji miało miejsce dziwne spotkanie. Jak się okaże, zadecydowało ono o moich losach w ciagu następnych dwu lat. Tymczasem był lipiec. Dni mijały, jeden podobny do drugiego. Upalne śródziemnomorskie lato. Nimes zalane promieniami palącego słońca przez cały sobotni dzień pod wieczór wreszcie odetchnęło chłodniejszym powietrzem. Z ulgą przywitałam ten wieczorny chłód.
– Ach, jak cudownie! – Siedzących obok mnie przy stole dwóch chłopców spojrzało na swoją opiekunkę i od razu podchwyciło niezrozumiałe dla nich słowa.
-
Ach, jakcownie! Qu’est-ce que c’est jakcownie, Nina? – zapytał starszy chłopczyk po francusku
-
Comme c’est merveilleux! – przetłumaczyłam
– Jakcownie, jakcownie! – zaczęły pokrzykiwać maluchy jeden za drugim. Próbując zapobiec chaosowi, jaki był tuż tuż na skutek małej chwili mojej nieuwagi i zabawy przy posiłku, zarządziłam koniec kolacji, sprzatanie i przemarsz do łóżek z krótkim postojem w łazience. Dzieciaki po całodziennym pławieniu się w basenie nie miały najmniejszej ochoty na opłuczyny pod kranem. Zgodziły się po wielkich bojach na przeciągnięcie szczoteczką z mikroskopijną odrobiną pasty po przednich zębach i wskoczyły do łóżek, a raczej przyczaiły się pod kołdrami, by w chwilę po moim wyjściu wyskoczyć z nich i kontynuować ulubioną zabawę w wyścigi i tor przeszkód, pokonywany przez małe zgrabne, samochodziki wyścigowe, których, dla ich ilości, nie sposób już było zliczyć; każdy członek rodziny natykał się na nie w całym domu, w najmniej oczekiwanych miejscach. Co wieczór miały miejsce te, rytualne już niemal, podchody i zabawa w chowanego, w której udział brały dwa sprytne maluchy, pięcio- i trzylatek, z piskiem chowające się pod kołdrę, usłyszawszy kroki zbliżającej się opiekunki i ja, z trudem powstrzymując śmiech na widok niewinnych twarzyczek, zaciśniętych powiek i buzi w ciup chłopców z kołdrami kurczowo nasuniętymi pod brodę. Wszystko kończyło się sądem polubownym, pietnastominutowym seansem filmowym ulubionych przygód słonia Babara, bajką i całusami na dobranoc.
Ósma. Dzieciaki nareszcie usnęły. Zdawszy sprawozdanie powracającym właśnie rodzicom o wypadkach całego dnia, naciągnęłam szybko sweter, wsunęłam klucze do plecaka, wskoczyłam na rower i z radością ruszyłam na spotkanie z oczekującymi mnie od godziny przyjaciółmi. Francuska rodzina, z którą mieszkałam posiadała duży, wygodny dom z ogrodem i basenem, niestety z dala od centrum miasta. Początkowo miałam swobodnie korzystać z samochodu, jednak w ostatniej chwili Francuzi zmienili zdanie i nie pozostało mi nic innego, jak podróże rowerem. Zawsze przybywałam więc na spotkania z przyjaciółmi jako jedna z ostatnich. Tak i teraz, dopiero tuż przed dziewiątą odnalazłam hałaśliwe grono różnej narodowości dziewcząt i chłopców – „tubylców”, przygodnie zapoznanych i dobrych znajomych. Zazwyczaj przesyłałam wszystkim zgromadzonym ogólne „hello”, całowałam bliższe koleżanki i francuskich przyjaciół i siadałam wśród nich, łatwo wtapiając się w swobodny nastrój francuskojęzycznej rozmowy. I tego dnia zdawało mi się, że znam wszystkich, był to przecież już czwarty miesiąc mojego pobytu w Nimes, żadna z koleżanek nie przyprowadziła „nowego tubylca” jak szeptały kobietki tylko między sobą, ale… na samym końcu dostrzegłam jednak nieznaną mi, brodatą, sympatycznie uśmiechniętą twarz mężczyzny. Miał na imię Pierre i był tubylcem, nimijczykiem z krwi, kości i, co ważniejsze, akcentu. Nie mieliśmy okazji porozmawiać. Dyskusja toczyła się na forum, wszyscy przekrzykiwali się jedni przez drugich, śpiewano, grano na gitarze, raz po raz wybuchaliśmy głośnym śmiechem. Tej atmosferze sprzyjała cudownie rześka, letnia, radosna, spontaniczna atmosfera południa Francji, atmosfera kafejek w plenerze, otwartych na oścież okien kamienic, okalających plac Maison Carré i wyglądających z nich półpodpartych, ciekawskich głów mieszkańców, atmosfera, którą tworzyły: zbiorowisko młodych ludzi obu płci i mieszanych narodowości – trampów- podróżników-autostopowiczów koczujących wesoło pod jedną ze ścian kwadratowej świątyni i wsłuchanych w rytm reggae swych bębnów, amorficzna, ruchoma i dynamiczna grupa skatów uparcie wygładzających kanty, progi i zręby krawężników, schodów i kamiennych ławek na całej szerokości i długości zaludnionego placu, w końcu kilku zagubionych ciemnoskórych rapperów podskakujących naturalnie w rytm dźwięków magnetofonu, niesionego na ramieniu najwyższego, barczystego nastolatka. Noc była ciepła, jak to zwykle bywają noce klimatu śródziemnomorskiego, gwiazdy zahaczały o anteny na dachach kamienic, plątały się w wiszących w górze na tarasikach i balkonach dawno suchych zapomnianych szmatach, ciuszkach i bieliźnie, staczały się po pochyłości zabytkowego dachu Maison Carré i odbijały od szklanych powierzchni ścian nowoczesnej biblioteki nazywanej Carré d’Art, bliźniaczej siostry świątyni. Około północy całe towarzystwo, wyczerpane śpiewem, rozmową i winem postanowiło rozejść się do domów, jakkolwiek część młodzieży mieszkającej w centrum Nimes udała się na pobliską, nietypową, o klubowej, sympatycznej atmosferze, dyskotekę. Ja miałam jednak przed sobą podróż w ciemności do domu na peryferiach miasta, a następnego dnia w perspektywie pobudkę o szóstej rano oraz wrzaski i nagabywania dzieci domagających się standardowej o świcie dawki grzanego mleka, postanowiłam więc zrezygnować tym razem z zabawy. Roztargniona, żegnając się z przyjaciółmi, szukałam wzrokiem nieznanego mężczyzny, niestety, opuścił już dużo wcześniej grupę, niedostrzeżony przeze mnie i moje koleżanki. Cóż, być może dane było nam się jeszcze spotkać w bardziej kameralnych okolicznościach… I rzeczywiście. Przypadkowe spotkanie miało jednak miejsce dopiero dwa miesiące później.
3
Nadeszły sierpniowe upały. Nie byłam przyzwyczajona do skwarnego nie do zniesienia śródziemnomorskiego lata, z niecierpliwością myślałam o obiecanych dwu tygodniach wakacji. Nareszcie leniwie, zgodnie z trybem życia na południu, nadeszła połowa sierpnia i mogłam powitać w Nimes swoje dwie ukochane przyjaciółki, Nicole i Natalię. Obiecałyśmy sobie niezapomnianą, spontaniczną podróż po południowym brzegu Śródziemnomorza. Przez te kilka miesięcy spędzonych wśród Francuzów, korzystałam z każdej chwili i podróżowałam po okolicy dalszej i bliższej, z francuską rodziną, dziećmi, przyjaciółkami po fachu i przyjaciółmi Francuzami, poznałam więc nieźle Prowansję, Langwedocję i tereny wyżynne na północ, urocze góry Cévennes i zadziwiające w swym pięknie i dzikości kaniony rzeki Ardèche, tak zwane wąskie gardziele – Gorges d’Ardèche, pragnęłam jednak wraz z dwoma przyjaciółkami zajrzeć w kilka kuszących miejsc: do Tuluzy, Montpellier, Paryża? Nie byłam zdecydowana. Marzyło nam się także zakoczowanie na kilka rozkosznych dni lenistwa w odnalezionej przypadkowo auberge de jeunesse – schronisku na peryferiach Marsylii.
Nicole i Natalia pojawiły się w Nimes w połowie sierpnia. Z pomocą Paula, ojca francuskiej rodziny udało się je przetransportować z ich ogromnymi plecakami do ukrytego na peryferiach miasta domu, w którym z całą życzliwością rodziców maluchów Dawida i Lucasa i przy nieoczekiwanym entuzjazmie dzieci wspólnie zjedzono kolację i spędzono noc. Ogromnie lubiłam tę rodzinę. Ci ludzie, tak życzliwi, otwarci, inteligentni i tolerancyjni zawsze służyli mi pomocą. Paul, typowy telemaniak i kibic meczów piłki nożnej i wszelkiego typu sportów grupowych, nieodmiennie wyciągał mnie na wspólne wieczorne i nocne seanse telewizyjne. Wiadomości, filmy, mecze, których w istocie nie znosiłam, a które nauczyłam się rozumieć i tolerować, zafascynowana szybkością wypowiadanych słów i nieznanych mi terminów francuskich używanych przez komentatora, wszystko to pogłębiało niezłą już przecież znajomość języka. Niewątpliwie również cierpliwe obojga Paula i Veronique, odpowiadanie z uśmiechem i rozbawieniem na niekończące się moje pytania językowe stanowiło o szybkich postępach w umiejętnościach ekspresji, wypowiedzi i dyskusji. Uwielbiałam pogaduchy z pięcio- i trzylatkiem, które nieodmiennie przerywane były wybuchami śmiechu nas trojga wobec słownych qui pro quo, a słuchającemu z boku bezsprzecznie nasunęło by to na myśl zabawę w zgaduj zgadulę.
Po zakończonej kolacji, uśpieniu maluchów i długiej dyskusji przy stole w łamanej polskim i angielskim francuszczyźnie, wszyscy udali się do swych łóżek. Nazajutrz postanowiłyśmy po krótkim zwiedzaniu Nimes, udać się bezpośrednio do Tuluzy. Po kilkugodzinnej podróży TVG, szybką koleją, znalazłyśmy się w zalanym słońcem mieście. Była godzina południowa. Upał przyprawiał o ból głowy i zapierał dech w piersiach. Marzyłyśmy jedynie o odnalezieniu skromnego z zarezerwowanymi już telefonicznie miejscami, hoteliku, gdzie mogłybyśmy pozostawić ciężar dźwiganych cały dzień plecaków i zmyć pod prysznicem upał i zmęczenie z pokrytej warstwą potu i kurzu skóry. Od dworca musiałyśmy przewędrować przez całe miasto, aby dotrzeć na rue de Taur, która mieściła się w pobliżu zabytkowej, o imponującym kształcie zwalistych średniowiecznych murów Bazyliki Saint Sernin, w stylu bliskim samej Tuluzie, w stylu mieszanym romańsko-gotyckim z dodatkami późniejszymi. Czerwień cegły i mozaiki rodem z kultury bizantyjskiej przemieszane były z szarością kamienia. Udałyśmy się do świątyni pod wieczór, aby podziwiać wspaniałe mozaiki, żywo przypominające wystrój typowy prawosławnym greckim i rosyjskim cerkwiom.
Późnym wieczorem, po długiej sjeście, jaką urządziłyśmy sobie, zmęczone upałem i obfitym obiadem, po pląsach, rozbawieniu, żartach, meblowaniu i adaptowaniu do własnych potrzeb pokoiku hotelowego, postanowiłyśmy wyruszyć na wędrówkę po nieznanym mieście, z przeczytanym pobieżnie „guidem”, informującym o ciekawszych kafejkach, barach i klubach nocnych. Wielka ich była tu podobno obfitość, w tym studenckim ośrodku uniwersyteckim. Ruszyłyśmy energicznie na poszukiwanie maleńkiej i trudnej do zidentyfikowania rue de Madelaine. Cel – odnaleźć klub jazzowy, przyciągający ponoć liczne grono studentów. A jednak po godzinnym włóczeniu się i błądzeniu po mieście wciąż nie mogłyśmy odnaleźć tajemniczo zaginionej uliczki. Zmęczone, około jedenastej wstąpiłyśmy do jednej z kafejek na wprost placu de Capitole, jak wszystkie pozostałe otwartej do późnych godzin nocnych. Ruchliwe miasto urzekało swym urokiem, jednak wiedziałyśmy dobrze, że niewiele wspomnień pozostanie w naszych głowach z tych dwu krótkich dni w Tuluzie. Nazajutrz postanowiłyśmy zwiedzić na chybcika liczne muzea, galerie, klasztor les Jacobins, kościoły i mosty. Przemierzyłyśmy w zawrotnym tempie i w palącym już od rana słońcu całe niemal miasto wzdłuż i wszerz, stwierdzając potem w czasie wspólnej podróży pociągiem, który zabierał nas tym razem w stronę wschodnią i oddalał od granicy hiszpańskiej, że nie sprawia nam żadnej przyjemności zwiedzanie w pośpiechu. Miałyśmy jednak dla siebie jedynie kilkanaście dni. Te uciekały szybko, a Francja zapraszała do wędrówek po okolicy. Postanowiłysmy więc jednomyślnie dać wytchnąć ciału, nogom, myślom i zdecydowały się na wybór schroniska w Marsylii. Chciałyśmy pozostać tam przez kilka dni, a jedynym zajęciem naszym miały być niekończące się kąpiele słoneczne na pięknej choć kamienistej plaży.
W Marsylii jak się okazało istniały dwa schroniska, my jednak, nie znając zupełnie topografii miasta i zamawiając miejsca właściwie „w ciemno” nie zauważyłyśmy, że schronisko przez nas wybrane znajdowało się na peryferiach Marsylii, dokładnie na przeciwległym do brzegu morza krańcu miasta. Godzina była już wieczorna, gdy dotarłyśmy autobusem do imponującego, stworzonego w starym zamku schroniska. Warunki były wymarzone: łazienki, prysznice i obszerna kuchnia, lecz ani śladu wody za w plenerze a i dojazd do niej – uciążliwy. Poczułysmy się oszukane i uwięzione w tym dziwnym miejscu. Zaczęła się bitwa z właścicielem schroniska o możliwość zamiany albo wycofania rezerwacji i zwrot kosztów. Ostatecznie cała operacja była bliska powodzenia pod warunkiem, że przeniosłybyśmy się natychmiast do drugiego na przeciwległym brzegu miasta schroniska jeszcze tego wieczoru. Westchnęłyśmy bezradnie. Zapadała noc, nie byłysmy nawet pewne, czy nie uciekł nam już ostatni autobus do centrum miasta. Gra była jednak warta świeczki. Zmęczone, po odbytych kilkuminutowych rozmowach z właścicielką schroniska nad morzem (dysponowałyśmy tylko końcówkami kart telefonicznych, co starczało na kilkukrotne, jednozdaniowe wyrzucane jednym tchem konstatacje i pytania) bez wymarzonego prysznica na orzeźwienie po całym dniu podróży, pognałyśmy z plecakami i rezerwacjami w kieszeni na przystanek autobusowy. Zdążyłysmy na ostatni środek lokomocji, który odchodził tuż po dziesiątej i po przesiadce w metro i w kolejny autobus odnalazłyśmy wreszcie swój nadmorski ośrodek, o tej porze wypełniony już po brzegi młodymi, krzykliwymi mieszkańcami, którzy właśnie powrócili z plaży i bawili się głośno w sali bilardowej , w małej kawiarni-barze i na tarasie, przekrzykiwali jedni drugich, prowadzili różnojęzyczne rozmowy i śmiali na cały głos. Miła energiczna właścicielka schroniska przyjęła nas życzliwie i wskazała pokoje. Nareszcie prysznic i łóżko. Tego wieczoru byłyśmy zbyt zmęczone dniem aby szukać towarzystwa i okazji do zabawy. Kolejne jednak wieczory zawsze spędzałyśmy w gwarnym tłumie młodych ludzi z różnych stron świata.
Pozostałyśmy w Marsylii przez pięć dni. Codziennie rano wyruszałyśmy na plażę, zaopatrując się po drodze w całą torbę owoców, co zazwyczaj starczało nam do południa lub popołudnia. Po kąpieli morskiej i słonecznej, namiętnym wylegiwaniu się na skałach i kamieniach, okalających brzeg rzeczywiście czystego lazurowego morza, wyprawiałyśmy się po bagietki, ser, wodę i nową dawkę południowych owoców. Konsumowałyśmy to wszystko w mgnieniu oka, po czym przychodziła pora na popołudniowa porcję kofeiny w postaci małej czarnej. Uwielbiałyśmy okalające brzegi plaży kafejki, tarasy z widokiem na morze, gdzie niejednokrotnie późnym popołudniem zamawiałyśmy duże porcje lodów i kawę mrożoną, aby stąd śledzić zachodzące słońce i gwarny tłum turystów. No tak, Marsylia była jednak typowo turystycznym ośrodkiem Lazurowego Wybrzeża.
Opuszczałyśmy schronisko w piątek. Obudziły się bardzo późno. Przerażone, z niespakowanymi plecakami (poprzedniego dnia siedziałyśmy oczywiście do samego rana w wesołej kompanii przyjaciół w kawiarnio-barze schroniska) w pośpiechu, tracąc głowę i zapominając tysiąca rzeczy, budząc następnie zaspaną właścicielkę schroniska, której zapomniałyśmy przypomnieć o wczesnym wyjeździe, opuściłysmy w końcu schronisko i pognałysmy zdenerwowane na przystanek i stąd na dworzec kolejowy. Czekał już Paryż.
Stolica przywitała nas deszczową pogodą. Paryż zasnuł się chmurami i odstraszał przybyszki, poszukujące zarezerwowanego wcześniej hotelu. Odnalazłyśmy w końcu oddaloną od centrum dzielnicę, zamieszkałą przez klasę średnią, różnojęzyczną i różnokulturową. Nie przeszkadzało nam to zresztą zupełnie, wyjątkiem była jedynie lękliwa Natalia, która w osobach młodych Arabów, tworzących grupki na każdym rogu ulicy, sprzedających w małych non-stop otwartych sklepikach, cały Boży dzień przesiadujących i popijających kawę w męskim jedynie towarzystwie w niezliczonych kawiarniach, upatrywała potencjalne, niezidentyfikowane zagrożenie. Cóż, zdecydowałyśmy się na jeden z tańszych hoteli, nie mając ochoty na schronisko. Żadna z nas nie zastanawiała się jakie będa tego konsekwencje.
Paryż nas zauroczył i onieśmielił, zapragnęłysmy przejść go wzdłuż i w poprzek, ogarnąć zwiedzając jak największy jego skrawek. To, co mogłyśmy obejrzeć przez kilka dni było jednak jedynie mizernym skrawek imponującego, iście europejskiego w swym przepychu, ale i zadziwiającego w różnorodności miasta. Godziło ono na jednej powierzchni barwne dzielnice: chińska, łacińską, arabską obok tych wytwornych, bogatych, zabudowanych markowymi butikami i szeregiem modnych sklepów, prowadzonych od pokoleń lub wykupionych przez Żydów, z wytyczonymi przestronnymi alejami i rzędami starannie przycinanych drzew. Nas jednak nie Champs Elysées zachwyciła swym pięknem lecz Boulvard Saint Michel i dzielnica łacińska, gdzie włóczyłysmy się w okolicach „Termes de Cluny”, Sorbony, College de France, zatrzymując przy każdym straganie z książkami i muzyką, wędrowałyśmy aż ku fontannom i jeziorom Jardin de Luxembourg, wychodziłyśmy na rue Vaugirard. Tam schodziłyśmy zazwyczaj do podziemi metra lub wsiadałyśmy w autobus, który zawoził nas do jednego z muzeów wybranych do zwiedzania na owo popołudnie. Żadna z nas nie zapomniała do dziś kilkukilometrowej zdawałoby się i „kilkugodzinnej” kolejki do Louvre’u. Muzeum nawet po pięciogodzinnym zwiedzaniu pozostawało wciąż nieznane i pełne nie odkrytych alejek i zakamarków, kolekcji, na które natykałyśmy się uparcie nie chcąc podążać utartą trasą według strzałek. Doszłyśmy do wniosku, że nawet wędrówka mozolna według wskazań przewodników i kierunkowskazów nie dawała możliwości obejrzenia wszystkiego. Louvre pozostawił po sobie jedynie pamięć o maleńkiej, zatrwożonej za kuloodporną szybą Monie Lizie, o białej, ulatującej z marmurowych ramion Erosa Psyche, oraz o zmęczeniu, bólu w nogach i męczącej obecności mnogich dwunożnych osobników, małych, średnich i dużych, i konieczności ocierania się o ten nieogarniony liczebnie tłum zwiedzających, komentujących na głos dzieła w wielojęzycznej gwarze.
– Zostawmy tę wyprawę na inny, spokojniejszy czas, – zdecydowałyśmy po pięciu godzinach wizyty. Okazało się niestety, że wszystkie znane muzea Paryża były latem równie oblegane. Tłumy wypełniały Musée d’Orsay, Muzeum Rodina i Picassa, Muzeum Sztuki Współczesnej, a nawet inne, mniej znane. Przedostatniego dnia pobytu w stolicy postanowiłyśmy przemierzyć spacerowym krokiem dzielnicę artystów, jak mówiono, dzielnicę Montmartre. Sławny mały placyk okolony kafejkami z ich mikroskopijnymi tarasikami, rzeczywiście okupowali liczni malarze, rysownicy. Jakże męczące wydały nam się ich nagabywania, a komercyjne – ich prace, podobne jedne do drugich. W istocie, nie sama atmosfera „artystycznego zakątka” Montmartre’u nas zachwyciła, ale jego zaułki, alejki, wspinające się i opadające kręte ulice i cała obfitość schodów. Wspięłyśmy się ku bielejącemu z dala na wzgórzu kościołowi Sacré Coeur, aby opuścić je z drugiej strony świątyni. Osamotnione schodki, ( nie chciałyśmy przeciskać się zaludnioną aleją główną, środkiem ogromnego ludnego targu „ciucholandowego”, gdzie królowali arabscy przekupnie), zaprowadziły nas w pobliże Muzeum Sztuki Naiwnej, które minęłysmy rozczarowane wysoką ceną biletów. Wędrując wciąż w dół, dostrzegłyśmy w uliczce, której nazwy nie potrafię sobie już przypomnieć, polska restaurację, pustą jednak, i zamkniętą na trzy spusty. Jaka szkoda. Ne wiedziałam wówczas jeszcze jak bliska stanie mi się potem ta dzielnica, jak wiele wspomnień w późniejszym okresie związku z Pierrem narodzi się tam właśnie. Pomieszkiwanie kątem u przyjaciela Pierre’a, młodego mężczyzny, wynajmującego mikroskopijną kawalerkę z jednym dużym lecz twardym na japońską modłę łóżkiem, spanie we troje w tymże łożu, włóczenie się bez końca po dzielnicy i okolicach, wypady nad Sekwanę, wielogodzinne obserwowanie tłumu Arabów strzegących swych straganów w Barbes, buszowanie w drewnianych skrzynkach bukinistów, spotkania z przyjaciółmi, pogaduchy wieczorne w kawiarenkach i barach, wspólne, przedłużające się do rana, kolacje w barach i kameralnych restauracjach znajomych właścicieli, egzotyczne potrawy meksykańskiej kuchni, chińskie tanie jedzenie, mocna wódka o dziwnym smaku, piwo ciemne, piwo białe belgijskie, wesoła pizza konsumowana w kilkanaście osób w maleńkiej prowadzonej przez rodowitych sympatycznych Włochów, restauracji. To wszystko i więcej. Tyle wspomnień.
Tymczasem nadszedł ostatni wieczór pobytu w Paryżu. Natalia najwyraźniej tęskniła już za swoim mężczyzną, który od wielu dni nie odpowiadał na jej codzienne telefony, ona wsłuchiwała się tęsknie i z niepokojem, w głuchy, przeciągły sygnał i marzyła o powrocie do Polski. Tego wieczoru nie miała zaś najmniejszej ochoty towarzyszyć namdo pobliskiego baru. Obie więc z Nicolą ruszyłyśmy raźnym krokiem na podbój Paryża, choć we dwie nie byłyśmy już tak śmiałe, jak zazwyczaj, a dzielnica wyraźnie nie należała do najbezpieczniejszych. Kawiarnio-bar był jednak tuż za rogiem naszej uliczki, o pół kilometra od hotelu. Minęłyśmy, jak zwykle spoglądając z zaciekawieniem do środka, kino pornograficzne, które znajdowało się tuż obok hotelu. Najwyraźniej jego właściciel liczył na niezaspokojone potrzeby samotnych turystów. Po drugiej stronie ulicy, w szokująco bliskim sąsiedztwie kina znajdował się olbrzymi budynek, który trzy kobiety uznały pierwszego dnia za kościół katolicki. Bo też i architektonicznie do złudzenia przypominał świątynię. Jego wysokie, zabudowane cegłą mury, dwuspadzisty dach, wąskie okna i witraże potwierdzały te domniemania. Brakło krzyża. Budynek, obejrzany następnego dnia z bliska, okrył swoją rzeczywistą osobowość, był kościołem, przeobrażonym w zaskakująco bezpardonowy sposób w blok mieszkalny. Pomyślałyśmy wówczas o czasach komunizmu w Polsce. Czyżby podobne akcje miały miejsce i w liberalnej, wolnomyślnej Francji?
Tymczasem dotarłam z Nicolą do baru. Przywitał nas uśmiechem sympatyczny, młody kelner. Przystojniak – pomyślałam wówczas. Z miny Nicoli wnioskowałam, że i jej spodobał się od pierwszego spojrzenia. Zamówiłyśmy standardowo nasze ulubione, odkryte na południu Francji „monako”, piwo jasne z lemoniadą i z „grenadyną”, czyli z sokiem z czerwonych owoców, przede wszystkim z pasji i granatów. Hmm… Ta słodycz. Smak bliski malinom. A jednak, nie ten sam, niepowtarzalny! Z nosami nad naszym piwem z grenadyną, nie zauważyłyśmy, że młody kelner przygląda nam się uważnie. Stał niedaleko. Tuż obok lady gdzie barman przygotowywał bardziej wyrafinowane drinki dla gości. Chwyciłam w ostatniej chwili zanim skierował się ku nam, to spojrzenie flirciarza, może już zakochanego flirciarza, którym ograniał tęsknie Nicolę.
-
Uważaj – szepnęłam – przygotuj się do roli księżniczki nie do zdobycia. – i wskazałam jej wzrokiem zbliżającą się sylwetkę.
-
Czyyy… czy coś może jeszcze podać paniom?
-
Nie nie, dziękujemy. To ostatnie nasze dni we Francji i kieszenie świecą już pustkami. – odpowiedziałam trochę może zbyt szczerze. – szturchając Nicolę, która była dziwnie nastroszona i nie miała ochoty prowadzić dialogu. – Mogłabyś się odezwać. Pozbyłaś się chyba już dawno swoich kompleksów językowych. Choćby po angielsku! – nakrzyczałam na nią cicho po polsku.
-
A kiedy panienki wyjeżdżają? – Mesdemoiselles! to brzmiało pięknie po francusku, a po polsku tylko przywołuje zbyt wiele negatywnych skojarzeń. I trąci myszką. – Chciałbym, jeśli można oczywiście, zaprosić jutro na spacer po Paryżu. Założę się, ze są miejsca, do których nie udało wam się dotrzeć.
-
No dobrze, jest pan bardzo dobrze wychowany, panie kelnerze, ale nie musimy sobie chyba mówić „pan pani”. Jesteśmy w jednym wieku, jak sądzę. – Nicola najwyraźniej nie wytrzymała i odezwała się chłodno. Po angielsku. Oczywiście taka ciekawa propozycja nie w porę, ze strony tak przystojnego faceta! Było czego żałować. – Wyjeżdżamy niestety jutro. Rano. Ale możesz się do nas przysiąść. I tak pusto w lokalu. Prawda, Nina? – przytaknęłam bez słowa, z uśmiechem. Natalia i tak była już w swoim żywiole i nie sposób było jej się sprzeciwić.
-
Dobrze, mogę się przysiąść, i tak kończy mi się już zmiana.
-
A więc.. Skąd jesteś? Na francuskich akcentach się nie znam, ale twój angielski świadczy o pochodzeniu z… – zacięła się, niepewnie
-
Z Włoch. Jestem Włochem. – pomógł jej – Mam na imię Paolo. Miło mi – uniósł się troche na krześle i podał nam dłoń.
-
Aha, to miło. Ja jestem Nicola, a to jest Nina. – uśmiechnęłam się tylko bo Nicola kontynuowała wywiad – Od dawna mieszkasz we Francji?
-
O nie. Od roku. Studiuję prawo i pracuję, żeby zarobić na studia i na życie. A wy?
-
My podróżujemy – roześmiała się – Ja studiuje w Polsce, w Warszawie. Architekturę. Nina.. No powiedz sama Nina, nie będę za ciebie mówić
-
Pracuję w Nimes. Jestem au-pair.
-
A wiem, znam dziewczyny w Paryżu, au-pair. To bardzo popularne. Ale tylko dla dziewczyn, zresztą nie chciałbym mieszkać z Francuzami. To znaczy z francuską rodziną. Wynajmuje mieszkanie z dwoma osobami, Tito jest z Argentyny, Jean z Beligi. Fajnie nam się mieszka.
-
Zazdroszczę wam trochę. Ja nie miałam odwagi wyjechać za granicę na dłużej. – przyznała Nicola.
-
Wszystko przed tobą. Co studiujesz? Możesz przyjechać na studia do Paryża. Moglibyśmy się widywać… – ostatnie zdanie zabrzmiało jaj propozycja. Zapewne było też propozycją bo Nicola spojrzała na Paula zaskoczona i wybuchnęła śmiechem.
-
Ach, więc to takie łatwe? Co do spotykania się. Hmm, może kiedyś jeszcze się spotkamy. Czemu nie? – uwaga! teraz Nicola puszcza spojrzenie kusicielki, Paulo, strzeż się! Paulo sam nie był chyba jednak ani ofiarą losu. Włosi zresztą nie na darmo mają opinię flirciarzy.
-
Dobrze, wymieńmy się więc adresami i telefonami. Gdybyście chciały przyjechać jeszcze raz do Paryża, możecie się u nas zatrzymać. – to mówiąc Paulo wyjął notes i długopis.
-
A my zapraszamy do Polski.
-
Świetnie, będe o tym pamiętał – rzucił jeszcze za nami.
Rozbawione rozmową i propozycją spaceru po Paryżu opuściłyśmy knajpkę. Kurka wodna, czemu już jutro wyjeżdżałyśmy? O 10 rano autobus wieźć nas miał już w stronę wschodnią. Do domu. Już przy drzwiach, Nicola odwróciła się i zawołała Paolo prosząc go o pstrykniecie kilku zdjęć.
W pokoju hotelowym znalazłyśmy się po północy, a tam zastałyśmy śpiącą już Natalię.
-
Oczywiście się nie spakowała! – stwierdziła z wyrzutem Nicola.
-
Mam nadzieję, że nie powtórzymy szalonej akcji z Marsylii – dorzuciłam i spojrzałyśmy na siebie niepewnie.
Ogarnąwszy wzrokiem cały bałagan i stertę wspólną ciuchów, postanowiłyśmy jednak pójść w ślady Nati i spakować się bladym świtem, tuż przed wyjazdem.
4
Z sierpniowych wypraw wróciłam zmęczona, lecz upojona urodą Francji i słońcem lata śródziemnomorskiego. Nimes przywitało mnie w początkach września piękną pogodą. Tu, na południu, ani śladu uroczej, kolorowo-złotej polskiej jesieni. Niezwykle rzadko, jedynie w starym, osiemnastowiecznym, stworzonym na kształt rzymskiego ogrodzie, Jardin de la Fontaine i w alei platanów, niedaleko dworca, można było podziwiać europejskie lub egzotyczne drzewa liściaste w ich szacie jesiennej. W istocie tereny Prowansji, jak i inne zalegające ściśle brzeg Morza Śródziemnomorskiego krainy Francji obfitowały w suchą roślinność, tę, która niedelikatna pozostaje w dotyku, której widok moje wspomnienie polskiej, wilgotnej, miękkiej łąki zamieniał w obraz pola suchego niby preria, porośniętego zdrewniałymi łodygami ziół. Nie trawa dawała urok tym polom i łąkowym przestrzeniom, lecz rozsiewająca w upale intensywny zapach, z dala zlewająca się w plamy fioletu, wszędobylska lawenda, żółte połacie suchych kwiatów kocanki, wyblakłe od oddechu słońca bladawe ziele wonnego rozmarynu i tymianku. Prowansja nawet w początkach września pachniała jeszcze porośniętym ziołami krajobrazem pól i żółciła się słonecznikami, owocowała w sadach zieloną oliwką. To właśnie w tych rejonach Francji najłatwiej było w najbardziej zapadłym, zapomnianym miasteczku natknąć się na „un petit commerce”, sklepik z mikroskopijnymi, fikuśnymi słoiczkami z gelée lub konfiturą z pyłków kwiatowych, z confiture de lait, których cenna zawartość przykryta była wieczkiem i osłonięta skrawkiem prowansalskiego czerwono żółtego lub niebieskiego wzoru. Tam można było zakupić niepowtarzalne mieszanki ziół prowansalskich i karafki oliwy z oliwek z zatopioną, niby w bursztynie, gałązką żywego ziela. Tam można było zaopatrzyć się po niewygórowanej cenie w dobre wino stołowe i wódkę anyżkową, zwaną pastis.
Coraz głębiej wtapiałam się w atmosferę Prowansji. Nimes, w którym mieszkałam już od tylu miesięcy, należący formalnie do Langwedocji, swą przyrodą i kulturą potwierdzało jednak związek z krainą na wschód od Languedoc, krainą prowansalską z jej marsylską stolicą.
W początkach września ośrodek nauki języków obcych wznowił swoje kursy. Zjawiałam się tam rano, w każdy wtorek i czwartek. Autobus podwoził mnie do centrum miasta i stąd o dziesięć minut piechotą znajdowała się typowa, w stylu południowym kamienica, otoczona murem, chroniącym w swym wnętrzu zacieniony drzewami ogród na dziedzińcu, a w jego głębi niewielkich kilka pomieszczeń, które służyły jako sale lekcyjne. Tu poznałam swoje najbliższe koleżanki, dziewczęta przybyłe z różnych krajów dla nauki lub doskonalenia języka francuskiego. Z pewnością również ciekawość świata i otwartość zachęciły je do tej decyzji.
Ósma rano. Wysiadając z autobusu dostrzegłam kątem oka podjeżdżający na przystanek autobus linii „D”. To w stronę stadionu – przebiegło mi przez głowę wspomnienie wyprawy do Stade des Costières w początkach pobytu w Nimes. To było chyba gdzieś w połowie kwietnia. Wiosna południa Francji w pełni, upalne słońce i temperatury, które dawały mi złudzenie polskiego lata. Zgodnie z moją umową o pracę, miałam przepisowy jeden wolny dzień w tygodniu. Często bywała to niedziela. Wówczas decydowałam się na całodniowe wyprawy po okolicy wraz z posiadającymi samochód do dyspozycji, koleżankami. Tamtej jednak niedzieli postanowiłam wybrać się na słynny w okolicy Pchli Targ, Marché aux Puces. Zawsze uwielbiałam starocie. Rzadko kiedy było mnie stać na zakup antyków, ponadto, nie posiadając jeszcze własnego mieszkania w Polsce nie pragnęłam rzucać się w wir poszukiwań „tego jedynego mebla o odpowiednim kształcie i w odpowiednim stylu do jedynego w swym rodzaju miejsca, kąta, przestrzeni, mieszkania”. Kiedyś, w przyszłości, tak być może będzie – myślałam tylko. Pasjonująca rzecz, urządzać mieszkanie. Kreatywności na razie mogłam dać ujście jedynie w skromnym jeśli chodzi o możliwości meblowania i dekorowania mojego pokoju przy francuskiej rodzinie. Na pchlim targu jednak tak wiele drobiazgów, często sfatygowanych i starych, przyciągało uwagę. Za kilka franków można było kupić maluteńkie, figlarne lalki w strojach narodowych, lalki z porcelany, i zabytkowe santony, czyli „santons”, figurki gipsowe przybrane materiałem wyobrażające postaci z ludu, przedstawicieli różnych, nieistniejących już często, zawodów. Lubiłam również buszować w stosach książek. Nieraz ze zdziwieniem odnajdywałam stare i zakurzone powieści i przewodniki polskie.
Ta poranna niedzielna (wybierałam się na stadion ruchliwy już od świtu, około godziny ósmej) kilkugodzinna wyprawa i błądzenie bez końca w zawiłych rzędach alejek, tworzonych przypadkowo i chaotycznie przez przekupniów różnej maści, rozkładających swe cuda na stolikach i na ceratach, płótnach wprost na ziemi zmęczyła mnie w końcu. A jednak wciąż przyciągało uwagę i tchnęło egzotyką gwarne gaworzenie tłumu. Południe Francji było miejscem, które dla jego bliskości, przyciągało wielu, przybywających i żyjących tu często na kocią łapę, bez karty stałego pobytu, Arabów z Maroka i Algierii. Wielu zadomowiło się już w tych stronach, a ich dzieci uznawane były za pełnoprawnych Francuzów, jako że urodziły się na ziemi francuskiej. Arabowie, „les beurres”, jak ich nazywano, tworzyli barwny tłum kulturowo tak różny od Francuzów. Arabowie z pokolenia przybyłego z Afryki, pamiętający swą przeszłość, pragnęli zachować tradycje swego ludu, zawsze dla nich cenne. Taka zresztą była mentalność tych ludzi, tworzących w łonie narodu francuskiego odrębną, zwartą grupę ludzi. Dzieci ich ,wychowywane w szacunku dla języka i tradycji, odwracały się już jednak od tych znamion przynależności do wspólnoty jakimi była religia, traktowana ortodoksyjnie. Ich podejście do wiary było już typowo francuskie, utylitarne i znacznie bardziej liberalne. Mówili biegle po francusku, bez akcentu, otrzymywali niejednokrotnie dobre wykształcenie, wciąż uważali się za muzułmanów, lecz jednocześnie odrzucali praktyczny aspekt wiary i zewnętrzne jej oznaki. Fascynowała mnie ta różnorodna mieszanka kulturowa, jakiej nie miałam okazji poznać w Polsce, niemal nudnej, tak jednolitej kulturowo.
Około południa, gdy skwar był już nieznośny, opuściłam stadion udając się w kierunku przystanku autobusowego. Próbowałam ukryć się gdzieś pod dachem, w cieniu, lecz na nic. Przezroczyste szyby budki przystanku jedynie wzmagały palące promienie słońca, a wąska wypukła ławka parzyła i nie pozwalała spocząć dłużej niż minutę. Obserwowałam tłum opuszczający powoli stadion. Dostrzegłam, że ktoś macha do mnie dłonią, wychylony przez szybę samochodu. Był to młody Arab, przystojny i uśmiechający się uprzejmie. Zapraszał do swojego auta. To byłoby najbardziej niemądre, co mogłam uczynić, skusić się, wsiąść do samochodu. Ostrzegano mnie przed tymi łatwymi kontaktami. Byłam jednak tak zmęczona… Ostatecznie, cóż mogłoby się zdarzyć? Przyjęłam propozycję. Tarik okazał się bardzo miłym chłopcem. Odwiózł mnie, jakkolwiek okrężną wokół całego miasta, drogą, ponoć unikając korków, a może celowo próbując wyciągnąć mnie na pogawędkę, jednak pod samą bramę domu. Żadnej prośby o telefon. Nic. A jednak spotkamy się, czuję to – pomyślałam wtedy.
To był właśnie ten człowiek, ten czuły, cudowny, troskliwy mężczyzna, którego towarzyszką byłam przez szereg długich samotnych pierwszych miesięcy pobytu we Francji. A potem. Potem trudno było odejść. Trudno, a jednak w końcu doszło do rozstania.
Wszystkie myśli przebiegały moją głowę, gdy patrzyłam na podjeżdżający autobus o poranku. W drodze na lekcje francuskiego. Roztargniona i zamyślona niechcący niemal wpadłam na mężczyznę, który przybiegłszy truchtem od strony ronda z fontanną na środku, zamierzał wskoczyć na schodki odjeżdżającego za chwilę autobusu. Nie zdążyłam odezwać się nawet słowem. Sytuacja rozegrała się w mgnieniu oka, a zaskoczenie nie pozwoliło mi wydobyć z siebie nawet słowa powitania. Mężczyzną był poznany tamtej letniej lipcowej nocy w Café Carré, Pierre. On, przytomniejszy odrobinę, zdążył jeszcze wcisnąć mi w rękę swoją wizytówkę i krzyknął wsiadając – zadzwoń proszę! Potem, skinąwszy potakująco głową, patrzyłam już tylko z uśmiechem w okno odjeżdżającego autobusu, gdzie widniała brodata twarz Pierre’a i machałam ręką na pożegnanie. Poczułam, że nadszedł ostateczny moment zakończenia związku z Tarikiem. To był miły okres w moim życiu, lecz wiedziałam że tego mężczyzny nie kochałam i nie mogłam pokochać. Okazywana mi miłość budziła już tylko niechęć i wyrzuty sumienia. Spotkanie z Pierrem sprawiło, że poczułam się jakbym zdradzała mimowolnie Tarika. Musiałam z nim zerwać. Minęło kilka dni. Zadzwoniłam do Pierre’a. Umówilismy się na kawę w spoglądającej z góry na dachy miasta kafejce Carré d’Art, spędziliśmy miło popołudnie, lecz nic ponadto. Pierre wyczuwał, że nie byłam mu niechętna, lecz jakby przyczajona, niepewna. Związana słowem z kimś innym. Żadne z nas rozważnie nie dotykało tego tematu. Pierre postanowił zapewne czekać na mój ruch. A ja nie byłam w stanie go wykonać, kilkakrotnie mówiłam już Tarikowi o mojej decyzji odejścia. Rozchodziliśmy się na kilka dni. Potem on dzwonił, prosił o małą chwilę spotkania, nieproszony oczekiwał pod bramą domu w ciepłe poranki wtorkowe, gdy wybierałam się na lekcje francuskiego. Rozciągnął swoją pajęczą sieć, nie pozwalał mi wyzwolić się ze swojego uścisku. Jego miłość była zaborcza, zazdrosna, dusząca. Godziłam się dla spokoju nerwów udawać, że byliśmy wciąż razem. On zabierał mnie wciąż na przechadzki, spacery, do kawiarni, do kina. We mnie zaś wszystko krzyczało – dosyć już, dosyć! – Pragnęłam, rozpaczliwie pragnęłam zakończenia tej smutnej historii. Opowiedziałam mu o Pierre. Zraniłam go. Zachował się jak zraniony śmiertelnie samiec, zamknął się w sobie, odszedł bez słowa. To w nim lubiłam, tę dumę, tłumioną wściekłość i pozorny chłód zranionego zwierzęcia. Nie zniżył się już później do prośby o kontakt z nią. Zamilkł telefon. Poczułam gorzko i samotnie swoją odzyskaną wolność.
Opowiedziałam Pierre’owi ostrożnie i bez szczegółów moją historię. Wysłuchał. Zamyślił się. Uśmiechnął się i pocałował mnie. Rozpłakałam się. Pragnęłam być z nim coraz bliżej, dłużej, częściej. Spotykaliśmy się w każdej wolnej chwili na mieście i w jego apartamencie. Nigdy jednak wieczorem, nigdy nocą. Poza rowerem, nie miałam żadnej możliwości powrotu do odległego na peryferiach domu francuskiej rodziny, a on nie miał ani prawa jazdy, ani samochodu.
Czas płynął szybko, niezauważalnie. Zastała nas bezśnieżna zima, przewiana mistralem, którego przenikliwe podmuchy trudniejsze zdawały się do zniesienia, jak zimowe polskie mrozy. Tęskniłam za widokiem wirujących płatków śniegu w porze zmroku, na tle rozproszonego światła latarni. Pragnęłam powrotu do Polski i pragnęłam zarazem pozostania. Opadły mnie dylematy. Nadchodzący grudzień nie pozostawił mi jednak wyboru. Dobiegł końca dziewięciomiesięczny pobyt i praca we Francji. Pożegnałam przyjaciół, francuską rodzinę, pocałowałam Pierre’a. Patrząc na niego miałam w głowie wspomnienie naszej jedynej, wspólnej, ostatniej przed wyjazdem nocy, spędzonej w jego mieszkaniu w centrum Nimes. Podróż powrotna do Polski owiana była smutkiem. Krajobraz zmieniał się z biegiem kilometrów w coraz bardziej zimowy i śnieżny. Nareszcie zima. Nareszcie powrót do Polski i możliwość odwiedzenia rodziny. Wierzyłam jednak, że wkrótce, tuż po zakończeniu studiów wrócę do Francji, do Pierre’a. Wierzyłam, że Francja była moim przeznaczeniem.
5
A jednak cudownie było znów znaleźć się w Warszawie, zaśnieżonej wyjątkowo obficie tej grudniowej zimy 1996. Mogłam znów odetchnąć mroźnym powietrzem i uroczystym nastrojem zbliżających się Bożonarodzeniowych świąt, odczuć dziecinną radość na widok wysokich choinek, oświetlonych ulic i zabudowań centrum miasta, uroczych w ich staroświeckim kształcie lamp Nowego Światu i Krakowskiego Przedmieścia. Przemierzałam szybkim krokiem dobrze znane sobie miasto. Chmielna. Właściwie niewiele tu zmian. Kilka sklepów zmieniło wystrój, asortyment i właścicieli. Pojawiło się kilka nowych. Jak zwykle deptak zaludniały „anioły” męskie i żeńskie usiłujące tanio sprzedać swoje świąteczne opłatki. Obok nich dzieci przymilnie zagadując przechodniów, próbowały pozbyć się stosu kart świątecznych za „co łaska”. Żal mi się zrobiło zmarzniętego, z czerwonym od mrozu nosem, małego chłopca.
-
Ile ci zostało do sprzedania? – zagadnęłam go
-
Dziesięć, proszę pani – odpowiedział mały.
-
Biorę wszystkie a ty zmykaj już do domu. – wcisnęłam mu dziesiątkę do ręki i naciągnęłam mu śmieszną czapkę z daszkiem na nos.
-
Dziękuję, psze pani! – krzyknął mały, uśmiechnął się, odwrócił i pobiegł Chmielną w stronę Śródmieścia.
„Prze pani”. Zabawne. Czyżbym choć trochę wydoroślała przez te dziewięć miesięcy? A może to tylko ten długi czarny płaszcz i zamszowy zimowy kapelusik dodawał mi kilka lat. Przelotnie spojrzałam na znajdujący się po prawej sklep z zegarami. Oooj! Już po siódmej! Byłam spóźniona, więc ruszyłam szybko przed siebie. Lubiłam przychodzić pierwsza na spotkanie z przyjaciółkami w kawiarni. Dostrzegałam z daleka światła w niskich dużych oknach mieszczącego się u zbiegu Świętokrzyskiej, Nowego Światu i Krakowskiego Przedmieścia kafejkę. Od jakiegoś czasu tak właśnie, przekornie nazywała to ulubione ich miejsce spotkań, choć w istocie te dwie przestronne sale z trudnością można porównać do paryskich kawiarenek. Jakże brakowało mi ich nastroju, tych mikroskopijnych nieraz, z przylepionym na pół szerokości chodnika tarasami w plenerze. Nie znajdzie nikt tej charakterystycznej, francuskiej atmosfery w nieciekawej, w gruncie rzeczy, coraz bardziej nowoczesnej Warszawie powojennej.
Weszłam do zatłoczonej jak zwykle o tej porze pierwszej sali. Ha! Czyżby jeszcze ani Natalia ani Nicole nie dotarły na miejsce? Po chwili dostrzegłam jednak machającą do mnie z głębi sali Nicole.
-
Cóż, moja droga, najwyraźniej zmieniłaś przyzwyczajenia! Dziesięć minut spóźnienia? – przywitała mnie z uśmiechem Natalia.
-
Wyglądasz ślicznie – dodała, całując mnie Nicole. – Och, jakże długo się nie wiedziałyśmy! Czyż to nie cudownie znów znaleźć się razem w Nowym Świecie?
Usiadłam. Zamówiłyśmy małą moccę. Przez chwilę smakowałyśmy ją w ciszy. Dobrze było znów spotkać się w ulubionej naszej kafejce warszawskiej. Widziałyśmy się przed pół rokiem. Ta nieobecność sprawiła, że żadna z nas nie miała ochoty pierwsza rozpocząć zwierzeń. Uczyniłam pierwszy krok. Odmalowałam im swoją sytuację. Opisałam Pierre’a. Wysłuchały z zaciekawieniem mojej historii, jednak gdy skończyłam mówić, zapadła niezręczna cisza. Miałam wrażenie, że w ich głowach pojawiły się wątpliwości i pytania, te same, na które ja nie znajdowałam odpowiedzi. I byłam pewna, że milczą nie chcąc wypowiadać ich na głos, nie chcąc mnie urazić. Sama zaczęłam się więc zastanawiać na głos nad losem i przyszłością mojego związku z Pierrem. Wierzyłam w jego trwałość. Żywa i silna wydawała mi moja miłość do Pierre’a. Czekały mnie jednak jeszcze długie miesiące rozłąki. Musiałam pozostać w Polsce aż do momentu ukończenia studiów. Wówczas nie wiedziałam jednak jak wiele rzeczy miało się wydarzyć w moim życiu, które całkowicie zmieniły moje uczucia i plany. Wówczas nie wiedziałam również jak potoczą się losy moich przyjaciółek, a jednak w momencie, gdy Nicola zaczęła opowiadać o sobie, poczułam ukłucie zazdrości.
-
Paulo odezwał się do mnie dosłownie w dzień po moim przyjeździe do Polski. Wyobrażasz sobie? – Nicola była podekscytowana. Dopiero teraz zauważyłam, że cała jaśnieje radościa. Wyglądała kwitnąco. Nietrudno było zgadnąć, że silnie się zaangażowała w tę znajomość.
-
Cudownie. Widzę, że jesteś szczęśliwa i hmm.. chyba zakochana, nieprawda? – próbowałam ukryć zazdrość, która pojawiła się nie w porę. Czego jej właściwie zazdrościłam? Jej związek przypominał mój. Relacja na odległość. A jednak zazdrościłam. Paulo był bardzo przystojny. Paulo był studentem prawa. Paulo miał o dziesięć lat mniej niż Pierre. Dlaczego nie odezwał się ani słowem do mnie, a napisał do Nicoli?
-
Nino, co ci jest? Myślałam, że mnie wyśmiejesz. Idę w twoje ślady – awantury miłosne na odległość! To nie w moim stylu, zawsze tak mówiłaś. Poza tym nie wiadomo jak długo ten związek przetrwa. Ale nie jesteś chyba zazdrosna? Nina, proszę cię..
-
Nie nie. Cieszę się, że jesteś szczęśliwa. A co u ciebie, Nati? – bałam się samej siebie i własnych myśli. Och, prędzej! Odwrócić uwagę od Nicoli i Paula.
-
Nic ciekawego. Zima. Nuda bez ciebie. Nie wyobrażasz sobie nawet jak się cieszę, że wreszcie wróciłaś do Polski. Zaczniemy razem chodzić na zajęcia i wszystko będzie tak jak dawniej. – Natalia, jakby nie zauważając napięcia na granicy kłótni jakie powstalo po wymianie zdań Niny z Nicolą, pełna była spokoju i optymizmu.
-
Oczywiście. Wszystko będzie tak jak dawniej. – przyznałam z bardzo wymuszonym uśmiechem.
Tylko ja nie byłam już taka jak dawniej. I nie potrafiłam stać się na powrót tamtą Niną sprzed roku. W głowie miałam chaos ideowy i uczuciowy. Miałam ochotę dopić kawę, wstać i wyjść. Wrócić do domu. Otworzyć książki. Uczyć się do egzaminów. Czym prędzej je zdawać. Czym prędzej pisać magisterkę. Czym prędzej kończyć te przeklęte studia, których nie zdołałam polubić i niewiele zmieniła tu wielomiesięczna przerwa. Tak. I czym prędzej chciałam wrócić do Francji. Oby tylko zdążyć przed chwilą, w której stracę złudzenia co do siebie, moich planów na przyszłość i mojej miłości do Pierre’a. Te wszystkie myśli w takim mniej więcej porządku przebiegały mi wówczas przez głowę. Po chwili dopiero zdałam sobie sprawę, że Natalia i Nicola plotkują same zawzięcie nie zwracając zupełnie uwagi na moje zamyślenie. Nic się nie zmieniło? O nie. Zbyt wiele się zmieniło, moje drogie. Niestety.