Chcesz otrzymać prezent?

Up for a gift?

Zapisz się do newslettera!
Subscribe!

    * Sprawdź na co się zgadzasz (Privacy policy)

    Mosty

    Mosty z lotu ptaka wyglądają jak maleńkie poprzeczki z zapałek ułożone na dwu dziecięcych klockach dwu brzegów, ponad nierealnie nieruchomą powierzchnią wody, która jest jak pofałdowana błękitna apaszka matki, skradziona jej potajemnie na czas zabawy.

    Mosty z lotu ptaka wyglądają jak szczebelki starej drabiny, położonej horyzontalnie dla akrobatycznych ćwiczeń, pomiędzy dwa murki kamienne. Szczeble tej drabiny są ściśle, ale nierówno porozmieszczane, bo wyłamały się te ze słabszego wycięte drzewa (tak zwane – „jednostki słabsze”).

    Wyłamany choćby jeden szczebel drabiny to trudność w komunikacji z punktem dalekim, do którego jak akrobaci próbujemy dotrzeć po poziomej drabinie, to narażenie na złamanie, upadek, śmierć. To nieistnienie i brak. Połamanych wiele szczebli to całkowita niemożność. Nieistnienie i brak wielu mostów na naszej wyimaginowanej rzece to ułomność, to brak komunikacji.

    Burzymy jednak mosty, aby postawić obok nich inne, nowsze. Popadają w ruinę samoczynnie, nieodmiennie. Ulegają zagładzie celowej podczas kreowanych przez nas kataklizmów. Jak dzieci uwielbiamy się bawić w wojnę i zagładę. To leitmotiw powracający zatrważająco często. Jak dzieci spoglądamy z fascynacją na dzieło zniszczenia, nie pojmując jak można w sposób tak łatwy, jednym ruchem, jednym rozkazem sprawić, by rozsypały się klocki mostu lego, by bezradne zwaliły się horyzontalne i wertykalne fragmenty budowli w jedną niekształtną, zanurzoną w wodzie masę kamienno-metalową. Brzeg od brzegu zdaje się wówczas oddalać w nieskończoność, przestrzeń zawładnięta przez rwącą wodę – przestrzenią nie do przebycia. Iść można wówczas długo w górę rzeki i szukać brodu, szukać możliwości kontaktu z drugim brzegiem. Tak czynić wolą słabi – wprowadzając duże metaforyczne uproszczenie powiem, że tak uczynią skłonni do ugody i kompromisu, ci, którzy z pokorą i radością zawsze wyciągają dłoń do tubylców na drugim brzegu. Silni – pozwólcie że rozbuduję to uproszczenie – zakaszą rękawy i klocek po klocku przęsło za przęsłem zbudują nowy most. I silni i słabi budując most i odnajdując bród przez rzekę chaosu, hałasu, zakłóceń i szumów w eterze, szukają dróg komunikacji.

    Dlaczego komunikacja urastać miałaby do problemu tak monstrualnej postaci? Otóż w moich oczach urasta. Myślę tu przede wszystkim o jednej konkretnej sytuacji nawiązywania porozumienia – porozumienia międzykulturowego. Szczególnie dla mnie istotny jest jeden jej aspekt – osobisty. Nie będę zanudzać czytelnika opisami sposobów komunikacji międzynarodowej ani układów i układzików w wyrastających obecnie jak grzyby po deszczu koncernach międzynarodowych, w których ludzka mieszanka językowa staje się niemal tłumem uwięzionym w wieży Babel. Tam płaszczyzną porozumienia jest dobro firmy, nastawienie na cenny dla ogółu profit. Kwitnie język biznesu, żargon profesjonalny, który często nie przypomina języków potocznych osób wrzuconych w językowy młyn korporacyjny.

    Wyobraźmy sobie jednak, że wspomniani powyżej ludzie powracają późnym wieczorem do domu i tam zastają męża/żonę, którzy jeszcze niedawno byli ich obcojęzycznymi obcokulturowymi współpracownikami, szefami, podwładnymi. Okazuje się w pewnym momencie, że nie sposób przenieść i zastosować żargon biznesowy w kręgu domowym. Co robić więc? Wielu zauważywszy tę trudność, wybiera rozwiązanie najprostsze – rozwód – i dalsze działanie myśliwego kieruje na teren mocno już ograniczony, własnonarodowy. Inni, bardziej odważni i zdeterminowani albo po prostu uparci, ci, dla których każde wycofanie się jest porażką – próbują krok po kroku budować nowy język, przestrzeń porozumienia międzykulturową. Zakasują rękawy i budują mosty komunikacji, podwijają nogawki i wypuszczają się na poszukiwanie brodu. Po to jedynie, aby uratować istniejący związek. Być może kochają tak bardzo, być może potrzebują tak bardzo ( co też jest inną „niższą”, jak twierdzą niektórzy, formą miłości) tej drugiej osoby, że już to uczucie samo w sobie staje się gotowym planem architektonicznym konstrukcji, budowli porozumienia. Już to jest czasowym mostem, mostem zwodzonym, mostem wiszącym z lian ponad przepaścią.

    Jeśli przyjmiemy, że uczucie, wzajemny szacunek, nieodzowna determinacja i upór to bazowa konstrukcja, to wystarczy na niej rozpocząć układanie kolejnych elementów.

    Most z klocków lego przeobraził się nam w most zbudowany ze słów. Bez języka żaden most komunikacji nie powstanie, a jedynie jego namiastka. Ułomne są i niewystarczające, choć podstawowe – ciepło, tkliwość, dotyk, wrażenia, pocałunki, wędki spojrzeń rzucane ku głębi, ku wnętrzu tej drugiej drogiej osoby, którą chcemy poznać i zrozumieć. Bez słowa, w niezależnie jakiej postaci, choćby najprostszej, stać będziemy na dwu brzegach, ty i ja, on i ona, na para-mostach, na pomostach rybackich, na molo, a przestrzeń pomiędzy nami nie zmniejszy się, nie zniknie, przeciwnie, zdawać się będzie powiększającą się odległością nie do pokonania. Łączą nas słowa – ten prostopadły strumień poprowadzony ponad równoległym strumieniem obojętnej rzeczywistości.

    Nie wolno liczyć na współodczuwanie. Rzeka jest niezmienna, przewrotna i obojętna. Okoliczności, na których korzystny układ liczymy, zawodzą. Rzeczywistość jest od nas niezależna. Dopiero osobisty wysiłek dwojga buduje mosty. On i ona muszą znaleźć wspólny język, aby miłość nie zatonęła w głębi rzeki, miłość oparta na nie dość trwałych podstawach. Ten pierwszy krok dwojga to ustalenie odpowiadającego obojgu kompromisu. Kto zrezygnuje z komunikacji we własnym języku na korzyść języka rodzimego osoby drugiej? Przyznajmy uczciwie, że życie reguluje te sprawy dość sprawnie i spontanicznie. Dwoje ludzi z łatwością wyczuwa czyj język stanie się ich językiem miłosnym, czyj zaś językiem konfrontacji i komunikacji. Czułość nie potrzebuje sensu i znaczenia w słowach, najbardziej intymne komplementy zakochani przekazują sobie w najbliższym im języku, każdy we własnym. Rzeczywista jednak komunikacja odbywa się we wspólnym w pełni rozumianym języku.

    Dwie są możliwości. Do pierwszej z nich zastosowałam się kilka lat temu, bo mężczyzna wybraniec był Francuzem. Mimo, że nie znałam francuskiego perfekcyjnie, mogłam uznać się za niemal biegłą użytkowniczkę tej mowy. Miłość zaś czyniła ze mnie niezwykle pilną studentkę zakamarków językowych. To było wyzwanie wszechświata. Moja podłechtana ambicja i skłonności do perfekcjonizmu nigdy nie pozwoliły dojść do głosu porzuconemu w kącie wzgardzonemu językowi polskiemu. Mój narzeczony chciał się go uczyć? Cudownie. Wystarczyła mi jednak sama świadomość jego chęci. Nigdy nie pozwoliłam, aby przybrały one kształt realny i możliwość materializacji. Język polski to było – Hors de question! Nikt nie mógł przekonać mnie co do celowości jego nauki i użytkowania w ramach naszej komunikacji. Dziś powiem tylko tyle – to źle. Drodzy zakochani w sobie różnokrajowcy, uczcie się wzajemnie swoich języków. Niech każdemu będzie dane dołożyć cegiełkę do budowy mostu. Choćby po to, aby wina w kłótni nie spadała jedynie na tę stronę ułomną kobiecą lub męską, która posługuje się językiem nie swoim, a więc dopuścić się może pewnych zafałszowań językowych i niedorozumień. Uczcie się choćby po to, by wysiłek był sprawiedliwie podzielony, dzieło wspólne. Po to, by dwie kultury były w pełni zrozumiane i uwewnętrznione w związku. Aby były jego integralną częścią.

    Drugi przypadek zaś to ten, gdy para znajduje język komunikacji, który obcy jest dla nich obojga. Sprawiedliwość istnieje o ile żadne z nich nie włada językiem bieglej niż drugie. Na tej płaszczyźnie powstać może wiele nieporozumień. Załóżmy jednak, że oboje posługują się równie dobrze wspólnym językiem im obcym (załóżmy że jest to język angielski, tak jak w przypadku moim i mojego męża). Nadchodzi kiedyś jednak taki moment, gdy pragnienie poznania kultury osoby kochanej jest zbyt silne (a język jest jej bardzo istotną częścią). Zbudowany więc już potężny solidny most w stylu angielskim uzyskuje wsparcie czy raczej komunikacyjne „odciążenie” i ulgę, bo ja i mój mąż rozpoczęliśmy już żmudną budowę dwu delikatnych i kruchych zwodzonych mostów – dwu nowych możliwości komunikacji w naszych rodzimych językach. Są one jedynie potrzebą serca, nie umysłu. Budowa toczy się powoli. Żadne z nas nie posiada w tej chwili dość determinacji, by ją przyspieszyć, chcemy jednak w przyszłości prowadzić konwersację w językach jedynie tych najbliższych naszemu ciału i sercu.

    Słowo po słowie i zdanie po zdaniu. To są konstrukcje wrażliwe i ulegają destrukcji miliony razy w ciągu jednego dnia. Są mostami zwodzonymi, mostami z lian. Łatwopalny gniew je niszczy. Urazy zatrzymują zwodzony most w pół drogi. Zawisa w powietrzu, pochyło ponad rzeką.

    Na koniec kilka banałów… Wiemy, że mostów budować trzeba jak najwięcej. Komunikacja czyni życie możliwym do zniesienia. Komunikacja buduje zaufanie, i jednocześnie na nim się opiera. Bez obecności mostów stajemy się obojętni dla siebie, stajemy się szczepami z przeciwnych brzegów rwącej rzeki, gorzej, szczepami w stanie wojny. Strzały nienawistne anty-komunikacji wysyłane na oślep z przeciwnych brzegów, ranią. Nawet w przypadku rozpadu, separacji, rozwodu, potrzeba rozjemcy, który własny czasowy most zbuduje i skłóconych połączy lub na zawsze rozdzieli. Spalone mosty zawsze jednak można odbudować. My czyniliśmy to wiele razy. Po wojnie zawsze w końcu pokój i mostów rekonstrukcja, opuszczanie zwodzonych, przerzucanie wiszących. Dlaczego? Bo warto.