Chcesz otrzymać prezent?

Up for a gift?

Zapisz się do newslettera!
Subscribe!

    * Sprawdź na co się zgadzasz (Privacy policy)





    Mimo wszystko jednak wspaniałe wspomnienia wiążą się z tym okresem w<br /> moim życiu, gdy przynależałam do ruchu oazowego


    dom



     

    prolog

     

     

    Przyjechałam tu, aby się
    osiedlić. Aby zamieszkać z mężczyzną, o którego zabiegałam od lat. Moje myśli
    najchętniej biegły więc w stronę naszego przyszłego domu. Jak go urządzę, jaki
    będzie miał wystrój ten apartament, w którym mieliśmy nazajutrz z Nadirem
    zamieszkać? Myślałam też nieustatnnie i obsesyjnie o naszym nikah, muzułmańskim
    ślubie. Nie mogłam się doczekać tej chwili. Byłam szczęśliwa.

     

     

     

     

     



    dom

     

     

     

     

     

    1

     

     

    Urodziłam się. Nie jestem
    jednak pewna, jaki był początek mnie samej, początek mojego życia. Nie mogę być
    pewna prawdziwości opowieści, którymi dzieliła się ze mną matka. Nie tak dawno
    jeszcze, gdy ja, w wieku lat trzydziestu zdobyłam się wreszcie na odwagę, aby
    zadać jej te zabawne, nieprzyzwoite pytania o seks i o sam akt narodzin dziecka.
    Czy też może chodziło mi o prozaiczne, fizjologiczne szczegóły porodu? Skłonna
    jestem wierzyć matce, jeśli chodzi o uczucia i sprawy ciała. To wykwalifikowana
    pielęgniarka, nawet, jeśli daleka jest od praktykowana wyuczonego zawodu. Więc
    ufam jej opisom i opowiadaniom o tym, jak wyglądałam zaraz po opuszczeniu
    łożyska, jak zaraz po umyciu z krwi i śluzu i widzę siebie jako maleńkiego
    oseska o owłosionej ciemnej głowie, zadartym nosie, skórze pokrytej niegroźną,
    ale nieestetyczną wysypką.

    Dość szybko z ciasteczka
    brownie stałam się antyciasteczkiem biszpoptowym blondie. Moje włosy pozostały
    jasne przez dłuższy czas. Obcinane regularnie na pazia z biegiem lat przeszły
    metamorfozę aż do postaci ciemnej blond. Przestało mi się to podobać. Moja
    pulchna zawsze odrobinę i okrągła, w obramowaniu krótko przyciętych włosów,
    twarz wydawała się miła i słodka ciociom i wujkom, ja jednak serdecznie jej nie
    znosiłam. Od wczesnego dzieciństwa? Tego nie pamiętam, jednak nie cierpiałam i
    unikałam swojego odbicia w lustrze w latach dorastania i dojrzewania, w moich
    latach nastoletnich. Ukradkiem i wstydliwie zaglądałam do lustra. Nigdy w
    obecności osób trzecich. Zmorą były
    później – w latach gdy mama zrezygnowała z postrzyżyn córki, ze względu na niesforne i grube włosy
    – wizyty u fryzjera, gdzie nie pozostawiano mi wyboru. Musiałam spoglądać
    wprost na siebie, dostrzegać taksujący, zdawało mi się, a w istocie niewinny
    wzrok fryzjerki (fryzjerów unikałam jak ognia, podobnie jak wszelkiej maści
    lekarzy płci męskiej). Musiałam analizować niedostatki własnej urody. I tę
    okrągłość policzków, i te sińce pod oczami, które nie zawsze były sine, ale
    zawsze widoczne w postaci opuchlizny, jak w momentach całkowitego wyspania i
    odpoczynku. Sprawa dziedziczna, dowiedziałam się wkrótce po krótkiej analizie
    wyglądu zewnętrznego członków rodziny, a zwłaszcza babci ojcowej, matki mojego
    taty, oraz po poważnej rozmowie z współczującą moim troskom mamie.

    Wysokiej szatynki o długich
    nogach i małej czarnulki w becie wypatrywał przed szpitalem 14 marca 1974 mój
    ojciec, przystojny, średniego wzrostu, szczupły brunet o prostych, gęstych
    włosach, które wprost chciało się przeczesać i zmierzwić ręką. Mama, zmęczona
    po dwudziestoczterogodzinnym porodzie ledwie trzymała się na nogach. Podobno
    jednak uśmiechała się dzielnie i ucieszyła na widok kwiatów. Co było dalej? Nie
    wiem. Nie pytałam. Zapewne krzyk, płacz, pieluchy prane bezustannie, nie
    istniały bowiem jeszcze pampersy. Nieustający, przenikliwy zapach dziecięcych
    ciuszków, pudrów, sików, kremików.

    Na szczęście dla mamy
    urosłam, na szczęście byłam niechorowita, cicha, spokojna, grzeczna i
    pozwoliłam się dobrze wychować na nieśmiałą dziewczynkę z manierami, którą w
    którymś momencie, podczas wyjazdów dużo późniejszych na rekolekcje kościoła
    katolickiego wołano – mała lady.

    Na moje szczęście i
    nieszczęście wkrótce pojawił się na świecie chorowity, krzykliwy, niegrzeczny i uparty braciszek. To stało się
    w 1977 roku. Podobał mi się bardzo, kochałam go na swój sposób, byłam przecież
    dobrze wychowanym dzieckiem. Ponadto nareszcie miałam się z kim bawić w dom pod
    przykrytymi kocem stołami mojej tapczan półki. To wszystko nie pozwoliło nam
    jednak uniknąć kłótni i ostrych bójek, które matka gasiła krzykiem, a ojciec
    groźbą pasa i karami. W powyższych okolicznościach szybko na przekór sobie
    stałam się złośnicą i jędzą.

    Jest gdzieś w naszym
    rodzinnym albumie to zdjęcie nas obojga robione ręką taty. Rzecz dzieje się na
    tarasie, na który wchodziło się z dawnej naszej kuchni. Ja stoję skrzywiona, z
    potarganymi nieco, puszczonymi luźno włosami, długimi, ciemnymi, jednak wciąż
    blond, po prawej stronie tarasu. Czarno-białe zdjęcie niewiele mówi o kolorach.
    Widoczne są jedynie moje opadające trochę podkolanówki na wyraźnie pałąkowatych
    nogach, odziedziczonych po mamie, których wstydziłam się, nienawidziłam i z
    powodu których miałam kompleksy, jakich nie miała nigdy matka. Skrzywiony
    uśmiech pod wpływem rażącego oczy słońca obnażył przypadkowo naturę jędzy.
    Całości dopełniała krótka spódniczka (dziesięciolatce nie wypadało w tamtych
    czasach nosić zbyt długich spódnic, a nie nosiłam dżinsów, których krój zdawało
    mi się jedynie uwidoczniał krzywiznę nóg) i bluzka z krótkim rękawem. Pod którą
    rysowały się zaczątki piersi? Nie, nie rysowało się jeszcze zupełnie nic. Brat
    w momencie pstryknięcia zdjęcia wchodził właśnie na taras krokiem
    zbójecko-zawadiackim. Typowy urwis – kwitował ze śmiechem małą postać chłopca
    każdy kto oglądał to zdjęcie. Jego pewna mina, uśmiech, wytarte dżinsy i
    koszulka budziły sympatię.

    Mieszkaliśmy z bratem w
    jednym, jednak wystarczająco dużym dla nas dwojga, pokoju. Znajdował się on w
    domu piętrowym, dość obszernym, z perspektywy małej dziewczynki. Mieszkało tam
    kilka rodzin, z których składała się nasza duża rodzina. Budynek stał na
    prowincji, na wsi bez krów, jak mówiłam znajomym. Mieszkałam z rodziną w
    Stasinie, dzielnicy Otwocka. Kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy. W
    miejscowości nazywanej wypoczynkową, ze względu na las sosnowy. Na mikroklimat,
    jaki się tam wytworzył, bliskość rzeki i kilku jeziorek, kilku szpitali dla
    gruźlików i kilku sanatoriów dla pacjentów cierpiących na schorzenia kostne.

    Dom stał na środku dużego
    placu, którego nierówności uwielbialiśmy ze względu na możliwość taplaniny w
    jeziorkach tworzonych przez wodę deszczową. Nie lubili ich, jak się okazało
    później, rodzice. Zasypali wkrótce ziemią nasze ulubione miejsce zabawy.
    Położyli dwa rzędy płyt chodnikowych dla wjeżdżającego samochodu, który miał
    nie niszczyć rosnącej trawy. A trwa rosła wysoko. Tam, gdzie nie zasypano jej
    ziemią, rosła dziko i bujnie. Chowaliśmy się w niej jako dzieci, wylegiwaliśmy
    i robiliśmy pikniki w otoczeniu krzaków białych i czerwonych porzeczek. W
    niedalekiej odległości od drzewek wiśniowych.

    Drugim ulubionym miejscem
    zabaw był stary kurnik, który po likwidacji kurzej zagrody w jednym z rogów
    podwórza obok komórki, postawiony został, z niewiadomych do dziś powodów, po
    przeciwnej stronie podwórza. Nieopodal krzaków czarnych porzeczek, szamba,
    które nieustannie wylewało i starego, czerwonego trzepaka, na którym kilka razy
    dziennie fikaliśmy w przód i w tył.



    2

     

     

    Kurnikiem jakiś czas nikt
    się nie interesował. Planowano jego rozebranie, ale nikt z mężczyzn, ani tata
    ani dziadek ani wujkowie nie mieli na to czasu i ochoty. Nową miejscówką,
    wspaniałą do zabawy w dom, zainteresowały się dzieci.

    Codziennie znosiliśmy z
    podwórza i strychu przeróżne akcesoria. Wynosiliśmy z domu ukradkiem koce i
    stare materace. Przytaskaliśmy sfatygowany, zielony kufer o zepsutych
    zawiasach, który stawał się dla nas kanapą i łóżkiem. Na nim wylądował jeden z
    niemowlęcych sienników, które w czasie urządzanych przez dziadków kolonii
    letnich, służyły przyjezdnym dzieciom. Ekwipunek kurnika był pełen. Udało się
    nawet zawiesić duży koc i ceratę, które miały chronić przed deszczem od strony
    nieistniejącej, drewnianej ściany. Od tej strony dawniej kurnik przylepiony był
    do starej, drewnianej komórki na szpargały, graty i rowery, tak, że sam w sobie
    zadowalał się trzema ścianami. Potem, odsunięty, oderwany od komórki stał się
    dziurawy i kaleki. Często narzekaliśmy na brak czwartej ściany.

    Zabawa była zawsze przednia.
    Nawet w dni słotne, gdy deszcz zacinał i pozwalał całemu wnętrzu przesiąknąć
    wilgocią i stęchlizną. Jako dziewczynka, zawsze lubiłam bawić się w dom. Moje
    zachowanie nie odbiegało od normy, wiedziałam jednak, że i bratu ten rodzaj
    zabaw sprawiał przyjemność. Niestety szybko go również nudził. Uciekał do
    kolegów, których zabawy polegały na uganianiu się za piłką.

    Były też inne, ciekawsze
    jego zdaniem, w których ze strachu nie brałam udziału, lub o których mi nie
    mówił z obawy przed moim gadulstwem. Przed reakcją moją i rodziców. Byłam już
    na tyle świadoma, by uznać skakanie z dachu komórki i podpalanie drew i drzewek
    owocowych za składzikiem z węglem za wysoce ryzykowne.

    Mateusz miał swoich kolegów
    i swój świat, o którym ja coraz mniej wiedziałam. Byliśmy tak odmienni, że z
    każdym dniem oddalaliśmy się od siebie coraz bardziej. Ja go nie rozumiałam. On
    nie rozumiał mnie. Wciąż jednak pomagałam mu pisać wypracowania
    z polskiego. On mi pomagał? Na pewno. Choć pamięć egoistycznie zachowuje
    jedynie to, co wygodnie jest jej zachować.

    Mój młodszy o trzy lata brat
    nie był jedynym bratem, jakiego posiadałam. Nazywałam tak również kuzyna
    Kamila, starszego ode mnie o trzy lata. Wraz z rodzicami mieszkał w naszym
    dużym domu, dopóki nie przeprowadził się na Jelonki, do tej dzielnicy Warszawy,
    którą zawsze pamiętałam jako mało przyjemną i odległą od znanych mi stron, a
    która teraz jest mi bliska i znana. Tu nieoczekiwanie dla samej siebie udało mi
    się przed kilkoma miesiącami zamieszkać z powodów, o których opowiem dużo, dużo
    później. Bądźcie cierpliwi, bo tymczasem znów powracam do przeszłości.

    Podobno w momencie, gdy
    dziadek Albin kupił nasz dom ze spadzistym dachem, o żółtych ścianach, krytych
    barankiem, zamieszkiwała tam jeszcze jedna mała rodzina. Na piętrze. Ludzie ci,
    gdy zaoferowano im pieniądze, wyprowadzili się, a zasiedliliśmy lokal my. Hmm.
    Może jest to istotny przeskok czasowy, może powinnam opowiedzieć o historii
    taty, jego brata i jego siostry w wieku dziecięcym, kiedy to rzeczywiście miała
    miejsce przeprowadzka z Radomia do Stasinowa? Może powinnam powiedzieć, że tata
    chodził wtedy do klasy piątej podstawówki, że grał w krykieta na pustej polanie
    obok domu, za ogrodzeniem. Że był wielkim urwisem. Że ulica przed domem,
    Jaśminowa, była nieasfaltowa i dawała możliwość jazdy na łyżwach w porze zimy.
    A łyżwy…, łyżwy były przyczepiane do butów, co trudno mi w tej chwili sobie
    wyobrazić, a niestety żadne z moich rodziców i wujków takich łyżew nie
    zachowało na pamiątkę.

    To wszystko mogłabym
    opowiedzieć, mimo że nie byłam świadkiem tych wydarzeń, jest to jednak historia
    czasów mojego taty.

    Wróćmy do momentu, gdy
    niezadługo miałam pojawić się na świecie. Gdy dziadek upolował już śliczną mamę
    dla taty w sławetnej szkole pielęgniarek w Otwocku – pod pretekstem
    poszukiwania opiekunek dla dzieci, które wypoczywały na domowych koloniach u
    nas w domu. Wówczas tata z mamą zamieszkał w jednym pokoju, tym od strony
    wielkiego tarasu krytego papą, którego nigdy nie dało się sensownie
    wykorzystać. Papa dziurawiła się, nawet, gdy kryliśmy ją linoleum. Nie
    pozwalano nam chodzić po niej zbyt długo. Zwłaszcza latem nie można było stąpać
    po purchlach, bo się dziurawiły, co skądinąd sprawiało nam szaloną uciechę.
    Wydawały taki śmieszny dźwięk.

    Słowem, marnotrawstwo
    przestrzeni. Udawało mi się tylko czasem wynieść leżak na taras albo koc i
    opalać się. Słońce dopiekało upiornie. Nie chroniły przed nim niebosiężne
    sosny, które z wysokości tarasu zdawało się – nie są już tak strzeliste i
    nieziemsko wysokie. I wszędzie wnikał ten szczególny zapach rozgrzanej papy,
    smoły, sosen, upału i piasku. Lato bywało cudowne. I czas wakacji. Cieszyłam
    się wtedy, że mieszkam właśnie tu, nie zaś gdzieś tam, w Warszawie.

    Taras może i dałoby się
    przebudować. Pokryć betonem, zrobić oranżerię, altankę na wysokości, królestwo
    kaktusów. Ale było to, jak twierdził tata, trudne, a wręcz niemożliwe, bo
    mieszkania na parterze tworzące taras, doklejone do starego domu pobudowano byle
    jak, krzywo i za wysoko. Mury trzeba by obniżyć, dachy zerwać, przebudować.
    Koszta. Kto przejmować się miał marnotrawioną przestrzenią tarasu?

    A przecież tam można było
    wygospodarować kolejne dwa pomieszczenia! Nasza kuchnia była ciasna. Po prawej
    za drzwiami zlew i kuchenka gazowa, obok, drzwiczki do toalety. Zawsze śmieszna
    wydawała mi się maleńkość tego miejsca i jego usytuowanie. To była ubikacja
    mikro, ciemna, o spadzistym dachu, przylegająca do strychu, gdzie wejść można
    było jedynie od strony tarasu. Zawsze wstydziłam się korzystać z tej
    ubikacyjki, woląc zejść na dół do dużej łazienki, gdzie nikt nie słyszał
    odgłosów mojego sikania. Nikt nie zwracał uwagi na hałas spłuczki, nie
    interesował się tym, jak dużo czasu zajmowała mi ta czynność. Byłam nieśmiała.
    Unikałam sytuacji, które stawiały mnie w centrum uwagi, nie lubiłam, gdy mówili
    o mnie obcy, choć uwielbiałam słuchać komplementów rodziny i nauczycieli. Byłam
    dobrą uczennica. Pilną i dość inteligentną. Braki inteligencji potrafiłam
    nadrobić pracą. Posiadałam kilka talentów, ale nie potrafiłam ich rozwinąć, bo
    brak wytrwałości i wiary w siebie nie pozwalały niczego doprowadzić do końca.



    3

     

    Jedyny prawdziwy pokój w
    mieszkaniu moich rodziców to był pokój dziecinny po przeciwnej stronie
    korytarza. Pamiętam jednak, że od zawsze marzyłam o posiadaniu własnego kąta.
    Ziściło się to dopiero, gdy skończyłam dziewiętnaście lat, a rodzice
    przeprowadzili się na dół zostawiając nam całe piętro. Stało się to wtedy, gdy
    wujostwo z trojgiem dzieci dostali przydział na mieszkanie w Kortyniu,
    niedaleko Stasinowa. Nie mieli ochoty się wyprowadzać. Ale w epoce komunizmu
    nie można było marudzić. Przydzielone – trza brać.

    Ale do lat ’90 mieszkaliśmy
    z bratem w jednym pokoju. Jego okna wychodziły na stronę północnej-wschodnią,
    więc zawsze było u nas chłodniej niż w kuchni. Cieszyła ta odrobina cienia oraz
    obecność wysokich sosen za oknem strzelających smukle i gęsto w ogrodzie
    sąsiadów.

    Nasz pokój zmieniał wygląd i
    sposób umeblowania dość często. Dorastaliśmy, zmieniały się nasze potrzeby. Gdy
    stałam się nastolatką ujawniłam manię przemeblowywania przy lada okazji i
    nadchodzącej chandrze. Zostało mi to do dziś. Zmiana jest dla mnie elementem
    strukturalnym – jak twierdzi moja przyjaciółka. A jednak we wspomnieniach, ten
    duży pokój kojarzy mi się jedynie z zacienieniem i czerwienią. Mama uwielbiała
    ten kolor. Łączyła go z brązem mebli, które były zwykłą zbieraniną odcieni.
    Tapczan półka, na przykład, była jasno beżowa.

    Czy w ogóle ktoś pamięta
    jeszcze jak wyglądał przemyślny mebel nazywany tapczanem półką? Ten regał
    posiadał półki w części górnej, podczas gdy w dolnej mieściło się rozkładane
    łóżko. Bardzo ciężkie łóżko. Pamiętam, że początkowo bałam się rozkładać je
    sama – zamknięte zaś – dawało możliwość rozłożenia dwu stołów, na których
    odrabialiśmy z bratem lekcje, pod którymi bawiliśmy się w dom. Nie wiem, kiedy
    ten tapczan zniknął z naszego pokoju. Długo na nim spałam. Nie sposób zapomnieć
    ten twardy, ale wygodny materac, nieruchomo przytwierdzony do drewnianej części
    tapczanu. Te metalowe nogi i zabawne pasy z gumy, które w teorii przytrzymywać
    miały pościel w momencie zamykania łóżka, w praktyce przytrzymywały również
    mnie i moją pościel podczas spania. Bo często budziłam się w nocy zziębnięta i
    dostrzegałam, że cała kołdra lub jej część wylądowała w dziurze za łóżkiem,
    jaka tworzyła się po jego rozłożeniu. Czasem matka kładła tam dodatkowe wielkie
    poduchy i koce, żebym nie wpadła w dziurę, broń Boże. Przecież byłam jeszcze
    zupełnie małą dziewczynką, gdy zaczęłam spać na tym dziwacznym łóżku, wynalazku
    epoki komunizmu i mieszkaniowej ciasnoty.

    W pewnym momencie pojawiło
    się biurko i komputer. Prosty atari. Bałam się tego wynalazku. Właściwie bałam
    się coś zepsuć. Nie czułam się swobodnie, używając tak wysublimowanego sprzętu.
    Składał się on ze skrzynki, która była właściwym komputerem, monitora i
    zabawnego dżojstika, czyli kijka do zabawy. Bo to była zabawka, której mój brat
    namiętnie używał do gry w gry. Odpowiadała mi jedynie ta, w której latać można
    było samolotem ponad rzeką. Znudziła mnie jednak powtarzalność. W pewnym
    momencie zupełnie straciłam zainteresowanie naszym atari. Nie jestem w stanie
    przypomnieć sobie kiedy i jak zniknął z naszego pokoju.

    Kolejny, prawdziwy
    już komputer dostaliśmy dużo później, na kredyt, który przekraczał wielokrotnie
    wartość sprzętu. Kredyt, którego spłacanie ciągnęło się latami i było zmorą dla
    rodziców. Do dziś zachowali żal do wuja Zdziśka. Za złą radę komputerową i za
    nakłonienie do inwestycji, która przekraczała ich możliwości finansowe. Ja
    jednak nie rozumiałam powodów tej niechęci i darzyłam wielką sympatią wuja
    Zdziśka z powodu jego gawędziarstwa i wiedzy na przeróżne tematy. Rozumieliśmy
    się bez słów.

    Zostawmy jednak na razie tę mało przyjemną
    historię niesnasek rodzinnych, nieprzyjemności i żalów. Będzie ich jeszcze
    wiele i nie zamierzam unikać ich opisu. Zafałszowałoby to bowiem tę historię i
    odebrało jej posmak rzeczywistości. Niech będzie tak jak było, tak jak
    obserwowałam to wszystko oczami dorastającej dziewczynki. Dzieci, jak wiadomo,
    są okrutnymi i dokładnymi obserwatorami życia dorosłych. Nie umkną im
    szczegóły, które dorośli za wszelką cenę chcieliby ukryć.

    Nie znosiłam królewskiego
    koloru w naszym dziecinnym pokoju. Próbowałam wyeliminować tę czerwień, w
    momencie, gdy miałam już cokolwiek o wystroju wnętrza do powiedzenia. Gdy
    trochę podrosłam. Jak jednak wyeliminować dywan, który otwarcie i bezczelnie
    pokrywał nierówną, drewnianą podłogę, jaką zobaczyć można dziś w starych
    domach, zamiast równie ułożonej klepki? Deski trzeszczały zawsze w tych samych
    miejscach, których lokalizację my znaliśmy już na pamięć. Które potrafiliśmy
    omijać w nocy, wychodząc na siusiu, tak by nie obudzić śpiącej obok osoby.
    Próbowałam przekonać mamę, aby przykrywała swoją królewską czerwień innymi
    kolorami. Na nic. Pojawiły się wkrótce nawet krwisto-bordowe zasłonki. Mama je
    uwielbiała, ale, moim zdaniem, zupełnie nie pasowały do pokoju dziecięcego.
    Nastrajały nas poważnie i dostojnie. Nie o to przecież chodziło – wzdychałam.
    Jak ta mama nic nie chciała zrozumieć! Ten i tak ciemny, a zimą przygnębiający
    pokój, powinien być rozświetlony jasnymi kolorami, bielą, żółcią. Ale nigdy tak
    się nie stało.

    Moje marzenie kolorystyczne
    zrealizowałam dopiero dużo później, gdy rodzice przenieśli się na dół. Gdy
    dostał mi się pokój z tarasem zwany wcześniej kuchnią. Przekształciłam go
    całkowicie wedle moich wyobrażeń. Stał się jeszcze bardziej słoneczny i upalny.
    Królowała żółć i zieleń. Dobrze wtapiała się w multum kwiatów i kaktusów. Dwa
    ulubione kolory doprowadziłam do skrajności i oczopląs był najsilniejszym
    wrażeniem, jakiego doznawała wchodząca do mojego pokoju osoba.

    Wszystko wkrótce stało się
    zielone. Zielone zasłony, zielonobiały dywan, zielone fragmenty mebli. Zielone
    narzuty i poduszki i nawet nowy made in Korea magnetofon-cd przemalowany został
    plakatówkami na zielono. To już przesada – ojciec skwitował ironicznie ten akt
    wandalizmu. Nie było mi jednak do śmiechu, gdy okazało się, że schnące
    fragmenty farby plakatówkowej wnikały do odbiornika cd, zanieczyszczały go i
    uszkadzały. Musiałam zanieść magnetofon
    do specjalistów. Początkowo wyruszył tam w pełnym kolorze. Co to był za wstyd!
    Elektroników naprawiaczy ogarnął pusty śmiech. Jak można pomalować radio na zielono?
    Plakatówkami! Ano można.



    4

     

     

    W pewnym momencie zostałam eksmitowana z całą
    tapczan-półką na dół, do pokoju dziadków. Do salonu, gdzie zawsze odbywały się
    wszelkie posiedzenia przy stole, gdzie zasiadaliśmy całą rodziną, w czternaście
    osób, do świątecznego stołu. Dla mnie jednak to pomieszczenie było przede
    wszystkim pracownią dziadka krawca. Stały tam niezbędne meble. Stał wielki,
    drewniany stół krawiecki, na który lubiłam się wdrapywać i przyglądać dziadkowi
    jak szył.

    Usunęliśmy dziś i stół i maszynę do szycia. Starego
    czarnego łucznika, na pedał, z klasą. Żałuje, że jej już nie ma. Nigdy nie
    lubiłam pozbywania się starych sprzętów. To tak, jakby żywcem grzebać
    wspomnienia. Pozostały jednak wiszące na ścianach obrazy dziadków. Kiepskiej
    jakości reprodukcje mistrzów, jak choćby Ostatnia
    wieczerza
    Da Vinci oraz portret dziadka rysowany za młodu z jego zdjęcia.
    Maniera lat czterdziestych. Dziadek wygląda na tym portrecie super przystojnie.
    Lubiłam również ślubne zdjęcie dziadka i babci, również, wedle ówczesnej mody,
    podretuszowane. Babcia nigdy nie powiesiła u siebie tego portretu. Fizjonomia
    dziadka wygląda nieźle, babcia jest do siebie niepodobna. Żałosny obrazek stoi
    zakurzony na strychu. Czeka na odnalezienie go przez prawnuków.

    Pokoje na górze były
    odnawiane. Początkowo malowane na żółto i kremowo, w pewnym momencie przybrały
    radykalnie nowy wygląd dzięki tapetom. To były wakacje. To była zabawa i
    niecodzienność. Meble przesunięte wszystkie na środek, a stół – w przedpokoju.
    Na nim mama z tatą rozkładali każdą tapetę, smarowali klejem i uważnie
    przyklejali do ścian. A potem trzeba było pójść spać i wstać rano i sprawdzić
    czy żadna tapeta nie zwinęła się żałośnie i nie leżała na podłodze. Czy nie
    trzeba było rozpoczynać całej akcji przyklejania od nowa. Jeśli nie – to
    sukces.

    Uwielbiałam, gdy działo się
    w domu nowe. Ktoś się przeprowadzał,
    kupowano coś, przenoszone stare w inne miejsce. Odnawiano przestrzeń,
    przestawiano, przemeblowywano. Lubiłam ruch w przestrzeni. Uwielbiałam, gdy
    pojawiali się nowi ludzie. A pojawiali się często na początku mojego
    dzieciństwa.

    Gdy miałam siedem lat
    urodziły się bliźniaczki mojej ciotki i wuja, brata mojego ojca. Córki nazwano
    Iza i Ola. Dla odróżnienia ubierano je w odmienne kolory. Iza miała niebieskie
    śpiochy, Ola – czerwone. A może było odwrotnie. Ogromnym wyczynem, w czasach,
    gdy wszystko trzeba było zdobywać spod
    lady
    , było zakupienie wózka dla bliźniaczek. Udało się. I wkrótce
    podziwialiśmy wielki, głęboki, granatowy pojazd z daszkiem, w którym leżały
    obok siebie dwie opatulone w bety dziewczynki.

    Po roku pojawiła się, ku
    zmartwieniu wuja Stefana, kolejna dziewczynka. Nazwano ją Jola. Trzy
    dziewczynki, trzy potencjalne towarzyszki zabawy. Byliśmy z bratem szczęśliwi.
    Nareszcie prawdziwa banda. Mogliśmy grać w piłkę nożną. Niechże tylko dziewczynki
    podrosną. Choć trochę. Tymczasem dom i podwórko wypełniały ich płacz i krzyki,
    a my z zainteresowaniem podglądaliśmy zabieganą ciocię. Było wesoło i gwarno.

    Wkrótce na podwórku pojawiła
    się nowa atrakcja, metalowe huśtawki, malowane na zielono. Zrobiło się
    ogrodowo. Huśtawki robiły furorę. Miały trzy siedzenia, w sam raz dla trzech
    małych dziewczynek, choć i my z bratem korzystaliśmy z nich do upadłego.
    Ostrożności nigdy za wiele. To ja właśnie jako jedna z pierwszych dostałam
    siedzeniem rozbujanej huśtawki w głowę w pobliżu oka. Wstrząs mózgu? Nie.
    Jednak nauczka dla rodziców, którzy stali się nieco bardziej ostrożni i
    przewidujący. Wciąż jednak huśtaliśmy się z rozmachem, aż do zawrotu głowy. Z
    szyją odchyloną do tyłu, nogami w powietrzu. A całe huśtanie z entuzjazmem
    kończyliśmy dalekim skokiem z rozpędzonej huśtawki.

    Pewnego dnia pojawiła się
    też huśtawka dla starszych. Zawisła pomiędzy sosnami. Była wspaniała. Dawała
    rozmach. Huśtanie stało się frajdą nie do opisania. Zapomniałam o trzepaku,
    który i tak był już dla mnie za mały. A nie potrafiłam wspiąć się na drążek dla dorosłych. Ten stary, pomiędzy
    sosnami, który tkwi tam od tylu lat do dziś i wydaje charakterystyczne
    poświstywania, gdy wiatr się zerwie.

    Na tym drążku wszyscy wysportowani mężczyźni w mojej
    rodzinie robili klasyczny wymyk,
    czyli obrót, przerzut nóg i przeniesienie ich ponad drążkiem, tak by całe ciało
    znalazło się w górze. Wymagało to wielkiej sprawności mięśni. Ojciec i wuj
    Stefan byli mistrzami wymyku. W
    czasach, których nie pamiętam, tata miał zwyczaj brać mnie na kolana, tam, na
    wysokości dwu metrów, na drążku. Nie bałam się. Niby czego? Tacie po prostu się
    ufało. Z nim było bezpiecznie i okej. Byłam w nim zakochana.

    Z nim uprawialiśmy sporty, jeździliśmy na łyżwach, gdy
    zamarzła kręta rzeka Zakolin. Wyprawialiśmy się nad Łachę, lokalne jezioro.
    Zimą na łyżwy i sanki. Na kuligi. Jeździliśmy bez strachu rzędem sanek
    przywiązanych jedne za drugimi do samochodu, który ciągnął wszystkich z
    prędkością dziesięć do dwudziestu na godzinę. Prędkość na małych dziecięcych
    sankach – zawrotna. To dziewicze uczucie podniecenia, jakiego dziś nic już nie
    wskrzesi. Beztroska i zachłystywanie się zabawą.

    Lato to była radość
    pływania. Rzeka była dla nas wyzwaniem jedynie w pierwszych latach dzieciństwa.
    Z biegiem lat jest coraz płytsza. Dawniej nad Zakolin ściągały tłumy. Było
    gwarnie. Największą atrakcją było pływanie pod mostem. Pomiędzy kamieniami, w
    falach wodospadu. Przednia zabawa. Nie miałam jednak odwagi skakać do wody z
    mostu kolejowego. Mateusz robił to zapewne nie raz. Ja byłam strachliwa i
    nieśmiała. I uparta.

    Chodziliśmy na basen. Nie
    mogłam nauczyć się pływać. Nie lubiłam uczucia rozczarowania. Jak to? Ja nie
    mogę się czegoś nauczyć? Czegoś osiągnąć? Perfekcjonizm.
    I kapryśność. Bo często rezygnowałam całkowicie, obrażona na cały świat,
    zamiast zacisnąć zęby i dopiąć swego. Potrzebowałam dopingu. Jedynie ojciec
    miał dość cierpliwości dla małej złośnicy i to on nauczył mnie śmigać żabką.
    Miałam wtedy dziewięć lat. Ojciec jest dumny do dziś.

    Sporty uprawialiśmy
    rodzinnie. Trzy kuzynki podrosły. I zaczęło się. Piłka, badminton, siatka, ping
    pong i bilard. Stół pingpongowy pojawił się nagle. Skądś przytaskał go wuj
    Stefan i został. Lubiłam pingponga. Byłam dobrym graczem. Potem fascynacja minęła.
    Czy potrafiłabym dziś poprawnie odbić piłkę paletką? Wątpliwe.

    Do zabaw zbiorowych
    zaliczałam również tę, w której jedynie ja i brat byliśmy aktywnymi
    uczestnikami. Pozostali z rozdziawionymi ustami obserwowali spektakl.
    Urządzaliśmy pokazy teatru lalek. Powstały dwie marionetki, które uszyłam sama
    i powiązałam nitkami. Miały podpisany kontrakt na wieczność i wyłączność w
    dziedzinie obsady aktorskiej. Wyjątkiem był struś marionetka, który potem
    bezpowrotnie zaginął. Tak jak kot i kotka – chwilowi domownicy.

    Nie przywiązywałam się do
    zwierząt. Nie lubiłam ich. Koty i papużka to znaleziska. Same się pojawiły i
    równie tajemniczo zniknęły. Byłam zdecydowanie bardziej przyjacielska dla
    kwiatów, lalek. I dla rodzeństwa.



     

    rodzice

     

     

     

     

     

    1

     

     

    Mamie
    dano na imię Eugenia. Gdzieś tam, w Tylwicy. Dziwnie arystokratyczne
    i poważne imię dla dziewczynki z za-białostockiej wsi. Nie wiem, jak wołano na
    nią w dzieciństwie. Nigdy nam o tym nie mówiła. Bo i czemu miałaby wspominać
    formę Gienia lub Genia, których serdecznie nie znosiła. Tata mówił czule do
    żony z pominięciem pierwszej litery – Enia. Nie pamiętam, jak zwracała się do
    niej jej matka. Nie uda mi się już nigdy zapytać o to babcię Danutę, o ile nie
    zajmę się seansami spirytualnymi. O ile nie uwierzę w ich prawomocność i
    skuteczność, Boże uchowaj.

    Enia poznała przystojnego, młodego mężczyznę w 1970.
    Spodobał jej się, więc poślubiła go. Na pewno od razu przedstawił się, używając
    drugiego imienia, Jan.
    W rzeczywistości jego pierwsze imię brzmiało – Eugeniusz. Zabawny zbieg
    okoliczności. Do dziś wszyscy się śmieją – jak to możliwe, by spotkały się i
    pobrały osoby o imionach takich samych, a tak rzadkich.

    Tata pracował jako technik-mechanik. To połączenie
    zawodowca po zawodówce z umysłowym po technikum. Obie szkoły kończył
    sukcesywnie. Mama dostała dyplom liceum pielęgniarskiego i znalazła pracę w
    szpitalu w Stasinie. Ach, te opowieści o ostrych zimach i wyprawach na piechotę
    do znacznie oddalonego od domu szpitala. Na nocną zmianę. Codzienne spacery
    przez las nie należały do najbezpieczniejszych. Stasin do dziś pozostał
    miejscowością położoną urokliwie w lesie sosnowym. Kiedyś okolica była jednak
    bardziej dzika i zarośnięta. Dziś sosny się wycina. Legalnie. I bez pozwolenia
    również. Co roku pojawiają się nowe domy jednorodzinne i ich nowobogaccy
    właściciele z Warszawki.

    Pamiętam również opowiadania mamy o niedługim, ale
    istotnym doświadczeniu pracy z dziećmi upośledzonymi. Prawdopodobnie w szpitalu
    imienia Dzierżyńskiego. To tamte czasy. Wiemy. Ale, niestety, ten szpital Dzierżyńskim nazywany jest do dziś.

    „Nawet pielęgniarka musi mieć predyspozycje i
    powołanie do tego typu pracy” – mówili matce jej przełożeni. Nie każdy jest
    zdolny patrzeć na kalekie dzieci bez zbolałej i współczującej miny. Nie każdy
    potrafi zachowywać się normalnie wobec małych, chorych szkrabów. Pani Enia ze
    szpitala uciekła. A wkrótce udało jej się dostać pracę w żłobku tygodniowym w
    Stasinie, niedaleko domu. Czy ktoś dziś może wyobrazić sobie istnienie
    instytucji żłobków tygodniowych? A może wciąż istnieją, o zgrozo. W przypadku
    niektórych dzieci to miejsce przypominało dom dziecka. Rodzic pojawiał się w
    poniedziałek nad ranem, z dzieckiem i znikał czym prędzej, zostawiając biedaka,
    aby wrócić dopiero po tygodniu lub dwu. Przynaglany telefonicznymi prośbami i
    groźbami.

    Matka dostała posadę pielęgniarki i
    pozostała tam przez szereg lat. Aż do momentu, gdy panów na włościach, państwo
    komunistyczne, wywłaszczono. I przywrócono teren pierwotnym właścicielom – zakonowi katolickiemu sióstr
    franciszkanek. Żłobek, do którego chodziliśmy razem z bratem, zburzono i
    powstał wysoki i nudny budynek mieszkalny sióstr. Szkoda. Czuliśmy się tam
    przecież jak w domu, bo obok była zawsze mama, pielęgniarka, z której byliśmy
    dumni i którą chwaliliśmy się przed maluchami żłobkowymi.

    Po likwidacji instytucji matka straciła pracę. Do dziś
    chowa urazę do sióstr i do kogoś, kogo chciałaby winić za to co się stało. Nie
    do końca jednak wiadomo, kto jest kozłem ofiarnym. Strata pracy zaowocowała w latach
    przełomowych. Upadał komunizm, był rok 1989. Pojawiły się nowe pomysły na
    życie. Biznes. Dlaczego nie?
    Załóżmy firmę. Decyzja zapadła
    i w pewnym momencie zorientowałam się, że moi rodzice wykonują zawód
    chałupniczy, który do złudzenia przypominał to, czym zajmował się jeszcze kilka
    lat wcześniej dziadek Albin. Krawiectwo.

    Nie wiem jak to się stało, że
    zajęli się produkcją wyrobów z ortalionu. Ojciec do niedawna jeszcze pracował w
    Zwarze. Do niedawna w spółdzielni ogrodniczej, jako dyspozytor.

    Tymczasem
    z dnia na dzień rozpoczęło się rozpruwanie modeli zakupionych gdzieś w dobrych sklepach i zszywanie na nowo
    małych, zabawnych, kolorowych plecaków ortalionowych, saszetek i bezrękawników
    dziecięcych. Zakończona procedura odgadywania, projektowania, prucia, szycia,
    kombinowania pozwalała chwycić wydiełany produkt i zawieść do jednej z kilku
    najętych szwaczek. One w sposób chałupniczy, czyli w zaciszu albo w hałasie i
    pośród zawirowań domowych, szyły szyły szyły. Na tak zwany akord. Na czas. Aby szybciej, aby
    więcej. Szybciej uszyć. Więcej sprzedać. Więcej zarobić. Bo nie obowiązywał już
    dawny system pracy spowolnionej i obojętnej. Pracy bez wpływu na efekt owej
    pracy i na ostateczny poziom wynagrodzenia. Obowiązywał system nowy i nowoczesny.
    Kapitalistyczny. Im więcej pracujesz, tym więcej zarobisz.

    A
    plecaki uszyte w pocie czoła, często przygotowywane nocami, sprzedawali rodzice
    z pomocą mojego brata, który sprawy biznesu przyswajał znacznie szybciej i
    mniej boleśnie niż ja. Centrum wymiany handlowej był Stadion Dziesięciolecia w
    Warszawie, który do dziś nosi szumną nazwę Jarmark Europejski.

    Rodzice
    sprzedawali dzień w dzień. Zarabiali dzień w dzień. Więcej niż mama w żłobku,
    więcej niż tata w spółdzielni ogrodniczej. Pracowali przecież szybciej i
    lepiej. I pojawiły się w domu pomarańcze i banany. I mandarynki.



    2

     

     

    W zakamarkach mózgu
    pozostają dziwne obrazy, które trudno powiązać z datą
    i sytuacją. Widzę siebie na schodkach werandy naszego domu. Naszej werandy. Bo
    było to w czasach, gdy wujostwo, nazywani pieszczotliwie Dzidolami (źródłosłów niepewny, Dzidolem zwano wuja Stefana,
    zapewne od „Dziecka”, „Dzidka”. Tak nazywała go w dzieciństwie jego siostra)
    wyprowadzili się już na swoje, do Kortynia, do bloków. A nasz duży dom ze
    skośnym, czerwonym dachem opustoszał w sposób gwałtowny, choć oczekiwany.

    Siedziałam na szarych,
    betonowych, nagrzanych słońcem schodach. Wciągałam w nozdrza zapach sosnowych
    szpilek, których nieopisana ilość zalegała podwórze. Z którymi mama dzielnie
    walczyła. I walczy do dziś. Zawsze miała nieodparty pociąg do syzyfowych prac.
    Porządki wiosenne, jesienne, zimowe, letnie, przedwiosenne.. I nieśmiertelne
    mycie okien, które i tak stawały się szybko brudne od zacinającego wiatru z
    deszczem.

    To nie była moja
    specjalność. Nie byłam czyścioszką i mama gorąco nad tym ubolewała, choć
    wiedziała, że nie wychowała mnie również na brudasa. A tata tylko
    porozumiewawczo do mnie mrugał i milcząco przypominał, że to i tak większe jego
    zmartwienie niż moje. On najczęściej dostaje po głowie za sprzątanie –
    niesprzątanie.

    W naszych pokojach na
    pięterku matka rzadziej przeprowadzała inspekcje. A w pewnym momencie, gdy brat
    się wyprowadził, gdy rozpoczął się mój okres wędrówek, podróży i przeprowadzek,
    całkowicie przestała mówić o sprzątaniu. Wiedziałam jednak, że pucuje górne pokoje potajemnie, podczas naszej
    nieobecności.

    Mama miała zwyczaj
    odpytywania ojca z zadanej pracy domowej. – Janku, czy posprzątałeś, jak
    prosiłam? Czy odkurzałeś? – Wszyscy wiedzieliśmy oczywiście, że chodziło o sam
    fakt sprzątania. Zaistniały lub nie. Mama zawsze pytała w ten sam
    charakterystyczny sposób, a Tata odpowiadał jak zwykle:

    – A jak ci się wydaje?
    Czysto jest?

    – No… Czysto. Rozumiem, że
    odkurzałeś.

    – Nie odkurzałem, też
    stwierdziłem, że jest czysto.

    – Daj mi odkurzacz, sama
    odkurzę.

    – Przecież jest czysto!

     


    Powrót. Do omiecionych z igieł sosnowych schodków. Do siedzenia. I
    obierania rozkosznie-upierdliwego dojrzałej brzoskwini, ze skórki. (W języku
    Pakistańczyków, urdu, skórka to „chilka”, czyli czilka. Zabawne słowo.) To
    jedne z pierwszych brzoskwiń, jakie udało się rodzicom kupić.

    Byłam mała, mogłam mieć
    osiem, czy dziesięć lat, ale wyraźnie czuję do dziś przyjemność leniwego
    siedzenia na rozgrzanych schodkach i zlizywania soku z brzoskwini, który
    spływał mi po rękach i kapał na sukienkę i na gołe nogi. Rozkosz lata.
    Mandarynki. Takie dojrzałe, słodkie, u których skóra odchodziła łatwo od
    zczepionych trójkątów owocu
    i pozwalała na obieranie palcami.

    Mandarynki były nieodmiennie
    związane ze świętami Bożego Narodzenia. Kupowali je rodzice tuż przed Wigilią.
    Dostawaliśmy je także w paczkach z pracy od rodziców.
    W czasach, gdy oboje pracowali na cudzy, czyli nasz, czyli państwowy, komunistyczny rachunek. Mandarynki czekały
    również pod choinką u babci Danusi, w Wyszkowie. Obok podrabianej czekolady,
    która posiadała ten charakterystyczny, mało czekoladowy, kartoflany smak.

    Były również delicje. Te
    pierwsze i jedyne w swoim rodzaju. Z owocową galaretką w środku. I ptasie mleczko,
    śmietankowe, które uwielbiałam. Które wydawało mi się już wówczas synonimem
    polskości i esencją polskiego przemysłu cukierniczego tamtych czasów.

    Do dziś mam do ptasiego mleczka nieskrywany
    sentyment. Z uporem osiołka wmawiam wszystkim znajomym obcokrajowcom, że niebo w gębie. Że nawet Francuzi i
    Szwajcarzy nie wyprodukowali nic smaczniejszego. Próbuję być zabawna i tłumaczę
    nazwę czekoladek w sposób dosłowny, wywołując ironiczne lub zdezorientowane
    uśmiechy.

    Po
    ‘89 mandarynki, delicje i ptasie mleczko pojawiały się w domu o wiele częściej
    i nie były już tak wielkim rarytasem. Nie brakowało niczego. Szynki nie trzeba
    było już zdobywać. Jedliśmy mięso i wędliny, których nie trzeba było zwozić
    hurtowo ze wsi, od Dedziaków. Pominę tę kwestię, bo nigdy nie byłam smakoszem charcuterie ani mięsożercą. Dziś
    dodatkowo jeszcze nie tknę wieprzowiny z powodów, o których opowiem nieco
    później.

    Niezależnie od przyjętej
    ideologii i przekonań, w przypływie słabości zdarza mi się wspominać smak
    kiełbasy, zwanej swojską. Takiej, jaką robiła rodzina w Myszkowie, na granicy
    podwórza i domu. W otwartych drzwiach garażu. Z wyhodowanego, tłustego
    świniaka. Ta kiełbasa najlepiej smakowała oderwana z pęta, zagryzana świeżym,
    grubo krojonym chlebem.

    Trudno zapomnieć też
    specyficzny i niecodzienny smak francuskiej kiełbasy z południa, z Langwedocji.
    Kiełbasy twardej, suszonej, z kawałkami orzechów laskowych
    i grudkami tłuszczu pośród suchego, wołowego mięsa. Tym francuskim rarytasem,
    obok kaszanki o smaku wiśniowym i
    wątróbki smażonej ze słodkim sosem owocowym częstował mnie Philippe w 1996 w
    Nimes. Ale dla niego nie był to rarytas, a codzienność. Mała przyjemność
    smakosza, której niewielu Francuzów potrafi sobie odmówić.

    Ale nam, w Polsce, również
    żyło się dobrze. Przez kilka długich lat moi rodzice wychodzili z założenia, że
    nie muszą ani sobie ani swoim dzieciom niczego odmawiać. I nic nam nie
    brakowało. Mogłam zapisać się na wymarzone lekcje gitary i angielskiego.
    Wyjeżdzać na wakacje. Mój brat mógł dorobić u boku rodziców i uzbierać na
    wymarzoną wieżę produkcji japońskiej. Rodzice rozpoczęli budowę nowego domu w
    podwórzu.

    Żyliśmy ponad stan. Dziś
    myślę, że ojciec i matka nie kontrolowali w pełni wydatków. Przychody i
    rozchody, nawet pod nadzorem ciotki księgowej, mimo wszystko przychodziły i
    rozchodziły się nie w pełni kontrolowane.

    Po kilku latach odkryliśmy,
    że rodziców nie stać na utrzymanie wymarzonego statusu materialnego, ani na
    ukończenie budowy domu w podwórzu i realizację wielu marzeń.
    Z przerażeniem dowiedzieliśmy się o zadawnionych długach, których spłacenie
    przekraczało możliwości finansowe rodziny. Podjęta została decyzja –
    sprzedajemy nowy dom.



    3

     

     

    Dom, który rósł w oczach z
    dnia na dzień, zaczynał zasłaniać widoczność z moich okien. I zaciemniał
    dotychczas słoneczny pokój, co martwiło mnie i moje kwiaty. Mogłam jednak
    beztrosko paradować w bieliźnie, przy odsuniętych zasłonach. Wiedziałam
    przecież, że nikt nie dostrzeże mnie z ulicy, z podwórza, ani z pustej polany.
    Okno zasłoniła czerwono-ceglana ściana, wyrastająca o kilka metrów od brzegu
    tarasu.

    Kilka wyższych sosen
    dotrzymywało mi wciąż towarzystwa. Dotrzymywali mi go
    i panowie kuzyni, którzy od czasu do czasu pojawiali się po drugiej stronie
    okna, na rusztowaniach nowego budynku. Wówczas nie pozostawało mi nic innego
    jak w panice chować się za zasłonkami i w pośpiechu wdziewać na siebie co-bądź.

    Dom rósł, aczkolwiek rósł
    nieco krzywo. Domorośli budowlańcy i murarze, niestety spokrewnieni z
    pracodawcą, nie uzyskali stosownej kary obok zapłaty i pozostały jedynie
    niechęć, niesmak i żal. I milczenie. Dobro więzi rodzinnych jest przecież
    najważniejsze i nie warto ich psuć tak mało ważnymi incydentami.

    Dom rósł, rosły koszta,
    malały fundusze. A na stadion trzeba było jeździć codziennie
    o piątej rano. Wstawać przed świtem. Wsiadać do załadowanego poprzedniego dnia
    samochodu i ruszać w drogę. Pół godziny i pojawiał się przed oczami rodziców
    Jarmark europejski, azjatycki, wielonarodowościowy, ruski. I otaczały ich mrówcze tłumy. O tej porze jedynie
    sprzedawców i właścicieli straganów i tak zwanych szczęk.

    Rodzice pracowali
    niezależnie. W dwu grupach, z których każda wybiła się na niepodległość. Atak
    na klienta od frontu i zza węgła. Główne stoisko znajdowało się niedaleko
    parkingu, od strony Teatru Powszechnego, dworca autobusów i gettowej części
    bazaru, zmonopolizowanej przez Wietnamczyków. Żelazna przyczepa, w której
    gospodarzyła i handlowała mama z jej kolegą stadionowym, niejakim panem Józiem,
    mieściła tony ciuchów i plecaków, oraz maleńką kuchenkę-zaplecze. Ale brakowało
    toalety. Jej trzeba było szukać w plenerze. Ci, którzy orientowali się w
    topografii bazarzyska nie mieli problemów z odnalezieniem mikro-budek,
    geometrycznych oznakowań i charakterystycznych kolejek przy wejściu. Zwłaszcza zimą.
    Zimno w szczególnie moczopędny sposób działało na pęcherz handlarzy i
    handlarek. Przy tak wielkiej ilości wypijanej na mrozie ciepłej herbaty, a w
    upale lata – piwa i oranżad, kto śmie wyrażać zdziwienie? Ja śmiałam.

    Bywałam na bazarze
    niecodziennym gościem. Odwiedzałam mamę, tatę. I brata, jeśli był to jeden z
    jego dni handlowych. Wizytowałam kolejno niezależne grupy sprzedającej rodziny.
    Mateusz zwykle towarzyszył ojcu na podjeździe. Stali lub siedzieli, jak
    plażowicze, na krzesełkach turystycznych, w czapkach z daszkiem, a przed nimi
    na rozłożonej polówce wszelakiego dobra wbród.

    Ojciec z Mateuszem zawsze
    wynajmowali miejsce po prawej stronie szerokiej alei, środkiem której, rwącą
    rzeką ciągnęli tłumnie ku górze, mnodzy ludzie. Polacy. Choć zdarzało mi się
    słyszeć również języki obce. Mówię o narzeczach zdecydowanie obcych. Język
    rosyjski był mową jak najbardziej swojską. To był język dyplomacji i biznesu.
    Drugi, oficjalny język bazaru. Wszelkie wątpliwości wobec wyżej wspomnianego
    faktu rozwiała pewnego dnia mama, którą usłyszałam perorującą biegle po
    rosyjsku w stronę Pana Rosjanina, towarzysza interesów. Może klienta, może
    dostawcy. Myliły mi się strony handlowe i zasady całej tej zabawy.

    Sfera działalności handlowej
    była dla mnie tajemnicą, co dziś może się wydać zabawne. Bo już od dłuższego
    czasu, odrobinę wbrew sobie samej, uplątuję się w rozmaite układy biznesowe z
    obcokrajowcami. Sprawy firmowe, urzędowe, bankowe, podatkowe i właśnie handlowe
    nie są już tajemnicą. Są klarowne, aczkolwiek męczące. Zmuszają do zadawania
    sobie, średnio raz na dzień, zawsze rano w łóżku, po pierwszym otwarciu oczu,
    pytania – co ja mianowicie z moim cennym życiem robię? Co ja wyrabiam? Zamiast
    pisać, rodzić dzieci, łapać męża (w perspektywie priorytetów, logiczna wydaje
    mi się ta właśnie kolejność). Zamiast chwytać szczęście, pisać o szczęściu,
    kreować szczęście, ja bawię się
    w biznes i wciąż, jak nie miałam, tak i nie mam grosza przy duszy.

    Oczywiście, są korzyści
    niewymierne, duchowe. Są znajomości, wiedza, doświadczenie. Są przyjaciele.
    Pasjonujące rozmowy o niczym, o tym i o tamtym. Ale także o tym, co istotne. O
    kulturze i o religii. O tym, gdzie najtaniej kupić ciuch i gdzie najtaniej
    naprawić samochód. Najtaniej kupić? Obcokrajowcowi? Pakistańczykowi? Wymieniam
    multum sklepów markowych, angielskich. Bo wiem, że Brytyjczyków cenią (i
    nienawidzą) już od czasów kolonialnych. Tymczasem moi znajomi z pracy w
    ambasadzie, dyplomaci, Pakistańczycy zapytują z niewinnym uśmiechem o stadion.
    Where is the stadium? – Słyszeli,
    że to duży bazaar. Kojarzył im się
    zapewne z bliskowschodnimi, może arabskimi, może ich własnymi, hinduskimi
    targowiskami. Słyszeli, że duży wybór. Że tanio. Oczywiście, tanio. Tłumaczę
    więc jak dotrzeć, czego się wystrzegać, na kogo uważać. Jakiego typu toreb i
    torebek nie brać na tę ekscytującą wyprawę.

    Sama rzadko składałam wizytę
    na stadionie. Ale jeśli już znalazłam się tam, pośród mrowiska ludzi, wciągało.
    Akcja kupowania angażowała i pasjonowała. Chodziło o to, by wypatrzyć pośród
    rzeczy byle-jakich, nędznej jakości, to coś. Ten rodzynek, ten bardziej
    oryginalny ciuch, te spodnie o odmiennym kroju, tę sukienkę o niecodziennym
    kolorze. I wracałam do domu obładowana toną ubrań. Nigdy nie udawało mi się
    poprzestać na jednym. Przecież tak tanio!

    Stadion we wczesnych
    godzinach popołudniowych po prostu pustoszał. Kilkugodzinny dzień pracy tu
    zaczynał się i kończył, wcześnie. Większość sprzedawców protekcjonalnie i
    pobłażliwie traktowała klientów detalicznych. Liczyli się sąsiedzi, bracia i
    towarzysze biznesu zza wschodniej granicy, którzy popularyzowali znajomość
    języka rosyjskiego – siłą rzeczy. To oni hurtowo kupowali towar liczony w
    dziesiątkach i setkach sztuk zapakowany tak ściśle, że trudno by szpilkę
    wcisnąć, w przepastne, plastikowe, sznurkowe, tkane torby.


    Matka wracała do domu przygnębiona i zmęczona. Stawiała na gaz
    przygotowaną wcześniej zupę – niech się gotuje – i ucinała sobie niedługą
    drzemkę. Jej zajęczy sen nie pozwalał na solidny odpoczynek. Najlżejszy hałas
    budził i przeszkadzał. Pogaduchy babci, która przyszła, aby wysłuchać
    codziennych wiadomości z wielkiego świata, który zaczynał się poza granicami
    Stasina. Moje niepotrzebne pytania. Żarty taty. A rozdrażnienie nie mijało. I
    tak bywało przez wiele dni. Wiele miesięcy, zwłaszcza gdy sytuacja pogarszała
    się i wiadomo było, że interesy nie idą najlepiej, a pieniędzy zawsze brak.

    Słyszałam kłótnie rodziców.
    Bywało dobrze, bywało źle. Bywało i tak, że ojciec przygotowywał samodzielnie
    ulubioną swoją zupę pomidorową wedle instrukcji mamy, złożonej w łóżku chorobą.
    Innym razem, zapewne latem, zły stan konta nie psuł humoru, słońce rozgrzewało,
    a więzy rodzinne zacieśniały się. I wychodzili wszyscy na podwórze, do altanki.
    I przyjeżdzali Dzidole i Zdziśki, i zasiadali wszyscy przy stole altankowym
    przykrytym poprawnie kocem, do tak zwanego beta. Albo do brydża.

    Gra na pieniądze lub nie.
    Śmiech i żarty. A wieczorem, gdy piekące się powoli na grillu kiełbaski były
    gotowe – kolacja zakrapiana piwem albo wódką. I „łakocie” wuja, czyli pędzony
    na sposób domowy wedle receptury wypracowanej przez lata, bimber, o smaku
    śliwkowym. Nawet babcia próbowała „łakoci”. Jeden kieliszek, dla zdrowia –
    śmiała się, jak zwykle robiąc nieświadomie zabawną minę zawstydzonej panienki.
    Obok bimbru pojawiało się czasami wino ojca. Wiśniowe, gdy rosły jeszcze i
    karłowaciały spokojnie drzewka w ogrodzie, potem zdecydowanie szlachetne,
    winogronowe. Bez francuskojęzycznych nalepek
    i wspominania rocznika, wciąż smakowało świetnie. Trudno było się oprzeć kieliszkowi
    czerwonego, nawet mając w świadomości oazową obietnicę abstynencji (zgodną z
    zasadami Krucjaty Wyzwolenia Człowieka Ojca Blachnickiego. Czy ktoś wie
    jeszcze o czym mówię? Laików odsyłam do dalszych rozdziałów.), a w okresie
    późniejszym zasady islamu i nade wszystko zawsze zasady własne panny Anny.

            
    Czy zasady nie są po to, by je z przyjemnością łamać od czasu do czasu,
    kochanie?

            
    Ależ nie, tato! – Ten sam zawsze
    dialog z ojcem nieodmiennie mnie przygnębiał.



    4

     

     

    Ojciec. Zawsze był tym, z
    którym lubiłam się przekomarzać i żartować. Prowadzić dyskusje o życiu, o
    polityce, której nie lubiłam, o kulturze i o religii. Z tatą najczęściej
    dochodziło do kłótni. Traktowaliśmy siebie i swoje poglądy serio. Od zawsze.

    Ceniłam te rozmowy. Ojciec
    potrafił się jednak zapalać i zacietrzewiać. Unikałam rozmów, które
    nieoczekiwanie przeradzały się w ostrą dyskusję. Gdy sprawa wymykała się spod
    kontroli, gdy ja nie dawałam za wygraną, on nie spuszczał z tonu. Gdy temat był
    drażliwy. Gdy zdążył wypić kilka kieliszków mocniejszego alkoholu.
    Zrezygnowana, ucinałam temat, nie widząc sensu dyskutowania. On zaperzał się i
    gniewał. Zarzucał mi, że jestem tchórzem i oportunistką. Że nie potrafię
    udowodnić własnych racji.

    To chyba prawda. Byłam i
    jestem oportunistką. Myślałam po cichu – to dla dobra naszych więzi. Przecież
    najcenniejszych, rodzinnych. Dla dobra i jakości naszych wspomnień. Aby nie
    zapaskudzić ich tak, że nie będzie już odwrotu i możliwości zamazania
    przeszłości. I wybielenia plam.

    Wciąż, wystarczająco głęboko i silnie, tkwiły we
    mnie zadawnione urazy z pierwszych lat naszego wspólnego mieszkania na piętrze
    domu rodzinnego. Te obrazy
    i wspomnienia ojca, który po powrocie z pracy podniesionym głosem perorował o
    tym, że „nic się nie stało.” Że spotkanie z kolegami. Że musiał zostać nieco
    dłużej.

    Ten widok, trochę już
    przymglony, jego sylwetki chwiejnie poruszającej się w stronę kuchni, podniesiony głos, kłótnie. I prośby
    kobiece o to, by spał. Uspokoił się, śpiąc. By cicho był, bo dzieci.

    Mama posiadała cierpliwość, która zbliżała
    się do anielskiej. Być może ta jej wrodzona cecha, wspomagająca uczucie do
    ojca, pomogła przetrwać tamte lata. Cieszę się, że widzę ich dziś wciąż razem.
    Zawirowań było przecież wiele. Nie zawsze punktem zapalnym było zachowanie
    ojca. Były i tajemnice matki. Pomyłki, nadużycia zaufania. Układ między nimi
    zawsze był specyficzny. Uzupełniali się. On wybuchowy, ona spokojna. On łagodny
    i zgodliwy. Ona aktywna i kreatywna. Może zaufała za bardzo swoim możliwościom,
    kompetencjom, znajomościom. Do dziś nikt nie wie jak to się stało. Może ona
    sama nie wie. Tyle zawikłań. Tyle problemów. Tyle długów.

    W pewnym momencie, już po
    sprzedaży domu, już po wpłaceniu pieniędzy na konto – sprawa wyszła na jaw. Kto
    dowiedział się pierwszy? Może mój brat, któremu mama zawsze najbardziej ufała,
    którego zawsze wzywała w tarapatach. Dowiedział się, że konto gdzie spoczywały
    tysiące uzyskane ze sprzedaży domu, jest opróżnione, puste. Zero, całkowity i
    zupełny brak pieniędzy, co więcej – debet.

    Ojciec tymczasem prosił, aby
    przelać część funduszy i otworzyć konto w sławnym wówczas i popularnym Mbanku.
    Co przelać i jak? Jak z próżnego nalać?
    Sytuacja, którą udało się przez jakiś czas utrzymać w tajemnicy, wyszła na jaw.
    Z hukiem. Małżeństwo rodziców po raz kolejny zawisło na włosku. Kłótnie, żale,
    rozważania. Polemiki z dziećmi w charakterze rozjemców i mediatorów. Ile to lat
    temu? Może cztery? Może trzy? Może więcej. Mam wrażenie, że wczoraj.

    Mogę przywołać w pamięci
    conajmniej kilka konfliktów tego typu. Do dziś tkwią w pamięci urazy. Ujawniają
    się każdej sprzeczce. Uciekam wtedy. Chowam się do własnej piaskownicy. –
    Bawcie się sami. Mam dość własnych problemów nie do rozwiązania. – Tak
    egoistycznie. Czy nie dlatego od kilku lat nieustannie gdzieś się wyprowadzam ?
    Na pustą górkę w domu rodzinnym w Stasinie. Do Francji, do Stanów. Na
    Jelonki… Nie dlatego. A może i tak.

    Ojciec stroił żarty, jednak
    przygnębiały go moje wyjazdy. Wiem, że jestem jego ukochaną córeczką.
    Potrzebuje mojej obecności. Pamiętam, jak rozczulił mnie, w momencie, gdy
    wyjeżdżałam do Stanów, z zamiarem pozostania na dłużej. Pozostawiłam swój
    komputer i stałe łącze internetowe. Pozostawiłam internetową linię
    telefoniczną. Mogli się w każdej chwili ze mną się skontaktować. Ojciec
    zaskoczył mnie jednak, opanowując w super-szybkim tempie email, telefon
    internetowy i komputerowe messengery. Nawet icq po angielsku nie było wielką
    przeszkodą. Cieszyłam się, widząć go online, mimo, że zwykle słyszałam
    narzekania. – Gdzie jestem? Gdzie się ukrywam? – Wszystkiemu winna była różnica
    czasu. Siedmiogodzinna, jak na złość.

    Mama. Zwykle nie mówiła nic. Zawsze skryta,
    rozumiejąca, spokojna. Od czasu do czasu żal. Wysłuchiwałam. Sama skarżyłam się
    nie raz. Właśnie jej. To ona była kobietą. Mogła zrozumieć moje problemy. Bóle
    serca i załamania nerwowe. To ona wysłuchiwała skarg na temat mężczyzny, z
    którym blisko dwa lata mieszkałam na Florydzie.


    Gdy skończyłam dziewiętnaście lat, spojrzałam na matkę jak na kobietę.
    Miałam może trzynaście, gdy pojawiła się moja pierwsza krew. Dopiero po
    dłuższym czasie zdałyśmy sobie sprawę, że mój cykl kobiecy szwankuje. Zaczęły
    się więc wizyty u ginekologa.

    To były czasy przychodni, z
    ich całkowitym niemal monopolem na leczenie gawiedzi. Czasy, gdy trzeba było
    się starać o numerki, a decyzja o wyborze lekarza nie należała do pacjenta.
    Trafiłam w ręce doktora rodzaju męskiego. Przychodnia nie dysponowała niestety
    innym egzemplarzem. Starszy pan, staruch – mówiąc otwarcie, bo tak go do dziś w
    myślach wspominam – był najgorszą rzeczą, jaka spotkać mogła młodą, nieśmiałą
    dziewczynę
    z problemami, przy pierwszej wizycie. Fotel ginekologiczny, który przerażał i
    szokował, spojrzenie lekarza i konieczność obnażenia. Dziś, nie potrafię przywołać
    w szczegółach całego wydarzenia. Brak wspomnień. Może starałam się je wyprzeć z
    pamięci, na modłę freudowską.

    Nie byłam już dzieckiem. Za
    kilka miesięcy miałam kończyć osiemnaście lat i, wedle kalendarza, można było
    mnie uznać za dorosłą. Miałam niedługo otrzymać swój pierwszy dowód tożsamości,
    który potem zaginie gdzieś w Meksyku. Ten dowód z najładniejszym zdjęciem,
    jakie kiedykolwiek mi zrobiono. Jednak psychicznie i fizycznie wciąż czułam, że
    wszystko opóźnia się we mnie o kilka lat.

    Bardzo chciałam dorosnąć.
    Wstydziłam się momentu, gdy oficjalnie przyznano mi prawo wizyt u ginekologa
    dziecięcego w Centrum Zdrowia Dziecka. Dzięki temu jednak
    w wieku osiemnastu lat powrócił przywilej krwi. Mogłam poczuć się w pełni
    kobietą. Nadal jednak odczuwałam wstydliwie nieustający, opóźniony trądzik lat
    dojrzewania
    . Narzekałam na konieczność brania hormonów, aby podtrzymać tę
    fałszywą, sztucznie pobudzaną kobiecość. Wciąż męczyła mnie chorobliwa
    nieśmiałość i wstydliwość.

    Powiem jedno, domowa
    tradycja „opijania” nowonarodzonych – na nic. Nic niewarta. Co to były za bajki
    ojcowskie o tym, jakobym ja, pierwsze dziecko, była chroniona przez los przed
    wszelkimi chorobami i złem? A to dzięki ogromnej, jak niesie wieść rodzinna,
    wylanej na cześć moich urodzin, ilości alkoholu. Okres dziecięcy minął
    bezboleśnie i spokojnie, (czego nie można powiedzieć o moim chorowitym bracie),
    jednak o tym, co działo się w moim życiu później, nikt nie wspomina.

    Mateusz zaś, braciszek,
    ponoć zakrapiany był racjonalnie i delikatnie, w towarzystwie teściowej. Ojciec
    nie śmiał zachęcać jej do męskiego typu „opijania potomka”. W wyżej
    wspomnianych okolicznościach, mój brat stał się dzieckiem chorowitym. Chuchrem,
    które cierpiało na astmę, na zapalenie oskrzeli i płuc. Połowę dzieciństwa
    spędził w szpitalach i sanatoriach gruźliczych. Wszyscy drżeli o jego zdrowie.
    Uchował się jednak. I dziś nie męczą go poważniejsze choroby, Alhamdulilah.
    Omijają wypadki przy pracy i zabawie, w jakie obfitowało jego późne
    dzieciństwo.



    5

     

     

    Mateusz był chłopcem z
    rodzaju dobrze znanego – urwisów. Nie potrafił stać, siedzieć, leżeć, bawić się
    spokojnie.Te zabawy musiały być niecodzienne i ekscytujące.
    I niebezpieczne. Nic dziwnego więc, że wiele z nich kończyło się rozcięciami,
    bąblami, siniakami, guzami i bliznami. Dlaczego powiedziałam, że w życiu
    dorosłym omijają go wypadki? To nie tak. Miewa przecież wypadki drogowe, choć
    jeździ dużo ostrożniej, niż kiedyś. Nie pamiętam, ile jego samochodów miało
    stłuczki. Myliły mi się zawsze kolejne jego pojazdy, które zmieniał jak rękawiczki. Były to zawsze stare
    cztery kółka, cudem przywrócone do życia. Albo bliskie sercu, wiekowe, duże
    mercedesy. Dwa ich wraki do dziś stoją na podwórzu u rodziców i są co kilka
    tygodni powodem starć między ojcem a synem.

    Samochody, a może sama
    przyjemność prowadzenia, to nić porozumienia między nimi. Obaj uwielbiają, co
    jakiś czas, przynajmniej na kilkanaście godzin, zamieniać się w kierowców.
    Ojciec, w momencie utraty ostatniego zajęcia zarobkowego, uczynił
    z umiejętności prowadzenia istotne źródło dochodu. Etap kuriera warszawskiego i
    kierowcy tira ma za sobą. Zatrudnił się jako instruktor w ośrodku nauki jazdy.

    Ja zrozumiałam jak przyjemne
    może być prowadzenie samochodu dopiero w Stanach. Siadałam za kółkiem własnej,
    starutkiej toyoty camry. Otwierałam wszystkie okna na oścież – nie
    funkcjonowała klimatyzacja – i mknęłam 100 mil na godzinę autostradami upalnej
    Florydy. Mostami, łączącymi wyspy Pensacoli i okolic. Z jednej plaży na drugą.

    Dopiero w Stanach
    zrozumiałam też, jak trudno jest opanować senność, która po wielu godzinach
    jazdy i zmęczenia przychodzi znienacka, zdradliwie. Sen spada na powieki i śni
    się coś przez kilka sekund. Tak, że na opanowanie kierownicy już tylko mgnienie
    powieki. Na szczęście jechałam wówczas dużym fordem zwanym van – jak
    ciężarówka. Automatykiem, który znacznie łatwiej było kontrolować. Bo posiadał typowe, jak sądziłam –
    amerykańskie, gadżety: wspomaganie kierownicy, blokowanie jej w pewnej pozycji
    i stopowanie pedału gazu, tak by samochód utrzymywał stałą prędkość.

    Floryda jednak nie
    zaskakiwała nigdy nagłym mrozem i śniegiem. Nie zmuszała niedzielnych i letnich
    kierowców do wycofania się na dalsze, bezpieczne pozycje garażowe
    i przeczekania do wiosny. Na Florydzie nie zdarzyłby się wypadek, jaki
    przytrafił się moim rodzicom. Był wówczas rok ‘93. Zdradliwy początek zimy i
    nie posypana solą ani piaskiem, oblodzona jezdnia w okolicach Stasina.
    Skończyła się wygodna i sucha jezdnia obszaru warszawskiego i, w momencie
    wchodzenia w strefę stasinowską, maluch, stary mały fiat, wpadł w poślizg.
    Ojciec zdołał tylko skierować się z dala od jezdni i pojazdów
    z naprzeciwka. Spotkanie pierwszego stopnia z drzewem obok drogi. Uderzenie tak
    silne, że mikrosamochód stał się w ułamkach sekund spłaszczoną i pokiereszowaną
    kupą metalu,
    z przeznaczeniem do kasacji. Nic nie dało się uratować. Na szczęście Ten na
    górze pozwolił uratować ich dwoje.

    Cudem przeżyli ten wypadek.
    Tak twierdzili wszyscy. Taki wniosek można było wysnuć po obejrzeniu szczątków
    samochodu. Ale przeżyli. Z połamanymi żebrami, odmą płuc i sińcami, wylądowali
    oboje w szpitalu w Stasinie. Ojca odwieziono od razu do szpitala na ostry
    dyżur. Mamę znajomi przywieźli do domu. Pobieżna obdukcja nie wykazała
    poważniejszych obrażeń. Kilka dni później odkryto, że ostry ból w klatce
    piersiowej to efekt złamanych żeber.

    Gdy matka pojawiła się w
    domu, z jej bladej i przerażonej twarzy
    wyczytać można było najgorsze. Nie potrafiłam o nic ją zapytać, czekając aż
    sama wszystko opowie.

    – Mieliśmy wypadek. Tata
    jest w szpitalu. – padły tylko dwa zdania. Nie mogłam powstrzymać łez i
    podobnie było w jej przypadku. Jednak szybko opanowała się, aby trzeźwo
    przekazać wiadomość wchodzącej do pokoju babci, osobie jeszcze bardziej niż ja
    skłonnej do płaczu. Zazwyczaj potrafię zachować silną wolę i trzeźwość. Ale łzy
    – nie. W Rzymie nadawałabym się na płaczkę pogrzebową.

    Publiczny odruch płaczu
    pojawia się na szczęście tylko w sytuacji cudzych nieszczęść. Mogę tłumaczyć
    się silnie rozwiniętą empatią. Moim własnym perypetiom stawiam czoła spokojnie
    i z zimną krwią. Ale wówczas, w 2001, w Pensacola na Florydzie, w ulewie
    deszczu tak szaleńczej, że wycieraczki nie nadążały z usuwaniem wody
    z szyb samochodu rzecz prezentowała się nieco inaczej.

    To było tuż po kłótni z Nadirem.
    Wsiadłam do toyoty, z zamiarem przejażdżki dla relaksu ciała i ducha. To zawsze
    pomagało. Tuż za progiem złapała mnie jednak niespodziewanie silna ulewa.
    Widoczność bliska zerowej. A ja tymczasem – jakieś zakupy. Jakieś puste
    skrzyżowania i ronda. Wyjazd z ciemnej uliczki na oświetlone, a jednak słabo
    widoczne skrzyżowanie. Z trudnością można było dostrzec zmieniające się światła

    i ich kolor, nie wspominając o liniach na jezdni wielopasmowej.

    Wjechałam na zły pas. Ktoś
    zatrąbił obok. Nie byłam w stanie sprawdzić kto. Nie zorientowałam się, co
    uczyniłam źle. Spanikowałam. Zatrzymałam się, mimo, że światła właśnie zmieniły
    się na zielone. Byłam zdezorientowana. Wydało mi się, że ktoś podchodzi do
    toyoty od strony kierowcy. Ponieważ jednak samochód załadowany był po brzegi i
    nie pozwalał na dostrzeżenie czegokolwiek z boku i z tyłu przez szyby (byłam w
    trakcie przeprowadzki naszego firmowego biura i nie zdążyłam rozpakować pudeł)
    dopiero tuż przy moim oknie spostrzegłam postać policjantki. Otworzyłam szybę.
    Wysłuchałam miłej uwagi, że jeśli ulewa zdaje mi się zbyt wielka i nie jestem w
    stanie prowadzić, powinnam zatrzymać się gdzieś i przeczekać.

    Serce biło jak opętane. Nie
    padło jednak ani jedno pytanie o dokumenty. Ani jeden komentarz co do pudeł,
    zasłaniających mi widoczność. Policjantka prawdopodobnie sama szybko chciała
    się schronić w samochodzie i uciec przed deszczem, przed którym nie mógł jej
    chronić dość dobrze cienki płaszcz przeciwdeszczowy. Odetchnęłam głęboko i
    ruszyłam do domu. To była niedziela. 12 marca. Co za wspaniały dzień moich
    urodzin! Mandat nie był mi pisany.

    – To taki podarunek
    urodzinowy od Ciebie, Boże? – uśmiechnęłam się w duchu.



    dziadkowie

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

    1

     

     

     


    Właściwie nie znałam dziadka ze strony matki. Widziałam jego zdjęcia i
    gdzieś tam mgliście wyobraźnia odtwarza niejasne obrazy i wrażenia jego
    obecności. Podobno mnie uwielbiał. Podobno rozpieszczał i psuł nosząc wciąż na
    rękach. Jedno z babcinych zdjęć
    w albumie, przedstawia portret dziadków w charakterze matki i ojca chrzestnego
    jakiegoś zawiniętego w bet nieznanego mi berbecia.

    Dziadek – postawny, wysoki
    mężczyzna, lekko już łysiejący – ile miał wówczas lat, może 40? – spoglądał
    pustym wzrokiem w dal, gdzieś przed siebie, ponad głową fotografa. Gdzieś na
    wskroś, na przestrzał, gdzieś w pustkę wpatrywał się poza obiektywem. Ciemne
    obramowanie oczu, ciemne brwi i włosy. Był chyba brunetem. Nie wszystko
    przecież może mi powiedzieć czarno białe zdjęcie. Najbardziej uderzający, poza
    jego nieobecnym, jakby nie z tego świata spojrzeniem, był wizerunek jego
    twarzy. Rysy ostre, wydłużona fizjonomia, wystające kości policzkowe. Te, które
    odziedziczyła po nim matka, które odziedziczyłam ja. I ta przerażająca bladość
    twarzy, zgoła trupia. Tak, ta postać wydawała mi się w swoim wyglądzie
    całkowicie nieziemska, tam, na tym zdjęciu. Nieobecna, pozaświatowa.

    Może był już wtedy chory.
    Jak wieść rodzinna niesie, dziadek zmarł na marskość wątroby. Z własnej winy.
    Pił. Dużo i bez umiaru. Coś, czego nie toleruję i nie rozumiem. Co staram się
    jednak zrozumieć. Ostatecznie jest to uzależnienie, jak każde inne. Ja jestem
    uzależniona od komputera, od pisania. To są moje uzależnienia o ograniczonym
    stopniu szkodliwości. Śmiertelność zerowa. Nie jestem więc nieodrodną wnuczką
    swojego dziadka.

    Kto powiedział, że
    uzależnienia i nawyki są dziedziczne? Ja trzymam się pewnych, życiowych zasad.
    Jeśli nie paliłam nigdy papierosów – nie zaczynam ich palić – z ciekawości.
    Jeśli nie paliłam nigdy trawki, nie będę próbować amatorsko się sztachnąć i oczekiwać
    nieoczekiwanych wrażeń. Wiadomo, że wobec braku wprawy palacza nie uda mi się
    nawet poprawnie wciągnąć odurzającego dymu do płuc. Trzymajmy się zasad.
    Trzymajmy się tematu.

    Tematu jednak niejako nie
    ma. Tematem jestem ja i to co wiruje lub wirowało kiedyś wokół mnie. Ludzie,
    wydarzenia i uczucia. Pisanie jest aktem codziennym, prostym. Prozaicznym.
    Zgadzam się ze słowami Julii Cameron, której książkę pochłaniam dziś od rana
    próbując zabić żmudne godziny oczekiwania na chwilę uwagi ze strony pewnego
    jegomościa, właściciela księgarni w Dubaju.

    Gentleman ten obiecał
    wczoraj rozpatrzyć możliwość zainwestowania w polish bookstore. Nie zna
    jednak jeszcze wizji misses Ann, która nie chciałaby, aby jej kąt
    książkowo-internetowo-kafejkowy stał się miejscem tak niezorganizowanym i
    bałaganiarskim jak księgarnia w Dubaju. Księgarnia, w której pracują szalenie
    mili ludzie, w której wysyłam faks do Polski za darmo. W której dostaję lunch
    gratis. W której od czasu do czasu pracownicy ponawiają propozycję podania kawy
    albo herbaty. Gdzie w internetowej kafejce surfuję całkowicie bezpłatnie.
    Jestem przecież przyjacielem i żoną przyjaciela właściciela.

    Zgubił mi się gdzieś
    dziadek. Odnajduje go znów we wspomnieniach mamy. Tych, które mieszają mi się
    teraz i plączą. Pozwolę sobie na przerwę, której nikt z was nie zauważy. A
    przerwa dla matki. Niech to będzie rozmowa z nią. Weryfikacja danych
    rodzinnych. Nazwijmy to zbieraniem materiałów dowodowych.

    Nie jestem w nastroju do
    pisania. Taki bezowocny dzień. W Dubaju. Takie nudne wakacje, że pisać trudno i
    pióro ciężkie. Klawisze klawiatury oporne, tak ze naciskać trzeba
    niedelikatnie, z energia, której nie mam. Do zobaczenia po przerwie.

    Drrrrr. Dzwonek starej
    podstawówki zawsze wywoływał u mnie efekt gęsiej skórki. Ciarki przechodziły po
    plecach. To był skuteczny dzwonek. Głoszący koniec przerwy. Ten zawiadamiający
    o jej początku brzmiał zupełnie zupełnie inaczej. Koniec przerwy. Koniec
    leniuchowania, czytania, przysypiania, wylegiwania się na niewygodnym krześle
    księgarni w Dubaju. Kolejne dwie godziny minęły. Ja wciąż tutaj. Już siódma i
    zmierzch, a uwięziona w wieży długowłosa księżniczka zaczyna wątpić w szybkie
    pojawienie się księcia. Właściwie nigdzie nikt mnie nie zamknął. Miałam
    przyjemność poznać idee i opinie pani Cameron. Czytałam z przyjemnością, –
    wciąż jednak tkwiło we mnie niemądre poczucie uwięzienia. Brak klucza do
    mieszkania, brak transportu, znaczne oddalenie i nieobecność męża, którego
    spotkania poza miastem przedłużały się w nieskończoność. Czułam się paradoksalnie.
    Jak dziecko zamknięte w domu.

    Przypominają mi się rodzinne
    opowieści o tym jak to zostawiono w domu u babci Danuty małą Anię, śpiącą. O
    tym jak Ania obudziła się. Zobaczyła, że nikogo nie ma w domu. Znudzona sama
    sobą i samotnością, otworzyła w końcu okno małego domku jednorodzinnego, dwa
    metry ponad ogrodem pełnym malw, z widokiem na piaszczysta, wiejską, ruchliwą
    drogę – i usiadła na parapecie. Zaczęła obserwować i czekać. Na rozwój
    wydarzeń.

    Miałam nie więcej niż 3
    lata. Dziadka Tadeusza już nie było. Zmarł gdy skończyłam rok. Wkrótce potem
    pojawił się drugi mąż babci, którego zaczęłam nazywać wujem Staśkiem. Był
    spokrewniony z babcią. Nigdy nie zrozumiałam zawiłej siatki powiązań rodzinnych
    ze strony mojej matki.



    2

     

    Wujek Stasiek zwykł śmiać
    się dużo i jowialnie, zwykł żartować. Miał twarde, grube rysy twarzy, dobrze
    zbudowane ciało, zwinną i sprawną sylwetkę. Pracował w fabryce mebli, która
    zatrudniała wielu mieszkańców Wyszkowa i okolic. Jednocześnie, wraz z bratem,
    co tydzień „bił świniaka” i produkował domowym sposobem domowe wędliny.
    Kiełbasa i kaszanka, której dziś nie zjem. (Jak świetnie smakują wędliny
    produkowane na Bliskim Wschodzie – bez wieprzowiny. Mojej matce wydaje się to
    niewiarygodne. – Przecież nic nie może dorównać domowej roboty wędlinie,
    polskiej kiełbasie!)

    Stasiek był osobą kreatywną
    i aktywną. Zamknięto państwową fabrykę mebli. Wyjechał do Stanów. Na kilka lat.
    Wrócił. I znów na kilka. Do Chicago. Tam, znajomość języka angielskiego była
    niemal zbędna. A dziś, nawet jeśli Chicago w kilku dzielnicach jest polskim
    gettem, pomyślne przekroczenie granicy i przetrwanie odprawy celnej i
    przesłuchań bez znajomości języka, wsparcia ziomków w USA w postaci listów,
    zaproszeń, pieniędzy może być problemem.

    Czasy wujko-Staśkowe to
    odlegle czasy. Sprzed 11 września 2001. Wuj wysyłał wówczas prezenty w
    paczkach. Babcia mogła ustroić choinkę w jedyne w swoim rodzaju, a dziś
    popularne, kolorowe koraliki i oryginalne wielkie bombki. Ja dostałam żółtego
    królika i jaskrawo-różową wełnę, z której matka zrobiła mi na drutach sweter.
    Był niepowtarzalny. Wzbudzał zachwyty wychowanych w komunistycznej szarości
    rówieśników.

    W tej chwili wysyłam paczki
    samej sobie rękami mojej przyjaciółki na Florydzie. Po kilku latach
    pomieszkiwania w USA zebrała się znaczna ilość dobytku, którego nie zabrałam ze
    sobą do Polski. Nie przypuszczałam wówczas, że anulowana będzie moja wiza
    turystyczna. Że niemożliwe stanie się uzyskanie wizy B1, pracowniczej. Że
    podróż powrotna z Meksyku do Stanów będzie niemożliwa. Historia paczek powtarza
    mi się jak przekleństwo. Przeprowadzka do Francji i ucieczka stamtąd – paczki z
    Francji. Wyjazd z USA i nie-przyjazd do
    – paczki z USA.

    Stasiek wrócił do Polski w dniu mojej rocznicy
    komunii, która odbywała się wedle zasad kościoła katolickiego, uroczyście i na
    wzór pierwszej komunii świętej. Szczegóły? Zapewne jakieś recytacje, białe
    sukienki, psalmy, hymny, kazania, przyjęcie opłatka – przy ołtarzu na język,
    tradycyjnie. Dziś zdaje mi się to nie lada sztuką i nie lada udziwnieniem.
    Zwyczajem mało estetycznym i niehigienicznym. Popieram protestanckie
    przyjmowanie komunii „na rękę”. Dotknięcie sakramentu dłonią jest
    świętokractwem? Być może, ale nie znajduję alternatywy dla chrześcijan, którzy
    wierzą w śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa. W czym problem ? Czy święty
    Tomasz niedowiarek nie wkładał palców w rany Jezusa? Czy nie dotykała jego stóp
    Magdalena i jego twarzy Weronika? Nie zauważyłam, aby Chrystus mówił
    gdziekolwiek o swojej nietykalności. Przeciwnie. Był bliski i zawsze obecny.

    Tuż po powtórnym, uroczystym
    przyjęciu komunii, wyznaniu wiary w Boga i kościół katolicki w nowozbudowanym,
    nieładnym kościele w Stasinie, jechałyśmy z matką same do Wyszkowa. Maluszkiem
    126p. Matka była wówczas nowo ochrzczonym kierowcą. Jej pierwsza daleka trasa.
    Ojciec do dziś opowiada przy imieninowych okazjach jak drżał o to, czy żona
    poradzi sobie w drodze. Aparaty komórkowe nie były jeszcze tak powszechne, choć
    sprzedawano już wielkie, nieporęczne komóry, fatalnie drogie. A żona poradziła sobie
    jak najlepiej. Dotarły z córką do Wyszkowa całe i zdrowe.


    Wyszków był synonimem wakacji. To było leniuchowanie i zabawy nad
    stawami za domem babci. Na łąkach, na wałach przeciwpowodziowych, w wiklinie
    nad rzeką, nad samym Bugiem. Lata były tam zawsze piękne. Gęsta,
    soczystozielona trwawa porastała łąki, bardzo wysoko. Zbierałam kwiaty, robiłam
    wianki. Spacerowałam godzinami. Po kąpieli, przed kąpielą. Ale najpierw
    budziliśmy się rano, ja i Mateusz, wybiegaliśmy na zewnątrz, aby poczuć chłód
    betonu chodnika. Odnaleźć babcię, która na nogach była już od świtu. Biegło się
    do niej, a potem już do furtki przy
    ścianie zasłoniętej pnącym, zielonym winogronem, o drobnych kulkach, tuż przy
    czworokącie ogrodu pełnego malw, słoneczników i lilii z zadartym nosem. I dalej
    ruszało się susami od furtki przez piaszczystą drogę na łąki, z łąk na wał i
    wiklinami wprost nad rzekę. Stąd już rzut kamieniem. Trawa rosła daleko, aż tam
    nad rzeką. Dotykała piaszczystego skrawka plaży, zagarniała jej teren i znów cofała
    się. Piach był ciepły. Woda, poza obszarami płycizn, lodowata, rwąca.

    Niebezpieczna rzeka – mówili
    starsi i opowiadali rozmaite historie o tym kto, kiedy,
    w którym roku i jak utonął. Każdego lata zdarzały się wypadki, a zwłaszcza –
    mówili – trzeba uważać, gdy kto dobrze umie pływać. Bo za dużo hardości i
    pewności siebie. A rzeka jest zdradliwa, kryje wiry w miejscach, w których nie
    spodziewamy się ich napotkać.

    Ojciec znów opowiadał
    historię o tym jak pewnego wieczoru, po wypiciu znacznej ilości trunków udał
    się z kolegami nad rzekę. I ot, zapragnęli popływać. Ktoś rzucił wyzwanie –
    przepłynąć rzekę wpław. I zgodzili się wszyscy niewiele myśląc. Wszyscy świetni
    pływacy, pewni siebie. Ciężko płynąć w poprzek rzeki. Nurt Bugu był niezwykle
    silny. Znosiło. Płynęli w okolicy mostu na Zimówku. Nie wszyscy jednak
    dopłynęli. Jeden z przyjaciół nie dał rady, nazbyt zaufał swoim siłom. Utonął.
    W tej chwili ten młody człowiek jest tylko wspomnieniem dla mnie, ułamkiem
    historii ojcowskiej. Nie było tak jednak w przypadku śmierci jednego z moich
    wujów, który również zginął w Bugu. Po kilku dniach wyłowiono jego ciało.
    Zniekształcone, nabrzmiała fizjonomia, odrażająca siność skóry topielca.
    Okrutna i nieestetyczna śmierć.

    Historie topielców nie
    zmniejszyły jednak nigdy naszej dziecięcej ochoty na kąpiel
    w rzece. Byłam zawsze ostrożną dziewczynką, nie porywałam się na wyczyny takie
    jak przepłynięcie rzeki wpław, a choćby i tylko do pierwszego czy drugiego
    przesła mostu. Bałam się.

    Inaczej było jednak podczas
    wyprawy pontonem z nurtem rzeki. Był ojciec. Matka zdecydowanie odmówiła
    udziału w wyprawie, więc jedynie nas troje stanowiło załogę pontonu. Ojciec,
    brat i ja. To był świetny układ. Po kilku godzinach właśnie mama czekała na nas
    na brzegu rzeki, gdzie zakończyliśmy spływ. Naszą starą, wielką, czarną wołgą,
    którą podarował nam wuj Stasiek po wyjeździe do Stanów, wróciliśmy do Wyszkowa.



    3

     

    Na Zimówek wjeżdżało się z
    każdej strony z górki. To było osiedle położone bardzo nisko. Co roku
    niektórych mieszkańców podmywało, gdy wiosną Bug wylewał, gdy woda przerwała
    wały. Dom babci, część bliźniaka, stał przy piaszczystej drodze. Po jej drugiej
    stronie już tylko jak okiem sięgnąć łąki i wały.

    Przed domem mały ogród
    kwiatów, wąski wjazd na podwórko, niemal zbyt wąski dla samochodu tak wielkiego
    jak stara, rosyjska wołga. Podwórze dość obszerne, dzielone
    z sąsiadami z drugiej połowy bliźniaka, z którymi, ponieważ była to część
    skłóconej rodziny, nie zamieniało się nigdy ani słowa. Nie utrzymywało się
    kontaktów. Sytuacja groteskowa
    i paradoksalna, która trwała przez wiele lat. Pani ciocia zza ściany była
    eks-żoną wuja Staśka. Babcia serdecznie jej nie znosiła. Był też inny jakiś
    powód zatargu, którego źródło dziś już trudno zrozumieć.

    Każda z kobiet chodziła
    uważnie po własnym wąziutkim chodniku. Po stronie babcinej prowadził on od
    schodów szaroburych, betonowych, z barierką, zawsze chłodnych pod dotykiem
    bosych stóp, w stronę parkanu i zacienionego przez wysoką wiśnię małego kawałka
    przestrzeni, gdzie stał stół i kilka krzeseł. Potem wzdłuż „letniaka”. Tak
    nazywaliśmy szereg pomieszczeń w podwórzu.

    Pierwsza z brzegu letnia
    kuchnia. Dalej pokoje, w których pewnego zimnego dnia wybuchł pożar. Ktoś
    pozostawił na noc samotną, włączoną „farelkę”, czyli mały grzejnik elektryczny.
    Nie wiadomo, jak dokładnie doszło do pożaru.

    Chodnik betonowy prowadził
    do ogrodu, do którego przylegał staw zarośnięty pałką wodną, kaczeńcami i
    trzciną. Babcia uprawiała grządki pełne truskawek, pomidory na tyczkach,
    rzodkiewki, marchewkę, kartofle.

    Ogród przypominał ten w
    Stasinie, u babci Mani, zlikwidowany tuż przed pojawieniem się szklarni. W niej
    rodzice produkowali w pocie czoła asparagus, potem pomidory. Następnie
    rozsiadły się wielkopańsko na całej przestrzeni chwasty różnej maści. Szklana
    skrzynka stała się złomowiskiem i składem rzeczy niepotrzebnych, które „szkoda
    wyrzucić”. Aż do momentu rozebrania kawałka po kawałku. Trzeba nam było
    przestrzeni w Stasinie, gdy okazało się, że połowa terenu podwórza przestaje
    należeć do naszej rodziny.

    W
    Wyszkowie produkowano zieleninę jedynie na własny użytek. Ogród nie był
    mały, ale babcia, nie-inwalidka, ale
    całkowicie sprawna, dość potężna, zwinna kobieta potrafiła się „obrobić”
    całkowicie samodzielnie. Musiały jej wystarczyć popołudnia i soboto-niedziele,
    bo, w przeciwieństwie do drugiej babci, była kobietą pracującą. A pracowała w
    szpitalu, jako salowa. Czasami nawet zabierała mnie ze sobą. Gdy rodzice w
    dalekim Stasinie, a wuj w Ameryce. Najciekawsze były nocne zmiany.

    Do szpitala szło się na
    piechotę, na przełaj, przez most. Długi i pełen dziur, most kolejowy. Nie bałam
    się. Babcia szła obok, pewnie trzymając mnie za rękę. Oddział położniczy, gdzie
    pracowała babcia był zawsze bardzo ruchliwy. Mnie jednak kazano siedzieć w
    małej salce dla personelu. Inne salowe, koleżanki babci zagadywały mnie i
    rozśmieszały. Nie nudziłam się. Szpital był miejscem niecodziennym.
    Zastanawiałam się, co dzieje się tam za drzwiami, spoza których docierały
    stłumione krzyki.

    Podobały mi się zielone
    stroje lekarzy. Lubiłam chodzić z babcią i oglądać spoza szyby maleńkie,
    zawinięte w bety noworodki. Leżały w łóżeczkach na wysokich nogach. Były trochę
    do siebie podobne, większość tych, które oglądałam nie miała włosów. Czułam się
    bardzo dumna, bo ja miałam włosy przy urodzeniu. Należałam do tych odmiennych.
    To były moje pierwsze przejawy indywidualizmu.

    W drodze powrotnej ze
    szpitala, z mostu kolejowego niedaleko było już na Kazinowo. Wałem szły tory
    kolejowe, które wiodły aż stacji, na przeciwko której mieszkali kuzyni. Synowie
    brata wuja Staśka. Było ich trzech. Lubiłam najmłodszego, który był moim
    rówieśnikiem i największym na świecie urwisem i zawadiaką. Miał jednak również
    dużo uroku. Czarował, zaczepiał, i flirtował. Bardzo mi się podobał – jego
    blond czupryna
    i szczupła sylwetka. Byłam w nim zakochana.

    W pewnym momencie nasza
    rozmowa na trzepaku na podwórzu rodziny Dedziaków uzmysłowiła mi, że moje
    uczucia są odwzajemnione (a może po
    prostu jeszcze raz dałam się zwieść naiwności, która do dziś płata mi figle) i
    pytanie Jacka – Czy kuzyni mogą się żenić? – przyjęłam jak swego rodzaju
    deklarację i poważnie rozważane zagadnienie. Figlarz. Dziecięce mrzonki.

    Dziś najdroższy mój kuzyn zdążył się już i
    ożenić i wnieść pozew o rozwód z śliczną brunetką z Mazur. A ja nawet jednego
    związku nie jestem w stanie sprowadzić na solidne tory, tak abym mogła być
    pewna, że mnie i mojemu Pakistańczykowi pisana jest wspólna, świetlana
    przyszłość.

    Z trzepaka u Dedziaków
    widoczna była, z jednej strony, piaszczysta droga, za nią wał i stacja
    kolejowa, z drugiej zaś wzgórze i drewniany dom sąsiadów – kuzynów. To była
    rodzina dziwaków. Ich mieszkanie to obszar niezagospodarowanej, zagraconej
    przestrzeni. Niesprzątnięte zabawki, niepozmywane statki, niebosiężna góra
    nieuprasowanej bielizny
    w pokoju, który służył za graciarnio-pralnię, i w innych, które miały sobie
    wiadome przeznaczenie. Chaos. I tylko wieści dotarły do mnie dużo później, o
    tym, że wuj, głowa rodziny, popełnił samobójstwo. JAK to? – Powiesił się. Tak
    po prostu. Nikt do końca nie wie – dlaczego.

    Śmierć w rodzinie, jeśli
    oddalona, jeśli była to śmierć osoby niezbyt bliskiej, do której obecności nie
    zdążyłam przywyknąć, nie wywierała na mnie większego wrażenia. Ktoś był
    i zniknął. Mówiono jeszcze chwilę o nim, potem mówiono mniej. Te historie
    ciekawiły
    i słuchanie ich, jak słuchanie plotek – wciągało i pasjonowało. To była jedyna
    interesująca część odwiedzin u rodziny. A więc – ten i tamten mieszkali w tym i
    tamtym domu, zwykli robić to i owo, byli szczęśliwi, nie byli szczęśliwi, nie
    znosili się nawzajem, mieli problemy, mieli dzieci, nie mieli dzieci, aż tu
    nagle pewnego roku dnia miesiąca przydarzyło im się to i owo, i ot pomarli.

    Już jednak śmierć tej kobiety, o tak
    matczynych zachowaniach, tej która nazywała mnie pestką i brała do siebie
    wieczorem pod pierzynę, i pozwalała ogrzać małe stopy obok jej ciepłego
    kobiecego ciała, to było wydarzenie zupełnie inne. Istotne, trudne,
    niezrozumiałe.
    W wieku piętnastu lat odczuwałam chorobę i śmierć babci Danusi jako coś
    gwałtownie niesprawiedliwego i niezrozumiałego. Chorowała kilka lat. Lekka
    poprawa, potem znów pogorszenie zdrowia. Bardzo późno zdecydowała się na
    operację woreczka żółciowego. Operacja była kosztowna, leczenie również.
    Lekarze jeszcze po jej śmierci upominali się o pieniądze. Nigdy nie powiedzieli
    nikomu, co było rzeczywistą przyczyną śmierci. Oczywiście rak. Kiedy się to
    jednak zaczęło? Jak postępowała choroba i czy można było ją zatrzymać, uchronić
    babcię od śmierci?

    Zawsze będę miała przed oczami ostatnie tygodnie
    jej życia. Schudła, była cieniem samej siebie, nie miała siły się poruszać,
    wstać z łóżka. Widzę moją matkę pochylającą się nad nią. Widzę, że nie potrafi
    powstrzymać łez, spoglądając na swoją matkę, która nie ma już nawet siły na
    uśmiech i rozmowę.



     

    4

     

     

     

    Od śmierci babci Danuty
    przestaliśmy jeździć do Wyszkowa. Moje wspomnienia powoli zamazują się.
    Zacierają się kontury obrazu małego osiedla, jakim był Zimówek. Nie wiem jak
    wygląda teraz, nie wiem, co się zmieniło. Kto zbudował dom, kto umarł i kto się
    narodził. Dawno nie ma już babci Danuty. Zapewne nie ma już żadnych śladów jej
    obecności.

    Wuj Stasiek przeprowadził
    się, ożenił i zbudował nowy dom. Wiedzie nowe życie. Chciałabym go znów
    zobaczyć, mimo że rodzice nie utrzymują z nim kontaktów. Pewne nie mielibyśmy
    sobie wiele do powiedzenia. Przeszłość zamyka się nieraz tak szczelnie, że nie
    sposób do niej wrócić. Zbyt trudno wzbudzić w sobie chęć rozmowy i spotkania.
    Przekonać, że warto. To, co przeszłe, nigdy w pełni nie przemija. Zmrużenie
    oczu niewątpliwie pomaga. Jakimowski i Zamachowski mają rację.

    Takie wrażenie towarzyszy mi
    w domu w Stasinie. Dziadek Albin, który odszedł trzy lata temu wciąż jest
    obecny. Usunęliśmy z pokoju jego wielki stół krawiecki i starego łucznika.
    Wciąż wisi jednak wielkie, krawieckie lustro. Stoi w przedpokoju starodawny,
    wysoki wieszak z wywiniętymi ku górze, jak rogi bawole, ramionami. Wisi portret
    dziadka
    w dużym pokoju, stoi w babcinej sypialni jego łóżko. A w moim pokoju – jego
    stare radio na lampę, dzięki któremu z uchem przy głośniku słuchał niegdyś
    Wolnej Europy.


    Trudno jest mi dziś przywołać postać tego człowieka z lat, gdy uśmiechał
    się tak często, z czasów, gdy jeszcze szył, siedząc bokiem na swoim wielkim,
    drewnianym, krawieckim stole. Coraz trudniej odtworzyć w pamięci jego ruchy
    wprawnego krawca, gdy fastrygował płaszcz, podkładał podszewkę, ale najpierw
    mierzył, zaznaczał mydłem krawieckim, kroił i poprawiał, i prasował. Wszystko
    na miarę. Wszystko doprowadzone do perfekcji. Ci sami zawsze klienci od lat.
    Wierni starym fasonom i dawnej metodzie krawieckiej. Trudno przypomnieć sobie
    głowę dziadka pochyloną nad „robotą” inaczej jak pokrytą siwymi włosami, z
    dużymi zakolami po bokach. Nie wiem, jaki był pierwotny kolor jego włosów.
    Lubiłam myśleć, że był blondynem – w końcu na imię dano mu Albin, czyli z
    łacińska „Biały”. W moich wspomnieniach ten człowiek na zawsze pozostanie
    szczupłym, białowłosym, średniego wzrostu staruszkiem, o żylastych ramionach i
    sprawnych nogach.

    Do dziś rozśmiesza mnie to,
    w jaki sposób przygotowywał się do jazdy rowerem, spinając szerokie nogawki
    spodni spinaczami do bielizny. Drewnianymi spinaczami starej daty. Dziadek
    wszędzie jeździł rowerem. To był jedyny pojazd, jaki zdołał ujarzmić. Nigdy nie
    nauczył się jeździć ani motorowerem ani samochodem. Pamiętam historię, którą
    opowiadał ojciec – jak to dziadek, wybierając się do pobliskiego Otwocka
    motorkiem, dzielnie jechał prawą stroną drogi, pewny siebie. Przy najbliższym
    jednak skrzyżowaniu zsiadał z motoroweru i na piechotkę przeprowadzał pojazd na
    drugą stronę, po przejściu dla pieszych. Rower towarzyszył mu wszędzie. Jeździł
    nim po prowiant dla kolonistów w Stasinie, po materiał, na targ do Otwocka, do
    kościoła na plac budowy. W wieku blisko 70 lat nie był jeszcze zbyt stary i
    niedołężny, aby chodzić po rusztowaniach nowego kościoła i pracować „na
    wysokości”.

    Nie bał się. Zawsze
    starczało mu sił i energii. Dopiero choroba powstrzymała go w biegu. Odebrała
    energię i sprawność ciała, a ostatecznie świadomość. Alzheimer. Tak się
    nazywała dolegliwość, na którą cierpiał na pewno od wielu lat. Nazywał to
    sklerozą. Zaniki pamięci stawały się jednak niebezpiecznie duże z upływem
    czasu. Dopiero na kilka lat przed śmiercią lekarze podali diagnozę. W Polsce
    nie była to jeszcze bardzo znana choroba. Nie istnieje do dziś jedyne i
    skuteczne na nią lekarstwo. Po ustaleniu diagnozy dziadek zaczął brać leki,
    które wtedy już nie mogły zatrzymać procesu utraty pamięci
    i zniedołężnienia. Łagodziły jednak objawy choroby, uspokajały. Wprowadzały w
    stan bierności i anemii.

    Wielokrotnie zastanawiałam się
    wówczas, dlaczego jesteśmy tak bezradni. Dlaczego nie potrafimy się uchronić
    przed wypadkami i chorobami. Nie kontrolujemy nic poza datą swojej śmierci. Gdy
    decydujemy się ją przyspieszyć. O, jak to niereligijnie, jak to wiarołomczo! Co
    za ateistyczne, tolerancyjne podejście do sprawy śmierci. Samobójstwo?
    Eutanazja? Popieram, nie popieram, jestem za, jestem przeciw…

    Nie popieram. Z zainteresowaniem obejrzałam jednak
    niedawno „Najazd barbarzyńców”, ciąg ruchomych obrazów produkcji kanadyjskiej,
    który zdobył Oskara. Świadomie, światopoglądowo nie akceptuję aktu odbierania
    sobie życia. Jednak cierpię patrząc na cudze cierpienie. Buntuję się przeciwko
    bezradnemu spoglądaniu na osobę, której ból łagodzą już tylko silne środki
    odurzające. Tej osoby, która cofa się w rozwoju do stadium dziecka, którą
    opuszcza świadomość samej siebie, choć duch na pewno jeszcze nie opuścił.

    Mimo moich dość radykalnych przekonań, mimo decyzji,
    które podjęłam kilka lat temu, co do wiary i sposobu życia, wciąż wierzę w
    zmiany. W ewolucję przekonań i wahania. W nieustanne podejmowanie decyzji,
    ciągłe wybory, które wiodą nas do celu, albo zwodzą nas na manowce. Wierzę
    jednocześnie w czarne i białe, w zasady nienaruszalne i w półcienie zarówno. W
    szarości i mniejsze zło. W kompromisy.

    Może babcia Marianna byłaby szczęśliwsza, gdyby nie
    musiała zajmować się mężem jak dzieckiem w ostatnich latach jego życia. A może
    nigdy nie pozwoliłaby, aby kto inny się nim zajmował. Tata do końca życia
    będzie miał wyrzuty sumienia, że ojciec jego zmarł w szpitalu. Sam. Pamiętam
    jak dzień przed śmiercią dziadka mówił:

    – Zabierzmy go stamtąd. Powinniśmy go zabrać. – Ktoś
    powiedział wtedy, zaraz po tym, jak dotarła do nas wiadomość o śmierci,
    nazajutrz – Dziadek sam wybrał.

    Może było właśnie tak. Może już od kilku lat
    towarzyszył samemu sobie, swojemu ciału, jakby obok, jak cień, jak sobowtór.
    Może od dawna już pragnął odejść. Te niekontrolowane ataki histerii, ataki
    gniewu. On od dawna już żył przeszłością, która zajęła miejsce teraźniejszości.
    To, co dawne było realne i bliskie. To, co obecne – nieistniejące.

    Nie poznawał otoczenia i domowników. Jedynie do
    mojego ojca mówił jeszcze po imieniu – Jan. Tylko on i bacia mógli się nim opiekować.
    Nie wzbudzali gniewu i sprzeciwu. Każdy z nas stał się już dawno kimś obcym,
    postaciami-cieniami z przeszłości, które wskrzeszał i nadawał im imiona, wedle
    dyktanda własnej wyobraźni i poplątanej pajęczyny pamięci.



    5

     

     

    Dziadek zmarł w 2001. Chcę
    myśleć, że jest tam gdzieś, w niebie, w zaświatach, które wspólne są dla
    rozmaicie wierzących w Boga jednoosobowego. Chcę wierzyć w powtórne spotkanie.

    Gdy słucham słów babci
    Marianny, jak nazywał ją mąż, myślę mimo wszystko
    o śmierci. Gdy mówi, z sobie właściwą, trochę przewrotną, trochę smutną nutą –
    No, ja to już niedługo na tym świecie pobędę. – Gdy wyjeżdżam znów na dłużej
    lub krócej, a ojciec stroi żarty i próbuje ją oszukać twierdząc, że po raz
    kolejny postanowiłam się wyprowadzić. Gdy nakłania babcię, by mnie uściskała –
    przecież nie wiadomo, kiedy wrócę. A ona niedowierzającym i zdezorientowanym
    wzrokiem spogląda na wszystkich obecnych. Ja zaprzeczam ze śmiechem. A po kilku
    dniach dzwonię z daleka i słyszę tę radość w jej głosie, bo może mi przekazać
    życzenia, zapytać o pogodę i odebrać życzenia zdrowia. I wprowadzić mnie w stan
    zdumienia, przekazując ucałowania dla mojego mężczyzny. Jest taka jak dawniej.
    Wesoła, a jednocześnie zrzędliwa. Beztroska i naiwna. Podejrzliwa i ciekawska. Nie
    pamiętam jej innej.

    Moje pierwsze wspomnienia
    związane z babcią Marią wiążą się z najwcześniejszymi latami dzieciństwa.
    Dziadkowie prowadzili kolonie letnie, letnisko. Domowe warunki, domowe
    jedzenie. Opieka domowej pielęgniarki – mama, po ślubie z tatą, wciąż pomagała
    opiekować się dziećmi z Warszawki.

    Cały dom zastawiony był
    łóżkami z gatunku szpitalnych, z prętów metalowych malowanych na biało.
    Sprężyny przykrywał siennik. W nocy słychać było każde poruszenie dzieci, które
    wierciły się, wstawały, przekręcały na drugi bok. Nad ranem wylegaliśmy wszyscy
    na zewnątrz. Myliśmy się w wielkich miedzianych miskach. Potem coś na ząb.

    Śniadanie do dziś jest moim
    najmilszym posiłkiem. Wówczas był to pierwszy
    z czterech, jedzony na podwórzu. Za domem, w cieniu sosen, stał bardzo długi
    wąski stół, zmontowany ze zbitych desek tworzących blat i szeregu kobyłek,
    czyli drewniane stojaków zastępujących nogi stołowe.

    Jadłospis? Nie potrafię go w
    tej chwili odtworzyć. Niemożliwe jest jednak, abym zapomniała kiedykolwiek smak
    jagód z cukrem i ze śmietaną albo z mlekiem. Dostawało się zawsze duży kubek.
    Prosiłam o ten ciemnozielony, z wygodnym uchem, z wytłaczanym wzorem w kratkę.
    Do dziś babcia zachowała kilka takich kubków. Gdy częstuje zupą, wyjmuję z
    kredensu zielony kubek, ignorując postawiony dla mnie obok talerz. Siadam
    z nią przy stole i jemy, spoglądając na siebie z przeciwnych krańców małego
    stołu kuchennego, przy oknie z widokiem na podwórze. Ledwie skończę, podsuwa
    drugie danie. Nie sposób odmówić.

    Tak musiało być zawsze –
    myślę. Kolonie, nie kolonie. Swoje dzieci, czy nie swoje. Babcia i babcine
    nawyki pozostały niezmienne. Zawsze związane z kuchnią i z tym domem. Nie umiem
    wyobrazić jej sobie z dala od niego. Nigdy nie pracowała. Dom, kościół, sklep,
    targ w Otwocku (z rzadka, nawet o zakup butów prosiła synową albo syna),
    sąsiadki i koleżanki to cały jej świat. Prowadzenie kolonii z pewnością było
    największą w jej życiu ekstrawagancją.
    Wyzwaniem i poświęceniem.



    szkoła

     

     

     

     

     

     

    1

     

     

    Dziesięć minut na piechotę drobnym
    krokiem pierwszoklasisty. Taka odległość dzieliła mój dom od szkoły.
    Przemierzałam tę trasę początkowo z matką, potem sama. Paskudne fartuszki
    zakładało się już w domu, zimą przykrywało je wierzchnie okrycie, latem było
    wstyd. Nylonowe, nieprzepuszczające powietrza odzienie z długim rękawem,
    grzecznym białym kołnierzykiem typu bebe, po kolana, koniecznie zapinane
    szczelnie na guziki, było źródłem ciągłego utrapienia. Tak bardzo chciałam
    nosić krzyżak – fartuszek, z plisowanką na obrzeżu, z zapinanymi na krzyż na
    plecach szelkami. Również szyty z nylonu, w kolorze podobnym – granatowym lub
    czarnym – był mimo wszystko obiektem pożądania. Zgrabny, dziewczęcy, latem
    przewiewny.

    Krzyżaczek otrzymałam dość
    późno. Ilekroć przypominam sobie szkołę – pierwsze klasy podstawówki – widzę
    siebie w dziwnym, ponurym, zgrzebnym fartuchu, w otoczeniu koleżanek w
    podobnych mundurkach, i kolegów w podobnych, jedynie krótszych, do pasa. Stroju
    pierwszoklasisty dopełniał worek z kapciami zwanymi „juniorki” i tornister z sztucznej
    skóry, prostokątny. Worek służył dziewczętom do swobodnego machania nim w takt
    marszowego albo tanecznego kroku w drodze do szkoły. Chłopcy woleli bardziej
    aktywne wykorzystanie swoich – na dziedzińcu szkoły trwały wojny i potyczki.
    Broń ostra – brudne worki na buty.

    Pierwszego września ‘81 roku
    stałam grzecznie przed szkołą, w drugiej parze, jako jedno z wielu dzieci z
    klasy pierwszej C, oczekując na pojawienie się wychowawczyni. Mama stała tuż
    obok. Jeszcze czułam się bezpiecznie. Bałam się jednak, co będzie wówczas, gdy
    będzie musiała odejść i zostanę sama, zdana sama na siebie. Co będzie, jeśli
    wychowawczyni okaże się osobą niemiłą, a dzieci będą się ze mnie śmiać? I w
    ogóle nikt mnie nie polubi. Z nikim się nie zaprzyjaźnię. Tuż obok stała jednak
    przyjaciółka o tym samym imieniu, którą znałam jeszcze z przedszkola. Mieszkała
    niedaleko mnie, jedną ulicę dalej.

    Spoglądałam na szkołę.
    Wysoki, piętrowy, szaro malowany czy też po prostu brudny, budynek w kształcie
    sześcianu. Po kilku minutach, gdy weszliśmy wszyscy do środka, gdy niska, miła,
    energiczna pani zaprowadziła nas do podziemi budynku, gdzie mieściła się
    szatnia, oddzielna dla każdej klasy, zakratowana i zamykana na kłódkę po każdym
    dzwonku na lekcję. Gdy przedostaliśmy się w końcu z trudem pośród tłumu
    starszych dzieci na górę,
    i dalej korytarzem do naszej własnej sali, cała szkoła wydała mi się
    labiryntem, miejscem obcym i wrogim.

    Głos nauczycielki był nieprzyjemny i ostry.
    Upłynęło sporo czasu zanim zorientowałam się, że „moja pani od wuefu” jest
    osobą łagodną i ciepłą. Nigdy nie udało mi się jednak polubić lekcji sportu.
    Pani Eliza towarzyszyła mi do ostatniej klasy podstawówki. Po pomyślnym
    przejściu trzech pierwszych klas straciła wyłączność jako nauczycielka.
    Pojawiły się nowe osoby. Niezapomniany matematyk i nudna historyczka.

    Niska, wysportowana pani, o gromkim głosie, wciąż
    dwa razy w tygodniu prowadziła nas latem na boisko za szkołą i, w obliczu
    obiboków na ławkach pod płotem oraz obojętnych widzów, przechodniów, od strony
    ulicy Jaśminowej, próbowała nauczyć nas trudnej sztuki gry w piłkę ręczną i
    koszykówkę.

    Błogosławiłam te dni, gdy lekcje nie odbywały się
    koedukacyjnie. Mogłam spokojnie spoglądać na niepowodzenia koleżanek, spośród
    których większość nie celowała w rzucie małą piłeczką, czy w skoku w dal. Ja
    należałam do owej większości. Każdy wyrzut był już od momentu ustawienia ręki
    fiaskiem. Nie potrafiłam zrozumieć istoty techniki tego ćwiczenia ani jego
    celu. Dla poprawienia humoru lubiłam za to, oczekując na swoją kolejność na
    ławkach przy płocie, podpatrywać świat za płotem szkoły. Szukać znajomych
    twarzy. Obserwować kolejkę pod sklepem mięsnym, który znajdował się w załamaniu
    drogi, na zakręcie.

    Dziś mieści się tam dom spotkań Świadków Jehowy.
    Odnowiony i otynkowany, nie przyciąga już niczyjej uwagi. Wtedy był to budynek
    szarawy, zawsze w cieniu, ponury nieco, o niskim wejściu i drzwiach blaszanych,
    zamykanych szczelnie po południu za pomocą sztab metalowych. Żeby choć było
    czego strzec we wnętrzu! Nędza i rozpacz. Puste półki i skąpa „podlada”. Do
    tego sklepu mięsnego jako mała dziewczynka lubiłam chodzić z babcią.

    Zajmowałam kolejkę, siadałam na murku, albo na
    stołeczku, albo na krawężniku, a babcia mogła sprawdzić okoliczne sklepy. Pójść
    „za tory” albo „po sprawunki”. Gdy wracała, kolejka wciąż długa bez końca, a
    sklep wciąż zamknięty. Gdy „rzucili” cokolwiek, tłum dostawał drgawek i wówczas
    nie było bezpiecznie, aby dziecko pozostawało w tym zamęcie
    i kłębowisku. Byłam więc odsuwana na stronę. Babcia za to sprawiała się
    dzielnie.

    To było około ’82. W ‘86 wciąż siedziałam na
    ławkach nieopodal boiska, czekając na swoją kolejkę do rzutu piłeczką.
    Spoglądając w lewo, mogłabym, jedynie w czasie przerwy, dostrzec sylwetki
    dopalających pety palaczy. Chowali się zwykle w cieniu śmietników. Kubły
    chronione były murowanką z białych cegieł z prześwitami, tak, że nikt nie mógł
    tam się schronić i pozostać w pełni niezauważony. Tuż obok stała jednak ławka.
    Stara, zielona, drewniana, wygodna ławka ogrodowa. Ku niej przyciągnięto dla
    towarzystwa drugą bliźniaczą, odrapaną z farby. I ustawiono na wprost, tak, aby
    siedzące na ławkach osoby mogły opierać nogi na przeciwległym siedzeniu,
    uśmiechać się do siebie głupkowato
    i wdmuchiwać sobie w nos wzajemnie dymek szlugów.

    Nieoczekiwanie wyrwało mnie z zamyślenia pojawienie
    się palaczy na ławkach. Za wcześnie! Czyżby przerwa? Po kilku sekundach
    zabrzmiał dźwięk dzwonka. Nauczycielka prawdopodobnie zwolniła klasę nieco
    wcześniej, w pośpiechu pakując swoje tobołki i licząc na wizytę u lekarza, na
    którą zapisała się pewnie dwa miesiące wcześniej.

    Szybko dołączyłam do
    schodzącej z boiska grupy dziewcząt prowadzonej przez nauczycielkę wuefu. Jak
    ja nie lubiłam, gdy kończyła ona zajęcia z dzwonkiem! Bieg na ostatnie piętro
    do przebieralni, pobieżne umycie dłoni i twarzy – nikt nie śnił o prysznicu,
    choć szkoła teoretycznie dawała taką możliwość. Zardzewiałe prysznice
    nieużywane były „od zawsze”, bo czasu na prysznic nie było nigdy.

    Wybiegałyśmy zgrzane z
    przebieralni, ubranie kleiło się do ciała. Lato było zwykle upalne. Żadna z nas
    nie wiedziała, czym jest dezodorant. Zwłaszcza w młodszych klasach nikt nie
    używał kosmetyków, które były drogie i trudne do zdobycia. Potem bieg w dół
    schodów, do klasy geograficznej lub historycznej, gdy trzeba było jeszcze
    przepisać, a, w przypadku bardziej ambitnych, napisać ćwiczenie, powtórzyć
    materiał.



     

    2

     

     

    Tak zwana długa przerwa, nam
    zdawała się zawsze zbyt krótka w starszych klasach. Rzeczywiście dłużyła mi się
    ona jedynie w początkowych latach podstawówki, gdy ubrana w nieznośny
    fartuszek, krążyłam wedle zaleceń dyrektora i pilnujących nauczycielek w krąg
    spacerowy po korytarzu. Nie można było usiąść ani rozmawiać. Należało spędzać
    wolny czas przerwy, krążąc w koło. Aż do znudzenia, aż do dzwonka.

    Zbawieniem były dni ciepłe,
    gdy można było się wyrwać z zaklętego kręgu
    i odetchnąć świeżym powietrzem na wybiegu przed szkołą. Pośród wysokich sosen,
    które dodawały uroku tej ponurej skądinąd szkole. Niezłym wyjściem z sytuacji
    było również odwiedzenie stołówki, która znajdowała się na parterze i
    przylegała bezpośrednio do świetlicy szkolnej. Tu, ci, którzy posiadali
    wykupione roczne obiady mogli stołować się codziennie. Można było jednak po
    prostu przemknąć się do stolika koleżanek czy kolegów i dosiąść, pogadać,
    posiedzieć.

    Zawsze jadłam obiady w stołówce szkolnej.
    Nieszczególnie dobre, zapełniały jednak żołądek o odpowiedniej, „zdrowej”,
    południowej porze dnia. Mój żołądek tolerował żylaste mięso wołowe w sosie
    szarym, jajko na twardo i listek sałaty pod beszamelem lub polany sosem
    musztardowym. Kluski leniwe, pierogi i naleśniki były daniami wyśmienitymi.
    Dostawałam jednak gęsiej skórki na widok żylastego i kościstego kotleta
    schabowego oraz niewyraźnej papki ciemnozielonego szpinaku. Tego ostatniego
    smakołyku dotknęłam na stołówce szkolnej tylko raz. Organizm zareagował
    gwałtowną negacją i cała zawartość żołądka zwrócona została na talerz.

    Przez wiele lat nie chciałam spoglądać życzliwie na
    to zdrowe warzywo. Nie dalej jak dwa lata temu całkiem nowe jego objawienie w
    postaci dość ostrego pakistańskiego dania
    z dodatkiem kartofli dokonało przemiany moich gustów kulinarnych. Nawet
    wątróbka i móżdżek, na które spoglądałam z odrazą, stały się potrawami do
    zaakceptowania przyprawione odpowiednio, wedle zasad kuchni azjatyckiej.

    Po obiedzie biegliśmy na
    wyższe piętra do sal chemii, geografii albo muzyki. Szkoła podstawowa ceniła
    muzykę i plastykę, które znikły z planu lekcji w szkole średniej. Elementy
    historii sztuki realizowała anemicznie historia i zajęcia języka polskiego.
    Muzyka była jednak nieobecna. Pozostawały więc już tylko wspomnienia z zajęć
    pani Jonińskiej czyli Jońskiej, jak wymawialiśmy wszyscy jej nazwisko.

    Ekscentryczna młoda kobieta
    w epoce komunizmu potrafiła dać upust fantazji
    i poczuciu humoru, ubierając się zawsze w, przyciągające wzrok, barwne,
    niebanalne ciuszki. Getry tęczowo-kolorowe, falbaniasta zielona czy żółta
    spódnica, koszule i kamizelki, narzutki i chustki, nastroszona tapirowana
    fryzura w kolorach rudym i ciemno rudym, wszystko to deklarowało zgodnie zasady
    niepodległości szarościom komunizmu. Prostą radość życia, swobodę i artystyczne
    gusta.

    Lubiłam naszą muzyczkę i jej
    dziwne zajęcia. Uczyła gry na flecie – obowiązkowej. Uczyła taktu i rytmu,
    rozdawała bębny, tamburyny, cymbały i trójkąty. Akompaniowała nam na pianinie i
    gitarze. Śmiertelnie obraziłam się na nią jednak w momencie, gdy odmówiła mi
    udziału w występach chóru szkolnego. „Zbyt słaby głos” – brzmiał werdykt.

    Jak to? Tak lubiłam śpiewać
    i tak wielkie wiązałam z chórem nadzieje. Wkrótce jednak pojawił się kościelny
    ruch oazowy i możliwość przyjęcia do scholi. Zapomniałam
    o ekscentrycznej muzyczce. Był to już ostatni mój rok w szkole podstawowej.
    Nerwówka egzaminów do szkoły średniej. Olimpiada z języka polskiego. Zdecydowałam,
    że moim faworytem powinny się stać lekcje języka polskiego i umiejętności
    pisarskie. Chciałam pisać. Coś tam wcześnie już bazgroliłam. Wiersze powstawały
    w ciągu kilku lat podstawówki. Te wiersze, zapisane w zielonym zeszycie,
    którego nie potrafię dziś odnaleźć.

    Pisanie stawało się przyjemnością, choć wobec braku
    odwagi i inwencji, ograniczałam je do długich i fantazyjnych wypracowań
    szkolnych. Nie potrafiłam sięgnąć po pióro i coś, ot tak, dla przyjemności, na
    papierze, stworzyć. A jednak humanistyczne zdolności były – twierdzili
    członkowie rodziny. – powinnam zdawać do liceum, do klasy humanistycznej. To
    miejsce dla dziewcząt.

    Tak się stało. Dziś jednak żałuję, że na marne
    poszło moje zamiłowanie do łamigłówek matematycznych i fizycznych, które z pasją
    rozwiązywałam w podstawówce, pod okiem ulubionego matematyka z brzuszkiem,
    łysiną i rudym wąsikiem. Moje kilka „luf” w trzeciej klasie zmotywowało mnie do
    wysiłku do tego stopnia, że nie pozwoliłam sobie później ani na chwilę na
    utratę miana „świetnej uczennicy”.

    Fizyka, choć pasjonowała przez pierwszy rok nauki,
    przede wszystkim dzięki osobie szalonego i roztargnionego nauczyciela, stała
    się nudnym i nieznośnym przedmiotem w ciągu lat późniejszych. A stało się tak
    za sprawą belfra po pięćdziesiątce i dyrektora szkoły w jednej osobie. Ten sam
    pan o czarnej, gęstej czuprynie, małym brzuszku i zawsze surowym spojrzeniu bez
    cienia uśmiechu, był onegdaj nauczycielem matematyki mojego ojca. Odległe to
    czasy – lata sześćdziesiąte zapewne i ostatnie ojcowskie lata podstawówki.
    Surowe zasady tego nauczyciela formowały się prawdopodobnie z upływem lat, tak,
    że moje wspomnienia niezupełnie pokrywają się z tymi, które przywoływał ojciec.

    Zajęcia fizyki różniły się od zajęć matematyki
    obecnością doświadczeń. Demonstracje działania różnorakich substancji,
    przyciągania i odpychania elementów magnetycznych, obiegi zamknięte i otwarte,
    prąd przemienny, wszystkie te elementy myślenia ścisłego
    i pojmowania świata metodą naukową, stały się dla mnie dziś szalenie i smutno
    odległe. Humanistyczne zajęcia w klasie licealnej zagłuszyły pociąg do nauki. I
    dziś liczby wywołują u mnie zamęt i zmieszanie. Dlatego stałe moje motto
    życiowe – Nie mam pamięci do cyfr – towarzyszy mi już niestety od wielu lat.

    Cyfry niezapisane przestają istnieć. Pamięci do dat
    i dni urodzin nie posiadam. Ani nie starałam się jej efektywnie wyćwiczyć. Moje
    wspomnienia z zajęć matematyki przywołują tę trudną do opisania przyjemność, tę
    czystą satysfakcję w momencie odnalezienia prawidłowej odpowiedzi w zadaniu.
    Zaś myśl o zajęciach fizyki stawia mi przed oczami obraz wielkiego stołu, tuż
    przed dwuczęściową, zieloną, suwaną tablicą, oraz gestykulację nauczyciela i
    jego skomplikowane eksplikacje, o tym jak to ebonitowe laski zyskują
    właściwości elektryzujące. „Pocieramy futerkiem laskę ebonitową” – to formuła
    słowna, z którą kojarzono fizyka.
    Z której wyśmiewano się bez końca. Przywoływała przecież w nastoletnich wtedy
    już głowach jednoznaczne skojarzenia ze sferą seksualną.



     

    3

     

     

    Fizyki nie było na egzaminach do szkoły średniej.
    Była jednak matematyka, z której dostałam trójkę, i jedynie moja piątka z
    polskiego uratowała sytuację. I pozwoliła mi dostać się do klasy
    humanistycznej, gdzie większość stanowiły dziewczęta, a pięciu chłopców zawsze
    zdawało mi się odrobinę zbyt zniewieściałych.

    Jedyną bliższą przyjaciółką,
    sąsiadką z ławki była Ada. Wiele lat później utrzymywałyśmy jeszcze znajomość.
    Dzieliły nas tylko tory kolejowe w Stasinie.
    Gdy wyszła za mąż i wyprowadziła się do Mińska, nasz kontakt urwał się
    całkowicie. Miewam wyrzuty sumienia. Tak żal tych przyjaźni, które po latach
    tracą znaczenie. Nigdy nie udawało mi się ich utrzymać. Pojawiały się wciąż
    nowe znajomości, nowe kontakty. Nie potrafiłam jednak nigdy utrzymać i
    pielęgnować najstarszych.

    Wiele z nich nie przetrwało
    próby czasu. Traciliśmy płaszczyznę porozumienia,
    w miarę jak zmieniały się nasze poglądy i tryb życia. Oddalenie również miało
    znaczenie – od dziewięćdziesiątego szóstego roku, z niewielkimi przerwami,
    nieustannie podróżuję. Wiele przyjaźni zgubiłam pędząc do przodu, ku
    przyszłości. Niektóre z nich w zabawny, dziwaczny sposób odnalazły się po
    latach i nabrały znaczenia.

    Tak było w przypadku Eli.
    Koleżanki z jednego miasteczka, z jednej podstawówki. Zawsze szalenie dorośle i
    poważnie wyglądała, niezależnie od swojego młodego wieku. Wysoka brunetka o
    krótkich włosach, które szybko zaczęła farbować. Nasze drogi schodziły się i
    rozchodziły w momencie przynależności do organizacji młodzieżowych i ruchów
    kościoła katolickiego. Znikła na kilka lat z oczu. Pojawiła się po moim
    powrocie
    z Francji i stała się jedną z wierniejszych czytelniczek moich powieści dziwnej
    treści.

    Ela miała swoją historię.
    Losy jej związku z żonatym mężczyzną, jego rozwód
    i ich obecne małżeństwo były dla mnie rewelacją i inspiracją. Jej historia była
    trochę podobna do mojej. Dobrze rozumiałyśmy się wówczas, gdy opowiadałam jej o
    swojej konwersji,
    o islamie i o tym, że rozwód jest sprawą dozwoloną i możliwą w religii, którą
    przyjęłam. Chwilami zazdroszczę jej poukładanego życia, spokoju, dziecka, męża
    i pewnej pracy. Tak jak ona zapewne z westchnieniem myśli o moich wyjazdach,
    podróżach i „ciekawym życiu”.

    Wszystko ma swoją cenę. Znów
    wróciłam. Mój związek znów stanął pod znakiem zapytania i straciłam kolejną
    pracę. I zaczynać trzeba od początku, od dna. O ile łatwiej było być dzieckiem,
    które nie martwi się o przyszłość, a raczej wygląda jej z niecierpliwością. Jak
    wielkie nadzieje wiązałam z pomyślnie zdaną maturą, egzaminami na studia, potem

    z magisterką. Egzaminy, które w czasie studiów były zmorą, stały się obecnie
    swojego rodzaju namiętnością. Wpadłam w wir testów językowych, kursów i studiów
    podyplomowych. Czyżbym pragnęła powrócić do szkoły po pięciu niechcianych
    latach studiów na Polonistyce? Och, jeszcze jak. Chęci i rzeczywistość nie idą
    jednak w parze. Zdałam niedawno pomyślnie egzamin na Romanistykę, ale szybko
    okazało się, że braknie mi zapału. Że strach przed biedowaniem i niechęć do
    życia byle jakiego, pięcioletniego, do trudów „łączenia końca z końcem” wobec
    braku stałej pracy, były zbyt wielkie.

    Wkrótce po otrzymaniu
    indeksu zorientowałam się jak lekkomyślna była moja decyzja. Moje marzenie o
    dyplomie romanistki i możliwościach pracy legalnego, dyplomowanego tłumacza być
    może nigdy się nie ziszczą. Nigdy nie starcza mi zapału, by doprowadzić rzeczy
    do końca, by zrealizować rozpoczęte plany, pomysły, w połowie drogi do celu.
    Nie starcza odwagi i wiary w siebie. Czyjeś gorzkie ostre słowo, czyjś
    negatywny komentarz sprawia, że osiadam na laurach, w depresji. Jak dotąd
    jedynie pisanie jest pasją najsilniejszą i realizowaną najwytrwalej.

    Piszący potrzebują
    akceptacji. Trywializm. Być może jednak wielu milczy tylko dlatego, że brak im
    odwagi, aby otworzyć usta, brak determinacji, aby przekazać dalej to, co od lat
    składają do szuflady.

    Podobno książki, które
    widzimy w księgarniach, filmy które oglądamy nie są dowodem, że najbardziej
    utalentowani artyści zdołali zachwycić publiczność i przebić się, wyjść na
    swoje, zainteresować sobą i swoją twórczością. To oznacza jedynie, że im się
    udało. Mieli szczęście, ktoś im pomógł, mieli dość determinacji i silne
    wsparcie przyjaznych ludzi.

    Może ci, którzy publikują są
    tymi, którzy najwięcej mają wiary w siebie. Co
    z pozostałymi? Zapewne odkryjemy ich dzieła po ich śmierci. Jeśli nie ulegną
    wcześniej zniszczeniu. Inni – w ogóle nic nie napiszą i nie stworzą. A może
    inna interpretacja jest prawidłowa – ci którzy z powodu niesprzyjających
    okoliczności nic nie zdołali napisać
    i wydać, najwidoczniej nie mieli nic ciekawego do powiedzenia. Bo pisania uczyć
    trzeba się samodzielnie. Bo warsztaty pisarskie to bzdura – jak swobodnie
    interpretować można wypowiedź polskiej poetki noblistki…



    wiara

     

     

     

     

     

     

     

     

     

    1

     

     

    Zaangażowałam się w ruch
    oazowy w ostatniej klasie podstawówki. Ktoś wspomniał
    o kościele, spotkaniach, miłej atmosferze i piosenkach przy akompaniamencie
    gitary. Rzeczywiście. W kościele odbywały się spotkania. W każdy piątek.
    Pojawiłam się tam pewnego tygodnia, wraz z przyjaciółmi. Było radośnie. Głośno.
    Maleńka sala w pomieszczeniach kościelnych. Kościół był w trakcie budowy,
    tymczasem msze odbywały się jeszcze w starej, drewnianej, zielonej kaplicy. W
    Sali nie starczało miejsca dla wszystkich, niektórzy siedzieli na stołach, inni
    stali.

    Gdy nastała cisza dowiedzieliśmy
    się, co oznacza sformułowanie „światło i życie”. Na małych znaczkach-nalepkach
    widniały greckie litery ułożone w postać krzyża. „światło” w pionie i „życie” w
    poziomie. Chrystus był światłem. Chrystus był życiem. To był grecki krzyż
    równoramienny. Po powrocie do domu nakleiłam znaczek na nowiuteńką gitarę
    klasyczną i z dumą pokazywałam przyjaciołom. Należałam do ruchu Światło-Życie.

    Wkrótce wszystko przyjęło bardziej zorganizowany
    kształt. Podzielono nas na grupy, oddzielne dla chłopców i dziewcząt. Spotkania
    odbywały się co tydzień, w grupach. Każdy zobowiązywał się przyjść również w
    piątek, na wspólną dla wszystkich, modlitwę.

    Podobało mi się. Wszyscy moi przyjaciele byli
    zaciekawieni działalnością ruchu. Co tydzień pojawiało się wiele nowych osób.
    Równie wiele się jednak wykruszało. Znikali. Pytano, dlaczego. Potem
    zapominano. Ludzie przychodzili i po kilku tygodniach stwierdzali, że tego typu
    organizacje i ich ideały zdecydowanie nie odpowiadają ich stylowi życia
    i światopoglądowi. Mnie jednak fascynowała energia i dynamika tego ruchu.

    Byłam nieśmiałą, naiwną dziewczyną. Lubiłam
    organizacje i stowarzyszenia. Pewniej czułam się w grupie. Nie chciałam nigdy
    przodować, wybijać się czy ujawniać. Ten ruch ukształtował, w pewnym stopniu,
    moją osobowość. Wciąż jeszcze jestem tą nieśmiałą dziewczyną sprzed lat, mimo
    wielu doświadczeń, podroży, zdobytej wiedzy
    i światopoglądu, który wielu uważa za dziwny i niecodzienny. Byłam szarą myszką
    tam, w oazie, choć z upływem lat wstępowałam na kolejne stopnie wtajemniczenia.

    Zaproponowano mi prowadzenie grupy. Przekazywanie
    wiedzy religijnej było dla mnie szczególnie mozolne. Tak trudno było
    przyciągnąć uwagę niesfornych dziewcząt. Trudno odpowiadać na ich pytania, na
    które sama wciąż jeszcze poszukiwałam odpowiedzi.

    – W Biblii napisane jest!
    Ale dlaczego? Dlaczego Maria była niepokalanie poczęta? Dlaczego Trójca święta
    jest tajemnicą? Proszę wytłumacz. Dlaczego nie? Dlaczego tak?

    Po kilku latach wciąż powracały do mnie te same
    pytania. Nieśmiałość przeszkadzała mi w pracy animatorki. Nie umiałam
    wypowiadać własnych, ciężko wypracowanych poglądów z odpowiednią dozą pewności
    siebie. To, w co wierzyłam, zdawało się wątpliwe. Dlaczego? Wierzyłam przecież
    w trójcę całą duszą i umysłem. A jednak samej sobie nigdy nie mogłam jej
    logicznie wytłumaczyć. Wciąż jednak jeździłam na spotkania oazowe, zbywałam
    byle czym siebie i swoje wątpliwości. Przepraszałam Boga w modlitwie.

    Zdałam „egzamin oazowy”. Sprawdziłam się. Byłam
    wciąż szarą myszką, taką jednak, którą wszyscy znali i lubili. Byłam tą ładną,
    miłą osobą, która tak ładnie gra na gitarze, tak ładnie śpiewa, tak oryginalnie
    się ubiera. Kto nie lubi słuchać komplementów na własny temat? To prawda, że
    zasady tego ruchu były zgodne wówczas z moimi nawykami, naturą
    i charakterem. Zaakceptowałam modę na wyciągnięte, długie swetry i spódnice do
    kostek. Ten styl, który wielu myliło z hipisowskim. Rezygnacja z picia i
    palenia również była drobiazgiem. Sama zrezygnowałam dodatkowo z mięsa. Ot,
    jedno wyrzeczenie więcej.
    A wegetarianizm był przecież tak modny.

    Ruch oazowy był dla mnie odryciem. Jednocześnie,
    jedynie etapem w rozwoju. To nie był koniec drogi, lecz jej początek. Wielu
    rzeczy, z którymi zetknęłam się w kościele katolickim, nie akceptowałam.
    Przymykałam oczy. Udawałam, że wszystko jest do przyjęcia. I Trójca, która
    jednocześnie jest Bogiem Jedynym i hostia i spowiedź. Pojawiało się jednak zbyt
    wiele natrętnych wątpliwości.

    Dużo czytałam. Była to
    jednak literatura katolicka. Wielu ludzi spotykałam, byli to jednak Polacy i
    katolicy. Nie interesowało mnie to, co głoszą inne religie. Nie chciałam czytać
    książek pisanych przez nie-katolików. Wystarczał mi kontakt z przyjaciółmi
    z kościoła. Moje wyjazdy na letnie rekolekcje, moja grupa, moja schola, mój
    śpiew podczas mszy i gra na gitarze.

    Dopiero wyjazd do Francji
    sprawił, że nie musiałam czytać książek o innych religiach. Słowa pojawiły się
    same. Pojawili się przyjaciele protestanci, kalwini i luteranie, pojawił się
    mężczyzna, którego pokochałam, protestant. Pojawili się muzułmanie –
    Marokańczycy.
    I liberalni Francuzi. I dylematy miłości. Pigułka antykoncepcyjna niedługo po
    pierwszym zbliżeniu z mężczyzną. Rzadsze odwiedziny w kościele, bo
    protestantyzm szturmował moje szare komórki i okazało się, że nie ma odwrotu.

    Katolicyzm przestał być
    jedynym znanym mi światopoglądem. Ideały ojca Blachnickiego, w które wciąż
    wierzyłam, okazały się trudne do zrealizowane w świecie liberalizmu, który
    poznałam i któremu nie potrafiłam się oprzeć. Porzuciłam zobowiązanie do całkowitej
    abstynencji od alkoholu, czystość, msze cotygodniowe, spowiedź. Ta ostania nie
    była już łatwa i prosta, rutynowa. Jeśli zdobyłam się na odwagę, by do niej
    przystąpić, doświadczenie to było męką nie do opisania, ze względu na
    towarzyszące jej uczucia wstydu i wątpliwości. I tak miało pozostać przez długi
    czas.



    2

     

     

    W oazie, jak nazywaliśmy
    ruch Światło-Życie, z biegiem lat coraz bardziej drażniła mnie uczuciowość i
    nadwrażliwość. Denerwowało sentymentalne podejście do spraw wiary. Rozedrgane
    modlitwy i wezwania do Ducha świętego, który zdawał mi się najbardziej
    nieprawdziwą i abstrakcyjną z postaci Trójcy. Gdzie był w całym tym
    rozgardiaszu jeden Bóg? Ten groźny i surowy, Bóg ojciec. Bóg, którego
    jedynowładztwa nie poddawano
    w wątpliwość. Który nie potrzebował naszej chwały i płaczliwych piosenek.

    Do kogo zresztą skierowane
    były te pieśni? Nie chodziło przecież o to, aby ich wykonanie mnie wbijało w
    pychę, mi sprawiało przyjemność, mnie wprowadzało w stan euforii i ekstazy? Na
    tym etapie rozważań znałam już zasady filozofii realistycznej Tomasza
    z Akwinu. Znałam również twierdzenia i idee św. Augustyna i mistyków takich,
    jak Jan od Krzyża i św. Teresa z Avilla. Nieobce były mi ich tezy o możliwości
    zbliżenia się do Boga przez ekstazę i długotrwałą, pełną zaangażowania,
    modlitwę. Przez posty i wyrzeczenia. (Ich idee w tej chwili przywodzą na myśl
    założenia sufizmu w islamie.)

    Niezależnie jednak od tego
    jak pociągające zdawały mi się rozważania św. Teresy
    i św. Jana od Krzyża, niezależnie od tego jak dobrze potrafiłam się modlić
    przez śpiew
    i głośną, spontaniczną modliwę, ja szukać chciałam własnej drogi. Wierzyłam, że
    zaprowadzi mnie do Boga prawdziwego, nie na obraz i podobieństwo ludzi.
    Chciałam zrozumieć, kim był, zanim namalowano pierwsze jego wizerunki. Zanim
    zaczęto przypisywać mu różnorakie formy, zachowania, właściwości i cechy,
    których, jak sądziłam, posiadać nie mógł.

    W międzyczasie pojawił się
    człowiek, ksiądz, którego wiedza pozwoliła mi niemal uwierzyć, że moim
    przeznaczeniem może być, mimo wszystko, oaza. On nauczał mądrze, jego kazania
    wychodziły poza nudę i rutynę. Jego słowa były przekonujące i uczciwe. Mówił
    o swojej wierze bez uniesienia i ekstazy. Mówił o Bogu z czcią, ale i
    konkretnie, jasno. Kilkakrotnie prowadził rekolekcje, czyli letnie wyjazdy
    oazowe. Po dwóch latach jednak znikł z naszej parafii, przeniesiony do jednej z
    warszawskich. Straciłam z nim kontakt i znów stałam się bezradna w swoich
    poszukiwaniach.

    Zdecydowałam się na ostatni
    już wyjazd na letnią oazę. Do miejscowości położonej niedaleko Puszczy
    Kampinoskiej, w zalesionej okolicy. Wyjazd ten organizował pewien ksiądz z
    Warszawy, którego nie znałam. Z łatwością udawało mu się nawiązywać kontakty
    z młodzieżą. Wzbudzał zaufanie. Podobał mi się jego styl życia, sposób, w jaki
    mówił o wierze i doświadczeniu poszukiwania Boga. Jego wypowiedzi były twarde i
    stanowcze. Wiara wymagała poświęceń – mówił. To prawda. Nieco później jednak, w
    zupełnie innym kontekście spojrzałam na tę wypowiedź.

    Ksiądz lubił wyprawy po okolicy. Odwiedziliśmy
    wszyscy leśniczówkę, odprawił mszę polową. Wspaniałe doświadczenie,
    franciszkańskie. Nadszedł dzień, gdy odważyłam się poważnie z nim porozmawiać.
    O sobie, swoich problemach z wiarą. O pragnieniu odejścia
    z oazy, poszukiwaniach i wątpliwościach. Zabrał mnie wówczas na spacer. Był
    wieczór. Jechaliśmy nieoświetloną drogą pośród lasu. W pewnym momencie
    wyskoczyło pod koła maleńkie zwierzę. Świst opon i nasze przerażenie. Księdzu
    udało się jednak opanować kierownicę i uniknąć zderzenia.

    Zatrzymaliśmy się przy
    drodze, aby ochłonąć. Rozmawialiśmy dalej. On wciąż powracał do tematu
    poświęcenia się Bogu. – Bóg był więc istotą szalenie wymagającą – myślałam,
    spoglądając jednocześnie na siedzącego obok księdza. Był mężczyzną, jak każdy
    inny, wydawał mi się jedynie bardziej samotny i emocjonalnie uboższy. Czy nie
    miał tych samych potrzeb, co inni mężczyźni? Czy rzeczywiście był powołany do
    życia w samotności
    i celibacie? Sprawiał wrażenie osoby delikatnej i zagubionej, niezależnie od
    tego, jak surowe były jego słowa, jak pewnie wypowiadał się o swoich wyborach i
    przekonaniach.

    Dlaczego Bóg chciał, aby
    ludzie wybierali życie przeciwne naturze? Przywołałam wówczas uczucie jakie
    mnie ogarnęło, gdy tuż przed naszą nocną wyprawą przytulił mnie na chwilę do
    siebie, przyjacielsko. Odczułam wtedy zmieszanie i coś jeszcze. Może było to
    podniecenie, do którego nie chciałam się przyznać nawet przed sobą samą. Byłam
    przecież wciąż jeszcze niewinną i naiwną dziewczyną. Nie jestem pewna jak
    zareagował jego organizm na ten akt czułości czy przyjaźni.

    Wierzę, że większość księży,
    których znałam, było uczciwych. Że rzeczywiście starali się realizować zasady
    ustalone przez kościół. Jedną z istotniejszych był czystość i celibat. A jednak
    moje odczucia nienaturalnego zmieszania po incydencie na drodze wśród lasu
    sprawiły, że jeszcze częściej pojawiały się w mojej głowie wątpliwości. Jeszcze
    szybciej postanowiłam odejść z oazy, w ogóle wyjechać z Polski, spojrzeć na nią
    z dala, z perspektywy kraju laickiego, kraju, który nie deklarował
    przynależności nijakiej. Nie zobowiązywał i nie obligował. Jednocześnie więc
    nie zmuszał do hipokryzji, która wąską jedynie linią oddziela się od gorliwości
    i prawdziwego zaangażowania.

    Wraz z wyjazdem urwał się również kontakt z
    przyjaciółmi, których poznałam w oazie, z którymi wspólnie przeżywałam wzloty i
    upadki wiary. Wielu z nich odeszło z ruchu na podobnym etapie. Była wśród tych,
    którzy odeszli bliska przyjaciółka, która do dziś jest praktykującą katoliczką
    i twardo broni swoich przekonań. Od kilku lat jest mężatką, on wyznaje te same
    przekonania, są szczęśliwi. Nie potrafimy już jednak pozostać na tym samym
    poziomie porozumienia. Znikła łatwość konwersacji, tkwią między nami
    niedomówienia i żale. Unikamy się. A może to ja ich unikam. Przyjaciółka za
    wszelką cenę stara się utrzymać nasze kontakty. Temperuje zapędy męża, który
    sypie żartami, nie zdając sobie sprawy, że mogą mnie one razić. Nie. Nie
    potrafię zachować istotnej więzi z tymi, którzy nie odbierają na tej samej
    fali. Nasze drogi zbyt gwałtownie się rozmijają.

     



    3

     

     

    Jedną z osób, które
    całkowicie zniknęły z mojego życia był chłopak, który sprawił, że czerwieniłam
    się bez powodu, a serce biło mi mocniej. On, podobnie jak ja, w lipcu
    przeznaczał czas na wyjazdy oazowe, w sierpniu wyruszał na pielgrzymkę, zimą
    zaś jeździł na spotkania Taize. Zanim go jednak poznałam, przez kilka lat na
    pielgrzymki chodziłam w towarzystwie przyjaciółek. Ich matki nazywałam
    ciociami. To były „ciocie przyszywane”, koleżanki mamine, o których
    niesprawiedliwie nie napisałam ani słowa w jednym
    z początkowych rozdziałów tej książki.

    Ciocia Krysia, którą lubiłam
    najbardziej, miała córkę Julę. Znałyśmy się od dzieciństwa. Pojawia się na
    wielu moich czarno-białych fotkach, robionych ręką taty. Julka właśnie towarzyszyła
    mi w pierwszej pielgrzymce. Nasi rodzice odprowadzili swoje pociechy do
    najbliższej wioski, gdzie zatrzymywał się po raz pierwszy korowód
    pielgrzymkowiczów. Z niewiadomych powodów rodzice stwierdzili, że znacznie
    łatwiej będzie nam rozpocząć pielgrzymowanie od wsi Babice, zamiast od kościoła
    św. Anny w centrum Warszawy.

    Julka nie towarzyszyła mi
    zbyt długo. Osłabła i wycofała się z pielgrzymowania. Ja jednak postanowiłam za
    wszelką cenę dotrzeć do Częstochowy, niezależnie od kurzu, brudu, zmęczenia,
    upału i niezliczonej ilości zropiałych, bolących bąbli na stopach. Nie było
    „najlepszych” i „najwygodniejszych” butów. Każdy but sprawiał ból po kilku
    godzinach marszu. Nawet najstarsze, sprawdzone zawodziły właściciela. Zwieszona
    ze zmęczenia i unikająca słońca głowa dostrzegała stopy obute w sandały obok
    tych wiernych trampkom, adidasom, bucikom w stylu pielęgniarek i salowych,
    jakie nosiły niegdyś moja babcia
    i matka. Oczy dostrzegały nawet ciężkie, czarne, skórzane buty zwane pospolicie
    „glanami”. Ich właścicielem był właśnie Antek, który po kilku dniach postanowił
    się z nimi jednak pożegnać i wdziać lżejsze, zdarte adidasy.

    Był o rok starszy.
    Wiedziałam, że mieszka w Stasinie, niedaleko torów,
    w okolicy jeszcze bardziej zalesionej niż moja. Widywaliśmy się podczas spotkań
    oazowych, jednak zarówno moja jak i jego nieśmiałość nie pozwoliła nam
    wcześniej na zawarcie znajomości. Dopiero, gdy skończyłam osiemnaście lat
    ponownie zbliżyliśmy się do siebie
    i zdecydowaliśmy pozostać razem. Nie było błyskawic, nie było sztucznych ogni,
    a jednak była między nami nić porozumienia bardzo dla nas obojga cenna. Było
    iskrzenie. Te wspomnienia są dla mnie dziś ważne. Pamiętam wędrowanie do
    Częstochowy podczas kolejnej pielgrzymki, które odbyliśmy trzymając się za ręce.
    Na tyle, na ile było to możliwe
    w upale, gdy ciało płynęło potem i każdy dotyk bliźniego zdawał się nieznośny.

    Wędrowaliśmy razem, a
    wieczorami, gdy dochodziliśmy do kolejnej wioski, w której przeznaczano nam
    miejsca na nocleg, lubiłam zamykać ze zmęczenia oczy i iść przed siebie ufnie
    trzymając za rękę mojego przewodnika.

    Jest takie zdjęcie, które
    przywołuje tamte pielgrzymkowe wspomnienia szczególnie wyraźnie. Postój gdzieś
    niedaleko Częstochowy. Ogromne zmęczenie – większość naszej grupy bezsilnie
    rozkłada się na trawie tuż po dojściu do miejsca odpoczynku. Widzę siebie,
    bardzo chudą, niską panienkę, w czarnym zbyt długim, wyciągniętym t-shircie i
    przykrótkich spodniach, upolowanych na darach z kościoła. Widzę Antka w
    dżinsach do kolan i kraciastej flanelowej koszuli bez ramion. Całuje mnie,
    pochylając się tak, że zasłania moją twarz w obiektywie.

    Ostatniego dnia pielgrzymki,
    na ostatnim postoju, zawsze miała miejsce gorączkowa przebieranka i
    zamieszanie. Dziewczęta wdziewały długie spódnice na krótkie spodenki, chłopcy
    wciągali długie spodnie, księża zakładali grube, „normalne” sutanny i zapinali
    je poprawnie od dołu do góry. Było odświętnie. Atmosfera uroczystości
    delikatniejszym wyciskała łzy z oczu. Dopiero jednak wejście do miasta i
    ruszenie do świątyni było chwilą prawdziwie podniosłą.

    Któregoś roku
    pielgrzymowanie odrobinę nam się przedłużyło. Chciałam zostać kilka dni w
    Częstochowie, rozbić wraz z przyjaciółmi namioty na terenie jednego z
    przyjaznych nam klasztorów. Stamtąd ruszyliśmy całą paczką nad jezioro, gdzieś
    w Polskę, do rodziny mojego, jak go już wówczas nazywałam dumnie, chłopaka.
    Namioty, lato, wakacje i słońce. Spałam w namiocie z dziewczętami.
    Romansowaliśmy w dzień. W nocy grzecznie każdy udawał się do własnego lokum.
    Jedyną parą, która wówczas była na tyle odważna
    i „dojrzała”, aby mieszkać w jednym namiocie, był przyjaciel Antka i jego
    dziewczyna.

    Zastanawiałam się wówczas,
    co mogą robić tak długo sami, w namiocie – zamykali się również w ciągu dnia.
    Śmiałe przypuszczenie, że chodziło o pieszczoty i seks, nie chciało dojść do
    głosu. Jeśli dochodziło, odsuwałam je szybko z niechęcią. Czystość
    przedmałżeńska i dziewictwo było sprawą oczywistą i nie do podważenia.
    Wiedziałam, że mój chłopak myśli podobnie, skoro nigdy nie zdecydował się na
    nic więcej, poza pocałunkiem. A może była to nasza wzajemna nieśmiałość. Zmysły
    jednak budziły się powoli. Po rozstaniu z Antkiem nie mogłam spotkać nikogo,
    kto dość skutecznie zawróciłby mi w głowie. Niewielu chłopców interesowało się
    zresztą nieśmiałą panienką, która nieoczekiwanie z chudzielca zamieniła się w
    nieco za tłusty pączek.

    Pojawił się jednak ten,
    któremu podobał się mój tłusty podbródek i obfite kształty. Poznaliśmy się na
    Mazurach. Pochodził z Mińska, miał samochód, był miły i zdolny do wielkich
    poświęceń, jak myślałam po cichu – z miłości. Jednak małomiasteczkowa kultura,
    niższe od mojego wykształcenie i bezpośrednie zachowanie drażniły mnie. Nie
    kochałam go. Nie potrafiłam jednak zrozumieć, dlaczego wciąż jesteśmy razem.
    Brakło mi odwagi i determinacji, aby zerwać. A może pochlebiał fakt, że jest
    mężczyzna, któremu mogę się podobać, który pójdzie z panienką na bardzo drogi
    koncert jazzowy, choć jazzu nie lubi.

    Istotnym elementem tej gry
    był również fakt, że zmysły moje obudziły się już dawno
    i dawały o sobie znać. A chłopak z Mińska liczył na moją otwartość i szybki
    seks. Nigdy nie spełniły się jego marzenia. Uparcie postanowiłam pozostać
    dziewicą, aż do momentu poznania osoby „właściwej”. Aż do wyjazdu do Francji.
    Tam dziewicą być przestałam. Stosunkowo szybko. Jednocześnie zapominając o
    konieczności współżycia i związku z osobą „właściwą”.

    Pierwszy mężczyzna, którego poznałam dokładniej od
    strony cielesnej, był obcokrajowcem. Co więcej – nie był katolikiem.
    Przekroczenie jednej granicy z łatwością pozwala przekroczyć kolejne, ze
    znacznie mniejszym już bagażem wyrzutów sumienia. Byłam wciąż na etapie
    poszukiwań wiary. Spotkałam wyznawców nie tylko innych odmian chrześcijaństwa,
    poznałam również muzułmanów i wyznawców judaizmu.



    4

     

     

    Zetknęłam się z wyznawcami
    islamu bardzo wcześnie, najpierw we Francji w ’96, kilka lat później w Turcji.
    Nie znaczy to jednak, że zetknęłam się z islamem. Mogłabym zaryzykować
    przypuszczenie, że liczni młodzi francuscy imigranci z krajów Magrebu, jak
    i zeświecczeni Turcy, nie są gorliwymi wyznawcami swojej religii, jeśli oceniać
    po jej zewnętrznych przejawach. Ukrywają ją tak dalece, że dopiero dziś
    zastanawiam się i próbuję przypomnieć, czy zauważyłam wówczas jakiekolwiek
    oznaki wiary, choćby kulturowe elementy przywiązania do niej.

    Dopiero poznanie w 2001
    Nadira sprawiło, że moje spojrzenie na tę religię zmieniło się. Czy powinnam
    jednak mówić o 2001? Te pierwsze chwile naszej znajomości nie naprowadziły mnie
    również na ślad islamu. Muzułmanie na obcej ziemi skrzętnie kryją swoją wiarę,
    metodą Europejczyków. Sacrum oddzielają od profanum. Muzułmanie, czyli
    mężczyźni, wyznające bowiem ortodoksyjną wersję islamu kobiety nie mogą ukryć
    się w tłumie. Chustka przyciąga wzrok, budzi ciekawość. Jest manifestacją, jest
    manifestem. Wywołuje niechęć. Tak jak stało się w moim przypadku, po powrocie z
    Ameryki.

    Konserwatyzm i ortodoksja,
    jaką za wszelką cenę chciałam zastosować, nie wskazały mi najlepszej drogi
    porozumienia z rodziną, która pozostawała katolicka, podczas gdy ja wybrałam
    już islam. Allah z pewnej perspektywy był takim samym Bogiem, jak Ten czczony
    przez chrześcijan. Był jedyny. Odrzucałam jednak obecność chrześcijańskich
    „osób boskich”. Sprawy różnic dogmatycznych były cierpliwie i delikatnie dyskutowane
    w gronie mojej rodziny. Jednak chustka była barierą nie do przekroczenia. Zbyt
    szybko i bez zastanowienia,
    z zapałem neofity ją w USA założyłam, dumna z siebie. Nietrudno być bohaterem
    daleko od domu. A prawdą jest również to, że nie potrafiłam w pełni
    zaakceptować dowodów istniejących w Koranie, które mówiły o stroju kobiety. Jak
    mogłam więc przekonać rodziców do czegoś, w co sama powątpiewałam?

    Czy nie chodziło przede
    wszystkim o kobiecą skromność? – myślałam – Zakładając chustkę jeszcze większe
    wzbudzałam na ulicy zainteresowanie. Zdjęłam ją więc szybko i wdziewałam
    jedynie tam, gdzie moje tchórzostwo nie było obnażane, moja odwaga i siła woli
    nie była poddawana próbie – z dala od Polski, w krajach muzułmańskich, które
    odwiedzałam.

    Zakrywałam się tym
    skrzętniej, gdy stwierdzałam, że moja biała twarz i blond włosy wzbudzają
    wielkie poruszenie. Gdy stawałam się ośrodkiem niepotrzebnego zainteresowania.
    Dzięki temu sprytnemu, jak mi się zdawało, posunięciu, dzięki temu, jak
    powiedzą
    z dezaprobatą moi przyjaciele muzułmanie, kompromisowi, byłam w stanie
    spokojnie dyskutować kwestie wiary z moją przychylniej nastawioną do dyskusji
    rodziną.

    Czasami te nocne i dzienne
    Polaków rozmowy przywoływały na myśl dawne dyskusje, w szerszym gronie, których
    wodzirejem był wuj Zdzisiek. Ja byłam zaś młodą
    i grzeczną słuchaczką, która obruszała się jedynie w duszy, słysząc
    ateistyczne, głoszone twardo i z dumą, przekonania.

    Zdzisław był erudytą. Lubił
    ogłaszać wszem i wobec swoje zdanie i wsłuchiwać się
    w ton swojego głosu. Nie mówił od rzeczy, a jednak wiele teorii wydawało mi się
    szalenie płytkich i pustych. Słowa słowa słowa. Te słowa nas jednak łączyły. To
    my oboje w naszej rodzinie wiedzieliśmy „trochę więcej” o literaturze i sztuce.
    To nas pociągały dyskusje abstrakcyjne i filozoficzne.

    Zdzisław nie wierzył w Boga. Był ateistą, jak jego
    rodzice, komuniści z przekonania. Dziś dopiero, po własnych doświadczeniach
    odmiennych wiar w związkach między dwojgiem rozumiem ciocię Antosię i to, co
    kiedyś zdawało mi się trudne do zrozumienia. To, że związała się z mężczyzną,
    który miał inne, niż ona poglądy. Który był niewierzący, podczas gdy ona sama
    była silnie związana z wiarą katolicką. Tak wychowała syna. Oboje chodzili do
    kościoła. Zdzisław zwyczaj ten bojkotował.

    W ciągu ostatnich lat życia, już po separacji z żoną
    i śmierci ich syna, pojawiał się
    z okazji świąt w Stasinie. Ciotka kupiła drugie mieszkanie, pozostawiając
    mężowi to na Jelonkach i pewnego dnia po prostu wyprowadziła się. Zaglądała
    czasem do męża. Byli wciąż małżeństwem. Odczuwała wyrzuty sumienia? Sprzątała
    czasami, nic jednak nie było w stanie zmniejszyć ogromnej tony kurzu, zastałego
    brudu i osadu z papierosów. Mgła zasnuła firanki, brudne naczynia całymi dniami
    tkwiły w zlewie. Niedotykane ścierką i szczotką podłogi, szafki, urządzenia
    sanitarne spokojnie zapadały w senność. Przykrywały się kolejnymi warstwami
    ciemnego osadu.

    Najlepiej było przecież nie wychodzić z jednego
    pokoju. Przebywać dziennie jedynie przestrzeń pomiędzy łazienką, pokojem
    komputerowym-sypialnią i kuchnią. Po śmierci Kamila, ich syna, nic go już nie
    mogło go już zainteresować, wzruszyć, pobudzić do życia. Apatia, depresja.
    Trwała kilka lat, jednak tylko on sam mógł wrócić z tego stanu do pełni życia.
    Wyjść poza drzwi mieszkania.

    Po co miał jednak wychodzić skoro nikt nie czekał na
    niego w pracy, którą dawno stracił. Nie potrafił znaleźć nowej. Zapewne nie
    chciał. Bezruch był prostszy i mniej bolesny. Być może zastanawiał się nad
    sensem życia. Może chciał wierzyć w zaświaty i ponowne spotkanie z synem, na
    którego katolickim pogrzebie był obecny.

    Siedzę w tej chwili przed
    komputerem, w mieszkaniu wuja na Jelonkach. Stukam pilnie w klawisze i
    spoglądam od czasu do czasu w stronę okna. Zasłane jest światłem i nie widzę
    nic poza nim. Otwarte drzwi balkonowe. Nie tak wyglądało to mieszkanie zanim
    się tu wprowadziłam. Przemeblowałam je i odnowiłam. A jednak wiem, że gdzieś tu
    są wciąż jeszcze ślady obecności wuja ateisty, w którego ateizm uwierzyć nigdy
    nie mogłam. Taki inteligentny człowiek może Boga ignorować, może mu On
    przeszkadzać, nie sądzę jednak, by w głębi serca nie przyznawał mu racji bytu.
    I mam nadzieję, że w momencie swojej śmierci
    w szpitalu, w chwili, gdy zbliżała się, (a musiał sobie zdawać sprawę, że
    podejść i chwycić za gardło mogła w każdej chwili – sercu już od dawna ciężko
    było wykonywać regularne
    i spokojne skurcze), był w pełni świadomy i gotowy na odejście.

     



     

    obczyzna

     

     

     

     

     

     

     

     

     

    1.

     

     

     

    Postanowiłam
    wyjechać do Francji. Nagle. Realizacja tego pomysłu w połowie roku
    akademickiego, w drugim miesiącu roku dziewięćdziesiątego szóstego okazała się
    niekoniecznie prosta, a jednak prostsza niż oczekiwałam. I znacznie szybsza.

    Kto
    pamięta teraz jak i gdzie usłyszałam o biurze Anya, które organizowało wyjazdy
    do Francji zwane – au pair – wyjazdy opiekunek dla dzieci? Propozycja pracy
    obejmowała możliwość zamieszkania wraz z rodziną, bezpłatne utrzymanie i
    mieszkanie. Ponadto kandydatka otrzymywać miała pensję niewielką, lecz
    wystarczającą na podstawowe potrzeby. Zwykle po sześciu miesiącach miała prawo
    do urlopu i wyjazdu dziesięciodniowego, niezależnie od cotygodniowego
    odpoczynku w postaci dwu wolnych dni. Układ wydawał mi się uczciwy. Nie
    zastanawiając się zbyt długo, kupiłam bilet do Krakowa, gdzie znajdowało się
    biuro Anya i umówiłam się na podpisanie cyrografu.

    Był
    to jednak środek roku i wiele rodzin zaangażowało już swoje filles au pair
    sześć miesięcy wcześniej. Dopiero po kilku tygodniach otrzymałam pierwszą
    propozycję wyjazdu i pracy – rodzina w Troyes, troje dzieci. Dwoje maleńkich.
    Odmówiłam, przerażona, tracąc wiarę w moje umiejętności opiekunki, których
    przecież nigdy do tej pory nie miałam okazji sprawdzić. Doraźna opieka domowa
    nad młodszymi kuzynkami nie była przecież pracą na poważnie.
    Agentka firmy Anya nie wiedziała również, że moje referencje opiekunki były
    fikcyjne, spreparowane przez życzliwych sąsiadów i przyjaciół.

    Po
    odrzuceniu oferty rodziny w Troyes, nastała długa cisza. Dopiero w marcu
    pojawiła się kolejna propozycja. Tym razem postanowiłam ją zaakceptować,
    niezależnie od warunków, jakby była to sprawa życia i śmierci, wyzwanie,
    którego zlekceważenie na zawsze doprowadziłoby do utrwalenia w moim charakterze
    tego rysu, którego nie znosiłam – nieśmiałości.

    Szczęście
    mi sprzyjało i układ gwiazd również zdawał się być prawidłowy, usłyszałam
    bowiem, że rodzina, poszukująca fille au pair mieszkała na południu Francji i
    miała dwoje dzieci – dwu chłopców w wieku, którego się już nie obawiałam – dwu
    i pięciu lat. Podano mi numer telefonu. Miałam zadzwonić i porozumieć się z
    moimi pracodawcami to be, co do szczegółów mojej pracy i mojego
    przyjazdu.

    Ta
    rozmowa była prawdziwym sprawdzianem moich umiejętności językowych. Pamiętam
    drżenie dłoni i głosu w momencie pierwszego Bonjour. Po drugiej stronie
    słuchawki zastałam panią domu – Sophie. Rozmowa potoczyła się sprawnie i
    naturalnie. Wiedziałam, że Francuzka starała się mówić wyraźnie i wolno, i
    byłam jej za to wdzięczna. Moja trzyletnia nauka francuskiego w Instytucie
    Francuskim nie miała w programie studiów nad akcentem rdzennych Francuzów z
    południa.

    Po
    tygodniu miałam już w kieszeni bilet autobusowy do Nimes. Podróż miała trwać
    czterdzieści pięć godzin. Taka perspektywa nie przeraziła mnie. Cieszyłam się,
    że będę miała okazję podróżować w odległe rejony Europy. Spakowanie się w jedną
    walizkę na roczny pobyt za granicą było nie lada wyczynem. Stanęło ostatecznie
    na dwu wielkich torbach, których ciężar i objętość przeklinałam w czasie
    podróży, gdy stanęłam przed koniecznością trzykrotnej zmiany autobusu, a za
    przeniesienie bagaży był w pełni odpowiedzialny jedynie pasażer. Co tam się
    działo! Zamieszanie, krzyk i tłok. Nienumerowane miejsca i panika, w momencie,
    gdy okazywało się, że walizka zagubiona. Że zmieniła miejsce, że mała
    dwudziestotrzyletnia kobietka nie była w stanie samodzielnie przenieść do
    drugiego autobusu pozbawionych nowoczesnych kółek, wielkich toreb. Nadeszła
    jednak chwila, gdy można było opuścić znienawidzony autobus, rozprostować kości
    i rozejrzeć się za Francuzką Sophie, która obiecała przyjść na dworzec
    autobusowy w Nimes. Nie wiedziałam jak wygląda. Ona znała mnie ze zdjęcia,
    które przekazałam agencji Anya.

    Zajęłam
    się zbieraniem tobołków z siedzenia i wyciąganiem bagaży z czeluści w brzuchu
    autobusu, gdy podeszła do mnie szczupła, średniego wzrostu, ładna blondynka o
    jasnych oczach Słowianki, i zagadnęła o moje imię. Widziałam ją już w momencie
    wysiadania. Machała energicznie dłonią. Wydawało mi się jednak, że ten gest
    powitalny nie był przeznaczony dla mnie. Sophie. Wyglądała na sympatyczną
    kobietę – byłam dobrej myśli.


    Chodźmy, pomogę ci wziąć jeden bagaż. Samochód stoi na parkingu na zewnątrz. Tu
    nie można wjeżdżać – szczebiotała. Uderzył mnie fakt, jak łatwo było mi ją
    zrozumieć. O ileż prostszy wydawał się kontakt bezpośredni, w porównaniu do
    rozmowy telefonicznej.


    Jeśli czegokolwiek nie zrozumiesz, mów, krzycz. Na pewno sobie poradzimy. Twój
    francuski jest dobry – uśmiechnęła się. Odpowiedziałam niepewnym uśmiechem i
    zdałam sobie sprawę, że właśnie zaczynała się moja wielka, zagraniczna
    przygoda. Przede mną stała prawdziwa Francuzka, która, jak się wkrótce okazało,
    przodków pozostawiła w Chorwacji. Dla męża porzuciła Paryż i zjechała do Nimes,
    aby osiedlić się, wyjść za mąż, urodzić dzieci
    i zbudować duży, nowoczesny dom z basenem w pięknym regionie Langwedocji.



    2.

     

     

    Nie
    tylko Sophie, również to miasto, ten region i kraj przywitały mnie ciepło
    i życzliwie. Czułam podekscytowanie w ciągu piętnastu minut podróży samochodem
    z centrum na przedmieścia, gdzie mieszkali państwo Trenet. Podniecenie jednak
    znikło, a jego miejsce zajął strach, w momencie, gdy przekroczyłyśmy próg domu
    i ujrzałam dwóch chłopców, którzy bawili się w upiornie hałaśliwą zabawę, która
    polegała na bieganiu tam i z powrotem z domu na podwórze i z podwórza do domu.


    Kochanie jesteśmy – zakomunikowała Sophie i pojawił się mąż Philippe –
    mężczyzna słusznego wzrostu i wagi, zapewne wiekiem zbliżony do Sophie.
    Trzydziestopięciolatek. Krucze, zbyt długie, proste włosy i ciemne oczy,
    okrągły brzuszek i silne, duże dłonie i stopy, zaczątki podwójnego podbródka i
    miłe rysy twarzy ze zmarszczkami od uśmiechu, ujawniały osobę przyjaźnie
    nastawioną do świata i życzliwą. Wiedziałam, że z jego strony nie pojawią się
    kłopoty. Czyżby miały się pojawić z przeciwnej flanki, której broniła pani
    domu? Dlaczego tworzyłam w głowie wizję zagrożeń i problemów? Ja, urodzona
    pesymistka, nie potrafiłam wyobrazić sobie sytuacji, gdzie wszystko szło
    gładko, bez zawiłości i komplikacji.

    Rzeczywiście.
    Stało się wedle moich oczekiwań – problemy pojawiły się szybko. Od strony
    pokoju dziecięcego Davida i Lucasa. Dziś nie pamiętam już, jak poradziłam sobie
    z ich zadziornością i uporem. Jak przekonałam młodszego, którego nazywałam
    czasem Łukaszem, aby choć trochę mnie polubił. Choć taką odrobinę, która
    pozwoliłaby nam doprowadzić do pomyślnej zmiany pieluchy czy zakończenia z
    sukcesem pełnej zasadzek i podstępów operacji kąpieli. Łazienka, mimo że
    znajdowała się o dwa kroki od pokoju chłopców, była odległym szańcem.
    Opuszczając ją po godzinie, byłam tak bardzo zmęczona, że dotarcie z dzieckiem
    na ręku do drzwi jego pokoju, a potem do dziecięcego łóżeczka, było niemal
    ponad moje siły. Wiedziałam jednak, że jeśli pozwolę chłopcom na swobodę i
    samodzielne dotarcie do pokoju, będę ich szukać jeszcze przez godzinę po całym
    podwórzu, a w najlepszym przypadku ganiać za nimi po rozległej przestrzeni
    domu.

    Dom
    był parterowy, o koncepcji modernistycznej, gdzie centrum życia rodziny skupiał
    duży salon. Zawsze był pełen światła, dzięki okienkom w suficie, przeszklonym
    drzwiom wejściowym oraz wielkim od sufitu do podłogi suwanym drzwiom
    dwu-składowym, które prowadziły na taras i basen. Ogród, który rozpościerał się
    poza nimi, był jeszcze pustą, nieokiełzaną przestrzenią, objętą w posiadanie
    przez chwasty.

    Do
    moich obowiązków au-perki należały również codzienne porządki. Nienawidziłam
    ich. Szklane drzwi na taras były szczególną zmorą. Aparatura myjąca, składająca
    się ze szczotek i długich rur, nie sprawdziła się. Skończyło się na myciu
    ręcznym. Wkrótce jednak przyzwyczaiłam
    się do procedur zachowywania czystości i sprawa przestała być problemem.
    Zniknął stres, a zastąpił go luz i spokój. Coraz bardziej lubiłam swoją
    francuską rodzinę i nic nie było w stanie zmienić moich ciepłych uczuć dla
    nich, ani nużące mycie okien i podłóg, ani prasowanie ogromnym,
    pseudo-nowoczesnym żelazkiem na parę, która była produkowana w oddzielnym
    urządzeniu, łączonym za pomocą kabli i rurek.

    Wówczas
    miałam już za sobą pewne wstydliwe, a może po prostu groteskowe wydarzenie,
    które nabawiło mnie tony kompleksów i wpędziło w depresję na kolejne kilka dni.
    Pojazd czterokołowy. Tak, posiadałam prawdo jazdy – w ten sposób odpowiedziałam
    na pytanie rodziny francuskiej jeszcze w Polsce, w formularzu oraz w rozmowie
    telefonicznej. Prawo jazdy miałam od kilku lat, moje umiejętności były jednak
    niewielkie, a znajomość pojazdu bierna. Rzadko jeździłam w Polsce samochodem, a
    własnego nie posiadałam. Wiedziałam jednak, że odpowiadając "Nie" na
    pytanie o umiejętności kierowcy pozbawiam się być może oferty pracy i wyjazdu.
    W Nimes, już drugiego dnia mojego pobytu stanęłam przed wielkim wyzwaniem –
    miałam stać się rodzinnym kierowcą zdezelowanego gracika, starego Renault.
    Najpierw należało jednak odebrać pojazd z warsztatu, gdzie przezorny Philippe
    zostawił wehikuł, aby mechanicy doprowadzili go do stanu używalności. Miesiąc
    wcześniej auto miało lekki wypadek w towarzystwie Sophie, która najczęściej
    korzystała z samochodu. Jako umiejętny kierowca, świetnie radziła sobie zawsze
    z jego kaprysami i problemami z rozrusznikiem i akumulatorem. Podjęłam
    wyzwanie. Tuż przed warsztatem wsiadłam zarumieniona ze strachu i wstydu do
    mojego nowego pojazdu. Przekręciłam kluczyk w stacyjce. Bez efektu. Nie znałam
    trików wprawnego kierowcy. Nie dość długo trzymałam przekręcony kluczyk, nie
    dość sprawnie naciskałam sprzęgło. Wszystko nie tak. Samochód odmówił
    współpracy, a ja, na oczach widzów – pracowników warsztatu, załamanej Sophie i
    dzieci – poległam. Nie potrafiłam uruchomić maszyny. Silnik zapalał się i gasł,
    a potem już tylko milczał urażony. Było mi wstyd i źle.

    Bez
    słowa pozostawiliśmy Renault w warsztacie i wróciliśmy do domu drugim rodzinnym
    samochodem, który prowadziła wprawnie Sophie. Nie zdałam testu na kierowcę. Ale
    wyrozumiała rodzina nie zgłosiła problemu agencji Au-pair

    – Nic się nie stało – twierdziła miła
    Słowianka, pani domu – Nic się nie stało, sama zawozić będę dzieci do szkoły.
    To ty właściwie masz duży problem. Nasz dom jest znacznie oddalony od centrum
    Nimes, a jedyny środek lokomocji to autobus. Kilometr stąd mieści się
    najbliższy przystanek, kilka kilometrów dalej drugi, na którym autobusy
    zatrzymują się częściej. Jest jednak rower. – I on stał się moim
    najwierniejszym środkiem transportu. Na nim nie raz wracałam w środku nocy, gdy
    nie kursował już żaden autobus w stronę domu rodziny Trenet.

    Taka
    podróż zajmowała zwykle około czterdziestu minut, zależnie od poziomu mojego
    zmęczenia i od kierunku jazdy. Dużo łatwiej zjeżdżało się z górki w drodze do
    centrum Nimes, niż wspinało z mozołem pod górę, w stronę domu. Autobus
    odchodzący z bliższego przystanku, kursował jedynie pięć razy dziennie. Bywały
    dni, gdy wysiadając na dalszym przystanku, musiałam przebyć drogę na piechotę.
    Była to godzinna wędrówka, ale w tamtym, początkowym, wiosennym okresie była
    ona szczególnie przyjemna.

    Szłam
    w otoczeniu pól, łąk zwanych garrigues, porośniętych zasuszoną wysoką trawą,
    kwiatami i ziołami. Ich zapach unosił się wysoko ponad przestrzenią płaskich
    łąk i pagórków. Zaglądał do przydrożnych domów, uderzał do głowy, oszałamiał.
    Pachniała bazylia, tymianek, kocanki czy sasanki (zawsze mi się myliły),
    wrzosy, rozmaryn i lawenda, która rozsiewała aromat najsilniej i
    najskuteczniej, i uwodziła przechodniów wędrujących krętą drogą wśród łaszących
    się do kolan ziół. Po obu stronach dystyngowanie, z zachowaniem przyzwoitych
    odstępów, jak przystało na rezydencje prowincjonalne Langwedocji, rozsiadły się
    ludzkie domostwa.

    Mijały
    jednak dni i Nimes stawało się miejscem, które przypominało mi pustynię. Słońce
    od rana przypiekało ziemię jak rożen. Trudno było się przed nim ukryć. Moja
    skóra szybko pokryła się opalenizną, włosy pojaśniały. Pod wieczór cykady
    zbierały się w trawach, dając monotonny, ale intrygujący i hipnotyzujący
    koncert. Aby wytrać w codziennych wędrówkach do miasta, w słońcu i upale, który
    silny był nawet pod wieczór, lubiłam odcinać się elektroniczną ścianką od
    cykad, i słuchać muzyki, która płynęła w słuchawkach walkmana. Tę kasetę z
    nagraniem muzyki z filmów „Pulp fiction” i „Desperado”, prezent od przyjaciółki
    z Polski, mam do dziś. Wciąż jej słucham. Dziś tej muzyce w mojej wyobraźni
    wciąż towarzyszą wspomnienia z Francji, a szczególnie widok tamtej krętej drogi
    pośród łąk.



     

    3

     

    Początkowo moje wyprawy do
    centrum Nimes ograniczały się do samotnego zwiedzania starych, wąskich uliczek,
    sklepików pełnych francuskich rozmaitości
    i regionaliów spożywczych. Byłam gościem kilku muzeów, wielu galerii i ruin zabytków
    rzymskich. Co tydzień składałam również wizyty szkole Alliance Francaise, która
    prowadziła kursy języka francuskiego dla obcokrajowców.

    Grupa, do której zapisała
    mnie, zgodnie z wymogami kontraktu, moja pracodawczyni Sophie, była to grupa
    dziewcząt w podobnej jak moja sytuacji. Z wielu stron świata przyjechały tutaj,
    aby bawić francuskie dzieci i uczyć się języka. To było miejsce, gdzie poznałam
    moich pierwszych przyjaciół. Z większością Niemek, Austriaczek i Polek
    zaznajomiłam się bardzo szybko. Więcej czasu wymagało porozumienie się ze
    Szwedkami, Norweżkami i Finkami. Zwyczaje i mentalność dziewcząt ze Skandynawii
    raziły mnie odmiennością. Czy był to mój pierwszy, rzeczywisty szok kulturowy?
    Bo Francja była mi tak bliska jak Polska.

    Drugą Francuzką, poza
    Sophie, którą szczerze polubiłam, lecz wyraźnie bez wzajemności, była
    Veronique, nauczycielka francuskiego. Ta kobieta, szczupła i dość wysoka, o
    krótkich, prostych włosach, długim nosie i ostrym języku była w moich oczach
    typową Francuzką. Podziwiałam ją, choć jej związek z dużo młodszym mężczyzną
    nie zyskał mojego szacunku i zrozumienia. Zdając sobie sprawę z własnej
    pruderii i zaściankowych przekonań, uznałam mimo wszystko, że jest on
    niezrozumiały i niestosowny. Istotny fakt – młodszy o kilkanaście lat chłopak,
    który towarzyszył Veronique był rzeczywiście przystojny, rzeczywiście młody i
    rzeczywiście mi się podobał. Ale do tego nie przyznawałam się nawet przed samą
    sobą. Byłam przecież już od kilku miesięcy związana uczuciowo z pewnym Marokańczykiem,
    muzułmaninem. To on co weekend zabierał mnie na przejażdżki własnym samochodem
    i zabawiał opowieściami o swojej rodzinie i przyjaciołach, którzy mieli zapewne
    równie dziwaczny arabski akcent we francuskim. A to zakrawało już na
    bluźnierstwo i profanację. Te myśli zachowywałam jedynie dla siebie, Ahmedowi
    nie mówiąc ani słowa, nigdy nie krytykując jego manier, zachowania ani sposobu
    mówienia. Dzięki niemu poruszałam się po okolicy Nimes sprawnie i bez problemu,
    dzięki niemu poznałam egzotyczną, prowincjonalną Francję, Francję imigrantów i
    sezonowych robotników, jakiej nie miałabym okazji poznać jako zwykła, samotna
    fille au pair.

    Ahmed pracował w jednym z
    wielu gospodarstw. Rwał owoce. Tyle wiedziałam o jego życiu profesjonalnym,
    czyli bardzo niewiele. Właściwie niezbyt mnie to wówczas interesowało, nie
    chciałam prowadzić studiów socjologicznych zróżnicowania społeczeństwa
    francuskiego. Interesowała mnie jedynie literatura i język francuski, którym
    byłam nieustannie i niezmiennie zauroczona. To pozostało do dziś. Wtedy jednak
    potrafiłam wzbudzić w sobie szacunek dla Ahmeda. Wiedziałam, że jak wielu jego
    ziomków, pracuje za granicą, bo w Maroko o pracę trudno, a wartość franka po
    wymianie na rodzime pieniądze była nie do pogardzenia. Z biegiem czasu łączyło
    nas coraz więcej. Nić porozumienia przędła się sama. Oboje we Francji byliśmy
    obcy. Nie do końca akceptowani, byliśmy klasą niższą, intruzami o łatwo
    wyczuwalnym akcencie. Czuliśmy się samotnie. Wiedziałam, że Ahmed, tak jak i
    ja, poszukiwał bliskości osoby, która ze zrozumieniem wysłuchałaby jego
    problemów. Ten związek od początku był samowystarczalny, samoistniejący,
    samokreujący się. Nie mogliśmy żyć bez siebie. A jednak po pewnym czasie, im
    bardziej on się do mnie przywiązywał, cenił mnie, im śmielsze snuł plany o
    naszej wspólnej przyszłości, ja tym jaśniej widziałam istniejące między nami
    różnice i tę przepaść, której niczym nie dało się zapełnić. Nie wystarczała
    jego miłość i mój dla niego szacunek. Różniliśmy się. Mieliśmy przed sobą inne
    cele. Poczułam ulgę, gdy wreszcie zdobyłam się na odwagę, aby zerwać. Utrzymać
    raz powiedziane – „Nie. Koniec z nami.” Nie ulec telefonicznym namowom,
    nagabywaniom na ulicy, gdy wiele tygodni później pojawiał się tam, na rogu, tam
    gdzie zwykł na mnie zawsze czekać. Cierpliwy i wytrwały.

    A ja po prostu chciałam być
    wolna. Nie planowałam innych związków, ale one pojawiły się miwolnie. I szybko.

    Zanim to nastąpiło,
    spokojnie wyprawiałam się z Ahmedem na wycieczki w plener, składałam wizyty w
    pobliskich miasteczkach, smutnych, wymarłych i pustych, które zamieszkiwało
    niewielu młodych ludzi i rzadko dawał się słyszeć śmiech dzieci. Instalowano
    tam jednak wesołe miasteczka dla dorosłych. I zaczynała się feria – świąteczna
    zabawa. Zjeżdżało się towarzystwo z całej okolicy. Nie pamiętam z jakiej okazji
    odbywała się wielka feta w Nimes tamtego wieczoru. Była to być może letnia
    feria czyli spektakle z uczestnictwem byków i wielka popijawa sangrią, młodym
    winem owocowym. Był szał, radość i hałas, jaki tworzyła mieszanka ludzkich
    głosów i dźwięków muzyki, hałaśliwych pozytywek, starych karuzeli i brzęku
    solidnych, niskich szklanek do wina. Ten alkohol nie uderzał do głowy z
    pierwszym łykiem. Zdradliwie i powoli zaczynał drapać w przełyku i świat stawał
    się głośniejszy i pełen rozmazanych, falujących barw. Przybierał kolor
    ciemności i czerwonej, połyskliwej w blasku nocy sangrii.

    Ahmed nie pił. Ja piłam. Nie
    widziałam wówczas powodu, dla którego nie miałabym tego czynić. Czasy oazowej
    Krucjaty Wyzwolenia Człowieka były zakończone, a on nie starał się nigdy
    tłumaczyć powodów swojej abstynencji. Nie pytałam. A może raz zapytawszy, nie
    uzyskałam odpowiedzi. I porzuciłam wielkoduszną ideę wnikania w psychikę i
    umysłowość tego mężczyzny z południa, który dla mnie przynależał do kultury
    Orientu, dalekiej mi i obcej. Ahmed nie starał się tłumaczyć swojego
    postępowania także dlatego, że nie zawsze postępował wedle obowiązujących w
    jego religii reguł. Ale o tym wiem dopiero dziś, gdy poznałam zasady islamu.
    Wówczas zaś, mimo że jego ataki na moją naiwną jeszcze kobiecość przyjmowałam z
    niechęcią, jednocześnie uznawałam je za naturalny przejaw męskich skłonności do
    zaspokojenia popędu seksualnego. Tamtej nocy Ahmed po raz kolejny zaczął mnie
    łagodnie uwodzić. Pomyślałam, że tym razem być może nie uda mi się uniknąć
    zbliżenia. Na ulicach wrzawa. Już po zmroku, a zabawa trwała w najlepsze.
    Rozświetlone ulice i place. Muzyka i taniec. Pijaństwo i szaleńcze tańce w
    wąskich uliczkach i na małych placach Nimes.

    Chciał wracać do samochodu.
    Było późno i sama miałam ochotę znaleźć się już w swoim łóżku, w małym pokoju z
    wielkim oknem-drzwiami na podwórze, u rodziny Trenet. On miał jednak inne plany
    i przekonałam się o tym szybko w momencie, gdy wsiedliśmy do samochodu i
    zapadła cisza. Słychać było jedynie gwar głosów z dalekiego placu pełnego
    straganów i przenośnych barów. Parking był pusty, a samochód Ahmeda stał na
    uboczu, pod drzewami. Samotnie. W okolicy ani żywej duszy. Wrócili do domu ci,
    którzy chcieli wrócić wcześnie. Pozostali ci, którzy chcieli powrócić bladym
    świtem. Byliśmy sami. Poczułam dotyk jego ust, gdy zbliżył swoją twarz do mojej
    i przytulił policzek. Zaproponował wspólną noc w samochodzie. Do świtu
    pozostało jedynie kilka godzin, więc zgodziłam się. Rozłożyliśmy fotele, tak że
    stworzyły wygodne łóżko samochodowe. Znalazł się i koc, który Ahmed zapewne
    zawsze ze sobą woził.

    Przysunął się blisko mnie i
    leżeliśmy, ciało obok ciała. Uwielbiałam się przytulać, lubiłam dotyk jego rąk.
    Nikt nie mógł być bardziej czuły i delikatny. Wiedziałam doskonale do czego
    zmierzał, a jednak czułam się bezpiecznie. Nie miałam ochoty nie seks.
    Wierzyłam, że zrozumie moje uczucia. Uważałam ponadto, że samochód jest
    miejscem nieromantycznym. W pewnym momencie poczułam jednak, że tracę kontrolę
    nad jego rękami i pieszczotami, a jednocześnie nie potrafiłam się bronić. Czy
    nie było mi dobrze?

    A zbliżenie było cholernie
    bolesne. Zero delikatności. Wpadłam w złość i zażądałam, aby jak najszybciej
    odwiózł mnie do domu.



     

     

    4

     

     

    Cały romantyzm legł w
    gruzach i od tamtej pory, mimo że nie rozstaliśmy się z Ahmedem tak szybko, bo
    mijały kolejne miesiące, a my byliśmy razem, nie mogłam odnaleźć przyjemności
    we współżyciu z nim. Zakończenie tego związku było jedynie kwestią czasu. A
    jedno z ostatnich zdarzeń przed naszym rozstaniem tylko umocniło mnie w moim
    przekonaniu i pomogło podjąć ostateczną decyzję.

    To było latem. Upał
    niemiłosierny, bo słońce prażyło z wysoka i w godzinach południowych nie sposób
    było robić cokolwiek innego, jak zażywać siesty w szczelnie zasnutym cieniem
    pokoju, lub chłodzić się w basenie z głową okrytą czapką dla ochrony przed
    udarem. Właśnie te południowe godziny i moją przerwę w pracy postanowiłam
    wykorzystać na przejażdżkę z Ahmedem. Do miasta. Zamówiliśmy filiżankę małej
    czarnej w miejscowości, której nazwy nie pamiętam, w prowincjonalnej kawiarni,
    której większość klienteli stanowili Arabowie. Do tego jednak zdążyłam się już,
    podczas związku z moim Marokańczykiem, przyzwyczaić i kładłam to na karb jego
    nieśmiałości wobec Francuzów
    i francuskiej ksenofobii. Imigranci Marokańczycy i Algierczycy mieli własne
    bary, a Francuzi – osobne. Nikt nikomu nie wchodził w drogę. Co uczynić jednak
    miała biała, młoda kobieta? Nie wchodzić do restauracji i kawiarni, gdzie nie
    było ani jednej damy? Optować za barami francuskimi?

    Spotkanie przebiegało
    standardowo – kawa, spacer po molo i oglądanie łódek. Nie było to Nimes, ale
    Arles lub Avignon albo jakieś inne małe miasteczko nad wodą. Ahmed przedstawił
    mi swojego rodaka, Mohameda. To był człowiek starszy od niego. Bodaj
    czterdziestoletni, postawny, z brzuszkiem. Lekarz po studiach w Maroko, z
    praktyką we Francji.

    Uśmiechał się cały czas,
    jakby rzeczywiście nasze spotkanie było dla niego wielką przyjemnością i
    zaszczytem. Po pół godzinie zdobył się na odwagę i poprosił mnie, abym zabawiła
    się w swatkę i znalazła mu żonę Polkę. Poczułam, że się czerwienię. Nie bardzo
    wiedziałam jak zareagować. Uznałam propozycję za niestosowną. Miałam ochotę
    uciec. Zachowałam się jednak jak dama, obraz naiwności i dobrego wychowania.
    Poczekałam do końca spotkania z Marokańczykami i do momentu naszego rozstania
    pod bramą domu państwa Trenet, którym już za drzwiami powiedziałam, aby za
    wszelką cenę nie łączyli mnie telefonicznie z Ahmedem, bo jestem raz na zawsze
    nieobecna i zajęta.

    Mówiłam mu to wielokrotnie,
    nigdy jednak nie potraktował moich słów poważnie. Ale czas płynął i wszystko
    potoczyło się tak, jak chciałam. Dziś czasami nie mogę pozbyć się jeszcze
    wyrzutów sumienia, że go zraniłam i przeszkodziłam w spełnieniu marzeń. Idiotka.

    Nie zapomnę jednak jego
    wzroku opuszczonego zwierzęcia, w momencie gdy spotkaliśmy się przypadkowo na
    ulicy w Nimes. Kilka miesięcy po rozstaniu. Był sam. Ja nie byłam sama. Udałam,
    że się nie znamy i on uczynił to samo. Stchórzyłam. Może powinnam była podejść
    i porozmawiać? Uciekłby.

    A teraz, po kilku latach,
    chciałabym być w posiadaniu magicznej kuli. Wiedzieć jak potoczyły się jego
    losy. Czy znalazła się inna młoda Europejka, która pokochała prawdziwie tego
    szalenie przystojnego, nieśmiałego i zakompleksionego mężczyznę o dobrym sercu
    i zwyczajach dalekich od gustów europejskich.

    A gdzie byli tymczasem moi
    opiekuńczy rodzice zastępczy, Sophie i Philippe, w momencie gdy ja uplątywałam
    się w związek o tak poważnych konsekwencjach? Związek tak ryzykowny, biorąc po
    uwagę fakt, że jako panna i dziewica absolutnie nic nie wiedziałam o
    współżyciu, chorobach wenerycznych, AIDS i sposobach zabezpieczeń przed ciążą.

    Ahmed wyraźnie starał się
    uniknąć zapłodnienia młodej przyjaciółki, stosując metodę stosunku przerwanego.
    Nie było jednak mowy o prezerwatywach. Wiadomo, są niewygodne i pozbawiają
    kochanków wielu wrażeń w czasie aktu. A może moja ciąża byłaby dla niego
    najmilszą niespodzianką? Czy nie prosił mnie wielokrotnie o rękę? Czy nie
    planował skrupulatnie naszego małżeństwa? Dzisiaj, aby nie wyjść na zupełną
    idiotkę, wolę myśleć, że liczył się z moim zdaniem, brał pod uwagę mój wiek,
    narodowość, sytuację i moje nieukończone studia.

    W całym tym rozgardiaszu
    Sophie i Philippe byli jedynie biernymi świadkami. Francuskiej mentalności obce
    było zachowanie interwencyjne – kontrola młodej, ale dorosłej już panny au
    pair. Dopiero w momencie, gdy nabawiłam się jednej z mało szkodliwych, ale
    męczących chorób kobiecych, Sophie zorientowała się jak wygląda mój związek.
    Nawet wówczas jednak nie przyjęła tonu ostrzeżeń i przestróg, tonu matki. Być
    może nie potrafiła sobie wyobrazić, aby dwudziestotrzyletnia dorosła kobieta
    nie wiedziała nic o życiu seksualnym. Nie zapominajmy, że sprawa miała miejsce
    w liberalnej Francji.

     



    5

     

     

    Sophie. Zawsze była raczej
    przyjaciółką, starszą siostrą, nie starała się mi matkować. Każde polecenie
    było przyjacielską propozycją, każda prośba nieśmiałym pytaniem. Miała
    słowiańską duszę i słowiańskie pochodzenie. Rozumiałyśmy się świetnie dzięki
    wspólnym zainteresowaniom z dziedziny kultury i sztuki. Z nią chodziłam do
    kina, podczas gdy mąż zostawał w domu z dziećmi. Z nią i chłopcami zwiedzałyśmy
    wszystkie wystawy i muzea w okolicy. Chciałyśmy być zawsze tam, gdzie coś się
    działo, gdzie odbywały się festyny regionalne, koncerty ciekawej muzyki, od
    etno po klasyczną, oraz festiwale, dla dzieci i dorosłych.

    Tylko w jednej dziedzinie
    nie potrafiłyśmy nawiązać porozumienia. Ja byłam zainteresowana religią.
    Martwiło mnie moje rozleniwienie i wzrastający pod wpływem Francuzów
    liberalizm, zaś Sophie nigdy nie wnikała w jakiekolwiek zagadnienia natury
    filozoficznej czy duchowej. Interesowały ją jedynie kulturowe aspekty religii,
    jej odwzorowanie w sztuce. Zaglądała do kościoła tylko w poszukiwaniu
    oryginalnych dzieł sztuki, ciekawych rozwiązań architektonicznych, ciszy i
    skupienia.

    Krótko mówiąc, była to
    typowa Francuzka, liberalna, inteligentna, wrażliwa, elokwentna i dowcipna,
    ciekawa świata, a jednocześnie przekonana o wyższości kultury europejskiej nad
    kulturami obcymi. To nie umniejszało zupełnie jej fascynacji tym, co obce i
    niezrozumiałe. Do dziś pamiętam jej opowieści o podróży poślubnej, w którą
    udali się z Philippem do Indii. Cała Europa już od dawna była zafascynowana
    Orientem, kulturą arabską i azjatycką. Te zachodnie fascynacje trochę później
    pojawiły się w Polsce, popularyzowane choćby dzięki młodym dziennikarzom i
    prezenterom stacji radiowych, a jednocześnie zwolennikom używek, którzy na
    Wschodzie szukali nowych doznań i przygód.

    Sophie przywiozła z Indii
    pomysły i inspiracje. Wiele jej akwareli było przesyconych atmosferą Wschodu, duszną od zapachów
    przypraw i kadzidełek, pełną soczystych barw i przenikliwych dźwięków. Dzięki
    Sophie, Francji i mężczyźnie, którego miałam wkrótce poznać, moja wiedza
    muzyczna poszerzyła się o rejony, o których istnieniu wcześniej nie wiedziałam.
    Wszyscy słuchają popularnej obecnie „muzyki świata”. Sądzę jednak, że niewiele
    osób zna muzykę średniowiecza, starofrancuskie pieśni trubadurów, staroniemieckie
    – minnezingerów, muzykę klasyczną od renesansu do baroku.

    Bardziej wtajemniczeni już
    wówczas wiedzieli jak odnaleźć najbardziej niespotykany typ muzyki regionalnej
    na stronach internetowych, w postaci empetrójek. Ja tego jeszcze nie
    wiedziałam. Francuskie funky, rap, rave i rai, czyli arabski pop pojawiły się
    dopiero w trakcie moich licznych powrotów do Francji. Podczas rutynowych
    przeszukiwań bezpłatnych mediateques – potężnych zbiorów muzycznych, które były
    dostępne dla publiki obok lektur książkowych i nośników audiowizualnych.
    Całkowicie za darmo.

    Skąd jednak ta sztuka,
    muzyka, ten kulturowy snobizm na co dzień? To specyfika Francji. Najmniejsze
    miasto ma swoją historię, muzea i festiwale. Nawet to, co Francuzi sami nazwą
    zapadłą dziurą, okazać się może miejscem, którego urok zwali z nóg, bo może
    zachowały się tam stare budowle i wąskie ulice o niepowtarzalnym klimacie, a
    mieszkańcy z upodobaniem kultywują jakiś dziwaczny zwyczaj. Do takich wniosków
    doszłam zwiedzając kilometr po kilometrze okolice Nimes, a potem całą
    Langwedocję, Prowansję i dalej, góry Cevennes, które najbardziej malowniczo
    wyglądają jesienią i przypominają nasze Beskidy, a w końcu rejony rzeki
    Ardeche, która wije się krętym szlakiem, kapryśnie, ukryta na dnie wielkiego
    kanionu.

    Francuzi mają kulturę we
    krwi, ona jest uwewnętrznionym elementem tego terytorium i tej nacji. Snobizm
    też jest zapewne ich genetyczną cechą narodową. Nie zdziwiły mnie więc
    umiejętności malarskie Sophie, ani muzyczne Philippe’a. Chwyciłam bakcyla i
    zaczęłam rysować, nie próbowałam jednak dotykać pianina ani puzonu. Wystarczyła
    mi gitara, dzięki której i tak mogliśmy urządzić rodzinny koncert na cztery
    ręce i trzy głosy. Sophie zawodziła głośno w atelier, dzieci uciekały na basen
    lub chowały się w pokojach.

    W pierwszych tygodniach mojego pobytu Sophie
    nieustannie okupowała pracownię malarską. Bardzo rzadko zaglądała do kuchni. To
    były objawy depresji poporodowej. Nie wiedziałam, że znalazłam się w Nimes ze
    względu na nią. Jej skutki były widoczne u Sophie jeszcze kilka lat po
    urodzeniu dzieci. Nie rozumiałam tego. Jaka kobieta może pozwolić sobie na
    depresje w momencie, gdy dzieci potrzebują opieki?

    Sophie była dziwaczką. Ale
    dzięki niej realnie zetknęłam się z macierzyństwem, bez jego pompatyczności. To
    było macierzyństwo pod górkę, macierzyństwo, które wcześniej nadmiernie
    idealizowane, okazało się prozaiczne i nudne. Codziennie słyszałam jej żale i
    narzekania, wybuchy gniewu i lęki. Rozumiałam, że mam do czynienia z matką
    emocjonalnie niedojrzałą i nieprzygotowaną na pojawienie się dzieci.

    Zauważyłam, że zajmuję w tym
    domu dziwaczną rolę niani i kucharki dla dzieci, a przyjaciółki i terapeutki
    dla matki. Bo nasze wspólne wypady w teren, niekończące się dyskusje nad jakimś
    mało istotnym francuskim zwrotem językowym, wycieczki i odkrycia plenerowe, to
    było najlepsze lekarstwo dla sfrustrowanej Sophie. Tam, gdzie nie potrafił
    pomóc mąż, zakochany w żonie bez pamięci, tam pomogła młoda, nieopierzona i
    równie niedojrzała kobieta. Może dlatego, że była kobietą. Osobą o tym samym
    poziomie wrażliwości, ale z obcego świata i kultury. Bez bagażu oczekiwań,
    żądań i
    wymagań, jakie stawiały przed Sophie Francuzki, kobiety w jej rodzinie.

    Przy Sophie to ja byłam
    obca. To ja byłam Słowianką zza wielu granic. Jednocześnie ona wciąż nie była
    jeszcze tubylcem. Dumną Paryżanką, idealistką, romantyczką i artystką.
    Wariatką. Oto kim była.

    Adaptacja w Nimes przerażała
    ją. Rozumiałam jej obawy. Lęk przed nowym życiem, przed podświadomie
    niechcianym intruzem, który przewróci do góry nogami całe życie matki, odbierze
    chwile dla siebie, a z artystki i osoby wolnej uczyni neurotyczkę i niewolnicę
    pieluszek.

    Nie jestem matką, ale czuję
    się dojrzała emocjonalnie i wiem, że byłabym w tym dobra. Jednak mam w głowie
    tę mieszankę kulturową. Mam to multum pomysłów na wychowanie dzieci, ten
    konglomerat ideologiczny, który nie musi wyjść na zdrowie witającemu świat z
    wrzaskiem maluchowi. Mam ochotę być matką najbardziej oryginalną w świecie,
    najbardziej polską i najbardziej muzułmańską. Nie wiem czy jest to możliwe do
    połączenia.

    Chcę, aby moje dzieci
    zachowały bogactwo wielokulturowości i mnogich języków. Chcę, aby znały i
    szanowały religię chrześcijańską. Chcę, aby były muzułmanami i znały islam
    lepiej niż ktokolwiek inny. Od osób na pograniczu kultur i religii wymaga się
    zawsze o wiele więcej i tym surowiej ocenia się ich życie.



    6

     

     

    Pamiętam, że ten aspekt
    rodzicielstwa – wychowanie w wierze w Boga – był zawsze punktem zapalnym w
    moich rozmowach z Pierrem, pierwszym Francuzem, w którym zakochałam się bez
    pamięci. Stan odurzenia trwał trzy lata. To wystarczająco długi okres, aby
    zacząć planować przyszłość, wynajęcie większego mieszkania i rodzicielstwo.

    Pierre nieustannie
    przypominał mi dzielące nas jedenaście lat, dorzucając z sarkazmem – Pospieszmy
    się! Chyba nie chcesz, aby koledzy naszego dziecka w przedszkolu mylili mnie z
    jego dziadkiem – Nie chciałam. Było jednak wiele innych rzeczy, które w
    osobowości Pierre’a trąciły myszką, a które uznawałam za pociągające. Chciałam,
    aby odziedziczyły je po nim nasze szkraby.

    Mój Francuz jedną nogą
    zawsze tkwił w przeszłości. Znał historię starożytną i nowożytną swojego
    ukochanego miasta – Nimes, które nosiło ślady panowania Rzymian. Mógł opowiadać
    bez końca historie z przeszłości, oprowadzać niestrudzenie po najmniejszych
    zaułkach miasta, nigdy nie doprowadzając słuchaczy do znudzenia. Był przecież
    zawodowym przewodnikiem. Specjalizacja – grupy dziecięce.

    Obok starożytności, która
    była jego największą fascynacją, istniała cała gromada innych zainteresowań:
    historia Francji, przeszłość Langwedocji i Prowansji, dzieje Europy, a w
    szczególności pierwsza wojna światowa. Dla tego człowieka każdy kamień miał
    znaczenie i przekazać mógł wyjątkowo ciekawą opowieść.

    Uzupełnialiśmy się.
    Cieszyłam się, że znajduję słuchacza dla moich opowieści o antycznych
    tragediach i ich późniejszych literackich odwzorowaniach, o francuskim
    klasycyzmie i europejskim baroku, tak jak jego cieszył fakt, że choć jedna
    osoba na ziemi jest w stanie wysłuchać, bez znudzenia, długiego wywodu o
    przyczynach wybuchu pierwszej wojny światowej, a także zupełnie oryginalnej
    spiskowej teorii świata.

    Właśnie tę teorię wykładał w
    kawiarni, w momencie, gdy pojawiłam się przy stoliku i zostaliśmy sobie
    przedstawieni. Tam rozpoczęła się nasza znajomość, w Café Carré, kawiarence u
    stóp świątyni Maison Carré.

    Rzymska budowla, otoczona
    wiankiem kolumn, ustawiona była na cokole, który umożliwiał jej zachowanie
    wyniosłej pozycji wśród otaczających ją na obrzeżu placu, kamienic. Maison
    Carré była rzeczywiście carré, czyli kwadratowa, a raczej w kształcie
    prostopadłościanu. Jej wnętrze kusiło chłodem i pustką, bo zajęte było jedynie
    przez stare szkice i plany Nimes, pokazujące jak wyglądało kiedyś miasto.
    Świątynia, poza utratą barw, zupełnie się nie zmieniła. Zachowała swoje
    charakterystyczne rzędy kolumn i wysokie schody, które były doskonałym
    stanowiskiem pracy dla rysowników. Siadywałam tam nie raz, aby z wysokości
    wykonywać szkice architektury, przechodniów i klienteli kafejek. Sześć kawiarni
    na placu nie przeszkadzało sobie zupełnie, usadowiwszy się, zwyczajem
    śródziemnomorskim, ramię w ramię.

    Nasza ulubiona Cafe Carré
    znajdowała się na rogu placu, przy ulicy, obok Mediateki, która była
    nowoczesnym odbiciem światyni. Architekci zastąpili kamień metalem i szkłem.
    Zawsze dowcipkujący kelner – Algierczyk – podawał po znajomości zamiast czarnej
    kawy une noisette, czyli orzeszek, expresso z kroplą mleka. Pierre unikał kawy,
    był za to wierny piwu i sirop de soja, anyżkowej oranżadzie o mlecznożółtym
    kolorze.

    Słotne dni w Nimes były
    rzadkie i zdarzały się jedynie w porze zimowej. Zawsze siadywaliśmy w ogródku
    kawiarnianym, na terytorium zewnętrznym kafejki, gdzie mieściło się kilkanaście
    stołów i odpowiednio wiele krzeseł. Żadnych płotków, żadnych barierek. Strefa
    kawiarni była umowna. W ten sposób funkcjonowały lokale na całym terytorium
    francuskim. Kwitło życie towarzysko-kawiarniane i panoszyła się atmosfera
    upalnego południa – luzu, leniwej rozmowy albo intelektualizmu, snobistycznych
    wypowiedzi i dyskusji o kulturze.

    Kawiarnie we Francji często
    stawały się przestrzenią pracy. Spotykałam pisarzy, dramaturgów, edytorów,
    zapisujących wielkie notesy nieczytelnym pismem. Artyści dyskutowali o swojej
    pracy, wystawach, filmach i spektaklach. Pojawiali się biznesmeni
    z laptopami, teczkami i kontraktami. To była przestrzeń otwarta i kreatywna.
    Był to jeden
    z powodów, dla których pokochałam Francję mocno i nieodwołalnie. I dlatego też
    dziś za nią tęsknię. Pod tym względem, żaden inny kraj nie może równać się z
    Francją.

    Ta mieszanka kultury
    fraancuskiej ze starożytną, rzymską była niezwykle pociągająca, podobnie jak
    mężczyzna, reprezentant tej kultury – mieszanka genetyczna i kulturowa
    elementów francuskich i włoskich. Każda nasza wyprawa w teren była magiczna.
    Nigdy nie znudziły mi się liczone w setkach przechadzki po ogrodzie Jardin de
    La Fontaine, spacery do świątyni Diany i koloseum, które obecni mieszkańcy
    Nimes nazywali les Arenes. Dawne miejsce walk gladiatorów to dziś plac,
    otoczony murami, w których starożytni budowniczowie wykuli liczne schody,
    stopnie-siedziska i tunele. Odbywały się tam spektakle walk byków, la corrida.
    To widowisko obejrzałam zupełnie samotnie. Nie znałam wtedy jeszcze Pierre’a.

    Tamtego pamiętnego dnia
    corrida odbywała się pod znakiem feminizmu. Na arenie pojawiła się kobieta.
    Torreador. Marie Sara. Hiszpanka. Chyba. Obserwowałam z zapartym tchem małą figurkę na środku
    areny. Z wysokości najwyższych stopni – nie było mnie stać na droższe i bliższe
    miejsca – nie mogłam dostrzec jej mimiki i rysów twarzy. Siedziałam obok innych
    widzów na kamiennych siedzeniach, które nie były ani dzielone ani numerowane.
    Pełna dowolność. Miejsca dla tłumu spragnionego chleba i igrzysk.

    Ruch kobiety i byka był
    malowniczym tańcem śmierci. Niebezpieczną zabawą. Ich walka daleka była od
    fikcji. Zdałam sobie z tego sprawę w momencie, gdy Maria otrzymała silne
    uderzenie rogiem byka, tak, że znalazła się o kilka metrów dalej, bezbronna, na
    ziemi. Dlaczego ci ludzie ryzykowali życiem? Dlaczego ryzykowała je kobieta? Co
    próbowała udowodnić?

    Czy to była ta różnica
    pomiędzy kobiecą osobowością orientalną i okcydentalną? Pomiędzy osobowością
    silną, pewną siebie, która nie wahała się dążyć do spełnienia, często
    absurdalnie wytkniętych, celów, a łagodną i oddaną macierzyństwu i domowi?
    Kobiety francuskie wiedziały, czego chcą i potrafiły być silne. Feminizm,
    współczesne prawo i rzeczywistość pozwoliły im na spełnienie marzeń, które nie
    były związane z gospodarstwem i zamążpójściem. Czy inaczej było na Bliskim i
    Dalekim Wschodzie, w Azji i Afryce? Nie. Arabki i Azjatki miały wiele
    możliwości rozwoju. Tak było tam od wieków. Były wykształcone i inteligentne.
    Nie można im również odmówić odwagi i otwartości w dziedzinie polityki.
    Spójrzmy choćby na karierę Benazir Butto w Pakistanie. Skąd więc historie o
    uległości kobiet wschodu, a szczególnie kobiet muzułmańskich? Skąd domniemania
    o ich bierności i braku aspiracji?

    Kultura i zwyczaje
    regionalne głębokiej prowincji, ludzi ubogich i niewykształconych w krajach
    trzeciego świata są odmienne od europejskich i odmienne od tamtejszych zasad
    wykształconych i zamożnych warstw społeczeństwa. Panuje tam tradycja
    patriarchatu, niezwykle silnie zakorzeniona w społeczeństwie, i tylko z biegiem
    czasu może się to zmienić. Albo w ogóle się nie zmieni. Co z tego, że Allah
    mówi w Świętej Księdze Koranu, że kobieta może pracować? Co z tego, że
    najmłodsza żona Proroka, Ayesha była poważana dla jej wiedzy i inteligencji, a
    pierwsza żona Proroka, Khadija była niezależną businesswoman? Co z tego, że kobieta
    ma prawo do wykształcenia równego mężczyznom i obowiązek nauki, podkreślany
    przez islam, jeśli regionalny, religijny kacyk lub autokratycznie rządzący
    ojciec czy brat powie, że jest zupełnie inaczej.

    Najtrudniej jednak jest
    wytłumaczyć kobietom Zachodu, że jej przyjaciółka ze Wschodu może po prostu nie
    chcieć pracować. Bo i dlaczego miałaby to czynić, skoro w domu i tak czeka ją
    nie mniej pracy, od której zazwyczaj nie może wybawić jej pralka, mikrofalówka,
    supermarkety i przedszkola. Chociaż z drugiej strony powinniśmy wyobrazić sobie
    sytuację tak, jak ona wielokrotnie wygląda w Azji albo w krajach arabskich.
    Widzimy więc zasobny, duży dom, pełen nianiek, służących, sprzątaczek, kucharek
    i kierowców,
    i kobietę, która zajmuje się wyłącznie dbaniem o własny wygląd, wychowaniem
    dzieci, swoją oraz ich edukacją świecką i religijną, i zarządzaniem domem.
    Dlaczego miałaby iść do pracy? Dlaczego miałaby się poniżać, pracując jako
    sekretarka i służąc swojemu szefowi mężczyźnie? Jeśli decyduje się podjąć pracę
    zawsze wybiera zawód nauczycielki lub lekarki. Chodzi o godność osobistą. I
    dumę. Czy to wizja muzułmańska? Nie. To wizja naturalna,
    mieszczańsko-ziemiańska. To obrazek z życia klas zamożnych i średniozamożnych,
    na przykład w Europie, przed epoką industrializacji i równouprawnienia. W
    niektórych krajach to wizja naturalna i obecna do dziś. Zajrzyjmy do książek
    pisarzy południowoamerykańskich i amerykańskich. W „Swift as desire”, książce,
    która ostatnio wpadła mi w ręce, Laura Esquivel (ta, od „Przepiórek w płatkach
    róży”) opisuje czasy powojenne i współczesne w Meksyku. Bohaterka decyduje się
    na pracę zrobkową tylko dlatego, że chce finansowo pomóc mężowi. Ona,
    arystokratka, dama z bogatej rodziny, schodzi do poziomu klas najniższych,
    ubogich. Zatrudnia się z miłości do męża. Jej małżonek z miłości chce ją od tej
    decyzji odwieść. Ona stawia na swoim. Naraża się na napastowanie seksualne ze
    strony szefa. Historia nie kończy się happy endem.

    A muzułmanki we Francji nie
    czują się źle. Wyjątkiem są tradycjonaliści, którzy cierpieć będą ze względu na
    przegłosowany ostatnio zakaz noszenia „widocznych oznak religijnych” w
    szkołach. Cóż, powstanie więcej szkół typowo religijnych i ortodoksyjnych.
    Jedne będą chronić ideały i tradycje muzułmańskie, inne będą ich nadużywać
    pozwalając na fanatyzm, uniemożliwiając naturalną integrację ze środowiskiem
    francuskim. Mam nadzieję, jednak, że Francja nie przestanie być krajem
    otwartym, który inspiruje i fascynuje.

    Tylko we Francji udało mi
    się poznać tak wielu ludzi, którzy autentycznie byli w stanie żyć dla idei.
    Realizować wizje życiowe i nie umrzeć z głodu, nie skończyć na marginesie.
    Tylko tam poznałam tak wielu artystów, którzy utrzymywali się ze sztuki:
    malarzy, pieśniarzy, rzeźbiarzy, fotografów, cyrkowców cyrku francuskiego,
    który nie ma nic wspólnego z cyrkiem zwierzęcym, a jego istotą są popisy
    akrobatów, klaunów, bardów i poetów. Wszyscy zaliczali się do grona przyjaciół
    Pierre’a, który znał osobiście każdego oryginała w mieście Nimes i w okolicy.



     

    7





    Wszyscy spotykaliśmy się co wieczór w
    sławetnej Café des Beaux Arts, na wprost nimijskiej katedry. O jakieś
    piętnaście metrów od jej wysokich i pięknie rzeźbionych drzwi. W Polsce byłoby
    to nie do pomyślenia. Ogródek kawiarniany nie był jednak hałaśliwy. Na maleńkim
    placyku, który miał może pięćdziesiąt metrów kwadratowych, pod wielkimi
    parasolami mieściły się jeszcze dwie inne kawiarnie oraz apteka i frontowa
    część terenu muzeum historycznego miasta Nimes.

    Tu poznałam Gerarda, który przyjechał do
    Pierre’a w odwiedziny. Z Paryża. To był pierwszy Hindus, jakiego poznałam.
    Francuz z krwi i kości, bez śladu akcentu, do którego jestem dziś tak
    przyzwyczajona, ze względu na ilość moich znajomości z tamtego kręgu
    kulturowego.

    Gerard – należałoby powiedzieć „Żerar” – bo
    tak wymawiano jego imię, był przewodnikiem, tak jak Pierre. Mieli wspólną
    pasję, która była i moją. Kino. Tego samego dnia zajrzeliśmy więc jeszcze do
    ulubionego kina wszystkich mieszkańców Nimes, zwanego Cinematique. To było kino
    snobistyczne, ambitne. Kino, które nie zbrukałoby się wyświetleniem
    którejkolwiek z hollywoodzkich produkcji. Proponowało za to nieznane nikomu
    filmy europejskie i azjatyckie. Nowości i starocie, rzeczy nagrodzone albo po
    prostu wybrane przez właściciela kina. Obrazy na życzenie widzów i na przekór
    widzom.

    Gerard uwielbiał filmy japońskie, nie
    wiedział zaś nic o produkcjach Bollywoodu. Był dziwnym Hindusem. Poza twarzą,
    która zdradzała jego pochodzenie, nie miał nic wspólnego z Indiami. Szkoda. Ja
    nie chcę, aby po latach było mi żal utraconych związków z własną kulturą.
    Dlatego za wszelką cenę postaram się je zachować, niezależnie od tego, gdzie
    przyjdzie mi ostatecznie żyć w przyszłości.

    A planów było już tak wiele. Początkowo celem
    emigracji miała być Francja i Nimes. Potem Paryż. Paryż, który zwiedzaliśmy
    oboje z Pierrem, który widziałam po ‘97 roku wielokrotnie, ale za każdym razem
    odmiennie. Po raz pierwszy w towarzystwie przyjaciółek z Polski, a ostatnio w
    towarzystwie Nadira, Hindusa, męża. Francja była mu obca, tak jak mi obcy był
    Pakistan. Nasza podróż była zupełnie inna niż moje poprzednie wizyty. To był
    nasz miodowy tydzień. Lenistwo i luz. Zero zmęczenia i pośpiechu. To było
    całkowite przeciwieństwo mojej pierwszej, lipcowej wizyty w stolicy Francji, w
    towarzystwie dwu przyjaciółek, które w ciągu pięciu dni chciały zobaczyć
    absolutnie wszystko. Ciągnęły więc wszędzie oporną, zmęczoną dziewczynę, z dużą
    nadwagą po półrocznym pobycie we Francji i nieodpowiednich dla niej francuskich
    nawykach żywieniowych. Oj tak. Byłam obleśnie gruba. Zbrzydłam. Koleżanki,
    które przyjechały do mnie w odwiedziny niemal mnie nie poznały, i myślę, że
    trochę się mnie wstydziły. A jednak jako jedyna mówiąca po francusku, byłam
    niezbędnym składnikiem tych wypraw.

    Ale ja znów mieszam wątki. Miało być jeszcze
    kilka słów o moim Piotrze Francuzie. Tamtego letniego dnia przybiliśmy z
    Pierrem do paryskiego portu w sercu Montmartre
    i zamieszkaliśmy w tej malowniczej dzielnicy schodków, starych kamienic i
    placów, gdzie rozsiadały się co rano stoliki kawiarniane i sztalugi artystów.
    Nasze lokum mieściło się na jedenastym piętrze wieżowca, w mieszkaniu
    serdecznego przyjaciela Pierra, Jean-Michela. Tam powracaliśmy każdego wieczoru
    po całodziennych wędrówkach. Tam, po dwudziestej, spotykaliśmy się z Jean-Mi, gdy
    docierał w końcu zmęczony i z impetem otwierał lodówkę. Pustki. Dlatego
    najczęściej zabierał nas samochodem do jednej z wielu znanych mu w okolicy
    restauracji. Najmilej wspominam do dziś tamten wieczór w prawdziwej włoskiej
    pizzerii z najprawdziwszymi włoskimi kucharzami w dzielnicy Montmartre. Byli
    wszyscy nasi serdeczni przyjaciele. Był chudy Gerard o śniadej twarzy, była
    Annette, maleńka urocza pielęgniarka, brunetka o postaci figurynki, była wielka
    Steph, czyli Stephanie, czyli nauczycielka o ciętym języku, która strofowała i
    wyśmiewała wszystkich, rzucając swoje nieśmiertelne „Relaxe-toi!
    Ne sois pas si constipé!”. Co znaczyło mniej więcej tyle, że należało się wyluzować i być sobą.
    Była siostra Jean-Mi, Elaine, chuda i wysoka, pielęgniarka jak Annette, ale jej
    fizyczne przeciwieństwo. To ona cały wieczór opowiadała o swoim doświadczeniu
    wolontariuszki w afrykańskim szpitalu w Kongo. Nieco później pojawiła się
    również para z Nimes. Cathy, szczupła, krótko przystrzyżona kobietka o długim
    nosie, artystka malarka i instalatorka oraz jej mężczyzna, o dwadzieścia
    centymetrów od niej wyższy Philip, cyrkowiec, akrobata i muzyk. Żadne z nas nie
    wiedziało, że będzie to nasze ostatnie, tak radosne, wspólne spotkanie. Wraz z
    moim wyjazdem z Francji mój związek z Pierrem zaczął przeżywać kryzys.
    Rozkładał się, tak jak my gniliśmy z tęsknoty.

    Wierzyłam, że wraz z ukończeniem studiów uda
    mi się wyjechać na stałe i zamieszkać z Pierrem we Francji. Nie wiedziałam
    jednak, jak wiele miało się jeszcze wydarzyć w ‘99 roku. Tam w Paryżu jednak
    nasz magiczny wieczór wciąż trwał i jego nastrój nie gasł, aż do powrotu do
    mieszkania Jean-Mi, gdzie spaliśmy we trójkę na jednym szerokim łóżku,
    potwornie niewygodnym, bo twardym. Było to podobno typowe łóżko w stylu
    japońskim. Ostatni krzyk mody. Potworność. To było ciekawe doświadczenie
    niewinnego, a jednak trójkąta. Zaśmiewaliśmy się do rozpuku przez pół godziny,
    gdy zrozumieliśmy, że Jean-Mi, zapraszając nas do siebie, zupełnie nie
    zaplanował drugiego posłania. Nawet gdyby to jednak uczynił, typowo paryska
    skąpość powierzchni nie pozwoliłaby mu na jego rozłożenie. Stół, jedno duże
    łóżko i mały regał zajmowały przestrzeń podłogi optymalnie i zupełnie. Tak więc
    zostało. Na dobry początek kłotnia – kto obok kogo powinien tudzież nie powinien
    spać. A ostatecznie spaliśmy we troje w jednym łóżku w przeróżnych
    konfiguracjach, wiercąc się i kręcąc, nie pozwalając zasnąć Jean-Mi, co
    przecież było jak najbardziej w naszym interesie. Najczęściej jednak, nie
    doczekawszy odpowiedniej chwili, rezygnowaliśmy z seksu na rzecz snu.

    Dla Pierre’a Francja była miejscem pełnym
    przyjaciół i znajomych. Nigdy nie miałam okazji odwiedzić z nim choćby jednego
    hotelu, być może dlatego, że nasze podróże nie były aż tak liczne. Zaliczyć do
    nich można jednak wyprawę do Normandii, gdzie mieszkaliśmy na poddaszu domu,
    który przypominał skromniejszą wersję chateau de famille – prowincjonalną, tradycyjną siedzibę, francuski zameczek.

    Valerie, jej rodzice i stary dziadek. Wyprawy
    na rowerze w krótkiej spódniczce, której dziś bym już nie włożyła. Confiture de
    lait, czyli konfitura z mleka, która w smaku przypomina nasze krówki i le
    cidre, coś pomiędzy musującym winem jabłkowym, a lemoniadą. Zachowałam
    wszystkie te wspomnienia. Ale nie wszystkie są już dziś wyraźnie i jasne.

    Francja na zawsze pozostanie dla mnie krajem
    marzeń niespełnionych. Krajem, w którym wszystko pachnie i smakuje
    niepowtarzalnie, jak nigdzie indziej na ziemi. Każdy jednak powrót do Francji
    przynosi mi kolejne rozczarowania. Gorzkie
    spotkanie z Pierrem w dwa lata po rozstaniu, jak i wyprawa samochodowa z
    Nadirem przez Paryż do Calais, to rozczarowanie. To spojrzenie na Francję okiem
    obcym i niechętnym.

    Pierwszy przypadek – Pierre był wciąż we mnie
    zakochany, pełen żalu i wyrzutów. A to było dla mnie wówczas nie do zniesienia.
    Pragnęłam jak najszybciej uciec, najdalej od Francji, wrócić do domu. Do
    Polski. Drugi przypadek – Podczas gdy mój mąż Nadir był oczarowany Francją, a
    szczególnie Paryżem, ja doszukiwałam się błędów, pomyłek, dziury w całym. Krytykowałam
    hotele, maniery i jedzenie, które nam serwowano, jak tubylec, który wstydzi się
    za własnych ziomków, chcąc jednocześnie, aby obcokrajowiec i gość poznał
    jedynie to co najpiękniejsze we Francji. Zdążyłam zapomnieć już o Steph i jej
    nieśmiertelnym „Wyluzuj się! Bądź sobą.” Czy faktycznie starałam się wcielić w
    kogoś innego? Nie. Ale wówczas, w ‘99 roku byłam już zgoła inną Anną, niż ta
    przed rokiem i przed dwoma laty. Francuski okres mogłam już uznać za zamknięty,
    choć niezapomniany.

     



     

     

     

     

    pisanie

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     


    1

     

     

    W 1997 Polsce wszystko
    wyglądało tak jak dawniej. Nie zmieniła się stolica przez jeden rok mojego
    pobytu we Francji. Nie zmienił się Uniwersytet, wówczas zasypany śniegiem. Znów
    byłam na trzecim roku wydziału Polonistyki. Czas dłużył się niemiłosiernie.
    Wiele zajęć trzeba było nadrobić, powtórzyć, zdać wiele egzaminów, aby dotrwać
    do piątego roku. Udało mi się wykonać to wszystko w tempie przyspieszonym.
    Nadrobiłam pół roku, zdając egzaminy z dwu lat w jednym roku, a potem pisząc
    pracę magisterską w ciągu jednego lata. Studia nad „Andromaque” Racine’a i
    „Andromachą” Stanisława Morsztyna to był mój konik przez dwa lata, mój
    leitmotiw życiowy, temat, o którym mogłam mówić bez końca, do tego stopnia, że
    wielu sugerowało mi kontynuację studiów w katedrze staropolskiej literatury
    Instytutu Badań Literackich i doktorat tamże. Jedną z tych osób był mój
    promotor.

    Ja miałam inne plany.
    Chciałam zaraz po studiach robić doktorat na uniwersytecie francuskim. Wysłałam
    listy do wielu uniwersytetów w Prowansji, Langwedocji, w Paryżu. Sprawa nie
    była łatwa. Nie traciłam jednak nadziei i wierzyłam, że wkrótce uda mi się
    wyjechać i zamieszkać z Pierrem, który nie mógł się doczekać mojego przyjazdu.


    Koniec stycznia ‘99 roku to obrona mojej pracy magisterskiej. Zaraz
    potem propozycja wydania skróconej wersji analizy tłumaczenia staropolskiego
    „Andromachy” w „Baroku”, czasopiśmie na naukowo-literackim. Wszyscy w
    środowisku uniwersyteckim znali „Barok’ – byłam z siebie bardzo dumna. To moja
    pierwsza publikacja. Może nie ostatnia.

    Organizowałam doktorat we
    Francji drogą formalną, papierkową, a jednocześnie przez znajomości – ciocia
    koleżanki pracowała jako profesor na Sorbonie – świetnie. Doskonała okazja.
    Ciocia już na emeryturze, a jednak zdecydowała się przyjąć jeszcze jedną
    doktorantkę, wciąż przecież pojawiała się na uniwersytecie, bez którego nie
    mogła żyć. Wciąż prowadziła wykłady, organizowała wyjątkowo ciekawe spotkania swojego
    Societe du Theatre, Opera et Balet, w których mogłam uczestniczyć w Paryżu,
    dzięki jej zaproszeniom. Mieszanka językowa i kulturowa. Mieszanka dziedzin
    literackich, epoka jednak pozostawała zawsze ta sama – barok.

    Nie było pomysłu, którego
    nie zrealizowałabym, aby przenieść się do Francji. Zbliżał się czerwiec i
    egzaminy na studia. Zdecydowałam się w ostatniej chwili złożyć papiery na
    Romanistykę w Warszawie – podobno najłatwiej jest przenieść się na poziomie
    międzynarodowym z jednego uniwersytetu na drugi. Dostałam się bez problemów.
    Romanistyka, o której marzyłam od kilku lat, stała przede mną otworem. Nigdy
    nie rozpoczęłam jednak tych studiów.

    Tymczasem czerwiec mijał. Wakacje i brak pieniędzy
    dawały mi się ostro we znaki. Postanowiłam znaleźć mało wymagającą, mało
    ciekawą pracę, za grosze, które potrzebne były do przetrwania ostatnich
    miesięcy w Polsce. Przyjęto mnie w bibliotece uniwersyteckiej. Powstawał tam
    właśnie katalog informatyczny, który wymagał uzupełnień i korekt. Robota
    misterna i nudna, lingwistycznie drobiazgowa.

    Lingwistyki
    unikałam jak ognia już na studiach, uciekając z wykładów, usypiając nad
    wywodami tekstowymi. Uwielbiałam rozważania o języku, jednak nie na poziomie
    teoretycznym. Zawsze interesowała mnie jedynie praktyka w dziedzinie języków.

    W
    Centrali, jak nazywał się ośrodek biblioteczno-informatyczny Uniwersytetu
    Warszawskiego, pozostałam przez okrągłe sześć miesięcy. Dłużej niż to
    zaplanowałam. Nie chciałam rezygnować z pracy ze względu na obecność stałego
    łącza i swobodny do niego dostęp oraz dużą ilość wolnego czasu. Zadanie, które
    mi zlecano codziennie udawało mi się wykonać dużo szybciej niż było to
    przewidziane. Mój nawyk pośpiechu był zupełnie obcy stylowi pracy na
    uniwersytecie, gdzie nie istniał stres, współzawodnictwo, pośpiech. Dopiero
    dziś jestem w stanie to docenić. Dopiero teraz potrafię docenić również uroki
    wolności domowej, nie-pracowania na etacie, radość ruchomych godzin pracy i
    niezależność. Wiem jednak, że ten komfort psychiczny zawdzięczam jedynie mojej sytuacji
    przejściowej pomiędzy pracami, pomiędzy krajami. Potem trzeba będzie wyjechać i
    szukać pracy za granicą albo nie wyjechać i szukać pracy w Polsce albo
    ostatecznie przyjąć rolę żony na utrzymaniu, przed którą wzdragam się od kilku
    lat. I sama nie wiem, czemu. Takie jest przecież prawo islamu, edukacja
    europejska jednak sprawia, że wolę działać i zarabiać własne pieniądze. I
    tracić czas… zamiast pisać. Czy nie lepiej byłoby wysypiać się, dbać o zdrowie
    i wygląd, chodzić na zakupy, studiować całe życie, robić, co dusza zapragnie,
    pracować wedle własnego grafiku, pracować za grosze, pracować za darmo, a w
    przerwach rodzić dzieci?

    Tak mogłam uczynić w ‘99, gdyby książę z bajki, który
    się pojawił, był w stanie i chciał mnie utrzymywać, a to jak wiemy, trudne albo
    nierealne. Tymczasem sytuacja rozwijała się powoli i czas odsłony, w której
    pojawić się miał tajemniczy nieznajomy jeszcze nie nadszedł. Nadchodziła
    natomiast nieuchronnie codzienna godzina wstawania i pracy.

    Uniwersytet
    Warszawski to było miejsce na złączu ulicy Nowego Światu i Krakowskiego
    Przedmieścia. Mijałam zwykle bramę wejściową Uniwersytetu. Przechodziłam obok
    wydziału geografii po schodkach w cieniu, dalej pod oknami dawnej biblioteki
    starodruków, gdzie przesiadywałam długo na ostatnim roku studiów
    i tuż
    za rogiem, obok kościoła Wizytek – wejście mało uczęszczane na mały
    dziedziniec. Tam po schodkach na pierwszym piętrze znajdowała się Centrala –
    dziś już nieobecna, przeniesiona do nowej, zarośniętej zielskiem biblioteki na
    Dobrej.

    Ja tego momentu już nie doczekałam. Moje
    wspomnienia to czatowanie po kryjomu w kącie klitki – mojego miejsca pracy.



     

    2

     

    Internet to było szczęście
    codziennej rozmowy, częstego kontaktu. Umawialiśmy się z Pierrem w jednym z
    francuskich „salon de discussion”, na czacie, na stronach francuskich portali.
    Mało znanych, jak caramail. Godzina ustalona. Nazwa salonu zarówno. Chodziło o
    to, aby stworzyć prywatne miejsce rozmowy, do którego wejść mógł jedynie ten,
    kto znał nazwę salonu lub ten, kto znał internet dość dobrze, by poradzić sobie
    z jego trikami.

    W jednym z takich miejsc
    pewnego dnia w samo południe w porze lunchu oczekiwałam na Pierre’a. I pojawił
    się. Pierre, Pierroche. Ku mojemu zdumieniu nie był to jednak mężczyzna,
    którego znałam. Był intruzem, który zrozumiawszy, że czekam na osobę o tym
    samym imieniu próbował się pod nią podszyć. Skraść jej osobowość i moje
    zaufanie. W tym momencie pojawił się rzeczywisty Pierre – Francuz z
    Langwedocji. I rozpoczął się pojedynek – Francuz z Południa przeciwko Francuzowi
    z Alzacji, emigrantowi w Budapeszcie.

    Zachowałam się jak
    rozzłoszczona kwoka, jak rozjuszona samica. Kto śmiał przerywać prywatność
    naszej rozmowy? On śmiał, ten drugi Pierre, który – zabawne qui pro quo –
    przypadkowo zgadł nazwę salonu i wszedł na pokoje nieproszony. Mój narzeczony
    zaś okazał się wielkim gentlemenem, co – ach, gdyby wiedział – kosztowało go bardzo drogo.

    Miła pogawędka we troje.
    Godzina minęła szybko i mój Francuz musiał uciekać. Czekała praca, przechadzki
    po Camargue i Limes, i tabun rozkrzyczanych dzieci, dla których był
    przewodnikiem. Pozostawił mnie na pastwę losu z Pierrem numer dwa. Tymczasem
    ja, zamiast, jak przystało grzecznej panience, wylogować się, pożegnać chłodno
    gościa i zapomnieć, kontynuowałam rozmowę z wzrastającą ciekawością. Pierre II
    był ciekawą osobą, jego zainteresowania pokrywały się z moimi, jego lokalizacja
    terytorialna – Budapeszt – była równie pociągająca.

    To, co zamierzam w tej
    chwili powiedzieć mieści się, być może, jedynie w kategorii romansu natury
    harlequinowej. Nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, taką jak ją postrzegamy,
    z realizmem, przyczynowością, rozsądkiem. Ciąg wydarzeń, który miał miejsce w
    moim życiu jeszcze dziś zdaje mi się mało prawdopodobny i dziwaczny. Jak ocenić
    można młodą kobietę, która folgując miłości wirtualnej, czy po prostu
    pożądaniu, jedzie do Budapesztu na spotkanie z mężczyzną, którego wyglądu nie
    zna, bo żadne z nich nie dysponowało kamerą i nie pomyślało o zdjęciach? Ta
    kobieta wsiada w pociąg nocny i dociera do stolicy węgierskiej, gdzie spotkać
    ma się z Francuzem, który zawrócił jej w głowie. Wirtualnie, ale skutecznie.
    Którego pokochała jedynie na podstawie jego słów, jego sposobu wypowiadania się
    i delikatności.

    Tak. Zakochałam się w jego słowach. Cały był
    dla mnie mową. W jego języku był romantyzm, duchowość i zmysłowość. Dużo
    zmysłowości. I zwykłej pornografii zapewne. Trudno było mi jednak obudzić w
    sobie krytycyzm. Nigdy nie byłam tak bez pamięci zakochana. Nigdy nie
    przeżywałam doznań tak silnie, zwłaszcza, że skumulowane były w jednym środku
    przekazu – wirtualnym czacie, w słowie pisanym.

    Moje dotychczasowe związki wydały mi się
    wyrachowane i puste, pozbawione prawdziwego uczucia. Moje przywiązanie do
    Pierra I zbladło, choć czułam, że nie chcę go stracić. Cała budapesztańska
    historia początkowo rozgrywała się w tajemnicy przed moim narzeczonym, a w
    mojej głowie panował chaos, w rozmiarach trudnych do opisania.

    W miarę jak poddawałam się nowemu uczuciu,
    czułam się jak widz. Obserwowałam biernie swoje życie, jednocześnie tracąc do
    siebie szacunek. I miałam nadzieję, że to chwilowa słabość serca, bo moje życie
    musi w przyszłości toczyć się u boku Pierre’a, na południu Francji. Tam było
    dobrze. To było, jasne, zrozumiałe, przemyślane. Rozsądne. Tymczasem jednak nie
    chciałam być rozsądna. Byłam wariatką i czułam się cudownie. Poznałam kogoś,
    kto był połówką mojej duszy, kto pasował jak ulał, przy kim czułam się
    bezpiecznie i dobrze. Z kim dzielić mogłam moją pasję czytania i pisania. Kto
    był wszystkim czego chwilowo potrzebowałam do życia.


    Ten kilkumiesięczny związek, tak intensywny i odkrywczy, do dziś uważam
    za jedno z ciekawszych doświadczeń. To była moja pierwsza i jedyna miłość,
    która równie szybko narodziła się jak umarła. Niszczący układ, zmieniający w
    moim życiu wszystko, wywracający je do góry nogami. Dla Pierre’a II Króla, jak
    tłumaczyć można by jego nazwisko Roy, porzuciłam Pierre’a I i marzenia o
    zamieszkaniu we Francji.

    Relacja z budapeszteńczykiem
    była specyficzna. Burzliwa i kreatywna. Nie mogła zakończyć się happy endem.
    Ale nie dostrzegłam tego dość wcześnie. Szkoda. Po tych kilku miesiącach, które
    spaliły wszystko do szczętu, pojawiło się wiele nowości. Nowa angażująca praca
    we francuskiej firmie. Jakby zastępcze spełnienie marzeń, nagroda pocieszenia
    za rezygnację z emigracji, francuskiego narzeczonego i studiów ukochanego
    języka. I na nowo odkryta dziedzina aktywności. Pisanie. Odkryta na nowo, bo
    już w dzieciństwie pisałam podobno wierszyki okazjonalne, które znała cała
    rodzina.

    Cofnijmy się jednak do
    mementu, gdy stanęłam na peronie budapeszteńskim porankiem ‘99 roku. Zaspana
    nieco i zdezorientowana po nocy w pociągu, oczekując na niego, czyli na
    nie-wiadomo-kogo.

    Wiedziałam, że jest wysoki,
    dobrze zbudowany i rudy. Rzeczywiście nie trudno było go rozpoznać wśród
    Węgrów, niskich brunetów, jednak to on pierwszy mnie dostrzegł. Podszedł,
    uśmiechnął się trochę krzywo i podał mi kwiaty. I po raz pierwszy pocałował.
    Wówczas wydarzenia potoczyły się z szybkością światła.

    Weekend w Budapeszcie
    uderzył do głowy dużą dawką zachwytu. Dość powiedzieć, że tuż za drzwiami
    mieszkania Pierre chwycił mnie w ramiona, pocałował i po chwili przedstawił
    przyjacielowi, którego obecności nie zauważyłam. Przyjaciel ulotnił się w kilka
    chwil, zostaliśmy sami. Nareszcie. Łóżko i on, niepowtarzalny, doświadczony.
    Kochanek jakiego nigdy nie miałam. Pierwszy mężczyzna, który potrafił zmienić
    moje podejście do seksualności, sprawić, by to, co było dotychczas
    przyzwoleniem na przyjemność mężczyzny,
    stało się przyjemnością wzajemną. A potem była cała urokliwość
    Budapesztu, z jego łaźniami tureckimi, mostami, pałacami i malowniczymi
    deptakami, otoczonymi rzędami starych kamienic. Przyjazdy i powroty
    wielokrotne. Jego wizyty w Polsce, próba znalezienia pracy i osiedlenia się. I
    ostatecznie zerwanie i szaleńcza podróż do Budapesztu, aby powiedzieć Nie, do którego nie dał mi prawa,
    wysyłając pożegnalny, egoistyczny email. Ale to wszystko mieści się tam, gdzie
    powinno – na kartkach mojej pierwszej powieści, jaką kiedykolwiek napisałam.
    Wówczas to był piekący zawód miłosny. To, co wtedy napisałam jest dogłębnie
    prawdziwe, choć jak przystało na pierwszy tekst, nieporadne i
    ekshibicjonistyczne. Życie toczy się dalej. Słowa pozostają.



    3

     

     

     

    Pisanie było jak narkotyk.
    Zapisywałam codzienną dawkę. Do tego chciałabym dziś wrócić. Ja, która nigdy
    nie miałam dość wytrwałości, aby prowadzić pamiętnik, dla której najsilniejszym
    impulsem do pisania była niespełniona miłość i pragnienie zapisywania kolejnych
    awantur, przygód, pomysłów i podróży. Nie wiedziałam gdzie chcę dotrzeć. Kim
    stać się, dzięki pisaniu. Nie starałam się dokonywać kategoryzacji celów i
    potrzeb. Pisałam jak ktoś, kto ma wewnętrzną potrzebę pisania, kontynuując
    najciekawsze zabawy pisarskie z najlepszego okresu związku z Pierrem II.

    Pisałam w pociągu, w
    oczekiwaniu na pociąg, na dworcu, na przystanku, w domu i w pracy. A była to
    wówczas praca równie wygodna jak na uniwersytecie, nieco bardziej wymagająca,
    dużo lepiej płatna. Było to moje pierwsze poważne stanowisko – asystentki dyrektora
    informatyki w dużej firmie francuskiej.

    Wszystko stało się bardzo
    szybko. Rozmowa z szefem była niemalże formalnością. Nie uwierzyłabym jednak,
    że tak będzie, gdyby nie Pierre Roy, który uparcie powtarzał, że wierzy, wie,
    jest przekonany, ufa i nie ma wątpliwości, że mi się powiedzie. Był moim
    promotorem i adoratorem. Wzbudzał we mnie to, czego istnienia w sobie nie
    podejrzewałam – umiejętność podjęcia wyzwania, śmiałość. Przekonałam się o tym
    jeszcze wielokrotnie, że miłość może być najsilniejszym motorem działania i
    najlepszą motywacją. Z miłości narodziło się moje zainteresowanie światem poza
    Polską, moje pasje językowe, kulturowe i religijne. A to ostatecznie
    doprowadziło mnie do islamu i odkrycia wiary po raz wtóry.

    Jednak wówczas jeszcze, o
    Bogu tym mniej było mowy, im ściślej zawiązywały się nasze intymne stosunki z
    Pierrem II, komunistą i liberałem. Tym mniej, im więcej i dłużej pracowałam w
    firmie francuskiej. Tym mniej w momencie, gdy nastąpiło nasze zerwanie.

    Stałam się niechcianie wolna,
    wpędziłam się w stan zagubienia i depresji. Rozpaczliwego poszukiwania ciepła i
    czułości, które prowadziło do krótkotrwałych romansów. Codzienne jedenaście
    godzin w pracy trzymało w ryzach mój niesforny charakter, podczas gdy wyjazdy
    do Francji na szkolenia, spotkania profesjonalne, urlopy były okazją do
    nieograniczonej swobody, podróży i przygód. W sierpniu 2000 rozpoczął się okres
    kosmopolityzmu i włóczęgi po świecie, który trwa właściwie do dziś.


    Mój angaż w firmie francuskiej już na początku pozwolił mi na wyjazd do
    Francji. Lille na północy kraju to
    miesięczny okres samotności i nudy. Szkolenie było raczej okresem adaptacji do
    trybu pracy informatyków francuskich. Czasem nawiązywania z nimi przyjacielskich
    kontaktów, które ułatwić miały potem współpracę na odległość. Wywiązywałam się
    z zadania bardzo dobrze. Umiejętności wzbudzania zaufania pomagały mi wybornie.
    Zainteresowanie typowo polską urodą nie pozostawało bez znaczenia. Co z tego,
    że nie do końca rozumiałam tajniki informatyki? Co z tego, że nie wiedziałam
    jak „stawiać makietę” i usuwać wirusy, jak aktualizować oprogramowanie?

    Byłam otwarta i uczyłam się
    szybko. Zyskiwałam przyjaciół. To była kontynuacja fenomenu, który rozpoczął
    się dla mnie już podczas pierwszego pobytu we Francji – byłam lubiana. Być może
    moje oportunistyczne – jak zarzucał mi ojciec – tendencje charakteru dochodziły
    do głosu. Chciałam być lubiana. Chciałam, by mnie otoczenie akceptowało.
    I rzeczywiście byłam osobą, której się ufa i zwierza.

    Inna rzecz – schudłam
    skutecznie po aferze Pierre II.
    Miłość miała zawsze ten stresogenny efekt. Jednocześnie jednak sprawiała, że
    nie tylko chudłam, ale i zdawałam się być ładniejsza niż byłam w istocie.
    Uczuciowe i zmysłowe zaangażowanie kryje defekty, wypięknia i wyszczupla.
    Radość promieniuje i przyciąga innych. Po prostu. Tak trywialnie.

    Z łatwością zawierałam
    znajomości. Przyjaciele. Kochankowie, których imion dziś już nie pamiętam. Tak
    wielu. Okres wolności? Raczej dezorientacji i poszukiwania. Miłości i sensu,
    który znalazłam dopiero kilka lat później. Gdy stanęłam na nogi i odbudowałam
    sobie powoli nowy system wartości.

    A tymczasem była pustka,
    samotne powroty z pracy i buszowanie po Internecie. Samotne wyjazdy za granicę.
    I pociąg do obcokrajowców. Zaczęłam zauważać, że nie znajduję zainteresowania
    wśród Polaków mężczyzn. Nie zwracali uwagi na typową urodę Polki, wyglądającej
    dziecinnie, niepoważnie, o dziesięć lat zawsze młodziej niż podawała metryka.
    Przyciągałam obcych, obcojęzycznych, którym podobała się moja uroda
    dziewczynki.

    Miesięczny pobyt w Lille
    zaowocował spotkaniem i krótkim związkiem z Francuzem pochodzenia
    portugalskiego – znajomość bez przyszłości. Oboje cierpieliśmy z powodu
    syndromu odrzucenia i samotności osób wciąż zakochanych. Od niego odeszła
    ukochana kobieta, mnie porzucił mój Francuz z Budapesztu, za którym jeszcze
    przez wiele miesięcy tęskniłam. Na którego powrót liczyłam.

    Szukaliśmy w tym
    przypadkowym związku ciepła ciała osób, które odeszły. Szukaliśmy starych
    doznań i odnowienia wspomnień. Ten motyw portugalski powtórzył się potem po
    powrocie do Polski, gdy uplątałam się w nową międzynarodową awanturę miłosną.
    Były odwiedziny w Polsce, prezenty, obietnice, spotkania i nie-spotkania,
    pomyłki. I koniec. I tak wiele razy, w różnych ujęciach, scenografiach,
    kontekstach.


    Cały ten zgiełk, cały ten dziwaczny okres przejściowy – okres miłości
    bez miłości, okres poszukiwania bez świadomości celu poszukiwania – to już
    minęło. Odeszli w przeszłość chłopcy różnych narodowości, młodzieńcy i panowie.
    Nie. Nie zapomniałam. Nie starałam się ich zapomnieć. To część mojego życia.
    Żyją sobie głęboko w moich wspomnieniach. Żyją też na kartkach wielu niedobrych
    opowiadań – anonimowo. Wielu pojawiało się w wierszach, które były odbiciem
    chwili. Inni, na zawsze już związani są z pewnymi inspiracjami – muzyka
    cygańska, portugalskie fado, francuskie kino, język i kuchnia, muzyka
    klasyczna, pianino i wiolonczela, książki, podróże i komputery. Nade wszystko
    jednak pisanie.

    W epoce profesjonalnego
    asystentowania w dużej firmie francuskiej zaczęłam pisać bardzo dużo. Zaczęłam
    traktować sprawę coraz poważniej, do tego stopnia, że oprócz wiernych friendly
    readers, czyli przyjacielskich czytaczy, rodzinnych i poza-rodzinnych,
    poszukiwałam opinii specjalistów.

    Pierwsze teksty dotarły do
    profesora w katedrze literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich. Błąd!
    I rozczarowanie. Do dziś przechowuję gdzieś na dnie szuflady, wstydliwie, w
    biurku w domu rodziców, list od tego profesorskiego autorytetu, który moje
    pisarstwo uznał za mierne i pornograficzne.

    Jednak jestem uparta. I
    wiem, że pisanie wymaga pisania. Cierpliwości i pracy. Żaden jednak komentarz
    negatywny nie jest wart wiele bez pozytywnego. Potrzebowałam konstruktywnej
    krytyki. Po tę zwróciłam się w kierunku życzliwych. I miałam rację.

    A pornografia, grafomania
    niewątpliwie istnieje. Póki jednak to, co chcemy powiedzieć, jest dla nas
    samych istotne, niebanalne, uczciwie przekazane, z odpowiednim do siebie
    dystansem – to ani do gatunku grafomanii ani pornografii należeć nie będzie.
    Może być nieudolne technicznie, stylistycznie, gramatycznie i, Bóg wie jak
    jeszcze, ale podstawowy warunek pisarstwa spełni – będzie ciekawe i istotne,
    ważne, ponadczasowe.


    Dziś w piątym roku mojego pisania do szuflady jestem wciąż u początku
    drogi, mimo że mam za sobą debiut poetycki w Autografie (którego nikt
    nie zauważył, bo dlaczego miałby, ja sama go niemal nie zauważyłam – nie było
    mnie akurat w Polsce). Mam pozytywną opinię dawnego profesora z Polonistyki,
    który sam wiersze wydaje, a ostatnio nawet swoją biografię, oraz uwieńczone
    dwuznacznym sukcesem poszukiwania wydawnictwa dla moich wierszy – niestety
    serwis płatny. Mam kontakt z przychylną edytorką, która podjęła się rzeczy dla
    mnie ważnej – opiniowania mojego tekstu z czasów amerykańskich. To wszystko.
    Tak wiele i tak mało. Mam satysfakcję, że wciąż piszę, że posiadam tę
    niebezpieczną lekkość pisania, którą nazywam bezlitośnie dla samej siebie wodolejstwem.
    Ale posiadam też zabobonny strach przed słowem powieść do tego stopnia,
    że wszystko powyżej pięćdziesięciu stron nazywam tekstem.



     

    małżeństwo

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

    1

     

     


    Kłótnia jest naszą codziennością, naszym chlebem powszednim. Różnica
    kultur? Być może. Ale nie tylko to. Również niedomówienia, tajemnice i
    kłamstwa.

    Podobno milczenie prowadzi
    do konfliktu i nienawiści, słowo i komunikacja do zgody i miłości. Jak to się
    więc dzieje, że już trzy lata trwamy oboje w tym stanie zawieszenia? W tej
    sytuacji, która zdaje się nie mieć wyjścia. Z miłości i szacunku? Przez wiarę
    we wspólną przyszłość? Przez podobieństwo charakterów o podobnych skłonnościach
    i celach? Czy wiara prowadzi nas ku oczekiwaniu na lepszy czas, gdy prawda
    wyjdzie na jaw? Gdy miłość poza dotykiem i słowem na osobności przejawiać będzie
    się mogła otwarcie?

    Czy to początek opowieści o
    romansie? Niezupełnie.


    Poznaliśmy się z Nadirem w 2000. Podczas mojego urlopu wiosennego,
    przypadkowo, w jednej z kawiarni internetowych w Holandii. Ponad rok trwała
    nasza znajomość, utrzymywana dzięki Internetowi i komunikacji VoIP, którą on
    promował za pośrednictwem swojej firmy w USA.

    W 2001 roku zdecydowałam, że
    dość. Że zbyt dotkliwie dała mi się we znaki tęsknota. Zdecydowałam, że chcę za
    niego wyjść. Paradoksalnie, zdałam sobie sprawę, że najpierw muszę go lepiej
    poznać. On, wyczuwając moje rozterki i frustracje, rzucił lekko propozycję
    przyjazdu do Ameryki.

    Stany – marzenie tak wielu
    ludzi w Polsce, które marzeniem moim nigdy nie były, pogardzane, stały się moim
    udziałem. Potem pogoń za najtańszym biletem, kolekcjonowanie waliz, ciuchów,
    niezbędności podróżnych, i w połowie lipca byłam już gotowa, aby wyruszyć w
    nieznane. Mój szef, nie był na to jednak gotowy. Moja rezegnacja spotkała się z
    wielkim żalem i zdziwieniem. Sama nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo zżyłam
    się z tą firmą francuską. Musiałam jednak odejść. Szczęśliwa, że już. Że bilet
    i samolot gdzieś tam wirtualnie już czeka.


    Alabama przywitała mnie upalnie. Mały, drewniany, piętrowy domek,
    którego jedną czwartą zajmował Nadir, wydał mi się przytulnym miejscem, mimo
    wielkiego bałaganu na pół biurowego na pół Nadirowego, prywatnego. Ten już
    dobrze znałam. Nie znałam jednak w
    szczegółach całej delikatnej sytuacji, którą zaczął mi opisywać jeszcze w
    Amsterdamie.

    Kochałam Nadira miłością
    szczególną i silną. Walczyłam o niego tyle razy w momentach zwątpienia i
    trudności. Po roku korespondencji z nim, dyskusji online i spotkań w realu, tak
    bliska byłam już szczęścia, że naturalne zdawało mi się zaakceptowanie
    warunków, które mi zaproponował. Miałam pozostać jego narzeczoną i kochanką,
    skrzętnie skrywaną przed rodzicami, którzy jak twierdził, nie pochwaliliby
    związku. Skąd mogłam wiedzieć jaka jest prawda? Ufanie mężczyznom było
    luksusem, na który do tej pory nie mogłam sobie pozwolić.

    Byliśmy partnerami z wyboru
    – tak przynajmniej ja chciałam myśleć, choć w trakcie pobytu w USA zdałam sobie
    sprawę, gorzko, że początkowo byłam dla niego jedynie rozrywką, przelotnym
    romansem, który nie miał trwać zbyt długo. Może, gdyby moje przekonania
    religijnie i determinacja nie były tak silnie i na tak jasnych oparte
    podstawach – zaliczyć mogłabym się w poczet partnerek utajnionych, jakich
    historie czytać można dzięki wątpliwej wartości lekturom dla pań i panów
    spragnionych sensacji.

    Tymczasem ja, po wielu
    perypetiach, przeprowadzkach i wyprowadzkach z domów na Florydzie, w Alabama, i
    w Nowym Jorku, zdałam sobie sprawę jak bardzo uwiera mnie status kochanki nie
    nazywanej nawet wprost kochanką. Kim byłam?

    W momencie naszej wspólnej
    pracy w Atmore, Alabama, byłam współpracownicą, sekretarką i administratorką
    bazy danych. Byłam nieodzowną układaczką dokumentów, księgową i sprzątaczką i
    kucharką. Ukochaną kobietą.

    Nadszedł jednak moment, gdy
    wyprowadziliśmy się z maleńkiego Atmore, wówczas stałam się panią domu.
    Wynajęliśmy ładny duży dom w bogatej dzielnicy na wybrzeżu oceanu. Powiew wody
    orzeźwiał, szczególnie wobec braku cienia drzew, z których jedno tylko ostało
    się, od podwórza, od strony ogrodu gdzie królowały niewysokie krzewy bananowe.
    Dom był drewniany, duży i pusty. Nadir nie godził się na zakup mebli, myśląc
    nieustannie o przeprowadzce do Nowego Jorku. Mieszkaliśmy więc długo jak
    koczownicy. Jedyne ważniejsze meble, takie jak stół i łóżka, udało nam się
    kupić dopiero w momencie, gdy pojawiła się ona i poparła mnie. Ale o tym zdążę
    jeszcze opowiedzieć.

    Tymczasem cieszyłam się
    urokiem dużego domu, bliskością miasta i bliskością ukochanego mężczyzny, który
    tak jak w Atmore miał do biura kilka jedynie kroków. Przez ścianę w kuchni mogłam
    słyszeć toczące się w biurze rozmowy telefoniczne. Na szczęście sypialnia była
    na tyle daleko, że nic nie zakłócało nam snu. O ile nie zawieruszył się gdzieś
    w tamtych rejonach mały bezprzewodowiec – słuchawka.



     

    2

     

    Było nam dobrze. Czułam się szczęśliwa, czułam się
    kochana, a jednak uwierała cała dziwaczna sytuacja konkubiny czy kochanki, im
    lepiej i dokładniej poznawałam islam. Ile kobiet żyło obok mnie na kocią łapę?
    Ile z nich, mieszkając w Ameryce ze swoim drogim ukochanym, nie wiedziało czy
    nie pozostawił on przypadkiem gdzieś tam za granicą ukochanej numer dwa? Jak
    wiele z nas nad tym się zastanawiało? Niewiele, dopóki nie zagrażało to
    najbardziej intymnym relacjom. Wielokrotnie myślałam, że przyjechałam do USA
    nie z miłości, ale po to, by dać upust ciekawości. Czy też może chodziło mi o
    to, by jeszcze dalej w świat? Aby było jeszcze ciekawiej? Jeszcze bardziej
    inspirująco?

    W pewnym momencie stwierdziłam, że jest to
    niezdrowe. Że nie mogę poświęcać się i żyć w sytuacji pół-tajemniczej tylko
    dlatego, że wydaje mi się, że go kocham. Albo dlatego, że chcę mieć materiał do
    książki. Wszystko jedno. To tak, jak w tym niezbyt lotnym filmie, gdzie autor
    kryminałów, wiedząc, że młoda dziewczyna jest oskarżona o zabójstwo, zaprasza
    ją do domu. Mieszka obok domniemanej morderczyni. Jednocześnie zakochuje się w niej i śledzi
    ją. Bo chce opisać jej zachowanie w nowej książce, dla której ona była
    inpiracją. Prowokuje los, czekając, aż stanie się sam kolejną ofiarą.

    Nie. Przede wszystkim go
    kochałam. Zwłaszcza w Nowym Jorku, gdy przyszło mi wyjechać, bo zbliżał się
    termin przyjazdu jego matki. Tęskniłam za nim. Wiedziałam, że potrzebuję go.

    Islam zaś niezależnie
    kroczył sobie drogą małych odkryć i olśnień. Byłam pewna, że ta idea jest
    dobra. I dla niej, nie dla niego, byłam gotowa podjąć pewne decyzje. Byłam
    gotowa stać się muzułmanką, licząc się z faktem, że pewnego dnia być może Nadir
    ostatecznie zniknie z mojego życia. Zdając sobie sprawę z ewentualnej
    samotności i trudności życia bez mężczyzny muzułmanina u boku oraz trudności z
    zachowaniem zasad islamu w kraju, który takiemu światopoglądowi nie był
    przychylny.

    W Nowym Jorku jednak moją
    głowę nawiedziały różnego rodzaju myśli. Byłam, z jednej strony, pod wpływem
    przyjaciółki, dawnej studentki KUL-u, Basi, katoliczki, namiętnej czytelniczki
    x. Twardowskiego oraz moich grafomańskich i niegrafomańskich wierszy, a z
    drugiej strony oddziaływała na mnie postawa kobiet, które poznałam w meczecie
    na pięćdziesiątej drugiej, muzułmanek, imigrantek i Amerykanek po konwersji.
    Wiele im zawdzięczam. To były młode kobiety, pracujące, niezależne, które tak
    jak ja borykały się z problemami światopoglądowymi w Ameryce laickiej i
    rasistowskiej. One, tak jak ja, wychodząc z meczetu zdejmowały chustkę, chcąc
    uniknąć napastowania po jedenastym września.

    Gdy wracałam do mojego
    małego lokum na Jackson Hills, wynajętego po miesiącu pomieszkiwania kątem u
    Basi w Nowym Jorku, napotykałam kolejne dylematy. Materializowały się one w
    osobach młodych dziewczynek, córek właściciela kamienicy, który podnajmował mi
    pokoik dwa na dwa. Który otwarcie flirtował ze mną, próbując pozyskać moją
    przychylność, szczególnie w momencie, gdy dostrzegł moje inklinacje ku
    islamowi.

    Widziałam jak jego córki
    pościły w czasie ramadanu, jak codziennie zamykały się w pokoju, aby się
    modlić, mimo że ich ojciec tego nie czynił, ani od nich tego nie wymagał.
    Widziałam je rano, jak wychodziły z domu odziane w chustki. To również nie była
    ojcowska inicjatywa, lecz ich własna. Ojciec, obywatel Bangladeszu, obywatel Ameryki,
    za wszelką cenę próbował stać się Amerykaninem z krwi i kości. W swojej
    śmiesznej, ale wygodnej spódnicy zwanej lungi, pragnął wpasować się w system.

    Dzieci, drugie pokolenie imigrantów, miało nieco
    inne zdanie na temat tożsamości kulturowej i religijnej. Nikt nie mówił o
    kalifacie, nikt nie mówił o państwie muzułmańskim. Muzułmanie na całym świecie
    przestali o tym mówić i nastała niepokojąca cisza. I tylko słychać było szept,
    że muzułmanom dziś lepiej i „tolerancyjniej” w krajach Ameryki
    i Europy, bowiem ich własne państwa muzułmańskie nie przynoszą pełnej
    możliwości praktykowania islamu, praktykując jedynie – każdy własną – tradycję
    i obyczaje dalekie niejednokrotnie od islamu. Czy istnieje dziś idealne państwo
    muzułmańskie jak za czasów kalifatu? Chyba nie. Czy zaistnieje? Nie wiadomo.
    Indonezja, ku zdumieniu wielu nie-muzułmanów jest ideałowi najbliższa.

    Tymczasem mój pobyt w Nowym
    Jorku miał się wkrótce skończyć. Minęły dwa miesiące dezercji, samotności i
    tęsknoty. Utrzymywaliśmy z Nadirem kontakt internetowy i telefoniczny. On pisał
    codziennie i dzwonił. Nie mogłam mu nic zarzucić. Podobno wielokrotnie już
    próbował wyznać rodzicom prawdę, ale nie było to łatwe. Nie miałam podstaw, aby
    wątpić w jego szczerość. Bywały jednak chwile, gdy myślałam jedynie o tym, by
    spakować walizkę i odejść, jak najdalej. By kupić bilet i uciec ze Stanów, nie
    dając znaku życia. Dać mu nauczkę. Przecież jeśli rzeczywiście kochał, musiało
    go takie posunięcie głęboko zranić. Nie chciałam się przekonać czy on kochał aż
    tak, ani jak wiele mógł dla mnie poświęcić. Węzeł gordyjski sam się rozwiązał,
    pozostawiając nam do rozsupłania małe węzełki. Nieświadomie sama przyłożyłam d
    tego rękę. To ja zostawiłam w Pensacola, w przepastnej pralce, w ciemnej
    pralni, moją bieliznę. To mój list do Nadira zawieruszył się gdzieś w biurze i
    odnalazł za sprawą jego matki. Nie w porę? Czemu? Dla mnie była to najlepsza
    pora, cudowna chwila i cudowna wiadomość. Już! Koniec włóczęgi. Już mogłam
    wrócić do domu.

    Naprędce pakowałam walizki w
    Las Vegas, do którego on na umówione spotkanie nie przyjechał, kupowałam bilet
    do Nowego Jorku, aby tam spakować kolejne kilka walizek i wybrać się wreszcie w
    podróż na południe, na Florydę. Nie miał mnie spotkać zaszczyt podróżowania
    samolotem, nie tym razem. Cieszyłam się zresztą, że uda mi się choć przez te
    kilka godzin docenić urodę krajobrazów prowincjonalnej Ameryki na przestrzeni
    pomiędzy NY i Pensacola. Złudzenia laika. Autostrada oddzielona była szczelnymi
    nieprzezroczystymi murami od pól, łąk i domostw. Najciekawsze pejzażowo tereny
    mijaliśmy nocą. O takiej również późnej porze dotarłam do Atmore, skąd mieli
    mnie już odebrać oni: Nadir i jego rodzice.



    3

     

     

    Pierwsze spojrzenie i
    pierwszy uścisk dłoni matki, delikatny. Ojciec przesłał mi tylko uśmiech. Uśmiech
    nieco wymuszony, uśmiech człowieka, którzy rzadko się uśmiecha i uśmiechać nie
    lubi. Matka jego była to niższa ode mnie kobieta o śniadej cerze i pociągłych
    regularnych rysach, ciemnych brwiach, rzęsach i oczach. Typowa Pakistanka.
    Miała miły uśmiech. Te szerokie grube wargi były więc rodzinnym dziedzictwem –
    myślałam. Nie potrafiłam określić, jak wówczas się czułam. Nie spodziewałam
    się, że Nadir zechce przyjechać po mnie w pełnym składzie rodzinnym, miałam
    nadzieję, że znajdę czas na rozmowę z nim sam na sam. Okazało się to
    niemożliwe. I tak było przez cały niemal okres ich pobytu w Stanach. Kochałam
    Nadira, zaakceptowałam tych dwoje. Myślę jednak, że oni nigdy nie pogodzili się
    z moją obecnością. Akceptacja wymuszona.

    A jednak to jego matka była
    pierwszą kobiecą nauczycielką podstaw islamu, islamu codziennego w całej prozie
    modlitw, obmyć rytualnych, posiłków i życia intymnego. To ona, do momentu
    wyjazdu do Polski w 2002 była najlepszym źródłem wiedzy, ona, tak prosta w
    swojej umysłowości i zwyczajach, tak pokorna i cicha, która potrafiła swój
    temperament ujawniający się w momentach naszych kłótni, powściągnąć do
    maksimum. Nie byłam zazdrosna o nią, jak o każdą inną kobietę. Byłam zazdrosna
    przede wszystkim o tę intymną nić porozumienia między matką i synem. Byłam
    zazdrosna słysząc niezrozumiały dla mnie dialog w ich rodzimym języku urdu.
    Zastanawiałam się nieustannie jak dalece mnie ona aakceptowała, na ile zaś była
    to doskonale maskowana niechęć.

    Rodzice pytali nas o dzieci.
    Nie. Nie mieliśmy dzieci. I nie dane im było się szybko narodzić. Bo on „nie
    był gotowy”. Ojciec nic nie mówił. Matka była rozczarowana i zła. Ja czułam się
    więc emocjonalnie zubożona. Może odrobinę oszukana, trochę rozczarowana.
    Gubiłam się w rozważaniach nad Koranem i nad zasadami islamu. Studiowałam coraz
    więcej. Miałam już za sobą konwersję. Byłam już muzułmanką. Jako neofitka
    chciałam, aby wszystko było poprawnie i „po Bożemu”, tymczasem on najprostsze
    prawdy upraszczał i odmiennie tłumaczył. Kochałam go. Ale oczywiście, że każdy
    był odpowiedzialny za siebie, przed Tym w górze. Nasz związek był związkiem
    nieformalnym. W Stanach nigdy nie udało mi się przekonać Nadira do rejestracji
    naszego związku w urzędzie. Życie na kocią łapę tak modne w Europie mnie
    wydawało się dziwaczne. Umowa jaką zawarliśmy pomiędzy sobą, po przyjeździe do
    Pensacola – umowa małżeńska jak on ją nazwał, była dla mnie niewiele warta.
    Rodzicom wmówił, że doszło do rzeczywistego muzułmańskiego ślubu. Ach tak? Hmm,
    dobrze, że nikt nigdy nie zapytał mnie o szczegóły i daty. Oto dylemat pierwszy
    z jakim zmaga się wiele muzułmańskich kobiet, oszukiwanych przez ich mężów. Czy
    upierać się przy legalnym, ceremonialnym ślubie z kontraktem, czy też
    zasznurować usta i nie mówić nic – być posłuszną „mężowi”? Gdzie leży cnota?
    Otóż tam, gdzie rozsądek.

    A rozsądek przekonywał mnie
    tylekroć, aby po każdym naszym „rozwodzie”, po każdej kłótni, po każdym jego
    wysłanym „liście rozwodowym” do mnie, spakować walizki, wyjechać, nie oglądając
    się za amerykańską sielanką, jak żona Lota i zapomnieć. Rozsądek jednak
    podpowiadał mi również, że pozostanie w Stanach ma swoje dobre strony, serce
    zaś dorzucało, że on rzeczywiście jest do mnie szalenie przywiązany i nie
    zapomni łatwo. Mogłam więc liczyć na to, że pewnego dnia postawię na swoim i
    staniemy się legalnym małżeństwem. Co chciałam udowodnić? Może to, że nie warto
    było rezygnować? Może to, że nie chciałam być kolejną ofiarą męskiego
    szowinizmu? Że historia potoczyć się mogła się wedle mojej woli i pragnień? Że
    warto było być cierpliwą? A może nie chciałam przyjąć, że moja historia byłaby
    jeszcze jednym przykładem niesprawiedliwości mężczyzn muzułmanów wobec kobiet
    muzułmanek. Dosyć naoglądałam się, naczytałam stosów książek o zgnębionych
    nieszczęśliwych żonach muzułmanów. Dosyć nasłuchałam się historii o kobietach,
    które z mgłą miłości… i głupoty, która przysłaniała im źrenice wychodziły za
    mąż za muzułmanów, za Arabów, za Azjatów, za Pakistańczyków, i zapatrzone w
    czarne oczy ukochanego, uzależnione od jego powiedzmy otwarcie lepszych od
    europejskich umiejętności łóżkowych i potężnie zaznaczonej męskości, nie były w
    stanie zastanowić się nad swoją przyszłością. Prawda jest taka, że większość
    historii małżeństw Europejek z muzułmanami jest zafałszowana. Zawinili oboje.
    Nie tylko on, który nie musiał się żenić z Europejką i liczyć, że żona,
    katoliczka, urodziwszy dzieci, wychowa je w wierze muzułmańskiej, ale i ona,
    która wierzyła w to, że u jej boku mąż zapomni o własnym kraju, o własnej
    rodzinie i tradycjach religijnych i narodowych. Czy prawdą były opowieści,
    jakie serwował w telewizji pan Rutkowski? Płaczliwe i naciągane sesje
    reportażowe. Porwania dzieci były rzadkością. Rodziny muzułmańskie były
    zazwyczaj przychylnie nastawione do Europejek. Mieszanka z rasą białą
    nobilituje. Ponadto, nie można przeceniać pewnego charakterystycznego toku
    myślenia, do którego niewielu muzułmanów otwarcie się przyznaje – ślub z
    chrześcijanką lub ex-chrześcijanką to prawdopodobieństwo zmniejszenia populacji
    chrześcijan na korzyść muzułmanów, to możliwość zamieszkania w Europie,
    rozprzestrzenienia islamu w Europie właśnie za pośrednictwem młodego pokolenia,
    które silniejsze jest i bardziej odważne, świadome swojego dziedzictwa
    religijnego i kulturowego niż ich ojcowie. Nie gnębi ich i nie wiąże im rąk
    kompleks imigranta. Są u siebie i tu chcą żyć tak jak każą im przekonania. Chcą
    być muzułmanami i mają do tego prawo. Ale to wszystko przydługa dygresja.



     

    4

     

    W naszym parterowym domu
    przy Scenic Hwy dni mijały powoli. Miałam do dyspozycji swój dawny pokój do
    pracy, który był moją inspirującą, słoneczną bawialnią
    i miejscem gdzie spędzałam dużo czasu na pisaniu.

    Dziś, gdy przeglądam i
    koryguję tekst napisany w Ameryce, widzę jak bardzo roztargnione i poszarpane
    były moje myśli. Wątki snuły się jasno, a jednak tok myśli – powikłany. Wiele
    koniecznych poprawek. Bo niełatwo było tam pisać. Niełatwo było wygospodarować
    czas pośród godzin spędzanych w domowym biurze, za ścianą kuchni. Co drugi
    dzień stawałam się też kucharką i sprzątaczką. Uczyłam się, u boku matki
    Nadira, tajników kuchni pakistańskiej. Te godziny spędzane w kuchni były równie
    ciekawe jak trudne. Chciałam dojść do perfekcji w gotowaniu, zupełnie jakby to
    był etap w moim stawaniu się pełnoprawną jego żoną. Chciałam wykonywać
    wszystkie funkcje typowej pani domu, mimo że nie czyniłam tego wcześniej z tak
    wielkim zapałem. Praca w biurze, na którą już dawno się zgodziłam, zajmowała
    zbyt wiele czasu. A jednak właśnie dzięki matce Nadira udawało się nam uniknąć
    wielu konfliktów. Dlatego, idąc za jej radą, zrezygnowałam
    i wycofałam się z kuchni. Nie miało sensu spożywanie przypalonych dań i
    dzielenie czasu między biuro i dom. Pozwoliłam, aby ona zajęła się kuchnią.
    Złożyłam broń. Na kilka miesięcy jej pobytu w Stanach.

    Moje i Nadira przebywanie
    razem wypełnione było kłótniami, milczeniem i pracą. Było jednak
    współistnieniem, współobecnością. Mimo depresji, rozpaczy mojej i jego, w
    momentach utraty kontroli, wiary i optymizmu, wciąż byliśmy razem. I
    przetrwaliśmy burze, jakie przetoczyły się nad naszymi głowami w ciągu dwu lat.

    Najtrudniejsze były chwile
    początkowe. Trudno było mi stłumić kłębiące się w głowie pytania. Wszystkie
    sprowadzały się do jednego – Dlaczego nie możemy mieć dzieci? Postawa Nadira
    była podejrzana. Skoro zaakceptował moją obecność w swoim życiu i i
    zaakceptowali to, choć niechętnie, jego rodzice, gdzie tkwił problem? Czyżby
    podejrzliwość i nieufność Pakistańczyków wobec Europejek nie pozwała mu
    uwierzyć, że mogę być dobrą żoną, że pozostanę przy jego boku niezależnie od
    okoliczności? Nie wierzył w trwałość naszego związku i dopuszczał możliwość
    rozstania? Dlatego to rozstanie chciał uczynić jak najłatwiejszym? Nie
    rozumiałam go. Rozwód wedle islamu był przecież legalny i możliwy. Być może,
    Nadir, który niejednokrotnie uciekał się do szantażu emocjonalnego, panicznie
    bał się odpowiedzialności, jaką pociągało za sobą uznanie mnie za żonę w pełni
    legalną, zarejestrowaną, kontraktową. Taką, która miałaby prawo do spadku po
    nim wedle prawa islamskiego, taką, która mogła domagać się potomstwa na
    podstawie prawa islamskiego. Brak legalnego ślubu zmniejszał te obawy do
    minimum. Brak dzieci podobnie.

    W chwilach takich ponurych
    refleksji nie potrafiłam już nic więcej z siebie wykrzesać. Wpadałam w
    depresję. Siadałam i milkłam przed komputerem. Po co pisać. To też boli. Potem
    opuściliśmy Stany Zjednoczone.

     

    Czas meksykański a nieco
    później polski, to był dalszy ciąg problemów, wątpliwości i depresji. A
    przyczyną była nasza sytuacja przymusowych wygnańców z Ameryki, dezerterów.
    Winę za to ponosił w moim mniemaniu on, Nadir. Z każdym dniem tracę do niego
    zaufanie, jednocześnie czułam się jak zdradzająca kochanka, ciałem wciąż
    pomocna, wciąż przy nim, duchem jednak oddalona. Stawałam się letnia w miarę
    jak zauważałam, że moje prośby i żądania żony nie-żony nie znajdują odzewu.
    Stawałam się letnia! Obojętna? Być może.

    To był ten krytyczny czas,
    gdy oboje próbowaliśmy przedłużyć swój status w USA, dzięki krótkiej podróży do
    Meksyku. Stary numer imigrantów. Na granicy w momencie ponownego wjazdu do
    Ameryki celnicy wstawiali pieczątkę – nowy, terminowy okres pobytu, tak zwany
    „status”. Zamierzaliśmy wyjechać na kilka dni i wrócić tą samą trasą, idąc za
    radą oficera, prowadzącego rejestrację Pakistańczyków w USA. Ten człowiek, na
    przekór wszelkim wypowiedziom prawników, u których wcześniej zasięgaliśmy rady,
    stwierdził, że możemy swobodnie, legalnie przekroczyć granicę, na podstawie
    naszych dokumentów wizowych. A była to wiza turystyczna, oboje dysponowaliśmy
    dziesięcioletnią, oraz petycja o wizę pracowniczą, zaakceptowana prawnie przez
    urząd imigracyjny Stanów Zjednoczonych (INS).

    Niestety, jak się zbyt późno
    zorientowaliśmy, zdanie panów na granicy było inne. Celnicy amerykańscy
    zatrzymali nas. Przesłuchanie trwało bez końca, przerywane przesłuchaniami innych
    osób, które jak my zasiadały sprawiedliwie-niesprawiedliwie na ławie
    oskarżonych o nielegalne przekroczenie granicy. To wszystko przerywane było
    niepokojącymi informacjami o bombie i nagłą eksmisją z budynku, pod strażą.

    Paradoksalna sytuacja. Nasze
    dokumenty uznano za prawomocne i legalne. Wciąż odmawiano nam jednak prawa
    przekroczenia granicy amerykańskiej. Staliśmy się ofiarą braku porozumienia
    jednostek granicznych i wewnętrznych. Prawa, które stosowali celnicy na
    granicach oraz prawo, jakie obowiązywało obcokrajowców wewnątrz kraju
    ustanowione przez INS było inne. Ostatecznie kwestia została rozwiązana
    polubownie.

    W istocie? Celnicy
    amerykańscy po prostu pozbyli się problemu przekazując nas celnikom
    meksykańskim. Wbrew naszej woli, wbrew głośnym protestom Nadira, który
    doskonale zdawał sobie sprawę, że takie rozwiązanie wpędzi go w problemy
    jeszcze poważniejsze. Nie posiadał przecież wizy meksykańskiej, którą jako
    obywatel Pakistanu powinien był otrzymać, zanim wkroczył na terytorium Meksyku.
    Interesujący fakt –
    w momencie wjeżdżania na teren Meksyku nikt posiadania wiz meksykańskich nie
    sprawdzał.

    Całe skomplikowane,
    nieszczęsne qui pro quo skończyło się moim oswobodzeniem kolejnego poranka w
    przygranicznym Laredo – jako Polka otrzymywałam wizę wjazdową na granicy – a
    jego uwięzieniem w przygranicznym ośrodku celnym.

    Po tygodniu Nadir znalazł
    przymusowe lokum w Detention Center w Mexico City. Ja, dzięki jego
    znajomościom, uzyskałam azyl w domu życzliwej rodziny meksykańskiej Pedrosa,
    jednego z pracowników naszej firmy w biurze regionalnym w Mexico City.

    Samotność i desperacja. Odwiedziny u Nadira
    raz w tygodniu. Nieznajomość hiszpańskiego i pomoc Pedro. Po miesiącu Nadir,
    nie uzyskawszy konstruktywnej pomocy od ambasadora Pakistanu, ani od ambasadora
    USA w Meksyku, zdecydował się przyjąć wyrok – deportację. Pobyt w detention
    center był katorgą. Nadir nie chciał miesiącami bezczynnie czekać. Spoglądać
    pustym wzrokiem w ścianę. Marzyć o wolności. Przyjęliśmy kurs na wschód. Potem
    były kupowane w pośpiechu szalenie drogie bilety British airways i szczęście –
    możliwość wspólnej podróży aż do Londynu. Stamtąd ja miałam się udać do Polski,
    on – do Pakistanu. Podróż do Polski, po konwersji, po dwuletnim pobycie w USA i
    doświadczeniach związku była początkiem nowej ery.



    5

     

    Przyjechałam jedynie na
    kilka tygodni, tymczasem pobyt ten przedłużył się niewiarygodnie. Pozostałam w
    Polsce rok. Nie udało mi się uzyskać wizy pracowniczej do Stanów. Ambasada
    amerykańska zarzucała firmie, która chciała mnie zatrudnić, że nie stać ją na
    pracownika spoza granic USA. Co mogłam powiedzieć? Nie potrafiłam przekonać
    konsula, że jest inaczej, skoro władze firmy amerykańskiej nie były w stanie go
    przekonać obfitą dokumentacją, listami i telefonami.

    Pozostałam więc samotna.
    Uwięziona w Polsce. Nadir zaś w Pakistanie. Próbowałam uzyskać jego zgodę na
    swój przyjazd do Pakistanu. Brak odzewu. Zaproponowałam wizytę w Polsce, ślub
    formalny i rozpoczęcie starań o stały pobyt w Polsce. Zdawało mi się to
    najdoskonalszym z możliwych wariantów wspólnego pożycia. On był innego zdania.

    W pewnym momencie, nie
    rozumiejąc motywów jego zachowania, zwątpiłam w sens kontynuowania związku na
    odległość, zwątpiłam w jego miłość i dobre intencje. Nie rozumiałam go. Gubiłam
    się w domysłach. Moje dylematy powiększały się w miarę jak zwiększało się grono
    osób zainteresowanych moją sytuacją. Powierniczką była od dawna Fatima – jedna
    z pierwszych polskich aktywnych muzułmanek w Warszawie. Jej rady były cenne.
    Jej obiektywny punkt widzenia na wagę złota. Ona zaproponowała rozwiązanie,
    którego sama bym nie przyjęła – rozstanie z Nadirem i ślub z muzułmaninem w
    Polsce. Zgodziłam się niechętnie na próbny rekonesans. Wiedziałam jednak już
    wtedy, że moja miłość do Nadira nie pozwoli mi tak łatwo na zaakceptowanie
    myśli o rozstaniu. Kandydaci na męża, których poznawałam, zawsze zdawali mi się
    nieodpowiedni. Nie w nich jednak tkwił problem, ale we mnie samej. Nie mogłam
    uwierzyć, że mężczyźnie, o którego walczyłam od dwu lat teraz przestało na mnie
    zależeć do tego stopnia, że nie był w stanie zaproponować rozsądnego
    rozwiązania, które pozwoliłoby na nasze wspólne życie. Najgorsza była jednak
    bezczynność. Natręctwo myśli.

    Po kilku miesiącach
    bezczynności w Polsce, oczekiwania na decyzję Nadira postanowiłam znaleźć
    zajęcie dla umysłu – pracę na etacie. Wówczas dostrzegłam sytuację kobiet
    muzułmanek w Polsce. Nie chustka, na którą spoglądano podejrzliwie na ulicach
    była problemem, lecz zachowanie zasad islamu w miejscu pracy. Większość moich
    polskich, muzułmańskich przyjaciół otworzyła własne „małe biznesy” i pracowała
    na własny rachunek. Kobiety nie pracowały wcale albo prosiły warunki pracy
    zgodnie z wyznawanym światopoglądem. Jest kilka odosobnionych przypadków
    kobiet, znanych mi osobiście, którym pozwolono modlić się w miejscu pracy oraz
    nosić hijab (muzułmańską chustkę).

    Większość jednak, tak jak
    ja, zmuszona była do rozwiązań kompromisowych. Miejsce takie jak ambasada
    państwa muzułmańskiego, powinno, jak sądziłam, powinno zachowywać zasady
    islamu. Nic bardziej złudnego. Ambasada, w której rozpoczęłam pracę jako pani
    od wiz i sekretarka działu handlowego, wymagała, abym ja, muzułmanka idąc w
    ślady zatrudnionych Polek chrześcijanek oraz pani ambasador, Pakistanki i
    muzułmanki, przyjęła „standardy europejskie”. Abym pozbyła się chustki.
    Zgodziłam się, chcąc otrzymać pracę. Ponadto tam właśnie liczyć mogłam na
    zrozumienie w godzinach modlitw oraz w okresie ramadanu. Tam poznałam ludzi
    wartościowych, inteligentnych i oczytanych, znających zasady islamu i stosujących
    je w sposób świadomy. Oni sprawili, że nie utraciłam wiary. Byłam muzułmanką.
    Moje życie wypełniła monotonia – praca, powroty do domu, komputer i rozmowy z
    Nadirem, przejmująca samotność i tęsknota, i pisanie.

    Pisanie to była moja joga,
    moja medytacja, to był sposób na utrzymanie równowagi duchowej, koncentracji i
    zachowanie w pełni sprawnych zmysłów. Pisałam do szuflady. Pisałam do
    przyjaciół. Wśród adresatów były muzułmanki w Ameryce, w Niemczech, w Polsce,
    muzułmanie w Pakistanie. Szczególnie silne przywiązanie okazywałam tym osobom,
    które znały moją sytuację od podszewki, jednocześnie znając Nadira i ceniąc
    sobie jego przyjaźń. Pomocne były ciepłe listy od muzułmanów, których nigdy nie
    poznałam osobiście, od współpracowników firmowych Nadira, którzy życzyli
    wytrwałości i cierpliwości. A jednak miałam do nich żal, że zachowali się tak,
    jak większość – unikali konfrontacji z Nadirem, uznając że nie jest to ich
    sprawa, lecz nasz wewnątrzzwiązkowy problem.

    Pozostałam więc bezradna, w
    punkcie wyjścia aż do momentu, gdy po roku podjęłam desperacką decyzję.
    Przedłożyłam zwolnienie z pracy jednocześnie stawiając ultimatum Nadirowi – oznajmiłam mu swój przyjazd do Karachi dla
    wyjaśnienia sytuacji i podjęcia decyzji o naszym „razem albo oddzielnie”.

    Pakistan miał stać się moim celem i przeznaczeniem,
    ale trasa ku niemu biegła przez Emiraty Arabskie.



    dom

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

    1

     

    Dubaj przywitał mnie upałem.
    Dwadzieścia stopni Celsjusza mimo wieczornej godziny. Zbliżała się północ w
    momencie lądowania. Nadir się spóźnił. Po wyjściu z ogromnego lotniska na
    zaludnioną ulicę przed wyjściem głównym, nie mogłam odnaleźć go wzrokiem w
    pobliżu. Ogarnęła mnie panika. I złość. Byłam zmęczona procedurami
    lotniskowymi, wizami, wynalazkami służb imigracyjnych, zatruwającymi życie
    przybyszom. Jednym z nich była komputerowa kontrola źrenicy, co oznaczało
    godziny oczekiwania w kolejce, bez względu na typ paszportu i kolor skóry.
    Wyjątkiem byli Anglicy i Amerykanie. Ich niezadowolenie wygłaszane podniesionym
    głosem z nienagannym british lub american accent zwabiało natychmiast
    funkcjonariuszy lotniska w granatowych mundurkach. Pojawiali się i szast prast
    wyciągali delikwentów z kolejki, kierując ich bezpośrednio ku schodom, do
    odprawy bagażowej. Po kilku minutach nieznośna wydała mi się również upalna
    aura. Moje buty i kurtka były odpowiednie jedynie dla krajów północnej Europy,
    które w momencie, gdy rozpoczynałam swoją podróż, zasypane były śniegiem.


    Odnaleźliśmy się i wkrótce siedziałam już w luksusowym tracku,
    który był własnością jego ojca. Mknęliśmy szosą z Dubaju w kierunku Sharjah,
    sąsiedniego emiratu. Tam, na trzynastym piętrze wielkiego, luksusowego wieżowca
    wynajmowali mieszkanie rodzice Nadira. To był zapewne jeden z głównych powodów,
    dla których nie czułam się tam swobodnie. Wciąż słyszałam jego, który
    obsesyjnie bał się konfrontacji z rodzicami, narzekania na bałagan i gubione w
    mieszkaniu moje długie jasne włosy. Jak mogłam kontrolować wypadanie włosów?

    Czułam się jak intruz. I z
    tęsknotą już po kilku dniach myślałam o wyjeździe do Polski albo o
    przeprowadzce do hotelu. Ale to nie miało nastąpić wcześniej, jak po naszym
    przyjeździe do Karachi. Dopiero tam odnalazłam odrobinę spokoju, mimo
    natrętnego hałasu klimatyzacji i nieznośnej upalnej pogody.

    Emiraty nie zachwyciły mnie.
    To był kraj na wpół europejski, na wpół arabski. Hybryda, która nie umiała się
    zdecydować na przyjęcie jednej lub drugiej tożsamości. To był kraj, gdzie
    dozwolony był alkohol w barach, oraz prostytucja w hotelach i miejscach, które
    wtajemniczeni znali. To było miejsce, gdzie kobieta Słowianka mogła się
    obawiać, że zostanie wzięta za prostytutkę. Myślę, że tak właśnie stało się w
    moim przypadku, gdy odmówiono mi przedłużenia wizy turystycznej w Emiratach.

    W tym kraju, który
    zaludniony był tak wieloma Europejczykami, nie było możliwe pojawienie się na
    ulicy w emiracie takim jak Sharjah bez chustki. Przesadzam? Nie było to w
    każdym razie możliwe dla mnie. Jestem muzułmanką. Wychodziłam się w
    towarzystwie mężczyzny, który równie dobrze jak za Pakistańczyka, mógł być
    wzięty za Araba. Budziliśmy ogólne zainteresowanie. Czułam na sobie
    kontrolujący i ciekawski wzrok tubylców. To mogła być jedynie moja subiektywna
    perspektywa, stek uprzedzeń i przeczuć. Najprzyjemniejsze jednak chwile gasły w
    momencie, gdy wybuchała między nami kłótnia o wyjście na miasto, o chustkę, o
    mieszkanie i moje… cóż, wypadające długie włosy. Co za nonsens – myślałam i
    zaczynałam pakować walizki. Po godzinie jednak nie byłam już w stanie wyobrazić
    sobie życia bez niego. Jak bardzo poważnie byłam uzależniona od tego mężczyzny!
    Wiedziałam o tym. A może byłam cyniczna? A może wykorzystywałam mojego męża
    Pakistańczyka, aby podróżować i korzystać z życia, uciec od polskiej
    codzienności? Jednego była pewna – przyjechałam do Emiratów, aby odwiedzić
    wreszcie „prawdziwy kraj muzułmanski”, „nie-europejski”, „niezeświecczony na
    podobieństwo Turcji”, kraj, który ostatecznie, o ironio!, poza obecnością
    meczetów, poza głośnym wezwaniem na modlitwę, wcale aż tak muzułmański nie był.

    W rzeczywistości marzyłam
    przede wszystkim o poznaniu kraju Nadira – Pakistanu. Emiraty były wybrykiem
    jego woli i umysłu, nie moim. Ale pojawiły się. Dane było mi przeżyć tamtejsze
    safari – cudowną, zapierającą dech w piersiach przejażdżkę po wysokich wydmach w
    samochodzie terenowym, rajdy na małych zgrabnych motorkach na trzech kołach,
    spacery na wielbłądzie. Miałam okazję płynąć zabytkowym statkiem, kosztować
    tradycyjnych potraw, patrzeć ze zdziwnieniem na rosyjską tancerkę wykonującą
    sprawnie niczym Arabka taniec brzucha. Oglądać długie aleje, zasiedlone
    sklepami pełnymi żółtego złota, szalenie drogiego, które w Polsce nazwalibyśmy
    z pewnością odpustowym i niegustownym. Nadir ofiarowywał mi drogie prezenty i
    zabierał do egzotycznych restauracji. Byłam rozpieszczana. Wiedziałam, jednak,
    że długo nie zagrzejemy miejsca w Emiratach, a ostatecznie rozwiązanie
    przyniesie Pakistan. Mój przyszły dom. Tam miałam poczuć się spokojnie i
    dobrze, mimo brudu, chaosu i zgiełku wielkiego miasta. Tak obiecywał Nadir.

    Wiedziałam, że chcę mieszkać
    właśnie w Pakistanie. Tam odbyć się miała nasza ceremonia ślubu, którą
    planowałam już w myślach ze szczegółami. Tymczasem jeszcze nas tam nie
    było.

    Lotnisko w Dubaju i szybkie przejście bramki.
    Szybkie, bo nie było na nic czasu. Przybyliśmy godzinę za późno wedle reguł
    linii PIA. Zamknięto stanowisko. Nie czekano na spóźnialskich. Błagaliśmy o
    litość lotniskowego dyżurnego. W końcu odprawiono nas i kilku za nami
    spóźnialskich Pakistańczyków. Walizki oddane. Musiały ważyć ze sto kilo.
    Paszport, wiza w porządku – odetchnęłam z ulgą po raz pierwszy, widząc, że
    nikogo nie kłuje w oczy moja dwukrotnie anulowana wiza pakistańska oraz trzecia
    z kolei – tym razem ważna, roczna, wielokrotna. Nikt nie zadał mi choćby
    jednego pytania na temat celu mojej wizyty w Pakistanie. Nikt nie zapytał o
    długość pobytu. Surowa twarz zza wysokiego biurka nie dawała żadnych oznak
    negacji ani akceptacji. Uprzejme skinienie głowy i odpowiedź pod nosem na moje
    dziękuję.

    „Blond włosy są czarodziejskim kluczem, który
    otwiera w Pakistanie wszystkie drzwi” – taki mniej więcej miały sens słowa
    Nadira. Maksyma, którą powtarzał mi kilka razy sprawdziła się – Gdy stajesz
    przed oficerem imigracyjnym w Emiratach Arabskich – załóż chustkę. Gdy masz do
    czynienia z oficerem o podobnej funkcji w Pakistanie – pozwól sobie na swobodę,
    odsłoń białe ciało, odsłoń blond włosy, a nie będziesz miała żadnych problemów,
    nie postawione zostanie ci żadne kłopotliwe zapytanie. Nikt nie będzie
    sprawdzał, co przemycasz do Pakistanu w swoich wielkich walizach.



    2

     


    Lot z Dubaju do Karachi zdał mi się krótki. Byłam zmęczona, ponura i
    śpiąca. A jednak głód sprawił, że w kilka chwil opróżniłam niezbyt dobry
    pakistański posiłek i w lepszym humorze zagłębiłam się w lekturze pakistańskiej,
    angielskojęzycznej gazety. Jedyne wiadomości z Europy dotyczyły Hiszpanii,
    czyli terrorystycznych ataków na dworcu kolejowym oraz domniemań, co do
    sprawców zbrodni. Wersję baskijską już odrzucono, oskarżoną stała się Al Kaida
    i Bin Laden. Mój Boże, atakują już Europę! Co za różnica więc gdzie i po jakich
    ścieżkach człowiek się porusza. Co za różnica, mamo, czy pozostaję w Europie,
    wyjeżdżam do Dubaju, czy po chwili do Karachi?

    Z lotniska w Karachi wzięliśmy
    taksówkę do hotelu Beach Luxury. Tę noc chcieliśmy spędzić samotnie, zdala od
    jego rodziców. To był oddalony od centrum hotel nad kanałem, który kusił
    turystę z daleka. Z bliska zniechęcał jednak nieznośnym zapachem brudów
    unoszących się na powierzchni wody. Park nad wodą był również zaśmiecony.
    Udaliśmy się mimo wszystko na krótki spacer, bo z wysokości trzeciego piętra
    wydawał się miłym miejscem. Było już późno. Ostatni mieszkańcy hotelu wyszli,
    pozostawiając po sobie nieopisane mnóstwo śmieci. Pływacy opuszczali powoli
    kuszący chłodną wodą basen. Pojawiły się znikąd spragnione krwi wampirkowate
    maleństwa. Zbliżała się pora zmierzchu. Słyszeliśmy wezwanie z meczetów po
    drugiej stronie kanału na modlitwę o zmierzchu – maghrib.

    Przypomniałam sobie tę opowieść, przesąd,
    nie-przesąd, o dżinnach, które o zmierzchu schodzą na ziemię. Są wówczas
    najbardziej niebezpieczne dla człowieka. Nie było sensu bezużytecznie włóczyć
    się po zaśmieconym parku. Zrezygnowani zajrzeliśmy jeszcze raz poza ogrodzenie,
    które otaczało basen i nie dostrzegłszy żadnej kobiety, wycofaliśmy się szybko.
    Nadir nie potrafił pływać, a ja nie
    weszłabym do wody. Raczej spaliłabym się ze wstydu pod spojrzeniami kilku
    obecnych Pakistańczyków, sprawiających wrażenie nienasyconych seksualnie
    samców. W Pakistanie, podobny jak w Emiratach fenomen. Europejka o białej
    skórze i jasnej karnacji nie umknie spojrzeniom. To spojrzenie dotyka i zasysa,
    zniechęca i denerwuje. Wyposzczeni mężczyźni w Emiratach, Hindusi i
    Pakistańczycy, którzy na długie miesiące opuszczali swoje żony, aby szukać
    lepiej płatnego zajęcia poza granicami własnego kraju, nie różnili się niczym
    od Hindusów i Pakistańczyków, którzy pozostając we własnym kraju, obok własnych
    żon, byli równie wygłodniali i nieprzywykli do widoku blondynki białej rasy.

    Byłam odmieńcem, byłam kobietą, byłam obiektem
    pożądania w tej formie, jakiej żadna z pań nie toleruje, natrętnej i męczącej.
    Dlatego wówczas, już po kilku godzinach pobytu na ziemi pakistańskiej, po
    opuszczeniu lotniska i spacerze w parku hotelowym zdecydowałam się na założenie
    chustki. Błogosławieństwo islamu. W wersji pół-zakrytej a czasami nawet
    całkowicie zakrytej, z zasłoną na twarz, czułam się swobodniej.

    Nie tylko mężczyźni byli ciekawi. Pożądanie innego
    typu wyrażały również oczy kobiet żebraczek. Pusty był jedynie wzrok
    transwestyty, który pozostawiając mnie w stanie szoku, przemknął się z gracją w
    stroju kobiecym pomiędzy pojazdami uwięzionymi w korku. Jak to? W Pakistanie?
    Kraju muzułmańskim, szczycącym się zasadami państwa islamskiego? Wszystko było
    więc tu fikcją, wielką mistyfikacją w tym państwie policyjnym, które
    pięćdziesiąt procent wydatków przeznaczało na armię? Armia miała być też jedyną
    grupą ludności chronioną w zamkniętych i szczelnie chronionych osiedlach.
    Fikcją był więc Pakistan, państwo islamu, skoro kwitła tam korupcja na
    niespotykaną gdzie indziej skalę, a każdy zdolny młody człowiek myślał tylko o
    emigracji. Nie dziwiłam się już biadoleniu Nadira, który tęsknił za Emiratami
    ilekroć przyszło mu powracać do Pakistanu. Emiraty to była wybiórcza, a jednak
    konsekwentna realizacja islamskich zasad – w pewnych dziedzinach, takich jak
    bankowość i podatki, pokój, bezpieczeństwo i nienaganna czystość.

    W Pakistanie jedną z wielu zasad, narzuconych przez
    islamski rząd, a nie do końca przestrzeganych, była „godzina policyjna”. Gdy
    wybijała dziewiąta wieczór, kobietom zabraniano opuszczania domostw. Zabawne
    było to, że tuż przed jedenastą miasto wciąż jeszcze tętniło życiem. A na
    szerokich, zrujnowanych i zawalonych gruzami z okolicznych domów-ruin, pozbawionych
    chodników ulicach, pojawiało się wiele kobiet. Nie wszystkie były w
    towarzystwie mężczyzn, choć zwykle ta zasada była w nocy przestrzegana.

    Karachi nie jest bezpiecznym miastem – mówił Nadir.
    Rzeczywiście. Kilka ulic w prawo, jedna w lewo i ruchliwy plac nagle znikał. I
    znajdowaliśmy się w ciemnej ulicy, której przemierzanie samotne, na piechotę
    nie wróżyło nic dobrego.

    W hotelu czułam się obco. To
    był stary, klasyczny hotel z tradycjami. Skromne, ale porządne umeblowanie w
    jasnych kolorach, niebiesko-blade kapy na łóżkach i zasłony w kolorowe kwiaty.
    Szeroka toaletka po prawej i duże lustro. Telewizor w kącie z odpowiednią
    ilością anglojęzycznych kanałów. Łazienka czysta, choć daleka od luksusu.
    Czyżby słowo „luxury” posiadało nieco odmienne znaczenie dla mieszkańców tego
    kraju, wśród których wielu żyło w zrujnowanych domach bez wody?

    Pierwsza noc była koszmarem.
    W kraju gdzie temperatura w marcu nie spada poniżej 40 stopni Celsjusza, było
    mi zimno. Bardzo zimno w tym pokoju hotelowym, gdzie A/C czyli klimatyzacja
    nastawiona była odpowiednio do potrzeb Pakistańczyków – maksymalnie. Po
    długich, nocnych poszukiwaniach, stwierdziłam, że regulatora klimatyzacji w
    pokoju nie ma. Było już po północy, gdy zdesperowana i zawstydzona zadzwoniłam
    na recepcję. Zimno i nieznośny hałas pracującego urządzenia nie pozwalały mi
    spać – skarżyłam się. Czy można przykręcić nawiew? Uprzejme – tak. I nic się
    nie zmieniło.



     

    3

     


    Klimatyzacji nie posiadały jednak restauracje w Karachi, w jednej ze
    starych dzielnic, gdzie rozsiadły się wciąż ładne, choć zrujnowane kamienice, z
    pięknymi niegdyś balkonami, wybrzuszeniami i kolumienkami. Szeroka asfaltowa
    aleja, która nie posiadała chodników, obrosła barami bez grama alkoholu i
    jadalniami o mikroskopowych rozmiarach. Większe wśród nich posiadały dwa
    poziomy. Parter i piętro czyli mała mezzanine, przeznaczona dla rodzin z
    dziećmi lub dla kobiet. Ciężki zaduch nocy rozwiewały jedynie ustawione co
    kilka metrów lub zawieszone na ścianach potężne wiatraki. Rozdmuchiwały ciepłe
    powietrze, przynosząc złudzenie chłodu. Sprzedawcy pichcili na skraju ulicy.
    Pomiędzy asfaltem a restauracją, pośród gruzów, które pochodziły nie wiadomo
    skąd. Tony kamiennych odpadków, piachu i pyłu.

    Ogromne patelnie o średnicy
    około półtora metra, przywoływały moje wspomnienia z Francji, gdzie w podobny
    sposób przyrządza się poellę – śródziemnomorskie danie z ryżu i owoców morza.
    Tu pieczono na ruszcie kurczaki i podsmażano pakistańskie kebaby, które
    wyglądały jak szaszłyki. Zamiast nadziewać kawałkami mięsa, metalowe szpikulce
    oblepiano tutaj mieloną masą z przyprawami. Szisz kebab – mówili. Wprost na
    skraju ulicy mieściły stanowiska obieraczy i krajaczy warzyw. Nie tknęłam
    surowizny, zgodnie z zaleceniem Nadira, aż do momentu, gdy udało się ją obmyć zakupioną
    wodą z butelki. Zjedzenie brudnych, a nawet mytych w niegotowanej i
    niebutelkowanej wodzie warzyw, groziło kilkudniową chorobą żołądka, aż do
    momentu uzyskania odporności na tutejsze bakterie.

    Podano trzy metalowe miski z pokrojoną w plastry
    fioletową słodką cebulą w ostrym, brązowym sosie z anyżkiem. Tak jak nasiona
    kopru, dodawano go do wielu potraw, a nawet jedzono suche nasiona. Podobno
    pomagały zwalczyć ból żołądka. Mieszkańcy Pakistanu wierzyli w lecznicze
    działanie ziół i przypraw.

    Na stole przed nami pojawił się zamówiony kebab,
    owinięty cienką nicią. Był wyśmienity. Ostry. Mięso rozpływał się ustach.
    Pozostałe metalowe talerze serwowały udka kurczaka tikka, czyli mięso z grilla
    posmarowane ostrym sosem z przyprawami, tak zwaną masalą. Nie podawano tu
    sztućców. Może znalazłyby się – na specjalne życzenie, zapewne metalowe, jak
    talerzyki, kubki i dzbanek. Takie, z jakich korzystały linie pakistańskie.
    Wielokrotnego użytku. Sięgnęłam po gorący, wypieczony chleb pakistański zwany
    naan. Pulchny i miękki. Wyborny. Z ułamka chleba należało stworzyć łyżkę. I nią
    nabierać odpowiednią ilość mięsa i sosu.

    Po pół godzinie opuściliśmy
    restaurację wraz z jej zaduchem i przesyconą zapachami kuchni atmosferą, i
    kontynuowaliśmy nocne zwiedzanie starej dzielnicy, której sercem była Burns
    street. Co chwila odzywały się za nami natrętne dźwięki klaksonu i
    pokrzykiwania. O północy ruch nieco mniejszy niż w dzień, mnie wciąż
    przyprawiał o zawrót głowy. Musiałam być czujna. Nie dać się stratować
    samochodom, w wielką fantazją, kolorowo malowanym autobusom, dodatkowo
    ustrojonym jak na odpust, motocyklom starej daty w stylu komara mojego dziadka
    Albina, wielbłądom, tragarzom, wózkom i rykszom z motorkiem. A tymczasem uwagę
    przyciągały sklepy pełne przypraw, ziaren różnego rodzaju i cacek, których
    przeznaczenia nie znałam, oraz wielkie metalowe wozy-patelnie z kucharzem
    przykucniętym na ich brzegu. W ten sposób przygotowywano i serwowano nie tylko
    mięso, ale i smażone orzechy, owoce i słodkie ciastka.

    Inaczej wyglądało stanowisko
    sprzedawców słodyczy w postaci wodnistej lub wodnisto-zagęstnionej. Lada
    podobna do sklepowej stała na kółkach na granicy ulicy i małego wnętrza
    wyłożonego kaflami. Dwie ściany tworzyły zacisze oddzielone od ulicy. Dwu
    pozostałych ścian nie było. Kafle dawały wrażenie czystości – twierdził Nadir.
    Również w restauracjach Emiratów Arabskich bardzo często wykorzystywano ten
    pomysł. Na mnie jednak sprawiały wrażenie zimne i niemiłe – przywoływałam w
    myślach mimo woli atmosferę szpitalu i łazienek.

    Słodkie desery sprzedawały dwie osoby z trzech mis,
    pełnych zastygłej mazi w kolorze białym i beżowym. A mazia była smakowita i
    kusząca. Deser w białokremowym kolorze podawał starszy pan z siwą brodą, w
    okularach, właściciel bystrego i inteligentnego spojrzenia. Jego tradycyjne
    ubranie, shelvar kamiz czyli długa koszula z rozcięciami po bokach i luźne
    bufiaste ściąganie sznurkiem spodnie było niesamowicie brudne od pracy przy
    słodyczach, od kurzu ulicy.

    Starzec zyskał w ustach Nadira miano Pakistańskiego
    milionera. Mówimy o rupiach, wciąż o rupiach! Był on rupiowym milionerem, co
    mimo wszystko zyskiwało mu uznanie w moich oczach. Podziwiałam tego
    zapracowanego człowieka, który o pierwszej nad ranem wciąż doglądał biznesu.
    Sam własnoręcznie zajmował się sprzedażą swojego słodkiego produktu – papki ze
    sproszkowanego mleka oraz drugiej papki także z mleka, jednak o smaku migdałów
    i pistacji, gęstszej i słodszej.

    Słodycze wyrabiane z mleka są najpopularniejsze w
    Pakistanie. Mleko jest niemal zawsze podstawowym ich składnikiem. Mleko.
    Przewożone w bańkach, przypominających polskie, stare, być może używane jeszcze
    na naszych wsiach. Mleko transportowane wozami zaprzężonymi w wielbłądy, osły
    lub ludzi. Mleko świeże od krowy kozy lub wielbłąda, każdego ranka dostarczane
    było do sklepików, sprzedawane w kartonowych pudełkach albo butelkach,
    bezpośrednio pod drzwi domostw bogatszych obywateli. Mleko, z którego zbierano
    śmietankę i jedzono ją jak smakowite smarowidło zamiast masła. Mleko, z którego
    wyrabiano naturalny jogurt bez konserwantów i żelatyny wieprzowej.

    Mnóstwo deserów, ciastek, ciast i apetycznych papek
    wyczarowywano w Pakistanie z mleka z przyprawami, barwnikami, z dodatkiem
    bakalii. Nie tylko ten jeden staruszek biznesman dorobił się milionów dzięki
    słodkościom. To była dzielnica milionerów. Co kilka metrów Nadir wskazywał mi
    innego zapracowanego człowieka, który jedynie inteligencją spojrzenia i
    szlachetnością rysów pozwalał uwierzyć, że może być on posiadaczem bogactw, o
    jakich wielu śni. Pracoholicy. A może ludzie oddani swojej pracy. Prości i
    skromni. Zamiast budować domy, kupować samochody, zamiast opuścić państwo
    utrapienia, biedy i korupcji, oni wciąż stali w pyle przydrożnym, każdy przy
    własnym straganie. O ich bogactwie
    i świetności świadczyły kamienice nieopodal, fantazyjne balkony i falbanki
    ozdobne, była to jednak świetność miniona. Właściciele kamienic nie starali się
    ich odnawiać. Nikt nie próbował naprawiać i uprzątać dróg dojazdowych, ani
    głównej wielkiej ruchliwej alei handlowej, zwanej Burns Street. Nikt nie
    naprawiał działającej przecież (jakim cudem?) poplątanej pajęczyny kabli
    elektrycznych, zawieszonych jakby ręką artysty, fantazyjnie, na czubku słupów
    betonowych. Ci ludzi żyli tak jak żyli onegdaj. Pieniądze nie zmieniły ich
    stylu życia. Pytanie – dlaczego. Pakistan nie toleruje managerów – odpowiadał
    Nadir. Nie istniała możliwość powierzenia biznesu lojalnemu pracownikowi.
    Milionerzy-sprzedawcy w brudnym odzieniu nigdy nie brali urlopu. Nie ufali
    nikomu. Najlepszym odpoczynkiem i rozrywką była praca. Druga możliwa odpowiedź
    – Pakistan, państwo policyjne i państwo pełne niebezpieczeństw, korupcji, nie
    pozwalało, aby bogaci ujawnili się jako bogaci, bez ryzyka utraty dóbr
    nabytych. Potwierdzał to przypadek rodziny Nadira, która posiadała znaczną
    ilość pojazdów czterokołowych, ale każdy z nich był stary i niepozorny. No show off. Podobnie
    ogromny, wygodny dom rodziny Nadirów, mieszczący kilkupokoleniową rodzinę
    chroniony był w dzień i w nocy przez czujniejszego niż system alarmowy strażnika,
    o wyglądzie przywołującym na myśl tak licznych w mieście uzbrojonych żołnierzy
    w wojennych mundurach khaki.



    4

     

    Opuściliśmy cukiernię, aby udać się na poszukiwanie
    kolejnego ciekawego straganu lub restauracyjki w miniaturze. Znów gruzy, kurz,
    omijanie autobusów i rykszy. Po lewej stronie wyrósł przed nami nieoczekiwanie
    wóz pełen glinianych, tradycyjnych naczyń – ruchomy stragan, przenośne miejsce
    pracy. Sprzedawca, widząc nasze zainteresowanie, przesunął się nieco w kierunku
    latarni, i brzegu ulicy, tak aby stanąć w kręgu światła. Dostrzegliśmy pięknie
    malowane misy, miseczki, dziwne skarbonki w kształcie dzbanka, maleńkie do
    niczego nieprzydatne wiązane w paczki zestawy słoików i wazoników, ozdobione
    agresywnie kolorowymi, prostymi wzorami w paski. Nadir wręczył mi dużą ręcznie
    malowaną misę, skarbonkę i wazoniki.


    Wszystko razem nie kosztowało więcej niż dziesięć złoty – zapewniał mnie. – I
    spójrz, ta misa służy do przygotowywania jogurtu. Kosztuje jedynie złotówkę! –
    przeliczał szybko nakłaniając mnie jednocześnie do zrobienia kolejnego zakupu.
    – Piękny prezent dla rodziny i znajomych – mówił jeszcze.

    Ja jednak odsuwałam jak najdalej osadzoną gdzieś w
    dalekiej przyszłości perspektywę podróży do Polski. Te przedmioty były zbyt
    kruche i delikatne, by wieźć je tak daleko. Kupując je nie chciałam myśleć o
    Polsce, wierząc, że Pakistan był moją ostateczną przystanią. Wierzyłam
    zapewnieniom Nadira o wspólnym życiu, ślubie, stabilizacji i rozwiązaniu
    wszelkich dotychczasowych problemów. Polska była odległa. Jedyny moment,
    paradoksalnie, w którym przypomniałam sobie o niej, to był gorzki smal paan
    czyli przysmaku hinduskiego. Przypomniały mi się opisy z książki Polaka,
    podróżnika i prezentera stacji radiowej, który pojawił się w ambasadzie
    Pakistanu w Warszawie, prosząc o wyrobienie wizy. To ja tę wizę pakistańską
    autorowi „Masali” pracowicie wypisywałam i wklejałam do paszportu.

    „Masala” właśnie opisywała jeden z rodzajów paan.
    Czym był jednak ten smakołyk Indusów i Pakistańczyków? Posiadał wiele
    wariantów, które różniły się zawartością. Podstawą był zawsze liść – twardy
    sztywny listek drzew, jakie spotyka się jedynie w krajach o ciepłym klimacie.
    To był liść rośliny zwanej betel, która właściwościami przypomina tytoń.

    Nigdy nie udało mi się porozumieć co do szczegółów
    i zawartości, która była zmienna zależnie od dostępnych składników i od życzeń
    kupującego. W mały zielony listek zapakowane były zawsze przyprawy – zieleń
    posmarowana „klejem roślinnym”, jak nazwałam wyciąg z kokosa, lepki i płynny.
    Tę białą mazię przysypywano nasionami kopru i anyżku. Zdarzały się i goździki.
    Następną warstwę stanowiła jakaś konfitura owocowa, kwaśna. Zamiast niej
    pojawiała się czasem słodka konfitura z płatków róży. Na koniec przysypywano
    miksturę niezidentyfikowaną sypką substancją, która przypominała mi
    sproszkowaną korę drzewa. Do dziś nie wiem co to było. Trudno rozpoznać, skoro
    zawsze po delikatnym i ostrożnym nadgryzieniu paan, żołądek zmuszał mnie do
    wyplucia niepołkniętego kawałka. Gorycz i słodycz jednocześnie w niespotykanym
    natężeniu były dla mnie granicą smaku nie do przekroczenia. Może chodziło o to,
    że byłam na bakier z wszelkimi używkami, od papierosów do narkotyków. Nigdy nie
    próbowałam wypalić choćby jedno cygaro. Moje doświadczenia z paleniem trawki
    były znikome i nieefektywne. Nie potrafiłam się zaciągać. W dziedzinie używek
    byłam więc największym na świecie laikiem. A betel zdał mi się paskudztwem nie
    do opisania, przeciwko któremu buntował się żołądek.

    A więc cóż, nie stałam się rasowym podróżnikiem,
    który każde doświadczenie przyjmie i każdej egzotycznej potrawy spróbuje.
    Jedyny paan, jaki udało mi się w całości skonsumować to ten, jaki serwowano
    specjalnie dla dzieci w restauracji łańcuchowej, zwanej Village.
    Gorzkość liścia zabijały podwójnej wielkości konfitury z wiśni i płatków róży,
    z dodatkiem nasion anyżku w otoczce cukierkowej…



     

    epilog

     

     

    Poranek wstał ospale w domu
    rodziny Nadirów. Późne śniadanie. Kawa i grzanki. Nasza rozmowa, sam na sam, w
    pokoju gościnnym ze ślepym oknem. Pakowałam walizkę. Za kilka godzin mieliśmy
    się przenieść do nowego mieszkania. Naszego nowego mieszkania. Nadir usiadł na
    wprost mnie na fotelu. Spoglądał przez chwilę w milczeniu, czekając czy może
    odezwę się pierwsza. Wyglądał na zmęczonego.

    – Czy jesteś szczęśliwa? –
    usłyszałam pytanie, które wydało mi się śmieszne

    – Myślę, że tak – zawahałam
    się

    – Czy coś cię gnębi?

            
    Nie. Skąd? Wiesz, zaczęłam wyobrażać sobie, jak to będzie, gdy
    zamieszkamy nareszcie razem, będziemy mieć dziecko…

            
    O czym ty mówisz, Anno? Będziesz miała dokument ślubu, kontrakt,
    mieszkanie, wszystko tak jak chciałaś, ale ja nie chcę dzieci. Nie teraz.

    – Mówisz tak od dwu lat,
    Nadir!

    – Ja zdania nie zmieniłem.
    Uważam, że jeszcze nie czas na dzieci. Za wcześnie. W ogóle to nie jest dobry
    pomysł. Ile razy ci to już mówiłem?

    – Myślałam, że zmieniłeś
    zdanie, że ten ślub jest dla ciebie tak samo ważny jak dla mnie, że zaczynamy
    nowy etap?

    – Myliłaś się. Dla mnie nic
    się nie zmieniło.

    – Rozumiem. Przykro mi, ale
    uważam, że jeśli nie chcesz mieć ze mną dzieci, ten związek jest pusty i nie ma
    sensu. Wracamy do punktu wyjścia. A więc
    nie! Nie czuję się szczęśliwa. Czuję się oszukana.

    – Rozumiem. W takim razie
    nie mamy o czym mówić. – podniósł się z fotela, jego spojrzenie było zimne.
    Wiedziałam, że ukrywał pod nim urażoną dumę i rozgoryczenie. Podszedł szybko do
    drzwi i zatrzasnął je za sobą hałaśliwie. Za kilka godzin być może przemyśli
    to, co się między nami rozegrało, zmieni zdanie, na czas konieczny i określony,
    na chwilę. Będzie zapewniał o miłości. Będzie prosił o czas, o kolejne dni,
    miesiące, lata cierpliwości. Lata oczekiwania. Na co?