moim życiu, gdy przynależałam do ruchu oazowego
dom
prolog
Przyjechałam tu, aby się
osiedlić. Aby zamieszkać z mężczyzną, o którego zabiegałam od lat. Moje myśli
najchętniej biegły więc w stronę naszego przyszłego domu. Jak go urządzę, jaki
będzie miał wystrój ten apartament, w którym mieliśmy nazajutrz z Nadirem
zamieszkać? Myślałam też nieustatnnie i obsesyjnie o naszym nikah, muzułmańskim
ślubie. Nie mogłam się doczekać tej chwili. Byłam szczęśliwa.
dom
1
Urodziłam się. Nie jestem
jednak pewna, jaki był początek mnie samej, początek mojego życia. Nie mogę być
pewna prawdziwości opowieści, którymi dzieliła się ze mną matka. Nie tak dawno
jeszcze, gdy ja, w wieku lat trzydziestu zdobyłam się wreszcie na odwagę, aby
zadać jej te zabawne, nieprzyzwoite pytania o seks i o sam akt narodzin dziecka.
Czy też może chodziło mi o prozaiczne, fizjologiczne szczegóły porodu? Skłonna
jestem wierzyć matce, jeśli chodzi o uczucia i sprawy ciała. To wykwalifikowana
pielęgniarka, nawet, jeśli daleka jest od praktykowana wyuczonego zawodu. Więc
ufam jej opisom i opowiadaniom o tym, jak wyglądałam zaraz po opuszczeniu
łożyska, jak zaraz po umyciu z krwi i śluzu i widzę siebie jako maleńkiego
oseska o owłosionej ciemnej głowie, zadartym nosie, skórze pokrytej niegroźną,
ale nieestetyczną wysypką.
Dość szybko z ciasteczka
brownie stałam się antyciasteczkiem biszpoptowym blondie. Moje włosy pozostały
jasne przez dłuższy czas. Obcinane regularnie na pazia z biegiem lat przeszły
metamorfozę aż do postaci ciemnej blond. Przestało mi się to podobać. Moja
pulchna zawsze odrobinę i okrągła, w obramowaniu krótko przyciętych włosów,
twarz wydawała się miła i słodka ciociom i wujkom, ja jednak serdecznie jej nie
znosiłam. Od wczesnego dzieciństwa? Tego nie pamiętam, jednak nie cierpiałam i
unikałam swojego odbicia w lustrze w latach dorastania i dojrzewania, w moich
latach nastoletnich. Ukradkiem i wstydliwie zaglądałam do lustra. Nigdy w
obecności osób trzecich. Zmorą były
później – w latach gdy mama zrezygnowała z postrzyżyn córki, ze względu na niesforne i grube włosy
– wizyty u fryzjera, gdzie nie pozostawiano mi wyboru. Musiałam spoglądać
wprost na siebie, dostrzegać taksujący, zdawało mi się, a w istocie niewinny
wzrok fryzjerki (fryzjerów unikałam jak ognia, podobnie jak wszelkiej maści
lekarzy płci męskiej). Musiałam analizować niedostatki własnej urody. I tę
okrągłość policzków, i te sińce pod oczami, które nie zawsze były sine, ale
zawsze widoczne w postaci opuchlizny, jak w momentach całkowitego wyspania i
odpoczynku. Sprawa dziedziczna, dowiedziałam się wkrótce po krótkiej analizie
wyglądu zewnętrznego członków rodziny, a zwłaszcza babci ojcowej, matki mojego
taty, oraz po poważnej rozmowie z współczującą moim troskom mamie.
Wysokiej szatynki o długich
nogach i małej czarnulki w becie wypatrywał przed szpitalem 14 marca 1974 mój
ojciec, przystojny, średniego wzrostu, szczupły brunet o prostych, gęstych
włosach, które wprost chciało się przeczesać i zmierzwić ręką. Mama, zmęczona
po dwudziestoczterogodzinnym porodzie ledwie trzymała się na nogach. Podobno
jednak uśmiechała się dzielnie i ucieszyła na widok kwiatów. Co było dalej? Nie
wiem. Nie pytałam. Zapewne krzyk, płacz, pieluchy prane bezustannie, nie
istniały bowiem jeszcze pampersy. Nieustający, przenikliwy zapach dziecięcych
ciuszków, pudrów, sików, kremików.
Na szczęście dla mamy
urosłam, na szczęście byłam niechorowita, cicha, spokojna, grzeczna i
pozwoliłam się dobrze wychować na nieśmiałą dziewczynkę z manierami, którą w
którymś momencie, podczas wyjazdów dużo późniejszych na rekolekcje kościoła
katolickiego wołano – mała lady.
Na moje szczęście i
nieszczęście wkrótce pojawił się na świecie chorowity, krzykliwy, niegrzeczny i uparty braciszek. To stało się
w 1977 roku. Podobał mi się bardzo, kochałam go na swój sposób, byłam przecież
dobrze wychowanym dzieckiem. Ponadto nareszcie miałam się z kim bawić w dom pod
przykrytymi kocem stołami mojej tapczan półki. To wszystko nie pozwoliło nam
jednak uniknąć kłótni i ostrych bójek, które matka gasiła krzykiem, a ojciec
groźbą pasa i karami. W powyższych okolicznościach szybko na przekór sobie
stałam się złośnicą i jędzą.
Jest gdzieś w naszym
rodzinnym albumie to zdjęcie nas obojga robione ręką taty. Rzecz dzieje się na
tarasie, na który wchodziło się z dawnej naszej kuchni. Ja stoję skrzywiona, z
potarganymi nieco, puszczonymi luźno włosami, długimi, ciemnymi, jednak wciąż
blond, po prawej stronie tarasu. Czarno-białe zdjęcie niewiele mówi o kolorach.
Widoczne są jedynie moje opadające trochę podkolanówki na wyraźnie pałąkowatych
nogach, odziedziczonych po mamie, których wstydziłam się, nienawidziłam i z
powodu których miałam kompleksy, jakich nie miała nigdy matka. Skrzywiony
uśmiech pod wpływem rażącego oczy słońca obnażył przypadkowo naturę jędzy.
Całości dopełniała krótka spódniczka (dziesięciolatce nie wypadało w tamtych
czasach nosić zbyt długich spódnic, a nie nosiłam dżinsów, których krój zdawało
mi się jedynie uwidoczniał krzywiznę nóg) i bluzka z krótkim rękawem. Pod którą
rysowały się zaczątki piersi? Nie, nie rysowało się jeszcze zupełnie nic. Brat
w momencie pstryknięcia zdjęcia wchodził właśnie na taras krokiem
zbójecko-zawadiackim. Typowy urwis – kwitował ze śmiechem małą postać chłopca
każdy kto oglądał to zdjęcie. Jego pewna mina, uśmiech, wytarte dżinsy i
koszulka budziły sympatię.
Mieszkaliśmy z bratem w
jednym, jednak wystarczająco dużym dla nas dwojga, pokoju. Znajdował się on w
domu piętrowym, dość obszernym, z perspektywy małej dziewczynki. Mieszkało tam
kilka rodzin, z których składała się nasza duża rodzina. Budynek stał na
prowincji, na wsi bez krów, jak mówiłam znajomym. Mieszkałam z rodziną w
Stasinie, dzielnicy Otwocka. Kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy. W
miejscowości nazywanej wypoczynkową, ze względu na las sosnowy. Na mikroklimat,
jaki się tam wytworzył, bliskość rzeki i kilku jeziorek, kilku szpitali dla
gruźlików i kilku sanatoriów dla pacjentów cierpiących na schorzenia kostne.
Dom stał na środku dużego
placu, którego nierówności uwielbialiśmy ze względu na możliwość taplaniny w
jeziorkach tworzonych przez wodę deszczową. Nie lubili ich, jak się okazało
później, rodzice. Zasypali wkrótce ziemią nasze ulubione miejsce zabawy.
Położyli dwa rzędy płyt chodnikowych dla wjeżdżającego samochodu, który miał
nie niszczyć rosnącej trawy. A trwa rosła wysoko. Tam, gdzie nie zasypano jej
ziemią, rosła dziko i bujnie. Chowaliśmy się w niej jako dzieci, wylegiwaliśmy
i robiliśmy pikniki w otoczeniu krzaków białych i czerwonych porzeczek. W
niedalekiej odległości od drzewek wiśniowych.
Drugim ulubionym miejscem
zabaw był stary kurnik, który po likwidacji kurzej zagrody w jednym z rogów
podwórza obok komórki, postawiony został, z niewiadomych do dziś powodów, po
przeciwnej stronie podwórza. Nieopodal krzaków czarnych porzeczek, szamba,
które nieustannie wylewało i starego, czerwonego trzepaka, na którym kilka razy
dziennie fikaliśmy w przód i w tył.
2
Kurnikiem jakiś czas nikt
się nie interesował. Planowano jego rozebranie, ale nikt z mężczyzn, ani tata
ani dziadek ani wujkowie nie mieli na to czasu i ochoty. Nową miejscówką,
wspaniałą do zabawy w dom, zainteresowały się dzieci.
Codziennie znosiliśmy z
podwórza i strychu przeróżne akcesoria. Wynosiliśmy z domu ukradkiem koce i
stare materace. Przytaskaliśmy sfatygowany, zielony kufer o zepsutych
zawiasach, który stawał się dla nas kanapą i łóżkiem. Na nim wylądował jeden z
niemowlęcych sienników, które w czasie urządzanych przez dziadków kolonii
letnich, służyły przyjezdnym dzieciom. Ekwipunek kurnika był pełen. Udało się
nawet zawiesić duży koc i ceratę, które miały chronić przed deszczem od strony
nieistniejącej, drewnianej ściany. Od tej strony dawniej kurnik przylepiony był
do starej, drewnianej komórki na szpargały, graty i rowery, tak, że sam w sobie
zadowalał się trzema ścianami. Potem, odsunięty, oderwany od komórki stał się
dziurawy i kaleki. Często narzekaliśmy na brak czwartej ściany.
Zabawa była zawsze przednia.
Nawet w dni słotne, gdy deszcz zacinał i pozwalał całemu wnętrzu przesiąknąć
wilgocią i stęchlizną. Jako dziewczynka, zawsze lubiłam bawić się w dom. Moje
zachowanie nie odbiegało od normy, wiedziałam jednak, że i bratu ten rodzaj
zabaw sprawiał przyjemność. Niestety szybko go również nudził. Uciekał do
kolegów, których zabawy polegały na uganianiu się za piłką.
Były też inne, ciekawsze
jego zdaniem, w których ze strachu nie brałam udziału, lub o których mi nie
mówił z obawy przed moim gadulstwem. Przed reakcją moją i rodziców. Byłam już
na tyle świadoma, by uznać skakanie z dachu komórki i podpalanie drew i drzewek
owocowych za składzikiem z węglem za wysoce ryzykowne.
Mateusz miał swoich kolegów
i swój świat, o którym ja coraz mniej wiedziałam. Byliśmy tak odmienni, że z
każdym dniem oddalaliśmy się od siebie coraz bardziej. Ja go nie rozumiałam. On
nie rozumiał mnie. Wciąż jednak pomagałam mu pisać wypracowania
z polskiego. On mi pomagał? Na pewno. Choć pamięć egoistycznie zachowuje
jedynie to, co wygodnie jest jej zachować.
Mój młodszy o trzy lata brat
nie był jedynym bratem, jakiego posiadałam. Nazywałam tak również kuzyna
Kamila, starszego ode mnie o trzy lata. Wraz z rodzicami mieszkał w naszym
dużym domu, dopóki nie przeprowadził się na Jelonki, do tej dzielnicy Warszawy,
którą zawsze pamiętałam jako mało przyjemną i odległą od znanych mi stron, a
która teraz jest mi bliska i znana. Tu nieoczekiwanie dla samej siebie udało mi
się przed kilkoma miesiącami zamieszkać z powodów, o których opowiem dużo, dużo
później. Bądźcie cierpliwi, bo tymczasem znów powracam do przeszłości.
Podobno w momencie, gdy
dziadek Albin kupił nasz dom ze spadzistym dachem, o żółtych ścianach, krytych
barankiem, zamieszkiwała tam jeszcze jedna mała rodzina. Na piętrze. Ludzie ci,
gdy zaoferowano im pieniądze, wyprowadzili się, a zasiedliliśmy lokal my. Hmm.
Może jest to istotny przeskok czasowy, może powinnam opowiedzieć o historii
taty, jego brata i jego siostry w wieku dziecięcym, kiedy to rzeczywiście miała
miejsce przeprowadzka z Radomia do Stasinowa? Może powinnam powiedzieć, że tata
chodził wtedy do klasy piątej podstawówki, że grał w krykieta na pustej polanie
obok domu, za ogrodzeniem. Że był wielkim urwisem. Że ulica przed domem,
Jaśminowa, była nieasfaltowa i dawała możliwość jazdy na łyżwach w porze zimy.
A łyżwy…, łyżwy były przyczepiane do butów, co trudno mi w tej chwili sobie
wyobrazić, a niestety żadne z moich rodziców i wujków takich łyżew nie
zachowało na pamiątkę.
To wszystko mogłabym
opowiedzieć, mimo że nie byłam świadkiem tych wydarzeń, jest to jednak historia
czasów mojego taty.
Wróćmy do momentu, gdy
niezadługo miałam pojawić się na świecie. Gdy dziadek upolował już śliczną mamę
dla taty w sławetnej szkole pielęgniarek w Otwocku – pod pretekstem
poszukiwania opiekunek dla dzieci, które wypoczywały na domowych koloniach u
nas w domu. Wówczas tata z mamą zamieszkał w jednym pokoju, tym od strony
wielkiego tarasu krytego papą, którego nigdy nie dało się sensownie
wykorzystać. Papa dziurawiła się, nawet, gdy kryliśmy ją linoleum. Nie
pozwalano nam chodzić po niej zbyt długo. Zwłaszcza latem nie można było stąpać
po purchlach, bo się dziurawiły, co skądinąd sprawiało nam szaloną uciechę.
Wydawały taki śmieszny dźwięk.
Słowem, marnotrawstwo
przestrzeni. Udawało mi się tylko czasem wynieść leżak na taras albo koc i
opalać się. Słońce dopiekało upiornie. Nie chroniły przed nim niebosiężne
sosny, które z wysokości tarasu zdawało się – nie są już tak strzeliste i
nieziemsko wysokie. I wszędzie wnikał ten szczególny zapach rozgrzanej papy,
smoły, sosen, upału i piasku. Lato bywało cudowne. I czas wakacji. Cieszyłam
się wtedy, że mieszkam właśnie tu, nie zaś gdzieś tam, w Warszawie.
Taras może i dałoby się
przebudować. Pokryć betonem, zrobić oranżerię, altankę na wysokości, królestwo
kaktusów. Ale było to, jak twierdził tata, trudne, a wręcz niemożliwe, bo
mieszkania na parterze tworzące taras, doklejone do starego domu pobudowano byle
jak, krzywo i za wysoko. Mury trzeba by obniżyć, dachy zerwać, przebudować.
Koszta. Kto przejmować się miał marnotrawioną przestrzenią tarasu?
A przecież tam można było
wygospodarować kolejne dwa pomieszczenia! Nasza kuchnia była ciasna. Po prawej
za drzwiami zlew i kuchenka gazowa, obok, drzwiczki do toalety. Zawsze śmieszna
wydawała mi się maleńkość tego miejsca i jego usytuowanie. To była ubikacja
mikro, ciemna, o spadzistym dachu, przylegająca do strychu, gdzie wejść można
było jedynie od strony tarasu. Zawsze wstydziłam się korzystać z tej
ubikacyjki, woląc zejść na dół do dużej łazienki, gdzie nikt nie słyszał
odgłosów mojego sikania. Nikt nie zwracał uwagi na hałas spłuczki, nie
interesował się tym, jak dużo czasu zajmowała mi ta czynność. Byłam nieśmiała.
Unikałam sytuacji, które stawiały mnie w centrum uwagi, nie lubiłam, gdy mówili
o mnie obcy, choć uwielbiałam słuchać komplementów rodziny i nauczycieli. Byłam
dobrą uczennica. Pilną i dość inteligentną. Braki inteligencji potrafiłam
nadrobić pracą. Posiadałam kilka talentów, ale nie potrafiłam ich rozwinąć, bo
brak wytrwałości i wiary w siebie nie pozwalały niczego doprowadzić do końca.
3
Jedyny prawdziwy pokój w
mieszkaniu moich rodziców to był pokój dziecinny po przeciwnej stronie
korytarza. Pamiętam jednak, że od zawsze marzyłam o posiadaniu własnego kąta.
Ziściło się to dopiero, gdy skończyłam dziewiętnaście lat, a rodzice
przeprowadzili się na dół zostawiając nam całe piętro. Stało się to wtedy, gdy
wujostwo z trojgiem dzieci dostali przydział na mieszkanie w Kortyniu,
niedaleko Stasinowa. Nie mieli ochoty się wyprowadzać. Ale w epoce komunizmu
nie można było marudzić. Przydzielone – trza brać.
Ale do lat ’90 mieszkaliśmy
z bratem w jednym pokoju. Jego okna wychodziły na stronę północnej-wschodnią,
więc zawsze było u nas chłodniej niż w kuchni. Cieszyła ta odrobina cienia oraz
obecność wysokich sosen za oknem strzelających smukle i gęsto w ogrodzie
sąsiadów.
Nasz pokój zmieniał wygląd i
sposób umeblowania dość często. Dorastaliśmy, zmieniały się nasze potrzeby. Gdy
stałam się nastolatką ujawniłam manię przemeblowywania przy lada okazji i
nadchodzącej chandrze. Zostało mi to do dziś. Zmiana jest dla mnie elementem
strukturalnym – jak twierdzi moja przyjaciółka. A jednak we wspomnieniach, ten
duży pokój kojarzy mi się jedynie z zacienieniem i czerwienią. Mama uwielbiała
ten kolor. Łączyła go z brązem mebli, które były zwykłą zbieraniną odcieni.
Tapczan półka, na przykład, była jasno beżowa.
Czy w ogóle ktoś pamięta
jeszcze jak wyglądał przemyślny mebel nazywany tapczanem półką? Ten regał
posiadał półki w części górnej, podczas gdy w dolnej mieściło się rozkładane
łóżko. Bardzo ciężkie łóżko. Pamiętam, że początkowo bałam się rozkładać je
sama – zamknięte zaś – dawało możliwość rozłożenia dwu stołów, na których
odrabialiśmy z bratem lekcje, pod którymi bawiliśmy się w dom. Nie wiem, kiedy
ten tapczan zniknął z naszego pokoju. Długo na nim spałam. Nie sposób zapomnieć
ten twardy, ale wygodny materac, nieruchomo przytwierdzony do drewnianej części
tapczanu. Te metalowe nogi i zabawne pasy z gumy, które w teorii przytrzymywać
miały pościel w momencie zamykania łóżka, w praktyce przytrzymywały również
mnie i moją pościel podczas spania. Bo często budziłam się w nocy zziębnięta i
dostrzegałam, że cała kołdra lub jej część wylądowała w dziurze za łóżkiem,
jaka tworzyła się po jego rozłożeniu. Czasem matka kładła tam dodatkowe wielkie
poduchy i koce, żebym nie wpadła w dziurę, broń Boże. Przecież byłam jeszcze
zupełnie małą dziewczynką, gdy zaczęłam spać na tym dziwacznym łóżku, wynalazku
epoki komunizmu i mieszkaniowej ciasnoty.
W pewnym momencie pojawiło
się biurko i komputer. Prosty atari. Bałam się tego wynalazku. Właściwie bałam
się coś zepsuć. Nie czułam się swobodnie, używając tak wysublimowanego sprzętu.
Składał się on ze skrzynki, która była właściwym komputerem, monitora i
zabawnego dżojstika, czyli kijka do zabawy. Bo to była zabawka, której mój brat
namiętnie używał do gry w gry. Odpowiadała mi jedynie ta, w której latać można
było samolotem ponad rzeką. Znudziła mnie jednak powtarzalność. W pewnym
momencie zupełnie straciłam zainteresowanie naszym atari. Nie jestem w stanie
przypomnieć sobie kiedy i jak zniknął z naszego pokoju.
Kolejny, prawdziwy
już komputer dostaliśmy dużo później, na kredyt, który przekraczał wielokrotnie
wartość sprzętu. Kredyt, którego spłacanie ciągnęło się latami i było zmorą dla
rodziców. Do dziś zachowali żal do wuja Zdziśka. Za złą radę komputerową i za
nakłonienie do inwestycji, która przekraczała ich możliwości finansowe. Ja
jednak nie rozumiałam powodów tej niechęci i darzyłam wielką sympatią wuja
Zdziśka z powodu jego gawędziarstwa i wiedzy na przeróżne tematy. Rozumieliśmy
się bez słów.
Zostawmy jednak na razie tę mało przyjemną
historię niesnasek rodzinnych, nieprzyjemności i żalów. Będzie ich jeszcze
wiele i nie zamierzam unikać ich opisu. Zafałszowałoby to bowiem tę historię i
odebrało jej posmak rzeczywistości. Niech będzie tak jak było, tak jak
obserwowałam to wszystko oczami dorastającej dziewczynki. Dzieci, jak wiadomo,
są okrutnymi i dokładnymi obserwatorami życia dorosłych. Nie umkną im
szczegóły, które dorośli za wszelką cenę chcieliby ukryć.
Nie znosiłam królewskiego
koloru w naszym dziecinnym pokoju. Próbowałam wyeliminować tę czerwień, w
momencie, gdy miałam już cokolwiek o wystroju wnętrza do powiedzenia. Gdy
trochę podrosłam. Jak jednak wyeliminować dywan, który otwarcie i bezczelnie
pokrywał nierówną, drewnianą podłogę, jaką zobaczyć można dziś w starych
domach, zamiast równie ułożonej klepki? Deski trzeszczały zawsze w tych samych
miejscach, których lokalizację my znaliśmy już na pamięć. Które potrafiliśmy
omijać w nocy, wychodząc na siusiu, tak by nie obudzić śpiącej obok osoby.
Próbowałam przekonać mamę, aby przykrywała swoją królewską czerwień innymi
kolorami. Na nic. Pojawiły się wkrótce nawet krwisto-bordowe zasłonki. Mama je
uwielbiała, ale, moim zdaniem, zupełnie nie pasowały do pokoju dziecięcego.
Nastrajały nas poważnie i dostojnie. Nie o to przecież chodziło – wzdychałam.
Jak ta mama nic nie chciała zrozumieć! Ten i tak ciemny, a zimą przygnębiający
pokój, powinien być rozświetlony jasnymi kolorami, bielą, żółcią. Ale nigdy tak
się nie stało.
Moje marzenie kolorystyczne
zrealizowałam dopiero dużo później, gdy rodzice przenieśli się na dół. Gdy
dostał mi się pokój z tarasem zwany wcześniej kuchnią. Przekształciłam go
całkowicie wedle moich wyobrażeń. Stał się jeszcze bardziej słoneczny i upalny.
Królowała żółć i zieleń. Dobrze wtapiała się w multum kwiatów i kaktusów. Dwa
ulubione kolory doprowadziłam do skrajności i oczopląs był najsilniejszym
wrażeniem, jakiego doznawała wchodząca do mojego pokoju osoba.
Wszystko wkrótce stało się
zielone. Zielone zasłony, zielonobiały dywan, zielone fragmenty mebli. Zielone
narzuty i poduszki i nawet nowy made in Korea magnetofon-cd przemalowany został
plakatówkami na zielono. To już przesada – ojciec skwitował ironicznie ten akt
wandalizmu. Nie było mi jednak do śmiechu, gdy okazało się, że schnące
fragmenty farby plakatówkowej wnikały do odbiornika cd, zanieczyszczały go i
uszkadzały. Musiałam zanieść magnetofon
do specjalistów. Początkowo wyruszył tam w pełnym kolorze. Co to był za wstyd!
Elektroników naprawiaczy ogarnął pusty śmiech. Jak można pomalować radio na zielono?
Plakatówkami! Ano można.
4
W pewnym momencie zostałam eksmitowana z całą
tapczan-półką na dół, do pokoju dziadków. Do salonu, gdzie zawsze odbywały się
wszelkie posiedzenia przy stole, gdzie zasiadaliśmy całą rodziną, w czternaście
osób, do świątecznego stołu. Dla mnie jednak to pomieszczenie było przede
wszystkim pracownią dziadka krawca. Stały tam niezbędne meble. Stał wielki,
drewniany stół krawiecki, na który lubiłam się wdrapywać i przyglądać dziadkowi
jak szył.
Usunęliśmy dziś i stół i maszynę do szycia. Starego
czarnego łucznika, na pedał, z klasą. Żałuje, że jej już nie ma. Nigdy nie
lubiłam pozbywania się starych sprzętów. To tak, jakby żywcem grzebać
wspomnienia. Pozostały jednak wiszące na ścianach obrazy dziadków. Kiepskiej
jakości reprodukcje mistrzów, jak choćby Ostatnia
wieczerza Da Vinci oraz portret dziadka rysowany za młodu z jego zdjęcia.
Maniera lat czterdziestych. Dziadek wygląda na tym portrecie super przystojnie.
Lubiłam również ślubne zdjęcie dziadka i babci, również, wedle ówczesnej mody,
podretuszowane. Babcia nigdy nie powiesiła u siebie tego portretu. Fizjonomia
dziadka wygląda nieźle, babcia jest do siebie niepodobna. Żałosny obrazek stoi
zakurzony na strychu. Czeka na odnalezienie go przez prawnuków.
Pokoje na górze były
odnawiane. Początkowo malowane na żółto i kremowo, w pewnym momencie przybrały
radykalnie nowy wygląd dzięki tapetom. To były wakacje. To była zabawa i
niecodzienność. Meble przesunięte wszystkie na środek, a stół – w przedpokoju.
Na nim mama z tatą rozkładali każdą tapetę, smarowali klejem i uważnie
przyklejali do ścian. A potem trzeba było pójść spać i wstać rano i sprawdzić
czy żadna tapeta nie zwinęła się żałośnie i nie leżała na podłodze. Czy nie
trzeba było rozpoczynać całej akcji przyklejania od nowa. Jeśli nie – to
sukces.
Uwielbiałam, gdy działo się
w domu nowe. Ktoś się przeprowadzał,
kupowano coś, przenoszone stare w inne miejsce. Odnawiano przestrzeń,
przestawiano, przemeblowywano. Lubiłam ruch w przestrzeni. Uwielbiałam, gdy
pojawiali się nowi ludzie. A pojawiali się często na początku mojego
dzieciństwa.
Gdy miałam siedem lat
urodziły się bliźniaczki mojej ciotki i wuja, brata mojego ojca. Córki nazwano
Iza i Ola. Dla odróżnienia ubierano je w odmienne kolory. Iza miała niebieskie
śpiochy, Ola – czerwone. A może było odwrotnie. Ogromnym wyczynem, w czasach,
gdy wszystko trzeba było zdobywać spod
lady, było zakupienie wózka dla bliźniaczek. Udało się. I wkrótce
podziwialiśmy wielki, głęboki, granatowy pojazd z daszkiem, w którym leżały
obok siebie dwie opatulone w bety dziewczynki.
Po roku pojawiła się, ku
zmartwieniu wuja Stefana, kolejna dziewczynka. Nazwano ją Jola. Trzy
dziewczynki, trzy potencjalne towarzyszki zabawy. Byliśmy z bratem szczęśliwi.
Nareszcie prawdziwa banda. Mogliśmy grać w piłkę nożną. Niechże tylko dziewczynki
podrosną. Choć trochę. Tymczasem dom i podwórko wypełniały ich płacz i krzyki,
a my z zainteresowaniem podglądaliśmy zabieganą ciocię. Było wesoło i gwarno.
Wkrótce na podwórku pojawiła
się nowa atrakcja, metalowe huśtawki, malowane na zielono. Zrobiło się
ogrodowo. Huśtawki robiły furorę. Miały trzy siedzenia, w sam raz dla trzech
małych dziewczynek, choć i my z bratem korzystaliśmy z nich do upadłego.
Ostrożności nigdy za wiele. To ja właśnie jako jedna z pierwszych dostałam
siedzeniem rozbujanej huśtawki w głowę w pobliżu oka. Wstrząs mózgu? Nie.
Jednak nauczka dla rodziców, którzy stali się nieco bardziej ostrożni i
przewidujący. Wciąż jednak huśtaliśmy się z rozmachem, aż do zawrotu głowy. Z
szyją odchyloną do tyłu, nogami w powietrzu. A całe huśtanie z entuzjazmem
kończyliśmy dalekim skokiem z rozpędzonej huśtawki.
Pewnego dnia pojawiła się
też huśtawka dla starszych. Zawisła pomiędzy sosnami. Była wspaniała. Dawała
rozmach. Huśtanie stało się frajdą nie do opisania. Zapomniałam o trzepaku,
który i tak był już dla mnie za mały. A nie potrafiłam wspiąć się na drążek dla dorosłych. Ten stary, pomiędzy
sosnami, który tkwi tam od tylu lat do dziś i wydaje charakterystyczne
poświstywania, gdy wiatr się zerwie.
Na tym drążku wszyscy wysportowani mężczyźni w mojej
rodzinie robili klasyczny wymyk,
czyli obrót, przerzut nóg i przeniesienie ich ponad drążkiem, tak by całe ciało
znalazło się w górze. Wymagało to wielkiej sprawności mięśni. Ojciec i wuj
Stefan byli mistrzami wymyku. W
czasach, których nie pamiętam, tata miał zwyczaj brać mnie na kolana, tam, na
wysokości dwu metrów, na drążku. Nie bałam się. Niby czego? Tacie po prostu się
ufało. Z nim było bezpiecznie i okej. Byłam w nim zakochana.
Z nim uprawialiśmy sporty, jeździliśmy na łyżwach, gdy
zamarzła kręta rzeka Zakolin. Wyprawialiśmy się nad Łachę, lokalne jezioro.
Zimą na łyżwy i sanki. Na kuligi. Jeździliśmy bez strachu rzędem sanek
przywiązanych jedne za drugimi do samochodu, który ciągnął wszystkich z
prędkością dziesięć do dwudziestu na godzinę. Prędkość na małych dziecięcych
sankach – zawrotna. To dziewicze uczucie podniecenia, jakiego dziś nic już nie
wskrzesi. Beztroska i zachłystywanie się zabawą.
Lato to była radość
pływania. Rzeka była dla nas wyzwaniem jedynie w pierwszych latach dzieciństwa.
Z biegiem lat jest coraz płytsza. Dawniej nad Zakolin ściągały tłumy. Było
gwarnie. Największą atrakcją było pływanie pod mostem. Pomiędzy kamieniami, w
falach wodospadu. Przednia zabawa. Nie miałam jednak odwagi skakać do wody z
mostu kolejowego. Mateusz robił to zapewne nie raz. Ja byłam strachliwa i
nieśmiała. I uparta.
Chodziliśmy na basen. Nie
mogłam nauczyć się pływać. Nie lubiłam uczucia rozczarowania. Jak to? Ja nie
mogę się czegoś nauczyć? Czegoś osiągnąć? Perfekcjonizm.
I kapryśność. Bo często rezygnowałam całkowicie, obrażona na cały świat,
zamiast zacisnąć zęby i dopiąć swego. Potrzebowałam dopingu. Jedynie ojciec
miał dość cierpliwości dla małej złośnicy i to on nauczył mnie śmigać żabką.
Miałam wtedy dziewięć lat. Ojciec jest dumny do dziś.
Sporty uprawialiśmy
rodzinnie. Trzy kuzynki podrosły. I zaczęło się. Piłka, badminton, siatka, ping
pong i bilard. Stół pingpongowy pojawił się nagle. Skądś przytaskał go wuj
Stefan i został. Lubiłam pingponga. Byłam dobrym graczem. Potem fascynacja minęła.
Czy potrafiłabym dziś poprawnie odbić piłkę paletką? Wątpliwe.
Do zabaw zbiorowych
zaliczałam również tę, w której jedynie ja i brat byliśmy aktywnymi
uczestnikami. Pozostali z rozdziawionymi ustami obserwowali spektakl.
Urządzaliśmy pokazy teatru lalek. Powstały dwie marionetki, które uszyłam sama
i powiązałam nitkami. Miały podpisany kontrakt na wieczność i wyłączność w
dziedzinie obsady aktorskiej. Wyjątkiem był struś marionetka, który potem
bezpowrotnie zaginął. Tak jak kot i kotka – chwilowi domownicy.
Nie przywiązywałam się do
zwierząt. Nie lubiłam ich. Koty i papużka to znaleziska. Same się pojawiły i
równie tajemniczo zniknęły. Byłam zdecydowanie bardziej przyjacielska dla
kwiatów, lalek. I dla rodzeństwa.
rodzice
1
Mamie
dano na imię Eugenia. Gdzieś tam, w Tylwicy. Dziwnie arystokratyczne
i poważne imię dla dziewczynki z za-białostockiej wsi. Nie wiem, jak wołano na
nią w dzieciństwie. Nigdy nam o tym nie mówiła. Bo i czemu miałaby wspominać
formę Gienia lub Genia, których serdecznie nie znosiła. Tata mówił czule do
żony z pominięciem pierwszej litery – Enia. Nie pamiętam, jak zwracała się do
niej jej matka. Nie uda mi się już nigdy zapytać o to babcię Danutę, o ile nie
zajmę się seansami spirytualnymi. O ile nie uwierzę w ich prawomocność i
skuteczność, Boże uchowaj.
Enia poznała przystojnego, młodego mężczyznę w 1970.
Spodobał jej się, więc poślubiła go. Na pewno od razu przedstawił się, używając
drugiego imienia, Jan.
W rzeczywistości jego pierwsze imię brzmiało – Eugeniusz. Zabawny zbieg
okoliczności. Do dziś wszyscy się śmieją – jak to możliwe, by spotkały się i
pobrały osoby o imionach takich samych, a tak rzadkich.
Tata pracował jako technik-mechanik. To połączenie
zawodowca po zawodówce z umysłowym po technikum. Obie szkoły kończył
sukcesywnie. Mama dostała dyplom liceum pielęgniarskiego i znalazła pracę w
szpitalu w Stasinie. Ach, te opowieści o ostrych zimach i wyprawach na piechotę
do znacznie oddalonego od domu szpitala. Na nocną zmianę. Codzienne spacery
przez las nie należały do najbezpieczniejszych. Stasin do dziś pozostał
miejscowością położoną urokliwie w lesie sosnowym. Kiedyś okolica była jednak
bardziej dzika i zarośnięta. Dziś sosny się wycina. Legalnie. I bez pozwolenia
również. Co roku pojawiają się nowe domy jednorodzinne i ich nowobogaccy
właściciele z Warszawki.
Pamiętam również opowiadania mamy o niedługim, ale
istotnym doświadczeniu pracy z dziećmi upośledzonymi. Prawdopodobnie w szpitalu
imienia Dzierżyńskiego. To tamte czasy. Wiemy. Ale, niestety, ten szpital Dzierżyńskim nazywany jest do dziś.
„Nawet pielęgniarka musi mieć predyspozycje i
powołanie do tego typu pracy” – mówili matce jej przełożeni. Nie każdy jest
zdolny patrzeć na kalekie dzieci bez zbolałej i współczującej miny. Nie każdy
potrafi zachowywać się normalnie wobec małych, chorych szkrabów. Pani Enia ze
szpitala uciekła. A wkrótce udało jej się dostać pracę w żłobku tygodniowym w
Stasinie, niedaleko domu. Czy ktoś dziś może wyobrazić sobie istnienie
instytucji żłobków tygodniowych? A może wciąż istnieją, o zgrozo. W przypadku
niektórych dzieci to miejsce przypominało dom dziecka. Rodzic pojawiał się w
poniedziałek nad ranem, z dzieckiem i znikał czym prędzej, zostawiając biedaka,
aby wrócić dopiero po tygodniu lub dwu. Przynaglany telefonicznymi prośbami i
groźbami.
Matka dostała posadę pielęgniarki i
pozostała tam przez szereg lat. Aż do momentu, gdy panów na włościach, państwo
komunistyczne, wywłaszczono. I przywrócono teren pierwotnym właścicielom – zakonowi katolickiemu sióstr
franciszkanek. Żłobek, do którego chodziliśmy razem z bratem, zburzono i
powstał wysoki i nudny budynek mieszkalny sióstr. Szkoda. Czuliśmy się tam
przecież jak w domu, bo obok była zawsze mama, pielęgniarka, z której byliśmy
dumni i którą chwaliliśmy się przed maluchami żłobkowymi.
Po likwidacji instytucji matka straciła pracę. Do dziś
chowa urazę do sióstr i do kogoś, kogo chciałaby winić za to co się stało. Nie
do końca jednak wiadomo, kto jest kozłem ofiarnym. Strata pracy zaowocowała w latach
przełomowych. Upadał komunizm, był rok 1989. Pojawiły się nowe pomysły na
życie. Biznes. Dlaczego nie? –
Załóżmy firmę. Decyzja zapadła
i w pewnym momencie zorientowałam się, że moi rodzice wykonują zawód
chałupniczy, który do złudzenia przypominał to, czym zajmował się jeszcze kilka
lat wcześniej dziadek Albin. Krawiectwo.
Nie wiem jak to się stało, że
zajęli się produkcją wyrobów z ortalionu. Ojciec do niedawna jeszcze pracował w
Zwarze. Do niedawna w spółdzielni ogrodniczej, jako dyspozytor.
Tymczasem
z dnia na dzień rozpoczęło się rozpruwanie modeli zakupionych gdzieś w dobrych sklepach i zszywanie na nowo
małych, zabawnych, kolorowych plecaków ortalionowych, saszetek i bezrękawników
dziecięcych. Zakończona procedura odgadywania, projektowania, prucia, szycia,
kombinowania pozwalała chwycić wydiełany produkt i zawieść do jednej z kilku
najętych szwaczek. One w sposób chałupniczy, czyli w zaciszu albo w hałasie i
pośród zawirowań domowych, szyły szyły szyły. Na tak zwany akord. Na czas. Aby szybciej, aby
więcej. Szybciej uszyć. Więcej sprzedać. Więcej zarobić. Bo nie obowiązywał już
dawny system pracy spowolnionej i obojętnej. Pracy bez wpływu na efekt owej
pracy i na ostateczny poziom wynagrodzenia. Obowiązywał system nowy i nowoczesny.
Kapitalistyczny. Im więcej pracujesz, tym więcej zarobisz.
A
plecaki uszyte w pocie czoła, często przygotowywane nocami, sprzedawali rodzice
z pomocą mojego brata, który sprawy biznesu przyswajał znacznie szybciej i
mniej boleśnie niż ja. Centrum wymiany handlowej był Stadion Dziesięciolecia w
Warszawie, który do dziś nosi szumną nazwę Jarmark Europejski.
Rodzice
sprzedawali dzień w dzień. Zarabiali dzień w dzień. Więcej niż mama w żłobku,
więcej niż tata w spółdzielni ogrodniczej. Pracowali przecież szybciej i
lepiej. I pojawiły się w domu pomarańcze i banany. I mandarynki.
2
W zakamarkach mózgu
pozostają dziwne obrazy, które trudno powiązać z datą
i sytuacją. Widzę siebie na schodkach werandy naszego domu. Naszej werandy. Bo
było to w czasach, gdy wujostwo, nazywani pieszczotliwie Dzidolami (źródłosłów niepewny, Dzidolem zwano wuja Stefana,
zapewne od „Dziecka”, „Dzidka”. Tak nazywała go w dzieciństwie jego siostra)
wyprowadzili się już na swoje, do Kortynia, do bloków. A nasz duży dom ze
skośnym, czerwonym dachem opustoszał w sposób gwałtowny, choć oczekiwany.
Siedziałam na szarych,
betonowych, nagrzanych słońcem schodach. Wciągałam w nozdrza zapach sosnowych
szpilek, których nieopisana ilość zalegała podwórze. Z którymi mama dzielnie
walczyła. I walczy do dziś. Zawsze miała nieodparty pociąg do syzyfowych prac.
Porządki wiosenne, jesienne, zimowe, letnie, przedwiosenne.. I nieśmiertelne
mycie okien, które i tak stawały się szybko brudne od zacinającego wiatru z
deszczem.
To nie była moja
specjalność. Nie byłam czyścioszką i mama gorąco nad tym ubolewała, choć
wiedziała, że nie wychowała mnie również na brudasa. A tata tylko
porozumiewawczo do mnie mrugał i milcząco przypominał, że to i tak większe jego
zmartwienie niż moje. On najczęściej dostaje po głowie za sprzątanie –
niesprzątanie.
W naszych pokojach na
pięterku matka rzadziej przeprowadzała inspekcje. A w pewnym momencie, gdy brat
się wyprowadził, gdy rozpoczął się mój okres wędrówek, podróży i przeprowadzek,
całkowicie przestała mówić o sprzątaniu. Wiedziałam jednak, że pucuje górne pokoje potajemnie, podczas naszej
nieobecności.
Mama miała zwyczaj
odpytywania ojca z zadanej pracy domowej. – Janku, czy posprzątałeś, jak
prosiłam? Czy odkurzałeś? – Wszyscy wiedzieliśmy oczywiście, że chodziło o sam
fakt sprzątania. Zaistniały lub nie. Mama zawsze pytała w ten sam
charakterystyczny sposób, a Tata odpowiadał jak zwykle:
– A jak ci się wydaje?
Czysto jest?
– No… Czysto. Rozumiem, że
odkurzałeś.
– Nie odkurzałem, też
stwierdziłem, że jest czysto.
– Daj mi odkurzacz, sama
odkurzę.
– Przecież jest czysto!
Powrót. Do omiecionych z igieł sosnowych schodków. Do siedzenia. I
obierania rozkosznie-upierdliwego dojrzałej brzoskwini, ze skórki. (W języku
Pakistańczyków, urdu, skórka to „chilka”, czyli czilka. Zabawne słowo.) To
jedne z pierwszych brzoskwiń, jakie udało się rodzicom kupić.
Byłam mała, mogłam mieć
osiem, czy dziesięć lat, ale wyraźnie czuję do dziś przyjemność leniwego
siedzenia na rozgrzanych schodkach i zlizywania soku z brzoskwini, który
spływał mi po rękach i kapał na sukienkę i na gołe nogi. Rozkosz lata.
Mandarynki. Takie dojrzałe, słodkie, u których skóra odchodziła łatwo od
zczepionych trójkątów owocu
i pozwalała na obieranie palcami.
Mandarynki były nieodmiennie
związane ze świętami Bożego Narodzenia. Kupowali je rodzice tuż przed Wigilią.
Dostawaliśmy je także w paczkach z pracy od rodziców.
W czasach, gdy oboje pracowali na cudzy, czyli nasz, czyli państwowy, komunistyczny rachunek. Mandarynki czekały
również pod choinką u babci Danusi, w Wyszkowie. Obok podrabianej czekolady,
która posiadała ten charakterystyczny, mało czekoladowy, kartoflany smak.
Były również delicje. Te
pierwsze i jedyne w swoim rodzaju. Z owocową galaretką w środku. I ptasie mleczko,
śmietankowe, które uwielbiałam. Które wydawało mi się już wówczas synonimem
polskości i esencją polskiego przemysłu cukierniczego tamtych czasów.
Do dziś mam do ptasiego mleczka nieskrywany
sentyment. Z uporem osiołka wmawiam wszystkim znajomym obcokrajowcom, że niebo w gębie. Że nawet Francuzi i
Szwajcarzy nie wyprodukowali nic smaczniejszego. Próbuję być zabawna i tłumaczę
nazwę czekoladek w sposób dosłowny, wywołując ironiczne lub zdezorientowane
uśmiechy.
Po
‘89 mandarynki, delicje i ptasie mleczko pojawiały się w domu o wiele częściej
i nie były już tak wielkim rarytasem. Nie brakowało niczego. Szynki nie trzeba
było już zdobywać. Jedliśmy mięso i wędliny, których nie trzeba było zwozić
hurtowo ze wsi, od Dedziaków. Pominę tę kwestię, bo nigdy nie byłam smakoszem charcuterie ani mięsożercą. Dziś
dodatkowo jeszcze nie tknę wieprzowiny z powodów, o których opowiem nieco
później.
Niezależnie od przyjętej
ideologii i przekonań, w przypływie słabości zdarza mi się wspominać smak
kiełbasy, zwanej swojską. Takiej, jaką robiła rodzina w Myszkowie, na granicy
podwórza i domu. W otwartych drzwiach garażu. Z wyhodowanego, tłustego
świniaka. Ta kiełbasa najlepiej smakowała oderwana z pęta, zagryzana świeżym,
grubo krojonym chlebem.
Trudno zapomnieć też
specyficzny i niecodzienny smak francuskiej kiełbasy z południa, z Langwedocji.
Kiełbasy twardej, suszonej, z kawałkami orzechów laskowych
i grudkami tłuszczu pośród suchego, wołowego mięsa. Tym francuskim rarytasem,
obok kaszanki o smaku wiśniowym i
wątróbki smażonej ze słodkim sosem owocowym częstował mnie Philippe w 1996 w
Nimes. Ale dla niego nie był to rarytas, a codzienność. Mała przyjemność
smakosza, której niewielu Francuzów potrafi sobie odmówić.
Ale nam, w Polsce, również
żyło się dobrze. Przez kilka długich lat moi rodzice wychodzili z założenia, że
nie muszą ani sobie ani swoim dzieciom niczego odmawiać. I nic nam nie
brakowało. Mogłam zapisać się na wymarzone lekcje gitary i angielskiego.
Wyjeżdzać na wakacje. Mój brat mógł dorobić u boku rodziców i uzbierać na
wymarzoną wieżę produkcji japońskiej. Rodzice rozpoczęli budowę nowego domu w
podwórzu.
Żyliśmy ponad stan. Dziś
myślę, że ojciec i matka nie kontrolowali w pełni wydatków. Przychody i
rozchody, nawet pod nadzorem ciotki księgowej, mimo wszystko przychodziły i
rozchodziły się nie w pełni kontrolowane.
Po kilku latach odkryliśmy,
że rodziców nie stać na utrzymanie wymarzonego statusu materialnego, ani na
ukończenie budowy domu w podwórzu i realizację wielu marzeń.
Z przerażeniem dowiedzieliśmy się o zadawnionych długach, których spłacenie
przekraczało możliwości finansowe rodziny. Podjęta została decyzja –
sprzedajemy nowy dom.
3
Dom, który rósł w oczach z
dnia na dzień, zaczynał zasłaniać widoczność z moich okien. I zaciemniał
dotychczas słoneczny pokój, co martwiło mnie i moje kwiaty. Mogłam jednak
beztrosko paradować w bieliźnie, przy odsuniętych zasłonach. Wiedziałam
przecież, że nikt nie dostrzeże mnie z ulicy, z podwórza, ani z pustej polany.
Okno zasłoniła czerwono-ceglana ściana, wyrastająca o kilka metrów od brzegu
tarasu.
Kilka wyższych sosen
dotrzymywało mi wciąż towarzystwa. Dotrzymywali mi go
i panowie kuzyni, którzy od czasu do czasu pojawiali się po drugiej stronie
okna, na rusztowaniach nowego budynku. Wówczas nie pozostawało mi nic innego
jak w panice chować się za zasłonkami i w pośpiechu wdziewać na siebie co-bądź.
Dom rósł, aczkolwiek rósł
nieco krzywo. Domorośli budowlańcy i murarze, niestety spokrewnieni z
pracodawcą, nie uzyskali stosownej kary obok zapłaty i pozostały jedynie
niechęć, niesmak i żal. I milczenie. Dobro więzi rodzinnych jest przecież
najważniejsze i nie warto ich psuć tak mało ważnymi incydentami.
Dom rósł, rosły koszta,
malały fundusze. A na stadion trzeba było jeździć codziennie
o piątej rano. Wstawać przed świtem. Wsiadać do załadowanego poprzedniego dnia
samochodu i ruszać w drogę. Pół godziny i pojawiał się przed oczami rodziców
Jarmark europejski, azjatycki, wielonarodowościowy, ruski. I otaczały ich mrówcze tłumy. O tej porze jedynie
sprzedawców i właścicieli straganów i tak zwanych szczęk.
Rodzice pracowali
niezależnie. W dwu grupach, z których każda wybiła się na niepodległość. Atak
na klienta od frontu i zza węgła. Główne stoisko znajdowało się niedaleko
parkingu, od strony Teatru Powszechnego, dworca autobusów i gettowej części
bazaru, zmonopolizowanej przez Wietnamczyków. Żelazna przyczepa, w której
gospodarzyła i handlowała mama z jej kolegą stadionowym, niejakim panem Józiem,
mieściła tony ciuchów i plecaków, oraz maleńką kuchenkę-zaplecze. Ale brakowało
toalety. Jej trzeba było szukać w plenerze. Ci, którzy orientowali się w
topografii bazarzyska nie mieli problemów z odnalezieniem mikro-budek,
geometrycznych oznakowań i charakterystycznych kolejek przy wejściu. Zwłaszcza zimą.
Zimno w szczególnie moczopędny sposób działało na pęcherz handlarzy i
handlarek. Przy tak wielkiej ilości wypijanej na mrozie ciepłej herbaty, a w
upale lata – piwa i oranżad, kto śmie wyrażać zdziwienie? Ja śmiałam.
Bywałam na bazarze
niecodziennym gościem. Odwiedzałam mamę, tatę. I brata, jeśli był to jeden z
jego dni handlowych. Wizytowałam kolejno niezależne grupy sprzedającej rodziny.
Mateusz zwykle towarzyszył ojcu na podjeździe. Stali lub siedzieli, jak
plażowicze, na krzesełkach turystycznych, w czapkach z daszkiem, a przed nimi
na rozłożonej polówce wszelakiego dobra wbród.
Ojciec z Mateuszem zawsze
wynajmowali miejsce po prawej stronie szerokiej alei, środkiem której, rwącą
rzeką ciągnęli tłumnie ku górze, mnodzy ludzie. Polacy. Choć zdarzało mi się
słyszeć również języki obce. Mówię o narzeczach zdecydowanie obcych. Język
rosyjski był mową jak najbardziej swojską. To był język dyplomacji i biznesu.
Drugi, oficjalny język bazaru. Wszelkie wątpliwości wobec wyżej wspomnianego
faktu rozwiała pewnego dnia mama, którą usłyszałam perorującą biegle po
rosyjsku w stronę Pana Rosjanina, towarzysza interesów. Może klienta, może
dostawcy. Myliły mi się strony handlowe i zasady całej tej zabawy.
Sfera działalności handlowej
była dla mnie tajemnicą, co dziś może się wydać zabawne. Bo już od dłuższego
czasu, odrobinę wbrew sobie samej, uplątuję się w rozmaite układy biznesowe z
obcokrajowcami. Sprawy firmowe, urzędowe, bankowe, podatkowe i właśnie handlowe
nie są już tajemnicą. Są klarowne, aczkolwiek męczące. Zmuszają do zadawania
sobie, średnio raz na dzień, zawsze rano w łóżku, po pierwszym otwarciu oczu,
pytania – co ja mianowicie z moim cennym życiem robię? Co ja wyrabiam? Zamiast
pisać, rodzić dzieci, łapać męża (w perspektywie priorytetów, logiczna wydaje
mi się ta właśnie kolejność). Zamiast chwytać szczęście, pisać o szczęściu,
kreować szczęście, ja bawię się
w biznes i wciąż, jak nie miałam, tak i nie mam grosza przy duszy.
Oczywiście, są korzyści
niewymierne, duchowe. Są znajomości, wiedza, doświadczenie. Są przyjaciele.
Pasjonujące rozmowy o niczym, o tym i o tamtym. Ale także o tym, co istotne. O
kulturze i o religii. O tym, gdzie najtaniej kupić ciuch i gdzie najtaniej
naprawić samochód. Najtaniej kupić? Obcokrajowcowi? Pakistańczykowi? Wymieniam
multum sklepów markowych, angielskich. Bo wiem, że Brytyjczyków cenią (i
nienawidzą) już od czasów kolonialnych. Tymczasem moi znajomi z pracy w
ambasadzie, dyplomaci, Pakistańczycy zapytują z niewinnym uśmiechem o stadion.
– Where is the stadium? – Słyszeli,
że to duży bazaar. Kojarzył im się
zapewne z bliskowschodnimi, może arabskimi, może ich własnymi, hinduskimi
targowiskami. Słyszeli, że duży wybór. Że tanio. Oczywiście, tanio. Tłumaczę
więc jak dotrzeć, czego się wystrzegać, na kogo uważać. Jakiego typu toreb i
torebek nie brać na tę ekscytującą wyprawę.
Sama rzadko składałam wizytę
na stadionie. Ale jeśli już znalazłam się tam, pośród mrowiska ludzi, wciągało.
Akcja kupowania angażowała i pasjonowała. Chodziło o to, by wypatrzyć pośród
rzeczy byle-jakich, nędznej jakości, to coś. Ten rodzynek, ten bardziej
oryginalny ciuch, te spodnie o odmiennym kroju, tę sukienkę o niecodziennym
kolorze. I wracałam do domu obładowana toną ubrań. Nigdy nie udawało mi się
poprzestać na jednym. Przecież tak tanio!
Stadion we wczesnych
godzinach popołudniowych po prostu pustoszał. Kilkugodzinny dzień pracy tu
zaczynał się i kończył, wcześnie. Większość sprzedawców protekcjonalnie i
pobłażliwie traktowała klientów detalicznych. Liczyli się sąsiedzi, bracia i
towarzysze biznesu zza wschodniej granicy, którzy popularyzowali znajomość
języka rosyjskiego – siłą rzeczy. To oni hurtowo kupowali towar liczony w
dziesiątkach i setkach sztuk zapakowany tak ściśle, że trudno by szpilkę
wcisnąć, w przepastne, plastikowe, sznurkowe, tkane torby.
Matka wracała do domu przygnębiona i zmęczona. Stawiała na gaz
przygotowaną wcześniej zupę – niech się gotuje – i ucinała sobie niedługą
drzemkę. Jej zajęczy sen nie pozwalał na solidny odpoczynek. Najlżejszy hałas
budził i przeszkadzał. Pogaduchy babci, która przyszła, aby wysłuchać
codziennych wiadomości z wielkiego świata, który zaczynał się poza granicami
Stasina. Moje niepotrzebne pytania. Żarty taty. A rozdrażnienie nie mijało. I
tak bywało przez wiele dni. Wiele miesięcy, zwłaszcza gdy sytuacja pogarszała
się i wiadomo było, że interesy nie idą najlepiej, a pieniędzy zawsze brak.
Słyszałam kłótnie rodziców.
Bywało dobrze, bywało źle. Bywało i tak, że ojciec przygotowywał samodzielnie
ulubioną swoją zupę pomidorową wedle instrukcji mamy, złożonej w łóżku chorobą.
Innym razem, zapewne latem, zły stan konta nie psuł humoru, słońce rozgrzewało,
a więzy rodzinne zacieśniały się. I wychodzili wszyscy na podwórze, do altanki.
I przyjeżdzali Dzidole i Zdziśki, i zasiadali wszyscy przy stole altankowym
przykrytym poprawnie kocem, do tak zwanego beta. Albo do brydża.
Gra na pieniądze lub nie.
Śmiech i żarty. A wieczorem, gdy piekące się powoli na grillu kiełbaski były
gotowe – kolacja zakrapiana piwem albo wódką. I „łakocie” wuja, czyli pędzony
na sposób domowy wedle receptury wypracowanej przez lata, bimber, o smaku
śliwkowym. Nawet babcia próbowała „łakoci”. Jeden kieliszek, dla zdrowia –
śmiała się, jak zwykle robiąc nieświadomie zabawną minę zawstydzonej panienki.
Obok bimbru pojawiało się czasami wino ojca. Wiśniowe, gdy rosły jeszcze i
karłowaciały spokojnie drzewka w ogrodzie, potem zdecydowanie szlachetne,
winogronowe. Bez francuskojęzycznych nalepek
i wspominania rocznika, wciąż smakowało świetnie. Trudno było się oprzeć kieliszkowi
czerwonego, nawet mając w świadomości oazową obietnicę abstynencji (zgodną z
zasadami Krucjaty Wyzwolenia Człowieka Ojca Blachnickiego. Czy ktoś wie
jeszcze o czym mówię? Laików odsyłam do dalszych rozdziałów.), a w okresie
późniejszym zasady islamu i nade wszystko zawsze zasady własne panny Anny.
–
Czy zasady nie są po to, by je z przyjemnością łamać od czasu do czasu,
kochanie?
–
Ależ nie, tato! – Ten sam zawsze
dialog z ojcem nieodmiennie mnie przygnębiał.
4
Ojciec. Zawsze był tym, z
którym lubiłam się przekomarzać i żartować. Prowadzić dyskusje o życiu, o
polityce, której nie lubiłam, o kulturze i o religii. Z tatą najczęściej
dochodziło do kłótni. Traktowaliśmy siebie i swoje poglądy serio. Od zawsze.
Ceniłam te rozmowy. Ojciec
potrafił się jednak zapalać i zacietrzewiać. Unikałam rozmów, które
nieoczekiwanie przeradzały się w ostrą dyskusję. Gdy sprawa wymykała się spod
kontroli, gdy ja nie dawałam za wygraną, on nie spuszczał z tonu. Gdy temat był
drażliwy. Gdy zdążył wypić kilka kieliszków mocniejszego alkoholu.
Zrezygnowana, ucinałam temat, nie widząc sensu dyskutowania. On zaperzał się i
gniewał. Zarzucał mi, że jestem tchórzem i oportunistką. Że nie potrafię
udowodnić własnych racji.
To chyba prawda. Byłam i
jestem oportunistką. Myślałam po cichu – to dla dobra naszych więzi. Przecież
najcenniejszych, rodzinnych. Dla dobra i jakości naszych wspomnień. Aby nie
zapaskudzić ich tak, że nie będzie już odwrotu i możliwości zamazania
przeszłości. I wybielenia plam.
Wciąż, wystarczająco głęboko i silnie, tkwiły we
mnie zadawnione urazy z pierwszych lat naszego wspólnego mieszkania na piętrze
domu rodzinnego. Te obrazy
i wspomnienia ojca, który po powrocie z pracy podniesionym głosem perorował o
tym, że „nic się nie stało.” Że spotkanie z kolegami. Że musiał zostać nieco
dłużej.
Ten widok, trochę już
przymglony, jego sylwetki chwiejnie poruszającej się w stronę kuchni, podniesiony głos, kłótnie. I prośby
kobiece o to, by spał. Uspokoił się, śpiąc. By cicho był, bo dzieci.
Mama posiadała cierpliwość, która zbliżała
się do anielskiej. Być może ta jej wrodzona cecha, wspomagająca uczucie do
ojca, pomogła przetrwać tamte lata. Cieszę się, że widzę ich dziś wciąż razem.
Zawirowań było przecież wiele. Nie zawsze punktem zapalnym było zachowanie
ojca. Były i tajemnice matki. Pomyłki, nadużycia zaufania. Układ między nimi
zawsze był specyficzny. Uzupełniali się. On wybuchowy, ona spokojna. On łagodny
i zgodliwy. Ona aktywna i kreatywna. Może zaufała za bardzo swoim możliwościom,
kompetencjom, znajomościom. Do dziś nikt nie wie jak to się stało. Może ona
sama nie wie. Tyle zawikłań. Tyle problemów. Tyle długów.
W pewnym momencie, już po
sprzedaży domu, już po wpłaceniu pieniędzy na konto – sprawa wyszła na jaw. Kto
dowiedział się pierwszy? Może mój brat, któremu mama zawsze najbardziej ufała,
którego zawsze wzywała w tarapatach. Dowiedział się, że konto gdzie spoczywały
tysiące uzyskane ze sprzedaży domu, jest opróżnione, puste. Zero, całkowity i
zupełny brak pieniędzy, co więcej – debet.
Ojciec tymczasem prosił, aby
przelać część funduszy i otworzyć konto w sławnym wówczas i popularnym Mbanku.
Co przelać i jak? Jak z próżnego nalać?
Sytuacja, którą udało się przez jakiś czas utrzymać w tajemnicy, wyszła na jaw.
Z hukiem. Małżeństwo rodziców po raz kolejny zawisło na włosku. Kłótnie, żale,
rozważania. Polemiki z dziećmi w charakterze rozjemców i mediatorów. Ile to lat
temu? Może cztery? Może trzy? Może więcej. Mam wrażenie, że wczoraj.
Mogę przywołać w pamięci
conajmniej kilka konfliktów tego typu. Do dziś tkwią w pamięci urazy. Ujawniają
się każdej sprzeczce. Uciekam wtedy. Chowam się do własnej piaskownicy. –
Bawcie się sami. Mam dość własnych problemów nie do rozwiązania. – Tak
egoistycznie. Czy nie dlatego od kilku lat nieustannie gdzieś się wyprowadzam ?
Na pustą górkę w domu rodzinnym w Stasinie. Do Francji, do Stanów. Na
Jelonki… Nie dlatego. A może i tak.
Ojciec stroił żarty, jednak
przygnębiały go moje wyjazdy. Wiem, że jestem jego ukochaną córeczką.
Potrzebuje mojej obecności. Pamiętam, jak rozczulił mnie, w momencie, gdy
wyjeżdżałam do Stanów, z zamiarem pozostania na dłużej. Pozostawiłam swój
komputer i stałe łącze internetowe. Pozostawiłam internetową linię
telefoniczną. Mogli się w każdej chwili ze mną się skontaktować. Ojciec
zaskoczył mnie jednak, opanowując w super-szybkim tempie email, telefon
internetowy i komputerowe messengery. Nawet icq po angielsku nie było wielką
przeszkodą. Cieszyłam się, widząć go online, mimo, że zwykle słyszałam
narzekania. – Gdzie jestem? Gdzie się ukrywam? – Wszystkiemu winna była różnica
czasu. Siedmiogodzinna, jak na złość.
Mama. Zwykle nie mówiła nic. Zawsze skryta,
rozumiejąca, spokojna. Od czasu do czasu żal. Wysłuchiwałam. Sama skarżyłam się
nie raz. Właśnie jej. To ona była kobietą. Mogła zrozumieć moje problemy. Bóle
serca i załamania nerwowe. To ona wysłuchiwała skarg na temat mężczyzny, z
którym blisko dwa lata mieszkałam na Florydzie.
Gdy skończyłam dziewiętnaście lat, spojrzałam na matkę jak na kobietę.
Miałam może trzynaście, gdy pojawiła się moja pierwsza krew. Dopiero po
dłuższym czasie zdałyśmy sobie sprawę, że mój cykl kobiecy szwankuje. Zaczęły
się więc wizyty u ginekologa.
To były czasy przychodni, z
ich całkowitym niemal monopolem na leczenie gawiedzi. Czasy, gdy trzeba było
się starać o numerki, a decyzja o wyborze lekarza nie należała do pacjenta.
Trafiłam w ręce doktora rodzaju męskiego. Przychodnia nie dysponowała niestety
innym egzemplarzem. Starszy pan, staruch – mówiąc otwarcie, bo tak go do dziś w
myślach wspominam – był najgorszą rzeczą, jaka spotkać mogła młodą, nieśmiałą
dziewczynę
z problemami, przy pierwszej wizycie. Fotel ginekologiczny, który przerażał i
szokował, spojrzenie lekarza i konieczność obnażenia. Dziś, nie potrafię przywołać
w szczegółach całego wydarzenia. Brak wspomnień. Może starałam się je wyprzeć z
pamięci, na modłę freudowską.
Nie byłam już dzieckiem. Za
kilka miesięcy miałam kończyć osiemnaście lat i, wedle kalendarza, można było
mnie uznać za dorosłą. Miałam niedługo otrzymać swój pierwszy dowód tożsamości,
który potem zaginie gdzieś w Meksyku. Ten dowód z najładniejszym zdjęciem,
jakie kiedykolwiek mi zrobiono. Jednak psychicznie i fizycznie wciąż czułam, że
wszystko opóźnia się we mnie o kilka lat.
Bardzo chciałam dorosnąć.
Wstydziłam się momentu, gdy oficjalnie przyznano mi prawo wizyt u ginekologa
dziecięcego w Centrum Zdrowia Dziecka. Dzięki temu jednak
w wieku osiemnastu lat powrócił przywilej krwi. Mogłam poczuć się w pełni
kobietą. Nadal jednak odczuwałam wstydliwie nieustający, opóźniony trądzik lat
dojrzewania. Narzekałam na konieczność brania hormonów, aby podtrzymać tę
fałszywą, sztucznie pobudzaną kobiecość. Wciąż męczyła mnie chorobliwa
nieśmiałość i wstydliwość.
Powiem jedno, domowa
tradycja „opijania” nowonarodzonych – na nic. Nic niewarta. Co to były za bajki
ojcowskie o tym, jakobym ja, pierwsze dziecko, była chroniona przez los przed
wszelkimi chorobami i złem? A to dzięki ogromnej, jak niesie wieść rodzinna,
wylanej na cześć moich urodzin, ilości alkoholu. Okres dziecięcy minął
bezboleśnie i spokojnie, (czego nie można powiedzieć o moim chorowitym bracie),
jednak o tym, co działo się w moim życiu później, nikt nie wspomina.
Mateusz zaś, braciszek,
ponoć zakrapiany był racjonalnie i delikatnie, w towarzystwie teściowej. Ojciec
nie śmiał zachęcać jej do męskiego typu „opijania potomka”. W wyżej
wspomnianych okolicznościach, mój brat stał się dzieckiem chorowitym. Chuchrem,
które cierpiało na astmę, na zapalenie oskrzeli i płuc. Połowę dzieciństwa
spędził w szpitalach i sanatoriach gruźliczych. Wszyscy drżeli o jego zdrowie.
Uchował się jednak. I dziś nie męczą go poważniejsze choroby, Alhamdulilah.
Omijają wypadki przy pracy i zabawie, w jakie obfitowało jego późne
dzieciństwo.
5
Mateusz był chłopcem z
rodzaju dobrze znanego – urwisów. Nie potrafił stać, siedzieć, leżeć, bawić się
spokojnie.Te zabawy musiały być niecodzienne i ekscytujące.
I niebezpieczne. Nic dziwnego więc, że wiele z nich kończyło się rozcięciami,
bąblami, siniakami, guzami i bliznami. Dlaczego powiedziałam, że w życiu
dorosłym omijają go wypadki? To nie tak. Miewa przecież wypadki drogowe, choć
jeździ dużo ostrożniej, niż kiedyś. Nie pamiętam, ile jego samochodów miało
stłuczki. Myliły mi się zawsze kolejne jego pojazdy, które zmieniał jak rękawiczki. Były to zawsze stare
cztery kółka, cudem przywrócone do życia. Albo bliskie sercu, wiekowe, duże
mercedesy. Dwa ich wraki do dziś stoją na podwórzu u rodziców i są co kilka
tygodni powodem starć między ojcem a synem.
Samochody, a może sama
przyjemność prowadzenia, to nić porozumienia między nimi. Obaj uwielbiają, co
jakiś czas, przynajmniej na kilkanaście godzin, zamieniać się w kierowców.
Ojciec, w momencie utraty ostatniego zajęcia zarobkowego, uczynił
z umiejętności prowadzenia istotne źródło dochodu. Etap kuriera warszawskiego i
kierowcy tira ma za sobą. Zatrudnił się jako instruktor w ośrodku nauki jazdy.
Ja zrozumiałam jak przyjemne
może być prowadzenie samochodu dopiero w Stanach. Siadałam za kółkiem własnej,
starutkiej toyoty camry. Otwierałam wszystkie okna na oścież – nie
funkcjonowała klimatyzacja – i mknęłam 100 mil na godzinę autostradami upalnej
Florydy. Mostami, łączącymi wyspy Pensacoli i okolic. Z jednej plaży na drugą.
Dopiero w Stanach
zrozumiałam też, jak trudno jest opanować senność, która po wielu godzinach
jazdy i zmęczenia przychodzi znienacka, zdradliwie. Sen spada na powieki i śni
się coś przez kilka sekund. Tak, że na opanowanie kierownicy już tylko mgnienie
powieki. Na szczęście jechałam wówczas dużym fordem zwanym van – jak
ciężarówka. Automatykiem, który znacznie łatwiej było kontrolować. Bo posiadał typowe, jak sądziłam –
amerykańskie, gadżety: wspomaganie kierownicy, blokowanie jej w pewnej pozycji
i stopowanie pedału gazu, tak by samochód utrzymywał stałą prędkość.
Floryda jednak nie
zaskakiwała nigdy nagłym mrozem i śniegiem. Nie zmuszała niedzielnych i letnich
kierowców do wycofania się na dalsze, bezpieczne pozycje garażowe
i przeczekania do wiosny. Na Florydzie nie zdarzyłby się wypadek, jaki
przytrafił się moim rodzicom. Był wówczas rok ‘93. Zdradliwy początek zimy i
nie posypana solą ani piaskiem, oblodzona jezdnia w okolicach Stasina.
Skończyła się wygodna i sucha jezdnia obszaru warszawskiego i, w momencie
wchodzenia w strefę stasinowską, maluch, stary mały fiat, wpadł w poślizg.
Ojciec zdołał tylko skierować się z dala od jezdni i pojazdów
z naprzeciwka. Spotkanie pierwszego stopnia z drzewem obok drogi. Uderzenie tak
silne, że mikrosamochód stał się w ułamkach sekund spłaszczoną i pokiereszowaną
kupą metalu,
z przeznaczeniem do kasacji. Nic nie dało się uratować. Na szczęście Ten na
górze pozwolił uratować ich dwoje.
Cudem przeżyli ten wypadek.
Tak twierdzili wszyscy. Taki wniosek można było wysnuć po obejrzeniu szczątków
samochodu. Ale przeżyli. Z połamanymi żebrami, odmą płuc i sińcami, wylądowali
oboje w szpitalu w Stasinie. Ojca odwieziono od razu do szpitala na ostry
dyżur. Mamę znajomi przywieźli do domu. Pobieżna obdukcja nie wykazała
poważniejszych obrażeń. Kilka dni później odkryto, że ostry ból w klatce
piersiowej to efekt złamanych żeber.
Gdy matka pojawiła się w
domu, z jej bladej i przerażonej twarzy
wyczytać można było najgorsze. Nie potrafiłam o nic ją zapytać, czekając aż
sama wszystko opowie.
– Mieliśmy wypadek. Tata
jest w szpitalu. – padły tylko dwa zdania. Nie mogłam powstrzymać łez i
podobnie było w jej przypadku. Jednak szybko opanowała się, aby trzeźwo
przekazać wiadomość wchodzącej do pokoju babci, osobie jeszcze bardziej niż ja
skłonnej do płaczu. Zazwyczaj potrafię zachować silną wolę i trzeźwość. Ale łzy
– nie. W Rzymie nadawałabym się na płaczkę pogrzebową.
Publiczny odruch płaczu
pojawia się na szczęście tylko w sytuacji cudzych nieszczęść. Mogę tłumaczyć
się silnie rozwiniętą empatią. Moim własnym perypetiom stawiam czoła spokojnie
i z zimną krwią. Ale wówczas, w 2001, w Pensacola na Florydzie, w ulewie
deszczu tak szaleńczej, że wycieraczki nie nadążały z usuwaniem wody
z szyb samochodu rzecz prezentowała się nieco inaczej.
To było tuż po kłótni z Nadirem.
Wsiadłam do toyoty, z zamiarem przejażdżki dla relaksu ciała i ducha. To zawsze
pomagało. Tuż za progiem złapała mnie jednak niespodziewanie silna ulewa.
Widoczność bliska zerowej. A ja tymczasem – jakieś zakupy. Jakieś puste
skrzyżowania i ronda. Wyjazd z ciemnej uliczki na oświetlone, a jednak słabo
widoczne skrzyżowanie. Z trudnością można było dostrzec zmieniające się światła
i ich kolor, nie wspominając o liniach na jezdni wielopasmowej.
Wjechałam na zły pas. Ktoś
zatrąbił obok. Nie byłam w stanie sprawdzić kto. Nie zorientowałam się, co
uczyniłam źle. Spanikowałam. Zatrzymałam się, mimo, że światła właśnie zmieniły
się na zielone. Byłam zdezorientowana. Wydało mi się, że ktoś podchodzi do
toyoty od strony kierowcy. Ponieważ jednak samochód załadowany był po brzegi i
nie pozwalał na dostrzeżenie czegokolwiek z boku i z tyłu przez szyby (byłam w
trakcie przeprowadzki naszego firmowego biura i nie zdążyłam rozpakować pudeł)
dopiero tuż przy moim oknie spostrzegłam postać policjantki. Otworzyłam szybę.
Wysłuchałam miłej uwagi, że jeśli ulewa zdaje mi się zbyt wielka i nie jestem w
stanie prowadzić, powinnam zatrzymać się gdzieś i przeczekać.
Serce biło jak opętane. Nie
padło jednak ani jedno pytanie o dokumenty. Ani jeden komentarz co do pudeł,
zasłaniających mi widoczność. Policjantka prawdopodobnie sama szybko chciała
się schronić w samochodzie i uciec przed deszczem, przed którym nie mógł jej
chronić dość dobrze cienki płaszcz przeciwdeszczowy. Odetchnęłam głęboko i
ruszyłam do domu. To była niedziela. 12 marca. Co za wspaniały dzień moich
urodzin! Mandat nie był mi pisany.
– To taki podarunek
urodzinowy od Ciebie, Boże? – uśmiechnęłam się w duchu.
dziadkowie
1
Właściwie nie znałam dziadka ze strony matki. Widziałam jego zdjęcia i
gdzieś tam mgliście wyobraźnia odtwarza niejasne obrazy i wrażenia jego
obecności. Podobno mnie uwielbiał. Podobno rozpieszczał i psuł nosząc wciąż na
rękach. Jedno z babcinych zdjęć
w albumie, przedstawia portret dziadków w charakterze matki i ojca chrzestnego
jakiegoś zawiniętego w bet nieznanego mi berbecia.
Dziadek – postawny, wysoki
mężczyzna, lekko już łysiejący – ile miał wówczas lat, może 40? – spoglądał
pustym wzrokiem w dal, gdzieś przed siebie, ponad głową fotografa. Gdzieś na
wskroś, na przestrzał, gdzieś w pustkę wpatrywał się poza obiektywem. Ciemne
obramowanie oczu, ciemne brwi i włosy. Był chyba brunetem. Nie wszystko
przecież może mi powiedzieć czarno białe zdjęcie. Najbardziej uderzający, poza
jego nieobecnym, jakby nie z tego świata spojrzeniem, był wizerunek jego
twarzy. Rysy ostre, wydłużona fizjonomia, wystające kości policzkowe. Te, które
odziedziczyła po nim matka, które odziedziczyłam ja. I ta przerażająca bladość
twarzy, zgoła trupia. Tak, ta postać wydawała mi się w swoim wyglądzie
całkowicie nieziemska, tam, na tym zdjęciu. Nieobecna, pozaświatowa.
Może był już wtedy chory.
Jak wieść rodzinna niesie, dziadek zmarł na marskość wątroby. Z własnej winy.
Pił. Dużo i bez umiaru. Coś, czego nie toleruję i nie rozumiem. Co staram się
jednak zrozumieć. Ostatecznie jest to uzależnienie, jak każde inne. Ja jestem
uzależniona od komputera, od pisania. To są moje uzależnienia o ograniczonym
stopniu szkodliwości. Śmiertelność zerowa. Nie jestem więc nieodrodną wnuczką
swojego dziadka.
Kto powiedział, że
uzależnienia i nawyki są dziedziczne? Ja trzymam się pewnych, życiowych zasad.
Jeśli nie paliłam nigdy papierosów – nie zaczynam ich palić – z ciekawości.
Jeśli nie paliłam nigdy trawki, nie będę próbować amatorsko się sztachnąć i oczekiwać
nieoczekiwanych wrażeń. Wiadomo, że wobec braku wprawy palacza nie uda mi się
nawet poprawnie wciągnąć odurzającego dymu do płuc. Trzymajmy się zasad.
Trzymajmy się tematu.
Tematu jednak niejako nie
ma. Tematem jestem ja i to co wiruje lub wirowało kiedyś wokół mnie. Ludzie,
wydarzenia i uczucia. Pisanie jest aktem codziennym, prostym. Prozaicznym.
Zgadzam się ze słowami Julii Cameron, której książkę pochłaniam dziś od rana
próbując zabić żmudne godziny oczekiwania na chwilę uwagi ze strony pewnego
jegomościa, właściciela księgarni w Dubaju.
Gentleman ten obiecał
wczoraj rozpatrzyć możliwość zainwestowania w polish bookstore. Nie zna
jednak jeszcze wizji misses Ann, która nie chciałaby, aby jej kąt
książkowo-internetowo-kafejkowy stał się miejscem tak niezorganizowanym i
bałaganiarskim jak księgarnia w Dubaju. Księgarnia, w której pracują szalenie
mili ludzie, w której wysyłam faks do Polski za darmo. W której dostaję lunch
gratis. W której od czasu do czasu pracownicy ponawiają propozycję podania kawy
albo herbaty. Gdzie w internetowej kafejce surfuję całkowicie bezpłatnie.
Jestem przecież przyjacielem i żoną przyjaciela właściciela.
Zgubił mi się gdzieś
dziadek. Odnajduje go znów we wspomnieniach mamy. Tych, które mieszają mi się
teraz i plączą. Pozwolę sobie na przerwę, której nikt z was nie zauważy. A
przerwa dla matki. Niech to będzie rozmowa z nią. Weryfikacja danych
rodzinnych. Nazwijmy to zbieraniem materiałów dowodowych.
Nie jestem w nastroju do
pisania. Taki bezowocny dzień. W Dubaju. Takie nudne wakacje, że pisać trudno i
pióro ciężkie. Klawisze klawiatury oporne, tak ze naciskać trzeba
niedelikatnie, z energia, której nie mam. Do zobaczenia po przerwie.
Drrrrr. Dzwonek starej
podstawówki zawsze wywoływał u mnie efekt gęsiej skórki. Ciarki przechodziły po
plecach. To był skuteczny dzwonek. Głoszący koniec przerwy. Ten zawiadamiający
o jej początku brzmiał zupełnie zupełnie inaczej. Koniec przerwy. Koniec
leniuchowania, czytania, przysypiania, wylegiwania się na niewygodnym krześle
księgarni w Dubaju. Kolejne dwie godziny minęły. Ja wciąż tutaj. Już siódma i
zmierzch, a uwięziona w wieży długowłosa księżniczka zaczyna wątpić w szybkie
pojawienie się księcia. Właściwie nigdzie nikt mnie nie zamknął. Miałam
przyjemność poznać idee i opinie pani Cameron. Czytałam z przyjemnością, –
wciąż jednak tkwiło we mnie niemądre poczucie uwięzienia. Brak klucza do
mieszkania, brak transportu, znaczne oddalenie i nieobecność męża, którego
spotkania poza miastem przedłużały się w nieskończoność. Czułam się paradoksalnie.
Jak dziecko zamknięte w domu.
Przypominają mi się rodzinne
opowieści o tym jak to zostawiono w domu u babci Danuty małą Anię, śpiącą. O
tym jak Ania obudziła się. Zobaczyła, że nikogo nie ma w domu. Znudzona sama
sobą i samotnością, otworzyła w końcu okno małego domku jednorodzinnego, dwa
metry ponad ogrodem pełnym malw, z widokiem na piaszczysta, wiejską, ruchliwą
drogę – i usiadła na parapecie. Zaczęła obserwować i czekać. Na rozwój
wydarzeń.
Miałam nie więcej niż 3
lata. Dziadka Tadeusza już nie było. Zmarł gdy skończyłam rok. Wkrótce potem
pojawił się drugi mąż babci, którego zaczęłam nazywać wujem Staśkiem. Był
spokrewniony z babcią. Nigdy nie zrozumiałam zawiłej siatki powiązań rodzinnych
ze strony mojej matki.
2
Wujek Stasiek zwykł śmiać
się dużo i jowialnie, zwykł żartować. Miał twarde, grube rysy twarzy, dobrze
zbudowane ciało, zwinną i sprawną sylwetkę. Pracował w fabryce mebli, która
zatrudniała wielu mieszkańców Wyszkowa i okolic. Jednocześnie, wraz z bratem,
co tydzień „bił świniaka” i produkował domowym sposobem domowe wędliny.
Kiełbasa i kaszanka, której dziś nie zjem. (Jak świetnie smakują wędliny
produkowane na Bliskim Wschodzie – bez wieprzowiny. Mojej matce wydaje się to
niewiarygodne. – Przecież nic nie może dorównać domowej roboty wędlinie,
polskiej kiełbasie!)
Stasiek był osobą kreatywną
i aktywną. Zamknięto państwową fabrykę mebli. Wyjechał do Stanów. Na kilka lat.
Wrócił. I znów na kilka. Do Chicago. Tam, znajomość języka angielskiego była
niemal zbędna. A dziś, nawet jeśli Chicago w kilku dzielnicach jest polskim
gettem, pomyślne przekroczenie granicy i przetrwanie odprawy celnej i
przesłuchań bez znajomości języka, wsparcia ziomków w USA w postaci listów,
zaproszeń, pieniędzy może być problemem.
Czasy wujko-Staśkowe to
odlegle czasy. Sprzed 11 września 2001. Wuj wysyłał wówczas prezenty w
paczkach. Babcia mogła ustroić choinkę w jedyne w swoim rodzaju, a dziś
popularne, kolorowe koraliki i oryginalne wielkie bombki. Ja dostałam żółtego
królika i jaskrawo-różową wełnę, z której matka zrobiła mi na drutach sweter.
Był niepowtarzalny. Wzbudzał zachwyty wychowanych w komunistycznej szarości
rówieśników.
W tej chwili wysyłam paczki
samej sobie rękami mojej przyjaciółki na Florydzie. Po kilku latach
pomieszkiwania w USA zebrała się znaczna ilość dobytku, którego nie zabrałam ze
sobą do Polski. Nie przypuszczałam wówczas, że anulowana będzie moja wiza
turystyczna. Że niemożliwe stanie się uzyskanie wizy B1, pracowniczej. Że
podróż powrotna z Meksyku do Stanów będzie niemożliwa. Historia paczek powtarza
mi się jak przekleństwo. Przeprowadzka do Francji i ucieczka stamtąd – paczki z
Francji. Wyjazd z USA i nie-przyjazd do
– paczki z USA.
Stasiek wrócił do Polski w dniu mojej rocznicy
komunii, która odbywała się wedle zasad kościoła katolickiego, uroczyście i na
wzór pierwszej komunii świętej. Szczegóły? Zapewne jakieś recytacje, białe
sukienki, psalmy, hymny, kazania, przyjęcie opłatka – przy ołtarzu na język,
tradycyjnie. Dziś zdaje mi się to nie lada sztuką i nie lada udziwnieniem.
Zwyczajem mało estetycznym i niehigienicznym. Popieram protestanckie
przyjmowanie komunii „na rękę”. Dotknięcie sakramentu dłonią jest
świętokractwem? Być może, ale nie znajduję alternatywy dla chrześcijan, którzy
wierzą w śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa. W czym problem ? Czy święty
Tomasz niedowiarek nie wkładał palców w rany Jezusa? Czy nie dotykała jego stóp
Magdalena i jego twarzy Weronika? Nie zauważyłam, aby Chrystus mówił
gdziekolwiek o swojej nietykalności. Przeciwnie. Był bliski i zawsze obecny.
Tuż po powtórnym, uroczystym
przyjęciu komunii, wyznaniu wiary w Boga i kościół katolicki w nowozbudowanym,
nieładnym kościele w Stasinie, jechałyśmy z matką same do Wyszkowa. Maluszkiem
126p. Matka była wówczas nowo ochrzczonym kierowcą. Jej pierwsza daleka trasa.
Ojciec do dziś opowiada przy imieninowych okazjach jak drżał o to, czy żona
poradzi sobie w drodze. Aparaty komórkowe nie były jeszcze tak powszechne, choć
sprzedawano już wielkie, nieporęczne komóry, fatalnie drogie. A żona poradziła sobie
jak najlepiej. Dotarły z córką do Wyszkowa całe i zdrowe.
Wyszków był synonimem wakacji. To było leniuchowanie i zabawy nad
stawami za domem babci. Na łąkach, na wałach przeciwpowodziowych, w wiklinie
nad rzeką, nad samym Bugiem. Lata były tam zawsze piękne. Gęsta,
soczystozielona trwawa porastała łąki, bardzo wysoko. Zbierałam kwiaty, robiłam
wianki. Spacerowałam godzinami. Po kąpieli, przed kąpielą. Ale najpierw
budziliśmy się rano, ja i Mateusz, wybiegaliśmy na zewnątrz, aby poczuć chłód
betonu chodnika. Odnaleźć babcię, która na nogach była już od świtu. Biegło się
do niej, a potem już do furtki przy
ścianie zasłoniętej pnącym, zielonym winogronem, o drobnych kulkach, tuż przy
czworokącie ogrodu pełnego malw, słoneczników i lilii z zadartym nosem. I dalej
ruszało się susami od furtki przez piaszczystą drogę na łąki, z łąk na wał i
wiklinami wprost nad rzekę. Stąd już rzut kamieniem. Trawa rosła daleko, aż tam
nad rzeką. Dotykała piaszczystego skrawka plaży, zagarniała jej teren i znów cofała
się. Piach był ciepły. Woda, poza obszarami płycizn, lodowata, rwąca.
Niebezpieczna rzeka – mówili
starsi i opowiadali rozmaite historie o tym kto, kiedy,
w którym roku i jak utonął. Każdego lata zdarzały się wypadki, a zwłaszcza –
mówili – trzeba uważać, gdy kto dobrze umie pływać. Bo za dużo hardości i
pewności siebie. A rzeka jest zdradliwa, kryje wiry w miejscach, w których nie
spodziewamy się ich napotkać.
Ojciec znów opowiadał
historię o tym jak pewnego wieczoru, po wypiciu znacznej ilości trunków udał
się z kolegami nad rzekę. I ot, zapragnęli popływać. Ktoś rzucił wyzwanie –
przepłynąć rzekę wpław. I zgodzili się wszyscy niewiele myśląc. Wszyscy świetni
pływacy, pewni siebie. Ciężko płynąć w poprzek rzeki. Nurt Bugu był niezwykle
silny. Znosiło. Płynęli w okolicy mostu na Zimówku. Nie wszyscy jednak
dopłynęli. Jeden z przyjaciół nie dał rady, nazbyt zaufał swoim siłom. Utonął.
W tej chwili ten młody człowiek jest tylko wspomnieniem dla mnie, ułamkiem
historii ojcowskiej. Nie było tak jednak w przypadku śmierci jednego z moich
wujów, który również zginął w Bugu. Po kilku dniach wyłowiono jego ciało.
Zniekształcone, nabrzmiała fizjonomia, odrażająca siność skóry topielca.
Okrutna i nieestetyczna śmierć.
Historie topielców nie
zmniejszyły jednak nigdy naszej dziecięcej ochoty na kąpiel
w rzece. Byłam zawsze ostrożną dziewczynką, nie porywałam się na wyczyny takie
jak przepłynięcie rzeki wpław, a choćby i tylko do pierwszego czy drugiego
przesła mostu. Bałam się.
Inaczej było jednak podczas
wyprawy pontonem z nurtem rzeki. Był ojciec. Matka zdecydowanie odmówiła
udziału w wyprawie, więc jedynie nas troje stanowiło załogę pontonu. Ojciec,
brat i ja. To był świetny układ. Po kilku godzinach właśnie mama czekała na nas
na brzegu rzeki, gdzie zakończyliśmy spływ. Naszą starą, wielką, czarną wołgą,
którą podarował nam wuj Stasiek po wyjeździe do Stanów, wróciliśmy do Wyszkowa.
3
Na Zimówek wjeżdżało się z
każdej strony z górki. To było osiedle położone bardzo nisko. Co roku
niektórych mieszkańców podmywało, gdy wiosną Bug wylewał, gdy woda przerwała
wały. Dom babci, część bliźniaka, stał przy piaszczystej drodze. Po jej drugiej
stronie już tylko jak okiem sięgnąć łąki i wały.
Przed domem mały ogród
kwiatów, wąski wjazd na podwórko, niemal zbyt wąski dla samochodu tak wielkiego
jak stara, rosyjska wołga. Podwórze dość obszerne, dzielone
z sąsiadami z drugiej połowy bliźniaka, z którymi, ponieważ była to część
skłóconej rodziny, nie zamieniało się nigdy ani słowa. Nie utrzymywało się
kontaktów. Sytuacja groteskowa
i paradoksalna, która trwała przez wiele lat. Pani ciocia zza ściany była
eks-żoną wuja Staśka. Babcia serdecznie jej nie znosiła. Był też inny jakiś
powód zatargu, którego źródło dziś już trudno zrozumieć.
Każda z kobiet chodziła
uważnie po własnym wąziutkim chodniku. Po stronie babcinej prowadził on od
schodów szaroburych, betonowych, z barierką, zawsze chłodnych pod dotykiem
bosych stóp, w stronę parkanu i zacienionego przez wysoką wiśnię małego kawałka
przestrzeni, gdzie stał stół i kilka krzeseł. Potem wzdłuż „letniaka”. Tak
nazywaliśmy szereg pomieszczeń w podwórzu.
Pierwsza z brzegu letnia
kuchnia. Dalej pokoje, w których pewnego zimnego dnia wybuchł pożar. Ktoś
pozostawił na noc samotną, włączoną „farelkę”, czyli mały grzejnik elektryczny.
Nie wiadomo, jak dokładnie doszło do pożaru.
Chodnik betonowy prowadził
do ogrodu, do którego przylegał staw zarośnięty pałką wodną, kaczeńcami i
trzciną. Babcia uprawiała grządki pełne truskawek, pomidory na tyczkach,
rzodkiewki, marchewkę, kartofle.
Ogród przypominał ten w
Stasinie, u babci Mani, zlikwidowany tuż przed pojawieniem się szklarni. W niej
rodzice produkowali w pocie czoła asparagus, potem pomidory. Następnie
rozsiadły się wielkopańsko na całej przestrzeni chwasty różnej maści. Szklana
skrzynka stała się złomowiskiem i składem rzeczy niepotrzebnych, które „szkoda
wyrzucić”. Aż do momentu rozebrania kawałka po kawałku. Trzeba nam było
przestrzeni w Stasinie, gdy okazało się, że połowa terenu podwórza przestaje
należeć do naszej rodziny.
W
Wyszkowie produkowano zieleninę jedynie na własny użytek. Ogród nie był
mały, ale babcia, nie-inwalidka, ale
całkowicie sprawna, dość potężna, zwinna kobieta potrafiła się „obrobić”
całkowicie samodzielnie. Musiały jej wystarczyć popołudnia i soboto-niedziele,
bo, w przeciwieństwie do drugiej babci, była kobietą pracującą. A pracowała w
szpitalu, jako salowa. Czasami nawet zabierała mnie ze sobą. Gdy rodzice w
dalekim Stasinie, a wuj w Ameryce. Najciekawsze były nocne zmiany.
Do szpitala szło się na
piechotę, na przełaj, przez most. Długi i pełen dziur, most kolejowy. Nie bałam
się. Babcia szła obok, pewnie trzymając mnie za rękę. Oddział położniczy, gdzie
pracowała babcia był zawsze bardzo ruchliwy. Mnie jednak kazano siedzieć w
małej salce dla personelu. Inne salowe, koleżanki babci zagadywały mnie i
rozśmieszały. Nie nudziłam się. Szpital był miejscem niecodziennym.
Zastanawiałam się, co dzieje się tam za drzwiami, spoza których docierały
stłumione krzyki.
Podobały mi się zielone
stroje lekarzy. Lubiłam chodzić z babcią i oglądać spoza szyby maleńkie,
zawinięte w bety noworodki. Leżały w łóżeczkach na wysokich nogach. Były trochę
do siebie podobne, większość tych, które oglądałam nie miała włosów. Czułam się
bardzo dumna, bo ja miałam włosy przy urodzeniu. Należałam do tych odmiennych.
To były moje pierwsze przejawy indywidualizmu.
W drodze powrotnej ze
szpitala, z mostu kolejowego niedaleko było już na Kazinowo. Wałem szły tory
kolejowe, które wiodły aż stacji, na przeciwko której mieszkali kuzyni. Synowie
brata wuja Staśka. Było ich trzech. Lubiłam najmłodszego, który był moim
rówieśnikiem i największym na świecie urwisem i zawadiaką. Miał jednak również
dużo uroku. Czarował, zaczepiał, i flirtował. Bardzo mi się podobał – jego
blond czupryna
i szczupła sylwetka. Byłam w nim zakochana.
W pewnym momencie nasza
rozmowa na trzepaku na podwórzu rodziny Dedziaków uzmysłowiła mi, że moje
uczucia są odwzajemnione (a może po
prostu jeszcze raz dałam się zwieść naiwności, która do dziś płata mi figle) i
pytanie Jacka – Czy kuzyni mogą się żenić? – przyjęłam jak swego rodzaju
deklarację i poważnie rozważane zagadnienie. Figlarz. Dziecięce mrzonki.
Dziś najdroższy mój kuzyn zdążył się już i
ożenić i wnieść pozew o rozwód z śliczną brunetką z Mazur. A ja nawet jednego
związku nie jestem w stanie sprowadzić na solidne tory, tak abym mogła być
pewna, że mnie i mojemu Pakistańczykowi pisana jest wspólna, świetlana
przyszłość.
Z trzepaka u Dedziaków
widoczna była, z jednej strony, piaszczysta droga, za nią wał i stacja
kolejowa, z drugiej zaś wzgórze i drewniany dom sąsiadów – kuzynów. To była
rodzina dziwaków. Ich mieszkanie to obszar niezagospodarowanej, zagraconej
przestrzeni. Niesprzątnięte zabawki, niepozmywane statki, niebosiężna góra
nieuprasowanej bielizny
w pokoju, który służył za graciarnio-pralnię, i w innych, które miały sobie
wiadome przeznaczenie. Chaos. I tylko wieści dotarły do mnie dużo później, o
tym, że wuj, głowa rodziny, popełnił samobójstwo. JAK to? – Powiesił się. Tak
po prostu. Nikt do końca nie wie – dlaczego.
Śmierć w rodzinie, jeśli
oddalona, jeśli była to śmierć osoby niezbyt bliskiej, do której obecności nie
zdążyłam przywyknąć, nie wywierała na mnie większego wrażenia. Ktoś był
i zniknął. Mówiono jeszcze chwilę o nim, potem mówiono mniej. Te historie
ciekawiły
i słuchanie ich, jak słuchanie plotek – wciągało i pasjonowało. To była jedyna
interesująca część odwiedzin u rodziny. A więc – ten i tamten mieszkali w tym i
tamtym domu, zwykli robić to i owo, byli szczęśliwi, nie byli szczęśliwi, nie
znosili się nawzajem, mieli problemy, mieli dzieci, nie mieli dzieci, aż tu
nagle pewnego roku dnia miesiąca przydarzyło im się to i owo, i ot pomarli.
Już jednak śmierć tej kobiety, o tak
matczynych zachowaniach, tej która nazywała mnie pestką i brała do siebie
wieczorem pod pierzynę, i pozwalała ogrzać małe stopy obok jej ciepłego
kobiecego ciała, to było wydarzenie zupełnie inne. Istotne, trudne,
niezrozumiałe.
W wieku piętnastu lat odczuwałam chorobę i śmierć babci Danusi jako coś
gwałtownie niesprawiedliwego i niezrozumiałego. Chorowała kilka lat. Lekka
poprawa, potem znów pogorszenie zdrowia. Bardzo późno zdecydowała się na
operację woreczka żółciowego. Operacja była kosztowna, leczenie również.
Lekarze jeszcze po jej śmierci upominali się o pieniądze. Nigdy nie powiedzieli
nikomu, co było rzeczywistą przyczyną śmierci. Oczywiście rak. Kiedy się to
jednak zaczęło? Jak postępowała choroba i czy można było ją zatrzymać, uchronić
babcię od śmierci?
Zawsze będę miała przed oczami ostatnie tygodnie
jej życia. Schudła, była cieniem samej siebie, nie miała siły się poruszać,
wstać z łóżka. Widzę moją matkę pochylającą się nad nią. Widzę, że nie potrafi
powstrzymać łez, spoglądając na swoją matkę, która nie ma już nawet siły na
uśmiech i rozmowę.
4
Od śmierci babci Danuty
przestaliśmy jeździć do Wyszkowa. Moje wspomnienia powoli zamazują się.
Zacierają się kontury obrazu małego osiedla, jakim był Zimówek. Nie wiem jak
wygląda teraz, nie wiem, co się zmieniło. Kto zbudował dom, kto umarł i kto się
narodził. Dawno nie ma już babci Danuty. Zapewne nie ma już żadnych śladów jej
obecności.
Wuj Stasiek przeprowadził
się, ożenił i zbudował nowy dom. Wiedzie nowe życie. Chciałabym go znów
zobaczyć, mimo że rodzice nie utrzymują z nim kontaktów. Pewne nie mielibyśmy
sobie wiele do powiedzenia. Przeszłość zamyka się nieraz tak szczelnie, że nie
sposób do niej wrócić. Zbyt trudno wzbudzić w sobie chęć rozmowy i spotkania.
Przekonać, że warto. To, co przeszłe, nigdy w pełni nie przemija. Zmrużenie
oczu niewątpliwie pomaga. Jakimowski i Zamachowski mają rację.
Takie wrażenie towarzyszy mi
w domu w Stasinie. Dziadek Albin, który odszedł trzy lata temu wciąż jest
obecny. Usunęliśmy z pokoju jego wielki stół krawiecki i starego łucznika.
Wciąż wisi jednak wielkie, krawieckie lustro. Stoi w przedpokoju starodawny,
wysoki wieszak z wywiniętymi ku górze, jak rogi bawole, ramionami. Wisi portret
dziadka
w dużym pokoju, stoi w babcinej sypialni jego łóżko. A w moim pokoju – jego
stare radio na lampę, dzięki któremu z uchem przy głośniku słuchał niegdyś
Wolnej Europy.
Trudno jest mi dziś przywołać postać tego człowieka z lat, gdy uśmiechał
się tak często, z czasów, gdy jeszcze szył, siedząc bokiem na swoim wielkim,
drewnianym, krawieckim stole. Coraz trudniej odtworzyć w pamięci jego ruchy
wprawnego krawca, gdy fastrygował płaszcz, podkładał podszewkę, ale najpierw
mierzył, zaznaczał mydłem krawieckim, kroił i poprawiał, i prasował. Wszystko
na miarę. Wszystko doprowadzone do perfekcji. Ci sami zawsze klienci od lat.
Wierni starym fasonom i dawnej metodzie krawieckiej. Trudno przypomnieć sobie
głowę dziadka pochyloną nad „robotą” inaczej jak pokrytą siwymi włosami, z
dużymi zakolami po bokach. Nie wiem, jaki był pierwotny kolor jego włosów.
Lubiłam myśleć, że był blondynem – w końcu na imię dano mu Albin, czyli z
łacińska „Biały”. W moich wspomnieniach ten człowiek na zawsze pozostanie
szczupłym, białowłosym, średniego wzrostu staruszkiem, o żylastych ramionach i
sprawnych nogach.
Do dziś rozśmiesza mnie to,
w jaki sposób przygotowywał się do jazdy rowerem, spinając szerokie nogawki
spodni spinaczami do bielizny. Drewnianymi spinaczami starej daty. Dziadek
wszędzie jeździł rowerem. To był jedyny pojazd, jaki zdołał ujarzmić. Nigdy nie
nauczył się jeździć ani motorowerem ani samochodem. Pamiętam historię, którą
opowiadał ojciec – jak to dziadek, wybierając się do pobliskiego Otwocka
motorkiem, dzielnie jechał prawą stroną drogi, pewny siebie. Przy najbliższym
jednak skrzyżowaniu zsiadał z motoroweru i na piechotkę przeprowadzał pojazd na
drugą stronę, po przejściu dla pieszych. Rower towarzyszył mu wszędzie. Jeździł
nim po prowiant dla kolonistów w Stasinie, po materiał, na targ do Otwocka, do
kościoła na plac budowy. W wieku blisko 70 lat nie był jeszcze zbyt stary i
niedołężny, aby chodzić po rusztowaniach nowego kościoła i pracować „na
wysokości”.
Nie bał się. Zawsze
starczało mu sił i energii. Dopiero choroba powstrzymała go w biegu. Odebrała
energię i sprawność ciała, a ostatecznie świadomość. Alzheimer. Tak się
nazywała dolegliwość, na którą cierpiał na pewno od wielu lat. Nazywał to
sklerozą. Zaniki pamięci stawały się jednak niebezpiecznie duże z upływem
czasu. Dopiero na kilka lat przed śmiercią lekarze podali diagnozę. W Polsce
nie była to jeszcze bardzo znana choroba. Nie istnieje do dziś jedyne i
skuteczne na nią lekarstwo. Po ustaleniu diagnozy dziadek zaczął brać leki,
które wtedy już nie mogły zatrzymać procesu utraty pamięci
i zniedołężnienia. Łagodziły jednak objawy choroby, uspokajały. Wprowadzały w
stan bierności i anemii.
Wielokrotnie zastanawiałam się
wówczas, dlaczego jesteśmy tak bezradni. Dlaczego nie potrafimy się uchronić
przed wypadkami i chorobami. Nie kontrolujemy nic poza datą swojej śmierci. Gdy
decydujemy się ją przyspieszyć. O, jak to niereligijnie, jak to wiarołomczo! Co
za ateistyczne, tolerancyjne podejście do sprawy śmierci. Samobójstwo?
Eutanazja? Popieram, nie popieram, jestem za, jestem przeciw…
Nie popieram. Z zainteresowaniem obejrzałam jednak
niedawno „Najazd barbarzyńców”, ciąg ruchomych obrazów produkcji kanadyjskiej,
który zdobył Oskara. Świadomie, światopoglądowo nie akceptuję aktu odbierania
sobie życia. Jednak cierpię patrząc na cudze cierpienie. Buntuję się przeciwko
bezradnemu spoglądaniu na osobę, której ból łagodzą już tylko silne środki
odurzające. Tej osoby, która cofa się w rozwoju do stadium dziecka, którą
opuszcza świadomość samej siebie, choć duch na pewno jeszcze nie opuścił.
Mimo moich dość radykalnych przekonań, mimo decyzji,
które podjęłam kilka lat temu, co do wiary i sposobu życia, wciąż wierzę w
zmiany. W ewolucję przekonań i wahania. W nieustanne podejmowanie decyzji,
ciągłe wybory, które wiodą nas do celu, albo zwodzą nas na manowce. Wierzę
jednocześnie w czarne i białe, w zasady nienaruszalne i w półcienie zarówno. W
szarości i mniejsze zło. W kompromisy.
Może babcia Marianna byłaby szczęśliwsza, gdyby nie
musiała zajmować się mężem jak dzieckiem w ostatnich latach jego życia. A może
nigdy nie pozwoliłaby, aby kto inny się nim zajmował. Tata do końca życia
będzie miał wyrzuty sumienia, że ojciec jego zmarł w szpitalu. Sam. Pamiętam
jak dzień przed śmiercią dziadka mówił:
– Zabierzmy go stamtąd. Powinniśmy go zabrać. – Ktoś
powiedział wtedy, zaraz po tym, jak dotarła do nas wiadomość o śmierci,
nazajutrz – Dziadek sam wybrał.
Może było właśnie tak. Może już od kilku lat
towarzyszył samemu sobie, swojemu ciału, jakby obok, jak cień, jak sobowtór.
Może od dawna już pragnął odejść. Te niekontrolowane ataki histerii, ataki
gniewu. On od dawna już żył przeszłością, która zajęła miejsce teraźniejszości.
To, co dawne było realne i bliskie. To, co obecne – nieistniejące.
Nie poznawał otoczenia i domowników. Jedynie do
mojego ojca mówił jeszcze po imieniu – Jan. Tylko on i bacia mógli się nim opiekować.
Nie wzbudzali gniewu i sprzeciwu. Każdy z nas stał się już dawno kimś obcym,
postaciami-cieniami z przeszłości, które wskrzeszał i nadawał im imiona, wedle
dyktanda własnej wyobraźni i poplątanej pajęczyny pamięci.
5
Dziadek zmarł w 2001. Chcę
myśleć, że jest tam gdzieś, w niebie, w zaświatach, które wspólne są dla
rozmaicie wierzących w Boga jednoosobowego. Chcę wierzyć w powtórne spotkanie.
Gdy słucham słów babci
Marianny, jak nazywał ją mąż, myślę mimo wszystko
o śmierci. Gdy mówi, z sobie właściwą, trochę przewrotną, trochę smutną nutą –
No, ja to już niedługo na tym świecie pobędę. – Gdy wyjeżdżam znów na dłużej
lub krócej, a ojciec stroi żarty i próbuje ją oszukać twierdząc, że po raz
kolejny postanowiłam się wyprowadzić. Gdy nakłania babcię, by mnie uściskała –
przecież nie wiadomo, kiedy wrócę. A ona niedowierzającym i zdezorientowanym
wzrokiem spogląda na wszystkich obecnych. Ja zaprzeczam ze śmiechem. A po kilku
dniach dzwonię z daleka i słyszę tę radość w jej głosie, bo może mi przekazać
życzenia, zapytać o pogodę i odebrać życzenia zdrowia. I wprowadzić mnie w stan
zdumienia, przekazując ucałowania dla mojego mężczyzny. Jest taka jak dawniej.
Wesoła, a jednocześnie zrzędliwa. Beztroska i naiwna. Podejrzliwa i ciekawska. Nie
pamiętam jej innej.
Moje pierwsze wspomnienia
związane z babcią Marią wiążą się z najwcześniejszymi latami dzieciństwa.
Dziadkowie prowadzili kolonie letnie, letnisko. Domowe warunki, domowe
jedzenie. Opieka domowej pielęgniarki – mama, po ślubie z tatą, wciąż pomagała
opiekować się dziećmi z Warszawki.
Cały dom zastawiony był
łóżkami z gatunku szpitalnych, z prętów metalowych malowanych na biało.
Sprężyny przykrywał siennik. W nocy słychać było każde poruszenie dzieci, które
wierciły się, wstawały, przekręcały na drugi bok. Nad ranem wylegaliśmy wszyscy
na zewnątrz. Myliśmy się w wielkich miedzianych miskach. Potem coś na ząb.
Śniadanie do dziś jest moim
najmilszym posiłkiem. Wówczas był to pierwszy
z czterech, jedzony na podwórzu. Za domem, w cieniu sosen, stał bardzo długi
wąski stół, zmontowany ze zbitych desek tworzących blat i szeregu kobyłek,
czyli drewniane stojaków zastępujących nogi stołowe.
Jadłospis? Nie potrafię go w
tej chwili odtworzyć. Niemożliwe jest jednak, abym zapomniała kiedykolwiek smak
jagód z cukrem i ze śmietaną albo z mlekiem. Dostawało się zawsze duży kubek.
Prosiłam o ten ciemnozielony, z wygodnym uchem, z wytłaczanym wzorem w kratkę.
Do dziś babcia zachowała kilka takich kubków. Gdy częstuje zupą, wyjmuję z
kredensu zielony kubek, ignorując postawiony dla mnie obok talerz. Siadam
z nią przy stole i jemy, spoglądając na siebie z przeciwnych krańców małego
stołu kuchennego, przy oknie z widokiem na podwórze. Ledwie skończę, podsuwa
drugie danie. Nie sposób odmówić.
Tak musiało być zawsze –
myślę. Kolonie, nie kolonie. Swoje dzieci, czy nie swoje. Babcia i babcine
nawyki pozostały niezmienne. Zawsze związane z kuchnią i z tym domem. Nie umiem
wyobrazić jej sobie z dala od niego. Nigdy nie pracowała. Dom, kościół, sklep,
targ w Otwocku (z rzadka, nawet o zakup butów prosiła synową albo syna),
sąsiadki i koleżanki to cały jej świat. Prowadzenie kolonii z pewnością było
największą w jej życiu ekstrawagancją.
Wyzwaniem i poświęceniem.
szkoła
1
Dziesięć minut na piechotę drobnym
krokiem pierwszoklasisty. Taka odległość dzieliła mój dom od szkoły.
Przemierzałam tę trasę początkowo z matką, potem sama. Paskudne fartuszki
zakładało się już w domu, zimą przykrywało je wierzchnie okrycie, latem było
wstyd. Nylonowe, nieprzepuszczające powietrza odzienie z długim rękawem,
grzecznym białym kołnierzykiem typu bebe, po kolana, koniecznie zapinane
szczelnie na guziki, było źródłem ciągłego utrapienia. Tak bardzo chciałam
nosić krzyżak – fartuszek, z plisowanką na obrzeżu, z zapinanymi na krzyż na
plecach szelkami. Również szyty z nylonu, w kolorze podobnym – granatowym lub
czarnym – był mimo wszystko obiektem pożądania. Zgrabny, dziewczęcy, latem
przewiewny.
Krzyżaczek otrzymałam dość
późno. Ilekroć przypominam sobie szkołę – pierwsze klasy podstawówki – widzę
siebie w dziwnym, ponurym, zgrzebnym fartuchu, w otoczeniu koleżanek w
podobnych mundurkach, i kolegów w podobnych, jedynie krótszych, do pasa. Stroju
pierwszoklasisty dopełniał worek z kapciami zwanymi „juniorki” i tornister z sztucznej
skóry, prostokątny. Worek służył dziewczętom do swobodnego machania nim w takt
marszowego albo tanecznego kroku w drodze do szkoły. Chłopcy woleli bardziej
aktywne wykorzystanie swoich – na dziedzińcu szkoły trwały wojny i potyczki.
Broń ostra – brudne worki na buty.
Pierwszego września ‘81 roku
stałam grzecznie przed szkołą, w drugiej parze, jako jedno z wielu dzieci z
klasy pierwszej C, oczekując na pojawienie się wychowawczyni. Mama stała tuż
obok. Jeszcze czułam się bezpiecznie. Bałam się jednak, co będzie wówczas, gdy
będzie musiała odejść i zostanę sama, zdana sama na siebie. Co będzie, jeśli
wychowawczyni okaże się osobą niemiłą, a dzieci będą się ze mnie śmiać? I w
ogóle nikt mnie nie polubi. Z nikim się nie zaprzyjaźnię. Tuż obok stała jednak
przyjaciółka o tym samym imieniu, którą znałam jeszcze z przedszkola. Mieszkała
niedaleko mnie, jedną ulicę dalej.
Spoglądałam na szkołę.
Wysoki, piętrowy, szaro malowany czy też po prostu brudny, budynek w kształcie
sześcianu. Po kilku minutach, gdy weszliśmy wszyscy do środka, gdy niska, miła,
energiczna pani zaprowadziła nas do podziemi budynku, gdzie mieściła się
szatnia, oddzielna dla każdej klasy, zakratowana i zamykana na kłódkę po każdym
dzwonku na lekcję. Gdy przedostaliśmy się w końcu z trudem pośród tłumu
starszych dzieci na górę,
i dalej korytarzem do naszej własnej sali, cała szkoła wydała mi się
labiryntem, miejscem obcym i wrogim.
Głos nauczycielki był nieprzyjemny i ostry.
Upłynęło sporo czasu zanim zorientowałam się, że „moja pani od wuefu” jest
osobą łagodną i ciepłą. Nigdy nie udało mi się jednak polubić lekcji sportu.
Pani Eliza towarzyszyła mi do ostatniej klasy podstawówki. Po pomyślnym
przejściu trzech pierwszych klas straciła wyłączność jako nauczycielka.
Pojawiły się nowe osoby. Niezapomniany matematyk i nudna historyczka.
Niska, wysportowana pani, o gromkim głosie, wciąż
dwa razy w tygodniu prowadziła nas latem na boisko za szkołą i, w obliczu
obiboków na ławkach pod płotem oraz obojętnych widzów, przechodniów, od strony
ulicy Jaśminowej, próbowała nauczyć nas trudnej sztuki gry w piłkę ręczną i
koszykówkę.
Błogosławiłam te dni, gdy lekcje nie odbywały się
koedukacyjnie. Mogłam spokojnie spoglądać na niepowodzenia koleżanek, spośród
których większość nie celowała w rzucie małą piłeczką, czy w skoku w dal. Ja
należałam do owej większości. Każdy wyrzut był już od momentu ustawienia ręki
fiaskiem. Nie potrafiłam zrozumieć istoty techniki tego ćwiczenia ani jego
celu. Dla poprawienia humoru lubiłam za to, oczekując na swoją kolejność na
ławkach przy płocie, podpatrywać świat za płotem szkoły. Szukać znajomych
twarzy. Obserwować kolejkę pod sklepem mięsnym, który znajdował się w załamaniu
drogi, na zakręcie.
Dziś mieści się tam dom spotkań Świadków Jehowy.
Odnowiony i otynkowany, nie przyciąga już niczyjej uwagi. Wtedy był to budynek
szarawy, zawsze w cieniu, ponury nieco, o niskim wejściu i drzwiach blaszanych,
zamykanych szczelnie po południu za pomocą sztab metalowych. Żeby choć było
czego strzec we wnętrzu! Nędza i rozpacz. Puste półki i skąpa „podlada”. Do
tego sklepu mięsnego jako mała dziewczynka lubiłam chodzić z babcią.
Zajmowałam kolejkę, siadałam na murku, albo na
stołeczku, albo na krawężniku, a babcia mogła sprawdzić okoliczne sklepy. Pójść
„za tory” albo „po sprawunki”. Gdy wracała, kolejka wciąż długa bez końca, a
sklep wciąż zamknięty. Gdy „rzucili” cokolwiek, tłum dostawał drgawek i wówczas
nie było bezpiecznie, aby dziecko pozostawało w tym zamęcie
i kłębowisku. Byłam więc odsuwana na stronę. Babcia za to sprawiała się
dzielnie.
To było około ’82. W ‘86 wciąż siedziałam na
ławkach nieopodal boiska, czekając na swoją kolejkę do rzutu piłeczką.
Spoglądając w lewo, mogłabym, jedynie w czasie przerwy, dostrzec sylwetki
dopalających pety palaczy. Chowali się zwykle w cieniu śmietników. Kubły
chronione były murowanką z białych cegieł z prześwitami, tak, że nikt nie mógł
tam się schronić i pozostać w pełni niezauważony. Tuż obok stała jednak ławka.
Stara, zielona, drewniana, wygodna ławka ogrodowa. Ku niej przyciągnięto dla
towarzystwa drugą bliźniaczą, odrapaną z farby. I ustawiono na wprost, tak, aby
siedzące na ławkach osoby mogły opierać nogi na przeciwległym siedzeniu,
uśmiechać się do siebie głupkowato
i wdmuchiwać sobie w nos wzajemnie dymek szlugów.
Nieoczekiwanie wyrwało mnie z zamyślenia pojawienie
się palaczy na ławkach. Za wcześnie! Czyżby przerwa? Po kilku sekundach
zabrzmiał dźwięk dzwonka. Nauczycielka prawdopodobnie zwolniła klasę nieco
wcześniej, w pośpiechu pakując swoje tobołki i licząc na wizytę u lekarza, na
którą zapisała się pewnie dwa miesiące wcześniej.
Szybko dołączyłam do
schodzącej z boiska grupy dziewcząt prowadzonej przez nauczycielkę wuefu. Jak
ja nie lubiłam, gdy kończyła ona zajęcia z dzwonkiem! Bieg na ostatnie piętro
do przebieralni, pobieżne umycie dłoni i twarzy – nikt nie śnił o prysznicu,
choć szkoła teoretycznie dawała taką możliwość. Zardzewiałe prysznice
nieużywane były „od zawsze”, bo czasu na prysznic nie było nigdy.
Wybiegałyśmy zgrzane z
przebieralni, ubranie kleiło się do ciała. Lato było zwykle upalne. Żadna z nas
nie wiedziała, czym jest dezodorant. Zwłaszcza w młodszych klasach nikt nie
używał kosmetyków, które były drogie i trudne do zdobycia. Potem bieg w dół
schodów, do klasy geograficznej lub historycznej, gdy trzeba było jeszcze
przepisać, a, w przypadku bardziej ambitnych, napisać ćwiczenie, powtórzyć
materiał.
2
Tak zwana długa przerwa, nam
zdawała się zawsze zbyt krótka w starszych klasach. Rzeczywiście dłużyła mi się
ona jedynie w początkowych latach podstawówki, gdy ubrana w nieznośny
fartuszek, krążyłam wedle zaleceń dyrektora i pilnujących nauczycielek w krąg
spacerowy po korytarzu. Nie można było usiąść ani rozmawiać. Należało spędzać
wolny czas przerwy, krążąc w koło. Aż do znudzenia, aż do dzwonka.
Zbawieniem były dni ciepłe,
gdy można było się wyrwać z zaklętego kręgu
i odetchnąć świeżym powietrzem na wybiegu przed szkołą. Pośród wysokich sosen,
które dodawały uroku tej ponurej skądinąd szkole. Niezłym wyjściem z sytuacji
było również odwiedzenie stołówki, która znajdowała się na parterze i
przylegała bezpośrednio do świetlicy szkolnej. Tu, ci, którzy posiadali
wykupione roczne obiady mogli stołować się codziennie. Można było jednak po
prostu przemknąć się do stolika koleżanek czy kolegów i dosiąść, pogadać,
posiedzieć.
Zawsze jadłam obiady w stołówce szkolnej.
Nieszczególnie dobre, zapełniały jednak żołądek o odpowiedniej, „zdrowej”,
południowej porze dnia. Mój żołądek tolerował żylaste mięso wołowe w sosie
szarym, jajko na twardo i listek sałaty pod beszamelem lub polany sosem
musztardowym. Kluski leniwe, pierogi i naleśniki były daniami wyśmienitymi.
Dostawałam jednak gęsiej skórki na widok żylastego i kościstego kotleta
schabowego oraz niewyraźnej papki ciemnozielonego szpinaku. Tego ostatniego
smakołyku dotknęłam na stołówce szkolnej tylko raz. Organizm zareagował
gwałtowną negacją i cała zawartość żołądka zwrócona została na talerz.
Przez wiele lat nie chciałam spoglądać życzliwie na
to zdrowe warzywo. Nie dalej jak dwa lata temu całkiem nowe jego objawienie w
postaci dość ostrego pakistańskiego dania
z dodatkiem kartofli dokonało przemiany moich gustów kulinarnych. Nawet
wątróbka i móżdżek, na które spoglądałam z odrazą, stały się potrawami do
zaakceptowania przyprawione odpowiednio, wedle zasad kuchni azjatyckiej.
Po obiedzie biegliśmy na
wyższe piętra do sal chemii, geografii albo muzyki. Szkoła podstawowa ceniła
muzykę i plastykę, które znikły z planu lekcji w szkole średniej. Elementy
historii sztuki realizowała anemicznie historia i zajęcia języka polskiego.
Muzyka była jednak nieobecna. Pozostawały więc już tylko wspomnienia z zajęć
pani Jonińskiej czyli Jońskiej, jak wymawialiśmy wszyscy jej nazwisko.
Ekscentryczna młoda kobieta
w epoce komunizmu potrafiła dać upust fantazji
i poczuciu humoru, ubierając się zawsze w, przyciągające wzrok, barwne,
niebanalne ciuszki. Getry tęczowo-kolorowe, falbaniasta zielona czy żółta
spódnica, koszule i kamizelki, narzutki i chustki, nastroszona tapirowana
fryzura w kolorach rudym i ciemno rudym, wszystko to deklarowało zgodnie zasady
niepodległości szarościom komunizmu. Prostą radość życia, swobodę i artystyczne
gusta.
Lubiłam naszą muzyczkę i jej
dziwne zajęcia. Uczyła gry na flecie – obowiązkowej. Uczyła taktu i rytmu,
rozdawała bębny, tamburyny, cymbały i trójkąty. Akompaniowała nam na pianinie i
gitarze. Śmiertelnie obraziłam się na nią jednak w momencie, gdy odmówiła mi
udziału w występach chóru szkolnego. „Zbyt słaby głos” – brzmiał werdykt.
Jak to? Tak lubiłam śpiewać
i tak wielkie wiązałam z chórem nadzieje. Wkrótce jednak pojawił się kościelny
ruch oazowy i możliwość przyjęcia do scholi. Zapomniałam
o ekscentrycznej muzyczce. Był to już ostatni mój rok w szkole podstawowej.
Nerwówka egzaminów do szkoły średniej. Olimpiada z języka polskiego. Zdecydowałam,
że moim faworytem powinny się stać lekcje języka polskiego i umiejętności
pisarskie. Chciałam pisać. Coś tam wcześnie już bazgroliłam. Wiersze powstawały
w ciągu kilku lat podstawówki. Te wiersze, zapisane w zielonym zeszycie,
którego nie potrafię dziś odnaleźć.
Pisanie stawało się przyjemnością, choć wobec braku
odwagi i inwencji, ograniczałam je do długich i fantazyjnych wypracowań
szkolnych. Nie potrafiłam sięgnąć po pióro i coś, ot tak, dla przyjemności, na
papierze, stworzyć. A jednak humanistyczne zdolności były – twierdzili
członkowie rodziny. – powinnam zdawać do liceum, do klasy humanistycznej. To
miejsce dla dziewcząt.
Tak się stało. Dziś jednak żałuję, że na marne
poszło moje zamiłowanie do łamigłówek matematycznych i fizycznych, które z pasją
rozwiązywałam w podstawówce, pod okiem ulubionego matematyka z brzuszkiem,
łysiną i rudym wąsikiem. Moje kilka „luf” w trzeciej klasie zmotywowało mnie do
wysiłku do tego stopnia, że nie pozwoliłam sobie później ani na chwilę na
utratę miana „świetnej uczennicy”.
Fizyka, choć pasjonowała przez pierwszy rok nauki,
przede wszystkim dzięki osobie szalonego i roztargnionego nauczyciela, stała
się nudnym i nieznośnym przedmiotem w ciągu lat późniejszych. A stało się tak
za sprawą belfra po pięćdziesiątce i dyrektora szkoły w jednej osobie. Ten sam
pan o czarnej, gęstej czuprynie, małym brzuszku i zawsze surowym spojrzeniu bez
cienia uśmiechu, był onegdaj nauczycielem matematyki mojego ojca. Odległe to
czasy – lata sześćdziesiąte zapewne i ostatnie ojcowskie lata podstawówki.
Surowe zasady tego nauczyciela formowały się prawdopodobnie z upływem lat, tak,
że moje wspomnienia niezupełnie pokrywają się z tymi, które przywoływał ojciec.
Zajęcia fizyki różniły się od zajęć matematyki
obecnością doświadczeń. Demonstracje działania różnorakich substancji,
przyciągania i odpychania elementów magnetycznych, obiegi zamknięte i otwarte,
prąd przemienny, wszystkie te elementy myślenia ścisłego
i pojmowania świata metodą naukową, stały się dla mnie dziś szalenie i smutno
odległe. Humanistyczne zajęcia w klasie licealnej zagłuszyły pociąg do nauki. I
dziś liczby wywołują u mnie zamęt i zmieszanie. Dlatego stałe moje motto
życiowe – Nie mam pamięci do cyfr – towarzyszy mi już niestety od wielu lat.
Cyfry niezapisane przestają istnieć. Pamięci do dat
i dni urodzin nie posiadam. Ani nie starałam się jej efektywnie wyćwiczyć. Moje
wspomnienia z zajęć matematyki przywołują tę trudną do opisania przyjemność, tę
czystą satysfakcję w momencie odnalezienia prawidłowej odpowiedzi w zadaniu.
Zaś myśl o zajęciach fizyki stawia mi przed oczami obraz wielkiego stołu, tuż
przed dwuczęściową, zieloną, suwaną tablicą, oraz gestykulację nauczyciela i
jego skomplikowane eksplikacje, o tym jak to ebonitowe laski zyskują
właściwości elektryzujące. „Pocieramy futerkiem laskę ebonitową” – to formuła
słowna, z którą kojarzono fizyka.
Z której wyśmiewano się bez końca. Przywoływała przecież w nastoletnich wtedy
już głowach jednoznaczne skojarzenia ze sferą seksualną.
3
Fizyki nie było na egzaminach do szkoły średniej.
Była jednak matematyka, z której dostałam trójkę, i jedynie moja piątka z
polskiego uratowała sytuację. I pozwoliła mi dostać się do klasy
humanistycznej, gdzie większość stanowiły dziewczęta, a pięciu chłopców zawsze
zdawało mi się odrobinę zbyt zniewieściałych.
Jedyną bliższą przyjaciółką,
sąsiadką z ławki była Ada. Wiele lat później utrzymywałyśmy jeszcze znajomość.
Dzieliły nas tylko tory kolejowe w Stasinie.
Gdy wyszła za mąż i wyprowadziła się do Mińska, nasz kontakt urwał się
całkowicie. Miewam wyrzuty sumienia. Tak żal tych przyjaźni, które po latach
tracą znaczenie. Nigdy nie udawało mi się ich utrzymać. Pojawiały się wciąż
nowe znajomości, nowe kontakty. Nie potrafiłam jednak nigdy utrzymać i
pielęgnować najstarszych.
Wiele z nich nie przetrwało
próby czasu. Traciliśmy płaszczyznę porozumienia,
w miarę jak zmieniały się nasze poglądy i tryb życia. Oddalenie również miało
znaczenie – od dziewięćdziesiątego szóstego roku, z niewielkimi przerwami,
nieustannie podróżuję. Wiele przyjaźni zgubiłam pędząc do przodu, ku
przyszłości. Niektóre z nich w zabawny, dziwaczny sposób odnalazły się po
latach i nabrały znaczenia.
Tak było w przypadku Eli.
Koleżanki z jednego miasteczka, z jednej podstawówki. Zawsze szalenie dorośle i
poważnie wyglądała, niezależnie od swojego młodego wieku. Wysoka brunetka o
krótkich włosach, które szybko zaczęła farbować. Nasze drogi schodziły się i
rozchodziły w momencie przynależności do organizacji młodzieżowych i ruchów
kościoła katolickiego. Znikła na kilka lat z oczu. Pojawiła się po moim
powrocie
z Francji i stała się jedną z wierniejszych czytelniczek moich powieści dziwnej
treści.
Ela miała swoją historię.
Losy jej związku z żonatym mężczyzną, jego rozwód
i ich obecne małżeństwo były dla mnie rewelacją i inspiracją. Jej historia była
trochę podobna do mojej. Dobrze rozumiałyśmy się wówczas, gdy opowiadałam jej o
swojej konwersji,
o islamie i o tym, że rozwód jest sprawą dozwoloną i możliwą w religii, którą
przyjęłam. Chwilami zazdroszczę jej poukładanego życia, spokoju, dziecka, męża
i pewnej pracy. Tak jak ona zapewne z westchnieniem myśli o moich wyjazdach,
podróżach i „ciekawym życiu”.
Wszystko ma swoją cenę. Znów
wróciłam. Mój związek znów stanął pod znakiem zapytania i straciłam kolejną
pracę. I zaczynać trzeba od początku, od dna. O ile łatwiej było być dzieckiem,
które nie martwi się o przyszłość, a raczej wygląda jej z niecierpliwością. Jak
wielkie nadzieje wiązałam z pomyślnie zdaną maturą, egzaminami na studia, potem
z magisterką. Egzaminy, które w czasie studiów były zmorą, stały się obecnie
swojego rodzaju namiętnością. Wpadłam w wir testów językowych, kursów i studiów
podyplomowych. Czyżbym pragnęła powrócić do szkoły po pięciu niechcianych
latach studiów na Polonistyce? Och, jeszcze jak. Chęci i rzeczywistość nie idą
jednak w parze. Zdałam niedawno pomyślnie egzamin na Romanistykę, ale szybko
okazało się, że braknie mi zapału. Że strach przed biedowaniem i niechęć do
życia byle jakiego, pięcioletniego, do trudów „łączenia końca z końcem” wobec
braku stałej pracy, były zbyt wielkie.
Wkrótce po otrzymaniu
indeksu zorientowałam się jak lekkomyślna była moja decyzja. Moje marzenie o
dyplomie romanistki i możliwościach pracy legalnego, dyplomowanego tłumacza być
może nigdy się nie ziszczą. Nigdy nie starcza mi zapału, by doprowadzić rzeczy
do końca, by zrealizować rozpoczęte plany, pomysły, w połowie drogi do celu.
Nie starcza odwagi i wiary w siebie. Czyjeś gorzkie ostre słowo, czyjś
negatywny komentarz sprawia, że osiadam na laurach, w depresji. Jak dotąd
jedynie pisanie jest pasją najsilniejszą i realizowaną najwytrwalej.
Piszący potrzebują
akceptacji. Trywializm. Być może jednak wielu milczy tylko dlatego, że brak im
odwagi, aby otworzyć usta, brak determinacji, aby przekazać dalej to, co od lat
składają do szuflady.
Podobno książki, które
widzimy w księgarniach, filmy które oglądamy nie są dowodem, że najbardziej
utalentowani artyści zdołali zachwycić publiczność i przebić się, wyjść na
swoje, zainteresować sobą i swoją twórczością. To oznacza jedynie, że im się
udało. Mieli szczęście, ktoś im pomógł, mieli dość determinacji i silne
wsparcie przyjaznych ludzi.
Może ci, którzy publikują są
tymi, którzy najwięcej mają wiary w siebie. Co
z pozostałymi? Zapewne odkryjemy ich dzieła po ich śmierci. Jeśli nie ulegną
wcześniej zniszczeniu. Inni – w ogóle nic nie napiszą i nie stworzą. A może
inna interpretacja jest prawidłowa – ci którzy z powodu niesprzyjających
okoliczności nic nie zdołali napisać
i wydać, najwidoczniej nie mieli nic ciekawego do powiedzenia. Bo pisania uczyć
trzeba się samodzielnie. Bo warsztaty pisarskie to bzdura – jak swobodnie
interpretować można wypowiedź polskiej poetki noblistki…
wiara
1
Zaangażowałam się w ruch
oazowy w ostatniej klasie podstawówki. Ktoś wspomniał
o kościele, spotkaniach, miłej atmosferze i piosenkach przy akompaniamencie
gitary. Rzeczywiście. W kościele odbywały się spotkania. W każdy piątek.
Pojawiłam się tam pewnego tygodnia, wraz z przyjaciółmi. Było radośnie. Głośno.
Maleńka sala w pomieszczeniach kościelnych. Kościół był w trakcie budowy,
tymczasem msze odbywały się jeszcze w starej, drewnianej, zielonej kaplicy. W
Sali nie starczało miejsca dla wszystkich, niektórzy siedzieli na stołach, inni
stali.
Gdy nastała cisza dowiedzieliśmy
się, co oznacza sformułowanie „światło i życie”. Na małych znaczkach-nalepkach
widniały greckie litery ułożone w postać krzyża. „światło” w pionie i „życie” w
poziomie. Chrystus był światłem. Chrystus był życiem. To był grecki krzyż
równoramienny. Po powrocie do domu nakleiłam znaczek na nowiuteńką gitarę
klasyczną i z dumą pokazywałam przyjaciołom. Należałam do ruchu Światło-Życie.
Wkrótce wszystko przyjęło bardziej zorganizowany
kształt. Podzielono nas na grupy, oddzielne dla chłopców i dziewcząt. Spotkania
odbywały się co tydzień, w grupach. Każdy zobowiązywał się przyjść również w
piątek, na wspólną dla wszystkich, modlitwę.
Podobało mi się. Wszyscy moi przyjaciele byli
zaciekawieni działalnością ruchu. Co tydzień pojawiało się wiele nowych osób.
Równie wiele się jednak wykruszało. Znikali. Pytano, dlaczego. Potem
zapominano. Ludzie przychodzili i po kilku tygodniach stwierdzali, że tego typu
organizacje i ich ideały zdecydowanie nie odpowiadają ich stylowi życia
i światopoglądowi. Mnie jednak fascynowała energia i dynamika tego ruchu.
Byłam nieśmiałą, naiwną dziewczyną. Lubiłam
organizacje i stowarzyszenia. Pewniej czułam się w grupie. Nie chciałam nigdy
przodować, wybijać się czy ujawniać. Ten ruch ukształtował, w pewnym stopniu,
moją osobowość. Wciąż jeszcze jestem tą nieśmiałą dziewczyną sprzed lat, mimo
wielu doświadczeń, podroży, zdobytej wiedzy
i światopoglądu, który wielu uważa za dziwny i niecodzienny. Byłam szarą myszką
tam, w oazie, choć z upływem lat wstępowałam na kolejne stopnie wtajemniczenia.
Zaproponowano mi prowadzenie grupy. Przekazywanie
wiedzy religijnej było dla mnie szczególnie mozolne. Tak trudno było
przyciągnąć uwagę niesfornych dziewcząt. Trudno odpowiadać na ich pytania, na
które sama wciąż jeszcze poszukiwałam odpowiedzi.
– W Biblii napisane jest!
Ale dlaczego? Dlaczego Maria była niepokalanie poczęta? Dlaczego Trójca święta
jest tajemnicą? Proszę wytłumacz. Dlaczego nie? Dlaczego tak?
Po kilku latach wciąż powracały do mnie te same
pytania. Nieśmiałość przeszkadzała mi w pracy animatorki. Nie umiałam
wypowiadać własnych, ciężko wypracowanych poglądów z odpowiednią dozą pewności
siebie. To, w co wierzyłam, zdawało się wątpliwe. Dlaczego? Wierzyłam przecież
w trójcę całą duszą i umysłem. A jednak samej sobie nigdy nie mogłam jej
logicznie wytłumaczyć. Wciąż jednak jeździłam na spotkania oazowe, zbywałam
byle czym siebie i swoje wątpliwości. Przepraszałam Boga w modlitwie.
Zdałam „egzamin oazowy”. Sprawdziłam się. Byłam
wciąż szarą myszką, taką jednak, którą wszyscy znali i lubili. Byłam tą ładną,
miłą osobą, która tak ładnie gra na gitarze, tak ładnie śpiewa, tak oryginalnie
się ubiera. Kto nie lubi słuchać komplementów na własny temat? To prawda, że
zasady tego ruchu były zgodne wówczas z moimi nawykami, naturą
i charakterem. Zaakceptowałam modę na wyciągnięte, długie swetry i spódnice do
kostek. Ten styl, który wielu myliło z hipisowskim. Rezygnacja z picia i
palenia również była drobiazgiem. Sama zrezygnowałam dodatkowo z mięsa. Ot,
jedno wyrzeczenie więcej.
A wegetarianizm był przecież tak modny.
Ruch oazowy był dla mnie odryciem. Jednocześnie,
jedynie etapem w rozwoju. To nie był koniec drogi, lecz jej początek. Wielu
rzeczy, z którymi zetknęłam się w kościele katolickim, nie akceptowałam.
Przymykałam oczy. Udawałam, że wszystko jest do przyjęcia. I Trójca, która
jednocześnie jest Bogiem Jedynym i hostia i spowiedź. Pojawiało się jednak zbyt
wiele natrętnych wątpliwości.
Dużo czytałam. Była to
jednak literatura katolicka. Wielu ludzi spotykałam, byli to jednak Polacy i
katolicy. Nie interesowało mnie to, co głoszą inne religie. Nie chciałam czytać
książek pisanych przez nie-katolików. Wystarczał mi kontakt z przyjaciółmi
z kościoła. Moje wyjazdy na letnie rekolekcje, moja grupa, moja schola, mój
śpiew podczas mszy i gra na gitarze.
Dopiero wyjazd do Francji
sprawił, że nie musiałam czytać książek o innych religiach. Słowa pojawiły się
same. Pojawili się przyjaciele protestanci, kalwini i luteranie, pojawił się
mężczyzna, którego pokochałam, protestant. Pojawili się muzułmanie –
Marokańczycy.
I liberalni Francuzi. I dylematy miłości. Pigułka antykoncepcyjna niedługo po
pierwszym zbliżeniu z mężczyzną. Rzadsze odwiedziny w kościele, bo
protestantyzm szturmował moje szare komórki i okazało się, że nie ma odwrotu.
Katolicyzm przestał być
jedynym znanym mi światopoglądem. Ideały ojca Blachnickiego, w które wciąż
wierzyłam, okazały się trudne do zrealizowane w świecie liberalizmu, który
poznałam i któremu nie potrafiłam się oprzeć. Porzuciłam zobowiązanie do całkowitej
abstynencji od alkoholu, czystość, msze cotygodniowe, spowiedź. Ta ostania nie
była już łatwa i prosta, rutynowa. Jeśli zdobyłam się na odwagę, by do niej
przystąpić, doświadczenie to było męką nie do opisania, ze względu na
towarzyszące jej uczucia wstydu i wątpliwości. I tak miało pozostać przez długi
czas.
2
W oazie, jak nazywaliśmy
ruch Światło-Życie, z biegiem lat coraz bardziej drażniła mnie uczuciowość i
nadwrażliwość. Denerwowało sentymentalne podejście do spraw wiary. Rozedrgane
modlitwy i wezwania do Ducha świętego, który zdawał mi się najbardziej
nieprawdziwą i abstrakcyjną z postaci Trójcy. Gdzie był w całym tym
rozgardiaszu jeden Bóg? Ten groźny i surowy, Bóg ojciec. Bóg, którego
jedynowładztwa nie poddawano
w wątpliwość. Który nie potrzebował naszej chwały i płaczliwych piosenek.
Do kogo zresztą skierowane
były te pieśni? Nie chodziło przecież o to, aby ich wykonanie mnie wbijało w
pychę, mi sprawiało przyjemność, mnie wprowadzało w stan euforii i ekstazy? Na
tym etapie rozważań znałam już zasady filozofii realistycznej Tomasza
z Akwinu. Znałam również twierdzenia i idee św. Augustyna i mistyków takich,
jak Jan od Krzyża i św. Teresa z Avilla. Nieobce były mi ich tezy o możliwości
zbliżenia się do Boga przez ekstazę i długotrwałą, pełną zaangażowania,
modlitwę. Przez posty i wyrzeczenia. (Ich idee w tej chwili przywodzą na myśl
założenia sufizmu w islamie.)
Niezależnie jednak od tego
jak pociągające zdawały mi się rozważania św. Teresy
i św. Jana od Krzyża, niezależnie od tego jak dobrze potrafiłam się modlić
przez śpiew
i głośną, spontaniczną modliwę, ja szukać chciałam własnej drogi. Wierzyłam, że
zaprowadzi mnie do Boga prawdziwego, nie na obraz i podobieństwo ludzi.
Chciałam zrozumieć, kim był, zanim namalowano pierwsze jego wizerunki. Zanim
zaczęto przypisywać mu różnorakie formy, zachowania, właściwości i cechy,
których, jak sądziłam, posiadać nie mógł.
W międzyczasie pojawił się
człowiek, ksiądz, którego wiedza pozwoliła mi niemal uwierzyć, że moim
przeznaczeniem może być, mimo wszystko, oaza. On nauczał mądrze, jego kazania
wychodziły poza nudę i rutynę. Jego słowa były przekonujące i uczciwe. Mówił
o swojej wierze bez uniesienia i ekstazy. Mówił o Bogu z czcią, ale i
konkretnie, jasno. Kilkakrotnie prowadził rekolekcje, czyli letnie wyjazdy
oazowe. Po dwóch latach jednak znikł z naszej parafii, przeniesiony do jednej z
warszawskich. Straciłam z nim kontakt i znów stałam się bezradna w swoich
poszukiwaniach.
Zdecydowałam się na ostatni
już wyjazd na letnią oazę. Do miejscowości położonej niedaleko Puszczy
Kampinoskiej, w zalesionej okolicy. Wyjazd ten organizował pewien ksiądz z
Warszawy, którego nie znałam. Z łatwością udawało mu się nawiązywać kontakty
z młodzieżą. Wzbudzał zaufanie. Podobał mi się jego styl życia, sposób, w jaki
mówił o wierze i doświadczeniu poszukiwania Boga. Jego wypowiedzi były twarde i
stanowcze. Wiara wymagała poświęceń – mówił. To prawda. Nieco później jednak, w
zupełnie innym kontekście spojrzałam na tę wypowiedź.
Ksiądz lubił wyprawy po okolicy. Odwiedziliśmy
wszyscy leśniczówkę, odprawił mszę polową. Wspaniałe doświadczenie,
franciszkańskie. Nadszedł dzień, gdy odważyłam się poważnie z nim porozmawiać.
O sobie, swoich problemach z wiarą. O pragnieniu odejścia
z oazy, poszukiwaniach i wątpliwościach. Zabrał mnie wówczas na spacer. Był
wieczór. Jechaliśmy nieoświetloną drogą pośród lasu. W pewnym momencie
wyskoczyło pod koła maleńkie zwierzę. Świst opon i nasze przerażenie. Księdzu
udało się jednak opanować kierownicę i uniknąć zderzenia.
Zatrzymaliśmy się przy
drodze, aby ochłonąć. Rozmawialiśmy dalej. On wciąż powracał do tematu
poświęcenia się Bogu. – Bóg był więc istotą szalenie wymagającą – myślałam,
spoglądając jednocześnie na siedzącego obok księdza. Był mężczyzną, jak każdy
inny, wydawał mi się jedynie bardziej samotny i emocjonalnie uboższy. Czy nie
miał tych samych potrzeb, co inni mężczyźni? Czy rzeczywiście był powołany do
życia w samotności
i celibacie? Sprawiał wrażenie osoby delikatnej i zagubionej, niezależnie od
tego, jak surowe były jego słowa, jak pewnie wypowiadał się o swoich wyborach i
przekonaniach.
Dlaczego Bóg chciał, aby
ludzie wybierali życie przeciwne naturze? Przywołałam wówczas uczucie jakie
mnie ogarnęło, gdy tuż przed naszą nocną wyprawą przytulił mnie na chwilę do
siebie, przyjacielsko. Odczułam wtedy zmieszanie i coś jeszcze. Może było to
podniecenie, do którego nie chciałam się przyznać nawet przed sobą samą. Byłam
przecież wciąż jeszcze niewinną i naiwną dziewczyną. Nie jestem pewna jak
zareagował jego organizm na ten akt czułości czy przyjaźni.
Wierzę, że większość księży,
których znałam, było uczciwych. Że rzeczywiście starali się realizować zasady
ustalone przez kościół. Jedną z istotniejszych był czystość i celibat. A jednak
moje odczucia nienaturalnego zmieszania po incydencie na drodze wśród lasu
sprawiły, że jeszcze częściej pojawiały się w mojej głowie wątpliwości. Jeszcze
szybciej postanowiłam odejść z oazy, w ogóle wyjechać z Polski, spojrzeć na nią
z dala, z perspektywy kraju laickiego, kraju, który nie deklarował
przynależności nijakiej. Nie zobowiązywał i nie obligował. Jednocześnie więc
nie zmuszał do hipokryzji, która wąską jedynie linią oddziela się od gorliwości
i prawdziwego zaangażowania.
Wraz z wyjazdem urwał się również kontakt z
przyjaciółmi, których poznałam w oazie, z którymi wspólnie przeżywałam wzloty i
upadki wiary. Wielu z nich odeszło z ruchu na podobnym etapie. Była wśród tych,
którzy odeszli bliska przyjaciółka, która do dziś jest praktykującą katoliczką
i twardo broni swoich przekonań. Od kilku lat jest mężatką, on wyznaje te same
przekonania, są szczęśliwi. Nie potrafimy już jednak pozostać na tym samym
poziomie porozumienia. Znikła łatwość konwersacji, tkwią między nami
niedomówienia i żale. Unikamy się. A może to ja ich unikam. Przyjaciółka za
wszelką cenę stara się utrzymać nasze kontakty. Temperuje zapędy męża, który
sypie żartami, nie zdając sobie sprawy, że mogą mnie one razić. Nie. Nie
potrafię zachować istotnej więzi z tymi, którzy nie odbierają na tej samej
fali. Nasze drogi zbyt gwałtownie się rozmijają.
3
Jedną z osób, które
całkowicie zniknęły z mojego życia był chłopak, który sprawił, że czerwieniłam
się bez powodu, a serce biło mi mocniej. On, podobnie jak ja, w lipcu
przeznaczał czas na wyjazdy oazowe, w sierpniu wyruszał na pielgrzymkę, zimą
zaś jeździł na spotkania Taize. Zanim go jednak poznałam, przez kilka lat na
pielgrzymki chodziłam w towarzystwie przyjaciółek. Ich matki nazywałam
ciociami. To były „ciocie przyszywane”, koleżanki mamine, o których
niesprawiedliwie nie napisałam ani słowa w jednym
z początkowych rozdziałów tej książki.
Ciocia Krysia, którą lubiłam
najbardziej, miała córkę Julę. Znałyśmy się od dzieciństwa. Pojawia się na
wielu moich czarno-białych fotkach, robionych ręką taty. Julka właśnie towarzyszyła
mi w pierwszej pielgrzymce. Nasi rodzice odprowadzili swoje pociechy do
najbliższej wioski, gdzie zatrzymywał się po raz pierwszy korowód
pielgrzymkowiczów. Z niewiadomych powodów rodzice stwierdzili, że znacznie
łatwiej będzie nam rozpocząć pielgrzymowanie od wsi Babice, zamiast od kościoła
św. Anny w centrum Warszawy.
Julka nie towarzyszyła mi
zbyt długo. Osłabła i wycofała się z pielgrzymowania. Ja jednak postanowiłam za
wszelką cenę dotrzeć do Częstochowy, niezależnie od kurzu, brudu, zmęczenia,
upału i niezliczonej ilości zropiałych, bolących bąbli na stopach. Nie było
„najlepszych” i „najwygodniejszych” butów. Każdy but sprawiał ból po kilku
godzinach marszu. Nawet najstarsze, sprawdzone zawodziły właściciela. Zwieszona
ze zmęczenia i unikająca słońca głowa dostrzegała stopy obute w sandały obok
tych wiernych trampkom, adidasom, bucikom w stylu pielęgniarek i salowych,
jakie nosiły niegdyś moja babcia
i matka. Oczy dostrzegały nawet ciężkie, czarne, skórzane buty zwane pospolicie
„glanami”. Ich właścicielem był właśnie Antek, który po kilku dniach postanowił
się z nimi jednak pożegnać i wdziać lżejsze, zdarte adidasy.
Był o rok starszy.
Wiedziałam, że mieszka w Stasinie, niedaleko torów,
w okolicy jeszcze bardziej zalesionej niż moja. Widywaliśmy się podczas spotkań
oazowych, jednak zarówno moja jak i jego nieśmiałość nie pozwoliła nam
wcześniej na zawarcie znajomości. Dopiero, gdy skończyłam osiemnaście lat
ponownie zbliżyliśmy się do siebie
i zdecydowaliśmy pozostać razem. Nie było błyskawic, nie było sztucznych ogni,
a jednak była między nami nić porozumienia bardzo dla nas obojga cenna. Było
iskrzenie. Te wspomnienia są dla mnie dziś ważne. Pamiętam wędrowanie do
Częstochowy podczas kolejnej pielgrzymki, które odbyliśmy trzymając się za ręce.
Na tyle, na ile było to możliwe
w upale, gdy ciało płynęło potem i każdy dotyk bliźniego zdawał się nieznośny.
Wędrowaliśmy razem, a
wieczorami, gdy dochodziliśmy do kolejnej wioski, w której przeznaczano nam
miejsca na nocleg, lubiłam zamykać ze zmęczenia oczy i iść przed siebie ufnie
trzymając za rękę mojego przewodnika.
Jest takie zdjęcie, które
przywołuje tamte pielgrzymkowe wspomnienia szczególnie wyraźnie. Postój gdzieś
niedaleko Częstochowy. Ogromne zmęczenie – większość naszej grupy bezsilnie
rozkłada się na trawie tuż po dojściu do miejsca odpoczynku. Widzę siebie,
bardzo chudą, niską panienkę, w czarnym zbyt długim, wyciągniętym t-shircie i
przykrótkich spodniach, upolowanych na darach z kościoła. Widzę Antka w
dżinsach do kolan i kraciastej flanelowej koszuli bez ramion. Całuje mnie,
pochylając się tak, że zasłania moją twarz w obiektywie.
Ostatniego dnia pielgrzymki,
na ostatnim postoju, zawsze miała miejsce gorączkowa przebieranka i
zamieszanie. Dziewczęta wdziewały długie spódnice na krótkie spodenki, chłopcy
wciągali długie spodnie, księża zakładali grube, „normalne” sutanny i zapinali
je poprawnie od dołu do góry. Było odświętnie. Atmosfera uroczystości
delikatniejszym wyciskała łzy z oczu. Dopiero jednak wejście do miasta i
ruszenie do świątyni było chwilą prawdziwie podniosłą.
Któregoś roku
pielgrzymowanie odrobinę nam się przedłużyło. Chciałam zostać kilka dni w
Częstochowie, rozbić wraz z przyjaciółmi namioty na terenie jednego z
przyjaznych nam klasztorów. Stamtąd ruszyliśmy całą paczką nad jezioro, gdzieś
w Polskę, do rodziny mojego, jak go już wówczas nazywałam dumnie, chłopaka.
Namioty, lato, wakacje i słońce. Spałam w namiocie z dziewczętami.
Romansowaliśmy w dzień. W nocy grzecznie każdy udawał się do własnego lokum.
Jedyną parą, która wówczas była na tyle odważna
i „dojrzała”, aby mieszkać w jednym namiocie, był przyjaciel Antka i jego
dziewczyna.
Zastanawiałam się wówczas,
co mogą robić tak długo sami, w namiocie – zamykali się również w ciągu dnia.
Śmiałe przypuszczenie, że chodziło o pieszczoty i seks, nie chciało dojść do
głosu. Jeśli dochodziło, odsuwałam je szybko z niechęcią. Czystość
przedmałżeńska i dziewictwo było sprawą oczywistą i nie do podważenia.
Wiedziałam, że mój chłopak myśli podobnie, skoro nigdy nie zdecydował się na
nic więcej, poza pocałunkiem. A może była to nasza wzajemna nieśmiałość. Zmysły
jednak budziły się powoli. Po rozstaniu z Antkiem nie mogłam spotkać nikogo,
kto dość skutecznie zawróciłby mi w głowie. Niewielu chłopców interesowało się
zresztą nieśmiałą panienką, która nieoczekiwanie z chudzielca zamieniła się w
nieco za tłusty pączek.
Pojawił się jednak ten,
któremu podobał się mój tłusty podbródek i obfite kształty. Poznaliśmy się na
Mazurach. Pochodził z Mińska, miał samochód, był miły i zdolny do wielkich
poświęceń, jak myślałam po cichu – z miłości. Jednak małomiasteczkowa kultura,
niższe od mojego wykształcenie i bezpośrednie zachowanie drażniły mnie. Nie
kochałam go. Nie potrafiłam jednak zrozumieć, dlaczego wciąż jesteśmy razem.
Brakło mi odwagi i determinacji, aby zerwać. A może pochlebiał fakt, że jest
mężczyzna, któremu mogę się podobać, który pójdzie z panienką na bardzo drogi
koncert jazzowy, choć jazzu nie lubi.
Istotnym elementem tej gry
był również fakt, że zmysły moje obudziły się już dawno
i dawały o sobie znać. A chłopak z Mińska liczył na moją otwartość i szybki
seks. Nigdy nie spełniły się jego marzenia. Uparcie postanowiłam pozostać
dziewicą, aż do momentu poznania osoby „właściwej”. Aż do wyjazdu do Francji.
Tam dziewicą być przestałam. Stosunkowo szybko. Jednocześnie zapominając o
konieczności współżycia i związku z osobą „właściwą”.
Pierwszy mężczyzna, którego poznałam dokładniej od
strony cielesnej, był obcokrajowcem. Co więcej – nie był katolikiem.
Przekroczenie jednej granicy z łatwością pozwala przekroczyć kolejne, ze
znacznie mniejszym już bagażem wyrzutów sumienia. Byłam wciąż na etapie
poszukiwań wiary. Spotkałam wyznawców nie tylko innych odmian chrześcijaństwa,
poznałam również muzułmanów i wyznawców judaizmu.
4
Zetknęłam się z wyznawcami
islamu bardzo wcześnie, najpierw we Francji w ’96, kilka lat później w Turcji.
Nie znaczy to jednak, że zetknęłam się z islamem. Mogłabym zaryzykować
przypuszczenie, że liczni młodzi francuscy imigranci z krajów Magrebu, jak
i zeświecczeni Turcy, nie są gorliwymi wyznawcami swojej religii, jeśli oceniać
po jej zewnętrznych przejawach. Ukrywają ją tak dalece, że dopiero dziś
zastanawiam się i próbuję przypomnieć, czy zauważyłam wówczas jakiekolwiek
oznaki wiary, choćby kulturowe elementy przywiązania do niej.
Dopiero poznanie w 2001
Nadira sprawiło, że moje spojrzenie na tę religię zmieniło się. Czy powinnam
jednak mówić o 2001? Te pierwsze chwile naszej znajomości nie naprowadziły mnie
również na ślad islamu. Muzułmanie na obcej ziemi skrzętnie kryją swoją wiarę,
metodą Europejczyków. Sacrum oddzielają od profanum. Muzułmanie, czyli
mężczyźni, wyznające bowiem ortodoksyjną wersję islamu kobiety nie mogą ukryć
się w tłumie. Chustka przyciąga wzrok, budzi ciekawość. Jest manifestacją, jest
manifestem. Wywołuje niechęć. Tak jak stało się w moim przypadku, po powrocie z
Ameryki.
Konserwatyzm i ortodoksja,
jaką za wszelką cenę chciałam zastosować, nie wskazały mi najlepszej drogi
porozumienia z rodziną, która pozostawała katolicka, podczas gdy ja wybrałam
już islam. Allah z pewnej perspektywy był takim samym Bogiem, jak Ten czczony
przez chrześcijan. Był jedyny. Odrzucałam jednak obecność chrześcijańskich
„osób boskich”. Sprawy różnic dogmatycznych były cierpliwie i delikatnie dyskutowane
w gronie mojej rodziny. Jednak chustka była barierą nie do przekroczenia. Zbyt
szybko i bez zastanowienia,
z zapałem neofity ją w USA założyłam, dumna z siebie. Nietrudno być bohaterem
daleko od domu. A prawdą jest również to, że nie potrafiłam w pełni
zaakceptować dowodów istniejących w Koranie, które mówiły o stroju kobiety. Jak
mogłam więc przekonać rodziców do czegoś, w co sama powątpiewałam?
Czy nie chodziło przede
wszystkim o kobiecą skromność? – myślałam – Zakładając chustkę jeszcze większe
wzbudzałam na ulicy zainteresowanie. Zdjęłam ją więc szybko i wdziewałam
jedynie tam, gdzie moje tchórzostwo nie było obnażane, moja odwaga i siła woli
nie była poddawana próbie – z dala od Polski, w krajach muzułmańskich, które
odwiedzałam.
Zakrywałam się tym
skrzętniej, gdy stwierdzałam, że moja biała twarz i blond włosy wzbudzają
wielkie poruszenie. Gdy stawałam się ośrodkiem niepotrzebnego zainteresowania.
Dzięki temu sprytnemu, jak mi się zdawało, posunięciu, dzięki temu, jak
powiedzą
z dezaprobatą moi przyjaciele muzułmanie, kompromisowi, byłam w stanie
spokojnie dyskutować kwestie wiary z moją przychylniej nastawioną do dyskusji
rodziną.
Czasami te nocne i dzienne
Polaków rozmowy przywoływały na myśl dawne dyskusje, w szerszym gronie, których
wodzirejem był wuj Zdzisiek. Ja byłam zaś młodą
i grzeczną słuchaczką, która obruszała się jedynie w duszy, słysząc
ateistyczne, głoszone twardo i z dumą, przekonania.
Zdzisław był erudytą. Lubił
ogłaszać wszem i wobec swoje zdanie i wsłuchiwać się
w ton swojego głosu. Nie mówił od rzeczy, a jednak wiele teorii wydawało mi się
szalenie płytkich i pustych. Słowa słowa słowa. Te słowa nas jednak łączyły. To
my oboje w naszej rodzinie wiedzieliśmy „trochę więcej” o literaturze i sztuce.
To nas pociągały dyskusje abstrakcyjne i filozoficzne.
Zdzisław nie wierzył w Boga. Był ateistą, jak jego
rodzice, komuniści z przekonania. Dziś dopiero, po własnych doświadczeniach
odmiennych wiar w związkach między dwojgiem rozumiem ciocię Antosię i to, co
kiedyś zdawało mi się trudne do zrozumienia. To, że związała się z mężczyzną,
który miał inne, niż ona poglądy. Który był niewierzący, podczas gdy ona sama
była silnie związana z wiarą katolicką. Tak wychowała syna. Oboje chodzili do
kościoła. Zdzisław zwyczaj ten bojkotował.
W ciągu ostatnich lat życia, już po separacji z żoną
i śmierci ich syna, pojawiał się
z okazji świąt w Stasinie. Ciotka kupiła drugie mieszkanie, pozostawiając
mężowi to na Jelonkach i pewnego dnia po prostu wyprowadziła się. Zaglądała
czasem do męża. Byli wciąż małżeństwem. Odczuwała wyrzuty sumienia? Sprzątała
czasami, nic jednak nie było w stanie zmniejszyć ogromnej tony kurzu, zastałego
brudu i osadu z papierosów. Mgła zasnuła firanki, brudne naczynia całymi dniami
tkwiły w zlewie. Niedotykane ścierką i szczotką podłogi, szafki, urządzenia
sanitarne spokojnie zapadały w senność. Przykrywały się kolejnymi warstwami
ciemnego osadu.
Najlepiej było przecież nie wychodzić z jednego
pokoju. Przebywać dziennie jedynie przestrzeń pomiędzy łazienką, pokojem
komputerowym-sypialnią i kuchnią. Po śmierci Kamila, ich syna, nic go już nie
mogło go już zainteresować, wzruszyć, pobudzić do życia. Apatia, depresja.
Trwała kilka lat, jednak tylko on sam mógł wrócić z tego stanu do pełni życia.
Wyjść poza drzwi mieszkania.
Po co miał jednak wychodzić skoro nikt nie czekał na
niego w pracy, którą dawno stracił. Nie potrafił znaleźć nowej. Zapewne nie
chciał. Bezruch był prostszy i mniej bolesny. Być może zastanawiał się nad
sensem życia. Może chciał wierzyć w zaświaty i ponowne spotkanie z synem, na
którego katolickim pogrzebie był obecny.
Siedzę w tej chwili przed
komputerem, w mieszkaniu wuja na Jelonkach. Stukam pilnie w klawisze i
spoglądam od czasu do czasu w stronę okna. Zasłane jest światłem i nie widzę
nic poza nim. Otwarte drzwi balkonowe. Nie tak wyglądało to mieszkanie zanim
się tu wprowadziłam. Przemeblowałam je i odnowiłam. A jednak wiem, że gdzieś tu
są wciąż jeszcze ślady obecności wuja ateisty, w którego ateizm uwierzyć nigdy
nie mogłam. Taki inteligentny człowiek może Boga ignorować, może mu On
przeszkadzać, nie sądzę jednak, by w głębi serca nie przyznawał mu racji bytu.
I mam nadzieję, że w momencie swojej śmierci
w szpitalu, w chwili, gdy zbliżała się, (a musiał sobie zdawać sprawę, że
podejść i chwycić za gardło mogła w każdej chwili – sercu już od dawna ciężko
było wykonywać regularne
i spokojne skurcze), był w pełni świadomy i gotowy na odejście.
obczyzna
1.
Postanowiłam
wyjechać do Francji. Nagle. Realizacja tego pomysłu w połowie roku
akademickiego, w drugim miesiącu roku dziewięćdziesiątego szóstego okazała się
niekoniecznie prosta, a jednak prostsza niż oczekiwałam. I znacznie szybsza.
Kto
pamięta teraz jak i gdzie usłyszałam o biurze Anya, które organizowało wyjazdy
do Francji zwane – au pair – wyjazdy opiekunek dla dzieci? Propozycja pracy
obejmowała możliwość zamieszkania wraz z rodziną, bezpłatne utrzymanie i
mieszkanie. Ponadto kandydatka otrzymywać miała pensję niewielką, lecz
wystarczającą na podstawowe potrzeby. Zwykle po sześciu miesiącach miała prawo
do urlopu i wyjazdu dziesięciodniowego, niezależnie od cotygodniowego
odpoczynku w postaci dwu wolnych dni. Układ wydawał mi się uczciwy. Nie
zastanawiając się zbyt długo, kupiłam bilet do Krakowa, gdzie znajdowało się
biuro Anya i umówiłam się na podpisanie cyrografu.
Był
to jednak środek roku i wiele rodzin zaangażowało już swoje filles au pair
sześć miesięcy wcześniej. Dopiero po kilku tygodniach otrzymałam pierwszą
propozycję wyjazdu i pracy – rodzina w Troyes, troje dzieci. Dwoje maleńkich.
Odmówiłam, przerażona, tracąc wiarę w moje umiejętności opiekunki, których
przecież nigdy do tej pory nie miałam okazji sprawdzić. Doraźna opieka domowa
nad młodszymi kuzynkami nie była przecież pracą na poważnie.
Agentka firmy Anya nie wiedziała również, że moje referencje opiekunki były
fikcyjne, spreparowane przez życzliwych sąsiadów i przyjaciół.
Po
odrzuceniu oferty rodziny w Troyes, nastała długa cisza. Dopiero w marcu
pojawiła się kolejna propozycja. Tym razem postanowiłam ją zaakceptować,
niezależnie od warunków, jakby była to sprawa życia i śmierci, wyzwanie,
którego zlekceważenie na zawsze doprowadziłoby do utrwalenia w moim charakterze
tego rysu, którego nie znosiłam – nieśmiałości.
Szczęście
mi sprzyjało i układ gwiazd również zdawał się być prawidłowy, usłyszałam
bowiem, że rodzina, poszukująca fille au pair mieszkała na południu Francji i
miała dwoje dzieci – dwu chłopców w wieku, którego się już nie obawiałam – dwu
i pięciu lat. Podano mi numer telefonu. Miałam zadzwonić i porozumieć się z
moimi pracodawcami to be, co do szczegółów mojej pracy i mojego
przyjazdu.
Ta
rozmowa była prawdziwym sprawdzianem moich umiejętności językowych. Pamiętam
drżenie dłoni i głosu w momencie pierwszego Bonjour. Po drugiej stronie
słuchawki zastałam panią domu – Sophie. Rozmowa potoczyła się sprawnie i
naturalnie. Wiedziałam, że Francuzka starała się mówić wyraźnie i wolno, i
byłam jej za to wdzięczna. Moja trzyletnia nauka francuskiego w Instytucie
Francuskim nie miała w programie studiów nad akcentem rdzennych Francuzów z
południa.
Po
tygodniu miałam już w kieszeni bilet autobusowy do Nimes. Podróż miała trwać
czterdzieści pięć godzin. Taka perspektywa nie przeraziła mnie. Cieszyłam się,
że będę miała okazję podróżować w odległe rejony Europy. Spakowanie się w jedną
walizkę na roczny pobyt za granicą było nie lada wyczynem. Stanęło ostatecznie
na dwu wielkich torbach, których ciężar i objętość przeklinałam w czasie
podróży, gdy stanęłam przed koniecznością trzykrotnej zmiany autobusu, a za
przeniesienie bagaży był w pełni odpowiedzialny jedynie pasażer. Co tam się
działo! Zamieszanie, krzyk i tłok. Nienumerowane miejsca i panika, w momencie,
gdy okazywało się, że walizka zagubiona. Że zmieniła miejsce, że mała
dwudziestotrzyletnia kobietka nie była w stanie samodzielnie przenieść do
drugiego autobusu pozbawionych nowoczesnych kółek, wielkich toreb. Nadeszła
jednak chwila, gdy można było opuścić znienawidzony autobus, rozprostować kości
i rozejrzeć się za Francuzką Sophie, która obiecała przyjść na dworzec
autobusowy w Nimes. Nie wiedziałam jak wygląda. Ona znała mnie ze zdjęcia,
które przekazałam agencji Anya.
Zajęłam
się zbieraniem tobołków z siedzenia i wyciąganiem bagaży z czeluści w brzuchu
autobusu, gdy podeszła do mnie szczupła, średniego wzrostu, ładna blondynka o
jasnych oczach Słowianki, i zagadnęła o moje imię. Widziałam ją już w momencie
wysiadania. Machała energicznie dłonią. Wydawało mi się jednak, że ten gest
powitalny nie był przeznaczony dla mnie. Sophie. Wyglądała na sympatyczną
kobietę – byłam dobrej myśli.
–
Chodźmy, pomogę ci wziąć jeden bagaż. Samochód stoi na parkingu na zewnątrz. Tu
nie można wjeżdżać – szczebiotała. Uderzył mnie fakt, jak łatwo było mi ją
zrozumieć. O ileż prostszy wydawał się kontakt bezpośredni, w porównaniu do
rozmowy telefonicznej.
–
Jeśli czegokolwiek nie zrozumiesz, mów, krzycz. Na pewno sobie poradzimy. Twój
francuski jest dobry – uśmiechnęła się. Odpowiedziałam niepewnym uśmiechem i
zdałam sobie sprawę, że właśnie zaczynała się moja wielka, zagraniczna
przygoda. Przede mną stała prawdziwa Francuzka, która, jak się wkrótce okazało,
przodków pozostawiła w Chorwacji. Dla męża porzuciła Paryż i zjechała do Nimes,
aby osiedlić się, wyjść za mąż, urodzić dzieci
i zbudować duży, nowoczesny dom z basenem w pięknym regionie Langwedocji.
2.
Nie
tylko Sophie, również to miasto, ten region i kraj przywitały mnie ciepło
i życzliwie. Czułam podekscytowanie w ciągu piętnastu minut podróży samochodem
z centrum na przedmieścia, gdzie mieszkali państwo Trenet. Podniecenie jednak
znikło, a jego miejsce zajął strach, w momencie, gdy przekroczyłyśmy próg domu
i ujrzałam dwóch chłopców, którzy bawili się w upiornie hałaśliwą zabawę, która
polegała na bieganiu tam i z powrotem z domu na podwórze i z podwórza do domu.
–
Kochanie jesteśmy – zakomunikowała Sophie i pojawił się mąż Philippe –
mężczyzna słusznego wzrostu i wagi, zapewne wiekiem zbliżony do Sophie.
Trzydziestopięciolatek. Krucze, zbyt długie, proste włosy i ciemne oczy,
okrągły brzuszek i silne, duże dłonie i stopy, zaczątki podwójnego podbródka i
miłe rysy twarzy ze zmarszczkami od uśmiechu, ujawniały osobę przyjaźnie
nastawioną do świata i życzliwą. Wiedziałam, że z jego strony nie pojawią się
kłopoty. Czyżby miały się pojawić z przeciwnej flanki, której broniła pani
domu? Dlaczego tworzyłam w głowie wizję zagrożeń i problemów? Ja, urodzona
pesymistka, nie potrafiłam wyobrazić sobie sytuacji, gdzie wszystko szło
gładko, bez zawiłości i komplikacji.
Rzeczywiście.
Stało się wedle moich oczekiwań – problemy pojawiły się szybko. Od strony
pokoju dziecięcego Davida i Lucasa. Dziś nie pamiętam już, jak poradziłam sobie
z ich zadziornością i uporem. Jak przekonałam młodszego, którego nazywałam
czasem Łukaszem, aby choć trochę mnie polubił. Choć taką odrobinę, która
pozwoliłaby nam doprowadzić do pomyślnej zmiany pieluchy czy zakończenia z
sukcesem pełnej zasadzek i podstępów operacji kąpieli. Łazienka, mimo że
znajdowała się o dwa kroki od pokoju chłopców, była odległym szańcem.
Opuszczając ją po godzinie, byłam tak bardzo zmęczona, że dotarcie z dzieckiem
na ręku do drzwi jego pokoju, a potem do dziecięcego łóżeczka, było niemal
ponad moje siły. Wiedziałam jednak, że jeśli pozwolę chłopcom na swobodę i
samodzielne dotarcie do pokoju, będę ich szukać jeszcze przez godzinę po całym
podwórzu, a w najlepszym przypadku ganiać za nimi po rozległej przestrzeni
domu.
Dom
był parterowy, o koncepcji modernistycznej, gdzie centrum życia rodziny skupiał
duży salon. Zawsze był pełen światła, dzięki okienkom w suficie, przeszklonym
drzwiom wejściowym oraz wielkim od sufitu do podłogi suwanym drzwiom
dwu-składowym, które prowadziły na taras i basen. Ogród, który rozpościerał się
poza nimi, był jeszcze pustą, nieokiełzaną przestrzenią, objętą w posiadanie
przez chwasty.
Do
moich obowiązków au-perki należały również codzienne porządki. Nienawidziłam
ich. Szklane drzwi na taras były szczególną zmorą. Aparatura myjąca, składająca
się ze szczotek i długich rur, nie sprawdziła się. Skończyło się na myciu
ręcznym. Wkrótce jednak przyzwyczaiłam
się do procedur zachowywania czystości i sprawa przestała być problemem.
Zniknął stres, a zastąpił go luz i spokój. Coraz bardziej lubiłam swoją
francuską rodzinę i nic nie było w stanie zmienić moich ciepłych uczuć dla
nich, ani nużące mycie okien i podłóg, ani prasowanie ogromnym,
pseudo-nowoczesnym żelazkiem na parę, która była produkowana w oddzielnym
urządzeniu, łączonym za pomocą kabli i rurek.
Wówczas
miałam już za sobą pewne wstydliwe, a może po prostu groteskowe wydarzenie,
które nabawiło mnie tony kompleksów i wpędziło w depresję na kolejne kilka dni.
Pojazd czterokołowy. Tak, posiadałam prawdo jazdy – w ten sposób odpowiedziałam
na pytanie rodziny francuskiej jeszcze w Polsce, w formularzu oraz w rozmowie
telefonicznej. Prawo jazdy miałam od kilku lat, moje umiejętności były jednak
niewielkie, a znajomość pojazdu bierna. Rzadko jeździłam w Polsce samochodem, a
własnego nie posiadałam. Wiedziałam jednak, że odpowiadając "Nie" na
pytanie o umiejętności kierowcy pozbawiam się być może oferty pracy i wyjazdu.
W Nimes, już drugiego dnia mojego pobytu stanęłam przed wielkim wyzwaniem –
miałam stać się rodzinnym kierowcą zdezelowanego gracika, starego Renault.
Najpierw należało jednak odebrać pojazd z warsztatu, gdzie przezorny Philippe
zostawił wehikuł, aby mechanicy doprowadzili go do stanu używalności. Miesiąc
wcześniej auto miało lekki wypadek w towarzystwie Sophie, która najczęściej
korzystała z samochodu. Jako umiejętny kierowca, świetnie radziła sobie zawsze
z jego kaprysami i problemami z rozrusznikiem i akumulatorem. Podjęłam
wyzwanie. Tuż przed warsztatem wsiadłam zarumieniona ze strachu i wstydu do
mojego nowego pojazdu. Przekręciłam kluczyk w stacyjce. Bez efektu. Nie znałam
trików wprawnego kierowcy. Nie dość długo trzymałam przekręcony kluczyk, nie
dość sprawnie naciskałam sprzęgło. Wszystko nie tak. Samochód odmówił
współpracy, a ja, na oczach widzów – pracowników warsztatu, załamanej Sophie i
dzieci – poległam. Nie potrafiłam uruchomić maszyny. Silnik zapalał się i gasł,
a potem już tylko milczał urażony. Było mi wstyd i źle.
Bez
słowa pozostawiliśmy Renault w warsztacie i wróciliśmy do domu drugim rodzinnym
samochodem, który prowadziła wprawnie Sophie. Nie zdałam testu na kierowcę. Ale
wyrozumiała rodzina nie zgłosiła problemu agencji Au-pair
– Nic się nie stało – twierdziła miła
Słowianka, pani domu – Nic się nie stało, sama zawozić będę dzieci do szkoły.
To ty właściwie masz duży problem. Nasz dom jest znacznie oddalony od centrum
Nimes, a jedyny środek lokomocji to autobus. Kilometr stąd mieści się
najbliższy przystanek, kilka kilometrów dalej drugi, na którym autobusy
zatrzymują się częściej. Jest jednak rower. – I on stał się moim
najwierniejszym środkiem transportu. Na nim nie raz wracałam w środku nocy, gdy
nie kursował już żaden autobus w stronę domu rodziny Trenet.
Taka
podróż zajmowała zwykle około czterdziestu minut, zależnie od poziomu mojego
zmęczenia i od kierunku jazdy. Dużo łatwiej zjeżdżało się z górki w drodze do
centrum Nimes, niż wspinało z mozołem pod górę, w stronę domu. Autobus
odchodzący z bliższego przystanku, kursował jedynie pięć razy dziennie. Bywały
dni, gdy wysiadając na dalszym przystanku, musiałam przebyć drogę na piechotę.
Była to godzinna wędrówka, ale w tamtym, początkowym, wiosennym okresie była
ona szczególnie przyjemna.
Szłam
w otoczeniu pól, łąk zwanych garrigues, porośniętych zasuszoną wysoką trawą,
kwiatami i ziołami. Ich zapach unosił się wysoko ponad przestrzenią płaskich
łąk i pagórków. Zaglądał do przydrożnych domów, uderzał do głowy, oszałamiał.
Pachniała bazylia, tymianek, kocanki czy sasanki (zawsze mi się myliły),
wrzosy, rozmaryn i lawenda, która rozsiewała aromat najsilniej i
najskuteczniej, i uwodziła przechodniów wędrujących krętą drogą wśród łaszących
się do kolan ziół. Po obu stronach dystyngowanie, z zachowaniem przyzwoitych
odstępów, jak przystało na rezydencje prowincjonalne Langwedocji, rozsiadły się
ludzkie domostwa.
Mijały
jednak dni i Nimes stawało się miejscem, które przypominało mi pustynię. Słońce
od rana przypiekało ziemię jak rożen. Trudno było się przed nim ukryć. Moja
skóra szybko pokryła się opalenizną, włosy pojaśniały. Pod wieczór cykady
zbierały się w trawach, dając monotonny, ale intrygujący i hipnotyzujący
koncert. Aby wytrać w codziennych wędrówkach do miasta, w słońcu i upale, który
silny był nawet pod wieczór, lubiłam odcinać się elektroniczną ścianką od
cykad, i słuchać muzyki, która płynęła w słuchawkach walkmana. Tę kasetę z
nagraniem muzyki z filmów „Pulp fiction” i „Desperado”, prezent od przyjaciółki
z Polski, mam do dziś. Wciąż jej słucham. Dziś tej muzyce w mojej wyobraźni
wciąż towarzyszą wspomnienia z Francji, a szczególnie widok tamtej krętej drogi
pośród łąk.
3
Początkowo moje wyprawy do
centrum Nimes ograniczały się do samotnego zwiedzania starych, wąskich uliczek,
sklepików pełnych francuskich rozmaitości
i regionaliów spożywczych. Byłam gościem kilku muzeów, wielu galerii i ruin zabytków
rzymskich. Co tydzień składałam również wizyty szkole Alliance Francaise, która
prowadziła kursy języka francuskiego dla obcokrajowców.
Grupa, do której zapisała
mnie, zgodnie z wymogami kontraktu, moja pracodawczyni Sophie, była to grupa
dziewcząt w podobnej jak moja sytuacji. Z wielu stron świata przyjechały tutaj,
aby bawić francuskie dzieci i uczyć się języka. To było miejsce, gdzie poznałam
moich pierwszych przyjaciół. Z większością Niemek, Austriaczek i Polek
zaznajomiłam się bardzo szybko. Więcej czasu wymagało porozumienie się ze
Szwedkami, Norweżkami i Finkami. Zwyczaje i mentalność dziewcząt ze Skandynawii
raziły mnie odmiennością. Czy był to mój pierwszy, rzeczywisty szok kulturowy?
Bo Francja była mi tak bliska jak Polska.
Drugą Francuzką, poza
Sophie, którą szczerze polubiłam, lecz wyraźnie bez wzajemności, była
Veronique, nauczycielka francuskiego. Ta kobieta, szczupła i dość wysoka, o
krótkich, prostych włosach, długim nosie i ostrym języku była w moich oczach
typową Francuzką. Podziwiałam ją, choć jej związek z dużo młodszym mężczyzną
nie zyskał mojego szacunku i zrozumienia. Zdając sobie sprawę z własnej
pruderii i zaściankowych przekonań, uznałam mimo wszystko, że jest on
niezrozumiały i niestosowny. Istotny fakt – młodszy o kilkanaście lat chłopak,
który towarzyszył Veronique był rzeczywiście przystojny, rzeczywiście młody i
rzeczywiście mi się podobał. Ale do tego nie przyznawałam się nawet przed samą
sobą. Byłam przecież już od kilku miesięcy związana uczuciowo z pewnym Marokańczykiem,
muzułmaninem. To on co weekend zabierał mnie na przejażdżki własnym samochodem
i zabawiał opowieściami o swojej rodzinie i przyjaciołach, którzy mieli zapewne
równie dziwaczny arabski akcent we francuskim. A to zakrawało już na
bluźnierstwo i profanację. Te myśli zachowywałam jedynie dla siebie, Ahmedowi
nie mówiąc ani słowa, nigdy nie krytykując jego manier, zachowania ani sposobu
mówienia. Dzięki niemu poruszałam się po okolicy Nimes sprawnie i bez problemu,
dzięki niemu poznałam egzotyczną, prowincjonalną Francję, Francję imigrantów i
sezonowych robotników, jakiej nie miałabym okazji poznać jako zwykła, samotna
fille au pair.
Ahmed pracował w jednym z
wielu gospodarstw. Rwał owoce. Tyle wiedziałam o jego życiu profesjonalnym,
czyli bardzo niewiele. Właściwie niezbyt mnie to wówczas interesowało, nie
chciałam prowadzić studiów socjologicznych zróżnicowania społeczeństwa
francuskiego. Interesowała mnie jedynie literatura i język francuski, którym
byłam nieustannie i niezmiennie zauroczona. To pozostało do dziś. Wtedy jednak
potrafiłam wzbudzić w sobie szacunek dla Ahmeda. Wiedziałam, że jak wielu jego
ziomków, pracuje za granicą, bo w Maroko o pracę trudno, a wartość franka po
wymianie na rodzime pieniądze była nie do pogardzenia. Z biegiem czasu łączyło
nas coraz więcej. Nić porozumienia przędła się sama. Oboje we Francji byliśmy
obcy. Nie do końca akceptowani, byliśmy klasą niższą, intruzami o łatwo
wyczuwalnym akcencie. Czuliśmy się samotnie. Wiedziałam, że Ahmed, tak jak i
ja, poszukiwał bliskości osoby, która ze zrozumieniem wysłuchałaby jego
problemów. Ten związek od początku był samowystarczalny, samoistniejący,
samokreujący się. Nie mogliśmy żyć bez siebie. A jednak po pewnym czasie, im
bardziej on się do mnie przywiązywał, cenił mnie, im śmielsze snuł plany o
naszej wspólnej przyszłości, ja tym jaśniej widziałam istniejące między nami
różnice i tę przepaść, której niczym nie dało się zapełnić. Nie wystarczała
jego miłość i mój dla niego szacunek. Różniliśmy się. Mieliśmy przed sobą inne
cele. Poczułam ulgę, gdy wreszcie zdobyłam się na odwagę, aby zerwać. Utrzymać
raz powiedziane – „Nie. Koniec z nami.” Nie ulec telefonicznym namowom,
nagabywaniom na ulicy, gdy wiele tygodni później pojawiał się tam, na rogu, tam
gdzie zwykł na mnie zawsze czekać. Cierpliwy i wytrwały.
A ja po prostu chciałam być
wolna. Nie planowałam innych związków, ale one pojawiły się miwolnie. I szybko.
Zanim to nastąpiło,
spokojnie wyprawiałam się z Ahmedem na wycieczki w plener, składałam wizyty w
pobliskich miasteczkach, smutnych, wymarłych i pustych, które zamieszkiwało
niewielu młodych ludzi i rzadko dawał się słyszeć śmiech dzieci. Instalowano
tam jednak wesołe miasteczka dla dorosłych. I zaczynała się feria – świąteczna
zabawa. Zjeżdżało się towarzystwo z całej okolicy. Nie pamiętam z jakiej okazji
odbywała się wielka feta w Nimes tamtego wieczoru. Była to być może letnia
feria czyli spektakle z uczestnictwem byków i wielka popijawa sangrią, młodym
winem owocowym. Był szał, radość i hałas, jaki tworzyła mieszanka ludzkich
głosów i dźwięków muzyki, hałaśliwych pozytywek, starych karuzeli i brzęku
solidnych, niskich szklanek do wina. Ten alkohol nie uderzał do głowy z
pierwszym łykiem. Zdradliwie i powoli zaczynał drapać w przełyku i świat stawał
się głośniejszy i pełen rozmazanych, falujących barw. Przybierał kolor
ciemności i czerwonej, połyskliwej w blasku nocy sangrii.
Ahmed nie pił. Ja piłam. Nie
widziałam wówczas powodu, dla którego nie miałabym tego czynić. Czasy oazowej
Krucjaty Wyzwolenia Człowieka były zakończone, a on nie starał się nigdy
tłumaczyć powodów swojej abstynencji. Nie pytałam. A może raz zapytawszy, nie
uzyskałam odpowiedzi. I porzuciłam wielkoduszną ideę wnikania w psychikę i
umysłowość tego mężczyzny z południa, który dla mnie przynależał do kultury
Orientu, dalekiej mi i obcej. Ahmed nie starał się tłumaczyć swojego
postępowania także dlatego, że nie zawsze postępował wedle obowiązujących w
jego religii reguł. Ale o tym wiem dopiero dziś, gdy poznałam zasady islamu.
Wówczas zaś, mimo że jego ataki na moją naiwną jeszcze kobiecość przyjmowałam z
niechęcią, jednocześnie uznawałam je za naturalny przejaw męskich skłonności do
zaspokojenia popędu seksualnego. Tamtej nocy Ahmed po raz kolejny zaczął mnie
łagodnie uwodzić. Pomyślałam, że tym razem być może nie uda mi się uniknąć
zbliżenia. Na ulicach wrzawa. Już po zmroku, a zabawa trwała w najlepsze.
Rozświetlone ulice i place. Muzyka i taniec. Pijaństwo i szaleńcze tańce w
wąskich uliczkach i na małych placach Nimes.
Chciał wracać do samochodu.
Było późno i sama miałam ochotę znaleźć się już w swoim łóżku, w małym pokoju z
wielkim oknem-drzwiami na podwórze, u rodziny Trenet. On miał jednak inne plany
i przekonałam się o tym szybko w momencie, gdy wsiedliśmy do samochodu i
zapadła cisza. Słychać było jedynie gwar głosów z dalekiego placu pełnego
straganów i przenośnych barów. Parking był pusty, a samochód Ahmeda stał na
uboczu, pod drzewami. Samotnie. W okolicy ani żywej duszy. Wrócili do domu ci,
którzy chcieli wrócić wcześnie. Pozostali ci, którzy chcieli powrócić bladym
świtem. Byliśmy sami. Poczułam dotyk jego ust, gdy zbliżył swoją twarz do mojej
i przytulił policzek. Zaproponował wspólną noc w samochodzie. Do świtu
pozostało jedynie kilka godzin, więc zgodziłam się. Rozłożyliśmy fotele, tak że
stworzyły wygodne łóżko samochodowe. Znalazł się i koc, który Ahmed zapewne
zawsze ze sobą woził.
Przysunął się blisko mnie i
leżeliśmy, ciało obok ciała. Uwielbiałam się przytulać, lubiłam dotyk jego rąk.
Nikt nie mógł być bardziej czuły i delikatny. Wiedziałam doskonale do czego
zmierzał, a jednak czułam się bezpiecznie. Nie miałam ochoty nie seks.
Wierzyłam, że zrozumie moje uczucia. Uważałam ponadto, że samochód jest
miejscem nieromantycznym. W pewnym momencie poczułam jednak, że tracę kontrolę
nad jego rękami i pieszczotami, a jednocześnie nie potrafiłam się bronić. Czy
nie było mi dobrze?
A zbliżenie było cholernie
bolesne. Zero delikatności. Wpadłam w złość i zażądałam, aby jak najszybciej
odwiózł mnie do domu.
4
Cały romantyzm legł w
gruzach i od tamtej pory, mimo że nie rozstaliśmy się z Ahmedem tak szybko, bo
mijały kolejne miesiące, a my byliśmy razem, nie mogłam odnaleźć przyjemności
we współżyciu z nim. Zakończenie tego związku było jedynie kwestią czasu. A
jedno z ostatnich zdarzeń przed naszym rozstaniem tylko umocniło mnie w moim
przekonaniu i pomogło podjąć ostateczną decyzję.
To było latem. Upał
niemiłosierny, bo słońce prażyło z wysoka i w godzinach południowych nie sposób
było robić cokolwiek innego, jak zażywać siesty w szczelnie zasnutym cieniem
pokoju, lub chłodzić się w basenie z głową okrytą czapką dla ochrony przed
udarem. Właśnie te południowe godziny i moją przerwę w pracy postanowiłam
wykorzystać na przejażdżkę z Ahmedem. Do miasta. Zamówiliśmy filiżankę małej
czarnej w miejscowości, której nazwy nie pamiętam, w prowincjonalnej kawiarni,
której większość klienteli stanowili Arabowie. Do tego jednak zdążyłam się już,
podczas związku z moim Marokańczykiem, przyzwyczaić i kładłam to na karb jego
nieśmiałości wobec Francuzów
i francuskiej ksenofobii. Imigranci Marokańczycy i Algierczycy mieli własne
bary, a Francuzi – osobne. Nikt nikomu nie wchodził w drogę. Co uczynić jednak
miała biała, młoda kobieta? Nie wchodzić do restauracji i kawiarni, gdzie nie
było ani jednej damy? Optować za barami francuskimi?
Spotkanie przebiegało
standardowo – kawa, spacer po molo i oglądanie łódek. Nie było to Nimes, ale
Arles lub Avignon albo jakieś inne małe miasteczko nad wodą. Ahmed przedstawił
mi swojego rodaka, Mohameda. To był człowiek starszy od niego. Bodaj
czterdziestoletni, postawny, z brzuszkiem. Lekarz po studiach w Maroko, z
praktyką we Francji.
Uśmiechał się cały czas,
jakby rzeczywiście nasze spotkanie było dla niego wielką przyjemnością i
zaszczytem. Po pół godzinie zdobył się na odwagę i poprosił mnie, abym zabawiła
się w swatkę i znalazła mu żonę Polkę. Poczułam, że się czerwienię. Nie bardzo
wiedziałam jak zareagować. Uznałam propozycję za niestosowną. Miałam ochotę
uciec. Zachowałam się jednak jak dama, obraz naiwności i dobrego wychowania.
Poczekałam do końca spotkania z Marokańczykami i do momentu naszego rozstania
pod bramą domu państwa Trenet, którym już za drzwiami powiedziałam, aby za
wszelką cenę nie łączyli mnie telefonicznie z Ahmedem, bo jestem raz na zawsze
nieobecna i zajęta.
Mówiłam mu to wielokrotnie,
nigdy jednak nie potraktował moich słów poważnie. Ale czas płynął i wszystko
potoczyło się tak, jak chciałam. Dziś czasami nie mogę pozbyć się jeszcze
wyrzutów sumienia, że go zraniłam i przeszkodziłam w spełnieniu marzeń. Idiotka.
Nie zapomnę jednak jego
wzroku opuszczonego zwierzęcia, w momencie gdy spotkaliśmy się przypadkowo na
ulicy w Nimes. Kilka miesięcy po rozstaniu. Był sam. Ja nie byłam sama. Udałam,
że się nie znamy i on uczynił to samo. Stchórzyłam. Może powinnam była podejść
i porozmawiać? Uciekłby.
A teraz, po kilku latach,
chciałabym być w posiadaniu magicznej kuli. Wiedzieć jak potoczyły się jego
losy. Czy znalazła się inna młoda Europejka, która pokochała prawdziwie tego
szalenie przystojnego, nieśmiałego i zakompleksionego mężczyznę o dobrym sercu
i zwyczajach dalekich od gustów europejskich.
A gdzie byli tymczasem moi
opiekuńczy rodzice zastępczy, Sophie i Philippe, w momencie gdy ja uplątywałam
się w związek o tak poważnych konsekwencjach? Związek tak ryzykowny, biorąc po
uwagę fakt, że jako panna i dziewica absolutnie nic nie wiedziałam o
współżyciu, chorobach wenerycznych, AIDS i sposobach zabezpieczeń przed ciążą.
Ahmed wyraźnie starał się
uniknąć zapłodnienia młodej przyjaciółki, stosując metodę stosunku przerwanego.
Nie było jednak mowy o prezerwatywach. Wiadomo, są niewygodne i pozbawiają
kochanków wielu wrażeń w czasie aktu. A może moja ciąża byłaby dla niego
najmilszą niespodzianką? Czy nie prosił mnie wielokrotnie o rękę? Czy nie
planował skrupulatnie naszego małżeństwa? Dzisiaj, aby nie wyjść na zupełną
idiotkę, wolę myśleć, że liczył się z moim zdaniem, brał pod uwagę mój wiek,
narodowość, sytuację i moje nieukończone studia.
W całym tym rozgardiaszu
Sophie i Philippe byli jedynie biernymi świadkami. Francuskiej mentalności obce
było zachowanie interwencyjne – kontrola młodej, ale dorosłej już panny au
pair. Dopiero w momencie, gdy nabawiłam się jednej z mało szkodliwych, ale
męczących chorób kobiecych, Sophie zorientowała się jak wygląda mój związek.
Nawet wówczas jednak nie przyjęła tonu ostrzeżeń i przestróg, tonu matki. Być
może nie potrafiła sobie wyobrazić, aby dwudziestotrzyletnia dorosła kobieta
nie wiedziała nic o życiu seksualnym. Nie zapominajmy, że sprawa miała miejsce
w liberalnej Francji.
5
Sophie. Zawsze była raczej
przyjaciółką, starszą siostrą, nie starała się mi matkować. Każde polecenie
było przyjacielską propozycją, każda prośba nieśmiałym pytaniem. Miała
słowiańską duszę i słowiańskie pochodzenie. Rozumiałyśmy się świetnie dzięki
wspólnym zainteresowaniom z dziedziny kultury i sztuki. Z nią chodziłam do
kina, podczas gdy mąż zostawał w domu z dziećmi. Z nią i chłopcami zwiedzałyśmy
wszystkie wystawy i muzea w okolicy. Chciałyśmy być zawsze tam, gdzie coś się
działo, gdzie odbywały się festyny regionalne, koncerty ciekawej muzyki, od
etno po klasyczną, oraz festiwale, dla dzieci i dorosłych.
Tylko w jednej dziedzinie
nie potrafiłyśmy nawiązać porozumienia. Ja byłam zainteresowana religią.
Martwiło mnie moje rozleniwienie i wzrastający pod wpływem Francuzów
liberalizm, zaś Sophie nigdy nie wnikała w jakiekolwiek zagadnienia natury
filozoficznej czy duchowej. Interesowały ją jedynie kulturowe aspekty religii,
jej odwzorowanie w sztuce. Zaglądała do kościoła tylko w poszukiwaniu
oryginalnych dzieł sztuki, ciekawych rozwiązań architektonicznych, ciszy i
skupienia.
Krótko mówiąc, była to
typowa Francuzka, liberalna, inteligentna, wrażliwa, elokwentna i dowcipna,
ciekawa świata, a jednocześnie przekonana o wyższości kultury europejskiej nad
kulturami obcymi. To nie umniejszało zupełnie jej fascynacji tym, co obce i
niezrozumiałe. Do dziś pamiętam jej opowieści o podróży poślubnej, w którą
udali się z Philippem do Indii. Cała Europa już od dawna była zafascynowana
Orientem, kulturą arabską i azjatycką. Te zachodnie fascynacje trochę później
pojawiły się w Polsce, popularyzowane choćby dzięki młodym dziennikarzom i
prezenterom stacji radiowych, a jednocześnie zwolennikom używek, którzy na
Wschodzie szukali nowych doznań i przygód.
Sophie przywiozła z Indii
pomysły i inspiracje. Wiele jej akwareli było przesyconych atmosferą Wschodu, duszną od zapachów
przypraw i kadzidełek, pełną soczystych barw i przenikliwych dźwięków. Dzięki
Sophie, Francji i mężczyźnie, którego miałam wkrótce poznać, moja wiedza
muzyczna poszerzyła się o rejony, o których istnieniu wcześniej nie wiedziałam.
Wszyscy słuchają popularnej obecnie „muzyki świata”. Sądzę jednak, że niewiele
osób zna muzykę średniowiecza, starofrancuskie pieśni trubadurów, staroniemieckie
– minnezingerów, muzykę klasyczną od renesansu do baroku.
Bardziej wtajemniczeni już
wówczas wiedzieli jak odnaleźć najbardziej niespotykany typ muzyki regionalnej
na stronach internetowych, w postaci empetrójek. Ja tego jeszcze nie
wiedziałam. Francuskie funky, rap, rave i rai, czyli arabski pop pojawiły się
dopiero w trakcie moich licznych powrotów do Francji. Podczas rutynowych
przeszukiwań bezpłatnych mediateques – potężnych zbiorów muzycznych, które były
dostępne dla publiki obok lektur książkowych i nośników audiowizualnych.
Całkowicie za darmo.
Skąd jednak ta sztuka,
muzyka, ten kulturowy snobizm na co dzień? To specyfika Francji. Najmniejsze
miasto ma swoją historię, muzea i festiwale. Nawet to, co Francuzi sami nazwą
zapadłą dziurą, okazać się może miejscem, którego urok zwali z nóg, bo może
zachowały się tam stare budowle i wąskie ulice o niepowtarzalnym klimacie, a
mieszkańcy z upodobaniem kultywują jakiś dziwaczny zwyczaj. Do takich wniosków
doszłam zwiedzając kilometr po kilometrze okolice Nimes, a potem całą
Langwedocję, Prowansję i dalej, góry Cevennes, które najbardziej malowniczo
wyglądają jesienią i przypominają nasze Beskidy, a w końcu rejony rzeki
Ardeche, która wije się krętym szlakiem, kapryśnie, ukryta na dnie wielkiego
kanionu.
Francuzi mają kulturę we
krwi, ona jest uwewnętrznionym elementem tego terytorium i tej nacji. Snobizm
też jest zapewne ich genetyczną cechą narodową. Nie zdziwiły mnie więc
umiejętności malarskie Sophie, ani muzyczne Philippe’a. Chwyciłam bakcyla i
zaczęłam rysować, nie próbowałam jednak dotykać pianina ani puzonu. Wystarczyła
mi gitara, dzięki której i tak mogliśmy urządzić rodzinny koncert na cztery
ręce i trzy głosy. Sophie zawodziła głośno w atelier, dzieci uciekały na basen
lub chowały się w pokojach.
W pierwszych tygodniach mojego pobytu Sophie
nieustannie okupowała pracownię malarską. Bardzo rzadko zaglądała do kuchni. To
były objawy depresji poporodowej. Nie wiedziałam, że znalazłam się w Nimes ze
względu na nią. Jej skutki były widoczne u Sophie jeszcze kilka lat po
urodzeniu dzieci. Nie rozumiałam tego. Jaka kobieta może pozwolić sobie na
depresje w momencie, gdy dzieci potrzebują opieki?
Sophie była dziwaczką. Ale
dzięki niej realnie zetknęłam się z macierzyństwem, bez jego pompatyczności. To
było macierzyństwo pod górkę, macierzyństwo, które wcześniej nadmiernie
idealizowane, okazało się prozaiczne i nudne. Codziennie słyszałam jej żale i
narzekania, wybuchy gniewu i lęki. Rozumiałam, że mam do czynienia z matką
emocjonalnie niedojrzałą i nieprzygotowaną na pojawienie się dzieci.
Zauważyłam, że zajmuję w tym
domu dziwaczną rolę niani i kucharki dla dzieci, a przyjaciółki i terapeutki
dla matki. Bo nasze wspólne wypady w teren, niekończące się dyskusje nad jakimś
mało istotnym francuskim zwrotem językowym, wycieczki i odkrycia plenerowe, to
było najlepsze lekarstwo dla sfrustrowanej Sophie. Tam, gdzie nie potrafił
pomóc mąż, zakochany w żonie bez pamięci, tam pomogła młoda, nieopierzona i
równie niedojrzała kobieta. Może dlatego, że była kobietą. Osobą o tym samym
poziomie wrażliwości, ale z obcego świata i kultury. Bez bagażu oczekiwań,
żądań i
wymagań, jakie stawiały przed Sophie Francuzki, kobiety w jej rodzinie.
Przy Sophie to ja byłam
obca. To ja byłam Słowianką zza wielu granic. Jednocześnie ona wciąż nie była
jeszcze tubylcem. Dumną Paryżanką, idealistką, romantyczką i artystką.
Wariatką. Oto kim była.
Adaptacja w Nimes przerażała
ją. Rozumiałam jej obawy. Lęk przed nowym życiem, przed podświadomie
niechcianym intruzem, który przewróci do góry nogami całe życie matki, odbierze
chwile dla siebie, a z artystki i osoby wolnej uczyni neurotyczkę i niewolnicę
pieluszek.
Nie jestem matką, ale czuję
się dojrzała emocjonalnie i wiem, że byłabym w tym dobra. Jednak mam w głowie
tę mieszankę kulturową. Mam to multum pomysłów na wychowanie dzieci, ten
konglomerat ideologiczny, który nie musi wyjść na zdrowie witającemu świat z
wrzaskiem maluchowi. Mam ochotę być matką najbardziej oryginalną w świecie,
najbardziej polską i najbardziej muzułmańską. Nie wiem czy jest to możliwe do
połączenia.
Chcę, aby moje dzieci
zachowały bogactwo wielokulturowości i mnogich języków. Chcę, aby znały i
szanowały religię chrześcijańską. Chcę, aby były muzułmanami i znały islam
lepiej niż ktokolwiek inny. Od osób na pograniczu kultur i religii wymaga się
zawsze o wiele więcej i tym surowiej ocenia się ich życie.
6
Pamiętam, że ten aspekt
rodzicielstwa – wychowanie w wierze w Boga – był zawsze punktem zapalnym w
moich rozmowach z Pierrem, pierwszym Francuzem, w którym zakochałam się bez
pamięci. Stan odurzenia trwał trzy lata. To wystarczająco długi okres, aby
zacząć planować przyszłość, wynajęcie większego mieszkania i rodzicielstwo.
Pierre nieustannie
przypominał mi dzielące nas jedenaście lat, dorzucając z sarkazmem – Pospieszmy
się! Chyba nie chcesz, aby koledzy naszego dziecka w przedszkolu mylili mnie z
jego dziadkiem – Nie chciałam. Było jednak wiele innych rzeczy, które w
osobowości Pierre’a trąciły myszką, a które uznawałam za pociągające. Chciałam,
aby odziedziczyły je po nim nasze szkraby.
Mój Francuz jedną nogą
zawsze tkwił w przeszłości. Znał historię starożytną i nowożytną swojego
ukochanego miasta – Nimes, które nosiło ślady panowania Rzymian. Mógł opowiadać
bez końca historie z przeszłości, oprowadzać niestrudzenie po najmniejszych
zaułkach miasta, nigdy nie doprowadzając słuchaczy do znudzenia. Był przecież
zawodowym przewodnikiem. Specjalizacja – grupy dziecięce.
Obok starożytności, która
była jego największą fascynacją, istniała cała gromada innych zainteresowań:
historia Francji, przeszłość Langwedocji i Prowansji, dzieje Europy, a w
szczególności pierwsza wojna światowa. Dla tego człowieka każdy kamień miał
znaczenie i przekazać mógł wyjątkowo ciekawą opowieść.
Uzupełnialiśmy się.
Cieszyłam się, że znajduję słuchacza dla moich opowieści o antycznych
tragediach i ich późniejszych literackich odwzorowaniach, o francuskim
klasycyzmie i europejskim baroku, tak jak jego cieszył fakt, że choć jedna
osoba na ziemi jest w stanie wysłuchać, bez znudzenia, długiego wywodu o
przyczynach wybuchu pierwszej wojny światowej, a także zupełnie oryginalnej
spiskowej teorii świata.
Właśnie tę teorię wykładał w
kawiarni, w momencie, gdy pojawiłam się przy stoliku i zostaliśmy sobie
przedstawieni. Tam rozpoczęła się nasza znajomość, w Café Carré, kawiarence u
stóp świątyni Maison Carré.
Rzymska budowla, otoczona
wiankiem kolumn, ustawiona była na cokole, który umożliwiał jej zachowanie
wyniosłej pozycji wśród otaczających ją na obrzeżu placu, kamienic. Maison
Carré była rzeczywiście carré, czyli kwadratowa, a raczej w kształcie
prostopadłościanu. Jej wnętrze kusiło chłodem i pustką, bo zajęte było jedynie
przez stare szkice i plany Nimes, pokazujące jak wyglądało kiedyś miasto.
Świątynia, poza utratą barw, zupełnie się nie zmieniła. Zachowała swoje
charakterystyczne rzędy kolumn i wysokie schody, które były doskonałym
stanowiskiem pracy dla rysowników. Siadywałam tam nie raz, aby z wysokości
wykonywać szkice architektury, przechodniów i klienteli kafejek. Sześć kawiarni
na placu nie przeszkadzało sobie zupełnie, usadowiwszy się, zwyczajem
śródziemnomorskim, ramię w ramię.
Nasza ulubiona Cafe Carré
znajdowała się na rogu placu, przy ulicy, obok Mediateki, która była
nowoczesnym odbiciem światyni. Architekci zastąpili kamień metalem i szkłem.
Zawsze dowcipkujący kelner – Algierczyk – podawał po znajomości zamiast czarnej
kawy une noisette, czyli orzeszek, expresso z kroplą mleka. Pierre unikał kawy,
był za to wierny piwu i sirop de soja, anyżkowej oranżadzie o mlecznożółtym
kolorze.
Słotne dni w Nimes były
rzadkie i zdarzały się jedynie w porze zimowej. Zawsze siadywaliśmy w ogródku
kawiarnianym, na terytorium zewnętrznym kafejki, gdzie mieściło się kilkanaście
stołów i odpowiednio wiele krzeseł. Żadnych płotków, żadnych barierek. Strefa
kawiarni była umowna. W ten sposób funkcjonowały lokale na całym terytorium
francuskim. Kwitło życie towarzysko-kawiarniane i panoszyła się atmosfera
upalnego południa – luzu, leniwej rozmowy albo intelektualizmu, snobistycznych
wypowiedzi i dyskusji o kulturze.
Kawiarnie we Francji często
stawały się przestrzenią pracy. Spotykałam pisarzy, dramaturgów, edytorów,
zapisujących wielkie notesy nieczytelnym pismem. Artyści dyskutowali o swojej
pracy, wystawach, filmach i spektaklach. Pojawiali się biznesmeni
z laptopami, teczkami i kontraktami. To była przestrzeń otwarta i kreatywna.
Był to jeden
z powodów, dla których pokochałam Francję mocno i nieodwołalnie. I dlatego też
dziś za nią tęsknię. Pod tym względem, żaden inny kraj nie może równać się z
Francją.
Ta mieszanka kultury
fraancuskiej ze starożytną, rzymską była niezwykle pociągająca, podobnie jak
mężczyzna, reprezentant tej kultury – mieszanka genetyczna i kulturowa
elementów francuskich i włoskich. Każda nasza wyprawa w teren była magiczna.
Nigdy nie znudziły mi się liczone w setkach przechadzki po ogrodzie Jardin de
La Fontaine, spacery do świątyni Diany i koloseum, które obecni mieszkańcy
Nimes nazywali les Arenes. Dawne miejsce walk gladiatorów to dziś plac,
otoczony murami, w których starożytni budowniczowie wykuli liczne schody,
stopnie-siedziska i tunele. Odbywały się tam spektakle walk byków, la corrida.
To widowisko obejrzałam zupełnie samotnie. Nie znałam wtedy jeszcze Pierre’a.
Tamtego pamiętnego dnia
corrida odbywała się pod znakiem feminizmu. Na arenie pojawiła się kobieta. Torreador. Marie Sara. Hiszpanka. Chyba. Obserwowałam z zapartym tchem małą figurkę na środku
areny. Z wysokości najwyższych stopni – nie było mnie stać na droższe i bliższe
miejsca – nie mogłam dostrzec jej mimiki i rysów twarzy. Siedziałam obok innych
widzów na kamiennych siedzeniach, które nie były ani dzielone ani numerowane.
Pełna dowolność. Miejsca dla tłumu spragnionego chleba i igrzysk.
Ruch kobiety i byka był
malowniczym tańcem śmierci. Niebezpieczną zabawą. Ich walka daleka była od
fikcji. Zdałam sobie z tego sprawę w momencie, gdy Maria otrzymała silne
uderzenie rogiem byka, tak, że znalazła się o kilka metrów dalej, bezbronna, na
ziemi. Dlaczego ci ludzie ryzykowali życiem? Dlaczego ryzykowała je kobieta? Co
próbowała udowodnić?
Czy to była ta różnica
pomiędzy kobiecą osobowością orientalną i okcydentalną? Pomiędzy osobowością
silną, pewną siebie, która nie wahała się dążyć do spełnienia, często
absurdalnie wytkniętych, celów, a łagodną i oddaną macierzyństwu i domowi?
Kobiety francuskie wiedziały, czego chcą i potrafiły być silne. Feminizm,
współczesne prawo i rzeczywistość pozwoliły im na spełnienie marzeń, które nie
były związane z gospodarstwem i zamążpójściem. Czy inaczej było na Bliskim i
Dalekim Wschodzie, w Azji i Afryce? Nie. Arabki i Azjatki miały wiele
możliwości rozwoju. Tak było tam od wieków. Były wykształcone i inteligentne.
Nie można im również odmówić odwagi i otwartości w dziedzinie polityki.
Spójrzmy choćby na karierę Benazir Butto w Pakistanie. Skąd więc historie o
uległości kobiet wschodu, a szczególnie kobiet muzułmańskich? Skąd domniemania
o ich bierności i braku aspiracji?
Kultura i zwyczaje
regionalne głębokiej prowincji, ludzi ubogich i niewykształconych w krajach
trzeciego świata są odmienne od europejskich i odmienne od tamtejszych zasad
wykształconych i zamożnych warstw społeczeństwa. Panuje tam tradycja
patriarchatu, niezwykle silnie zakorzeniona w społeczeństwie, i tylko z biegiem
czasu może się to zmienić. Albo w ogóle się nie zmieni. Co z tego, że Allah
mówi w Świętej Księdze Koranu, że kobieta może pracować? Co z tego, że
najmłodsza żona Proroka, Ayesha była poważana dla jej wiedzy i inteligencji, a
pierwsza żona Proroka, Khadija była niezależną businesswoman? Co z tego, że kobieta
ma prawo do wykształcenia równego mężczyznom i obowiązek nauki, podkreślany
przez islam, jeśli regionalny, religijny kacyk lub autokratycznie rządzący
ojciec czy brat powie, że jest zupełnie inaczej.
Najtrudniej jednak jest
wytłumaczyć kobietom Zachodu, że jej przyjaciółka ze Wschodu może po prostu nie
chcieć pracować. Bo i dlaczego miałaby to czynić, skoro w domu i tak czeka ją
nie mniej pracy, od której zazwyczaj nie może wybawić jej pralka, mikrofalówka,
supermarkety i przedszkola. Chociaż z drugiej strony powinniśmy wyobrazić sobie
sytuację tak, jak ona wielokrotnie wygląda w Azji albo w krajach arabskich.
Widzimy więc zasobny, duży dom, pełen nianiek, służących, sprzątaczek, kucharek
i kierowców,
i kobietę, która zajmuje się wyłącznie dbaniem o własny wygląd, wychowaniem
dzieci, swoją oraz ich edukacją świecką i religijną, i zarządzaniem domem.
Dlaczego miałaby iść do pracy? Dlaczego miałaby się poniżać, pracując jako
sekretarka i służąc swojemu szefowi mężczyźnie? Jeśli decyduje się podjąć pracę
zawsze wybiera zawód nauczycielki lub lekarki. Chodzi o godność osobistą. I
dumę. Czy to wizja muzułmańska? Nie. To wizja naturalna,
mieszczańsko-ziemiańska. To obrazek z życia klas zamożnych i średniozamożnych,
na przykład w Europie, przed epoką industrializacji i równouprawnienia. W
niektórych krajach to wizja naturalna i obecna do dziś. Zajrzyjmy do książek
pisarzy południowoamerykańskich i amerykańskich. W „Swift as desire”, książce,
która ostatnio wpadła mi w ręce, Laura Esquivel (ta, od „Przepiórek w płatkach
róży”) opisuje czasy powojenne i współczesne w Meksyku. Bohaterka decyduje się
na pracę zrobkową tylko dlatego, że chce finansowo pomóc mężowi. Ona,
arystokratka, dama z bogatej rodziny, schodzi do poziomu klas najniższych,
ubogich. Zatrudnia się z miłości do męża. Jej małżonek z miłości chce ją od tej
decyzji odwieść. Ona stawia na swoim. Naraża się na napastowanie seksualne ze
strony szefa. Historia nie kończy się happy endem.
A muzułmanki we Francji nie
czują się źle. Wyjątkiem są tradycjonaliści, którzy cierpieć będą ze względu na
przegłosowany ostatnio zakaz noszenia „widocznych oznak religijnych” w
szkołach. Cóż, powstanie więcej szkół typowo religijnych i ortodoksyjnych.
Jedne będą chronić ideały i tradycje muzułmańskie, inne będą ich nadużywać
pozwalając na fanatyzm, uniemożliwiając naturalną integrację ze środowiskiem
francuskim. Mam nadzieję, jednak, że Francja nie przestanie być krajem
otwartym, który inspiruje i fascynuje.
Tylko we Francji udało mi
się poznać tak wielu ludzi, którzy autentycznie byli w stanie żyć dla idei.
Realizować wizje życiowe i nie umrzeć z głodu, nie skończyć na marginesie.
Tylko tam poznałam tak wielu artystów, którzy utrzymywali się ze sztuki:
malarzy, pieśniarzy, rzeźbiarzy, fotografów, cyrkowców cyrku francuskiego,
który nie ma nic wspólnego z cyrkiem zwierzęcym, a jego istotą są popisy
akrobatów, klaunów, bardów i poetów. Wszyscy zaliczali się do grona przyjaciół
Pierre’a, który znał osobiście każdego oryginała w mieście Nimes i w okolicy.
7
Wszyscy spotykaliśmy się co wieczór w
sławetnej Café des Beaux Arts, na wprost nimijskiej katedry. O jakieś
piętnaście metrów od jej wysokich i pięknie rzeźbionych drzwi. W Polsce byłoby
to nie do pomyślenia. Ogródek kawiarniany nie był jednak hałaśliwy. Na maleńkim
placyku, który miał może pięćdziesiąt metrów kwadratowych, pod wielkimi
parasolami mieściły się jeszcze dwie inne kawiarnie oraz apteka i frontowa
część terenu muzeum historycznego miasta Nimes.
Tu poznałam Gerarda, który przyjechał do
Pierre’a w odwiedziny. Z Paryża. To był pierwszy Hindus, jakiego poznałam.
Francuz z krwi i kości, bez śladu akcentu, do którego jestem dziś tak
przyzwyczajona, ze względu na ilość moich znajomości z tamtego kręgu
kulturowego.
Gerard – należałoby powiedzieć „Żerar” – bo
tak wymawiano jego imię, był przewodnikiem, tak jak Pierre. Mieli wspólną
pasję, która była i moją. Kino. Tego samego dnia zajrzeliśmy więc jeszcze do
ulubionego kina wszystkich mieszkańców Nimes, zwanego Cinematique. To było kino
snobistyczne, ambitne. Kino, które nie zbrukałoby się wyświetleniem
którejkolwiek z hollywoodzkich produkcji. Proponowało za to nieznane nikomu
filmy europejskie i azjatyckie. Nowości i starocie, rzeczy nagrodzone albo po
prostu wybrane przez właściciela kina. Obrazy na życzenie widzów i na przekór
widzom.
Gerard uwielbiał filmy japońskie, nie
wiedział zaś nic o produkcjach Bollywoodu. Był dziwnym Hindusem. Poza twarzą,
która zdradzała jego pochodzenie, nie miał nic wspólnego z Indiami. Szkoda. Ja
nie chcę, aby po latach było mi żal utraconych związków z własną kulturą.
Dlatego za wszelką cenę postaram się je zachować, niezależnie od tego, gdzie
przyjdzie mi ostatecznie żyć w przyszłości.
A planów było już tak wiele. Początkowo celem
emigracji miała być Francja i Nimes. Potem Paryż. Paryż, który zwiedzaliśmy
oboje z Pierrem, który widziałam po ‘97 roku wielokrotnie, ale za każdym razem
odmiennie. Po raz pierwszy w towarzystwie przyjaciółek z Polski, a ostatnio w
towarzystwie Nadira, Hindusa, męża. Francja była mu obca, tak jak mi obcy był
Pakistan. Nasza podróż była zupełnie inna niż moje poprzednie wizyty. To był
nasz miodowy tydzień. Lenistwo i luz. Zero zmęczenia i pośpiechu. To było
całkowite przeciwieństwo mojej pierwszej, lipcowej wizyty w stolicy Francji, w
towarzystwie dwu przyjaciółek, które w ciągu pięciu dni chciały zobaczyć
absolutnie wszystko. Ciągnęły więc wszędzie oporną, zmęczoną dziewczynę, z dużą
nadwagą po półrocznym pobycie we Francji i nieodpowiednich dla niej francuskich
nawykach żywieniowych. Oj tak. Byłam obleśnie gruba. Zbrzydłam. Koleżanki,
które przyjechały do mnie w odwiedziny niemal mnie nie poznały, i myślę, że
trochę się mnie wstydziły. A jednak jako jedyna mówiąca po francusku, byłam
niezbędnym składnikiem tych wypraw.
Ale ja znów mieszam wątki. Miało być jeszcze
kilka słów o moim Piotrze Francuzie. Tamtego letniego dnia przybiliśmy z
Pierrem do paryskiego portu w sercu Montmartre
i zamieszkaliśmy w tej malowniczej dzielnicy schodków, starych kamienic i
placów, gdzie rozsiadały się co rano stoliki kawiarniane i sztalugi artystów.
Nasze lokum mieściło się na jedenastym piętrze wieżowca, w mieszkaniu
serdecznego przyjaciela Pierra, Jean-Michela. Tam powracaliśmy każdego wieczoru
po całodziennych wędrówkach. Tam, po dwudziestej, spotykaliśmy się z Jean-Mi, gdy
docierał w końcu zmęczony i z impetem otwierał lodówkę. Pustki. Dlatego
najczęściej zabierał nas samochodem do jednej z wielu znanych mu w okolicy
restauracji. Najmilej wspominam do dziś tamten wieczór w prawdziwej włoskiej
pizzerii z najprawdziwszymi włoskimi kucharzami w dzielnicy Montmartre. Byli
wszyscy nasi serdeczni przyjaciele. Był chudy Gerard o śniadej twarzy, była
Annette, maleńka urocza pielęgniarka, brunetka o postaci figurynki, była wielka
Steph, czyli Stephanie, czyli nauczycielka o ciętym języku, która strofowała i
wyśmiewała wszystkich, rzucając swoje nieśmiertelne „Relaxe-toi! Ne sois pas si constipé!”. Co znaczyło mniej więcej tyle, że należało się wyluzować i być sobą.
Była siostra Jean-Mi, Elaine, chuda i wysoka, pielęgniarka jak Annette, ale jej
fizyczne przeciwieństwo. To ona cały wieczór opowiadała o swoim doświadczeniu
wolontariuszki w afrykańskim szpitalu w Kongo. Nieco później pojawiła się
również para z Nimes. Cathy, szczupła, krótko przystrzyżona kobietka o długim
nosie, artystka malarka i instalatorka oraz jej mężczyzna, o dwadzieścia
centymetrów od niej wyższy Philip, cyrkowiec, akrobata i muzyk. Żadne z nas nie
wiedziało, że będzie to nasze ostatnie, tak radosne, wspólne spotkanie. Wraz z
moim wyjazdem z Francji mój związek z Pierrem zaczął przeżywać kryzys.
Rozkładał się, tak jak my gniliśmy z tęsknoty.
Wierzyłam, że wraz z ukończeniem studiów uda
mi się wyjechać na stałe i zamieszkać z Pierrem we Francji. Nie wiedziałam
jednak, jak wiele miało się jeszcze wydarzyć w ‘99 roku. Tam w Paryżu jednak
nasz magiczny wieczór wciąż trwał i jego nastrój nie gasł, aż do powrotu do
mieszkania Jean-Mi, gdzie spaliśmy we trójkę na jednym szerokim łóżku,
potwornie niewygodnym, bo twardym. Było to podobno typowe łóżko w stylu
japońskim. Ostatni krzyk mody. Potworność. To było ciekawe doświadczenie
niewinnego, a jednak trójkąta. Zaśmiewaliśmy się do rozpuku przez pół godziny,
gdy zrozumieliśmy, że Jean-Mi, zapraszając nas do siebie, zupełnie nie
zaplanował drugiego posłania. Nawet gdyby to jednak uczynił, typowo paryska
skąpość powierzchni nie pozwoliłaby mu na jego rozłożenie. Stół, jedno duże
łóżko i mały regał zajmowały przestrzeń podłogi optymalnie i zupełnie. Tak więc
zostało. Na dobry początek kłotnia – kto obok kogo powinien tudzież nie powinien
spać. A ostatecznie spaliśmy we troje w jednym łóżku w przeróżnych
konfiguracjach, wiercąc się i kręcąc, nie pozwalając zasnąć Jean-Mi, co
przecież było jak najbardziej w naszym interesie. Najczęściej jednak, nie
doczekawszy odpowiedniej chwili, rezygnowaliśmy z seksu na rzecz snu.
Dla Pierre’a Francja była miejscem pełnym
przyjaciół i znajomych. Nigdy nie miałam okazji odwiedzić z nim choćby jednego
hotelu, być może dlatego, że nasze podróże nie były aż tak liczne. Zaliczyć do
nich można jednak wyprawę do Normandii, gdzie mieszkaliśmy na poddaszu domu,
który przypominał skromniejszą wersję chateau de famille – prowincjonalną, tradycyjną siedzibę, francuski zameczek.
Valerie, jej rodzice i stary dziadek. Wyprawy
na rowerze w krótkiej spódniczce, której dziś bym już nie włożyła. Confiture de
lait, czyli konfitura z mleka, która w smaku przypomina nasze krówki i le
cidre, coś pomiędzy musującym winem jabłkowym, a lemoniadą. Zachowałam
wszystkie te wspomnienia. Ale nie wszystkie są już dziś wyraźnie i jasne.
Francja na zawsze pozostanie dla mnie krajem
marzeń niespełnionych. Krajem, w którym wszystko pachnie i smakuje
niepowtarzalnie, jak nigdzie indziej na ziemi. Każdy jednak powrót do Francji
przynosi mi kolejne rozczarowania. Gorzkie
spotkanie z Pierrem w dwa lata po rozstaniu, jak i wyprawa samochodowa z
Nadirem przez Paryż do Calais, to rozczarowanie. To spojrzenie na Francję okiem
obcym i niechętnym.
Pierwszy przypadek – Pierre był wciąż we mnie
zakochany, pełen żalu i wyrzutów. A to było dla mnie wówczas nie do zniesienia.
Pragnęłam jak najszybciej uciec, najdalej od Francji, wrócić do domu. Do
Polski. Drugi przypadek – Podczas gdy mój mąż Nadir był oczarowany Francją, a
szczególnie Paryżem, ja doszukiwałam się błędów, pomyłek, dziury w całym. Krytykowałam
hotele, maniery i jedzenie, które nam serwowano, jak tubylec, który wstydzi się
za własnych ziomków, chcąc jednocześnie, aby obcokrajowiec i gość poznał
jedynie to co najpiękniejsze we Francji. Zdążyłam zapomnieć już o Steph i jej
nieśmiertelnym „Wyluzuj się! Bądź sobą.” Czy faktycznie starałam się wcielić w
kogoś innego? Nie. Ale wówczas, w ‘99 roku byłam już zgoła inną Anną, niż ta
przed rokiem i przed dwoma laty. Francuski okres mogłam już uznać za zamknięty,
choć niezapomniany.
pisanie
1
W 1997 Polsce wszystko
wyglądało tak jak dawniej. Nie zmieniła się stolica przez jeden rok mojego
pobytu we Francji. Nie zmienił się Uniwersytet, wówczas zasypany śniegiem. Znów
byłam na trzecim roku wydziału Polonistyki. Czas dłużył się niemiłosiernie.
Wiele zajęć trzeba było nadrobić, powtórzyć, zdać wiele egzaminów, aby dotrwać
do piątego roku. Udało mi się wykonać to wszystko w tempie przyspieszonym.
Nadrobiłam pół roku, zdając egzaminy z dwu lat w jednym roku, a potem pisząc
pracę magisterską w ciągu jednego lata. Studia nad „Andromaque” Racine’a i
„Andromachą” Stanisława Morsztyna to był mój konik przez dwa lata, mój
leitmotiw życiowy, temat, o którym mogłam mówić bez końca, do tego stopnia, że
wielu sugerowało mi kontynuację studiów w katedrze staropolskiej literatury
Instytutu Badań Literackich i doktorat tamże. Jedną z tych osób był mój
promotor.
Ja miałam inne plany.
Chciałam zaraz po studiach robić doktorat na uniwersytecie francuskim. Wysłałam
listy do wielu uniwersytetów w Prowansji, Langwedocji, w Paryżu. Sprawa nie
była łatwa. Nie traciłam jednak nadziei i wierzyłam, że wkrótce uda mi się
wyjechać i zamieszkać z Pierrem, który nie mógł się doczekać mojego przyjazdu.
Koniec stycznia ‘99 roku to obrona mojej pracy magisterskiej. Zaraz
potem propozycja wydania skróconej wersji analizy tłumaczenia staropolskiego
„Andromachy” w „Baroku”, czasopiśmie na naukowo-literackim. Wszyscy w
środowisku uniwersyteckim znali „Barok’ – byłam z siebie bardzo dumna. To moja
pierwsza publikacja. Może nie ostatnia.
Organizowałam doktorat we
Francji drogą formalną, papierkową, a jednocześnie przez znajomości – ciocia
koleżanki pracowała jako profesor na Sorbonie – świetnie. Doskonała okazja.
Ciocia już na emeryturze, a jednak zdecydowała się przyjąć jeszcze jedną
doktorantkę, wciąż przecież pojawiała się na uniwersytecie, bez którego nie
mogła żyć. Wciąż prowadziła wykłady, organizowała wyjątkowo ciekawe spotkania swojego
Societe du Theatre, Opera et Balet, w których mogłam uczestniczyć w Paryżu,
dzięki jej zaproszeniom. Mieszanka językowa i kulturowa. Mieszanka dziedzin
literackich, epoka jednak pozostawała zawsze ta sama – barok.
Nie było pomysłu, którego
nie zrealizowałabym, aby przenieść się do Francji. Zbliżał się czerwiec i
egzaminy na studia. Zdecydowałam się w ostatniej chwili złożyć papiery na
Romanistykę w Warszawie – podobno najłatwiej jest przenieść się na poziomie
międzynarodowym z jednego uniwersytetu na drugi. Dostałam się bez problemów.
Romanistyka, o której marzyłam od kilku lat, stała przede mną otworem. Nigdy
nie rozpoczęłam jednak tych studiów.
Tymczasem czerwiec mijał. Wakacje i brak pieniędzy
dawały mi się ostro we znaki. Postanowiłam znaleźć mało wymagającą, mało
ciekawą pracę, za grosze, które potrzebne były do przetrwania ostatnich
miesięcy w Polsce. Przyjęto mnie w bibliotece uniwersyteckiej. Powstawał tam
właśnie katalog informatyczny, który wymagał uzupełnień i korekt. Robota
misterna i nudna, lingwistycznie drobiazgowa.
Lingwistyki
unikałam jak ognia już na studiach, uciekając z wykładów, usypiając nad
wywodami tekstowymi. Uwielbiałam rozważania o języku, jednak nie na poziomie
teoretycznym. Zawsze interesowała mnie jedynie praktyka w dziedzinie języków.
W
Centrali, jak nazywał się ośrodek biblioteczno-informatyczny Uniwersytetu
Warszawskiego, pozostałam przez okrągłe sześć miesięcy. Dłużej niż to
zaplanowałam. Nie chciałam rezygnować z pracy ze względu na obecność stałego
łącza i swobodny do niego dostęp oraz dużą ilość wolnego czasu. Zadanie, które
mi zlecano codziennie udawało mi się wykonać dużo szybciej niż było to
przewidziane. Mój nawyk pośpiechu był zupełnie obcy stylowi pracy na
uniwersytecie, gdzie nie istniał stres, współzawodnictwo, pośpiech. Dopiero
dziś jestem w stanie to docenić. Dopiero teraz potrafię docenić również uroki
wolności domowej, nie-pracowania na etacie, radość ruchomych godzin pracy i
niezależność. Wiem jednak, że ten komfort psychiczny zawdzięczam jedynie mojej sytuacji
przejściowej pomiędzy pracami, pomiędzy krajami. Potem trzeba będzie wyjechać i
szukać pracy za granicą albo nie wyjechać i szukać pracy w Polsce albo
ostatecznie przyjąć rolę żony na utrzymaniu, przed którą wzdragam się od kilku
lat. I sama nie wiem, czemu. Takie jest przecież prawo islamu, edukacja
europejska jednak sprawia, że wolę działać i zarabiać własne pieniądze. I
tracić czas… zamiast pisać. Czy nie lepiej byłoby wysypiać się, dbać o zdrowie
i wygląd, chodzić na zakupy, studiować całe życie, robić, co dusza zapragnie,
pracować wedle własnego grafiku, pracować za grosze, pracować za darmo, a w
przerwach rodzić dzieci?
Tak mogłam uczynić w ‘99, gdyby książę z bajki, który
się pojawił, był w stanie i chciał mnie utrzymywać, a to jak wiemy, trudne albo
nierealne. Tymczasem sytuacja rozwijała się powoli i czas odsłony, w której
pojawić się miał tajemniczy nieznajomy jeszcze nie nadszedł. Nadchodziła
natomiast nieuchronnie codzienna godzina wstawania i pracy.
Uniwersytet
Warszawski to było miejsce na złączu ulicy Nowego Światu i Krakowskiego
Przedmieścia. Mijałam zwykle bramę wejściową Uniwersytetu. Przechodziłam obok
wydziału geografii po schodkach w cieniu, dalej pod oknami dawnej biblioteki
starodruków, gdzie przesiadywałam długo na ostatnim roku studiów i tuż
za rogiem, obok kościoła Wizytek – wejście mało uczęszczane na mały
dziedziniec. Tam po schodkach na pierwszym piętrze znajdowała się Centrala –
dziś już nieobecna, przeniesiona do nowej, zarośniętej zielskiem biblioteki na
Dobrej.
Ja tego momentu już nie doczekałam. Moje
wspomnienia to czatowanie po kryjomu w kącie klitki – mojego miejsca pracy.
2
Internet to było szczęście
codziennej rozmowy, częstego kontaktu. Umawialiśmy się z Pierrem w jednym z
francuskich „salon de discussion”, na czacie, na stronach francuskich portali.
Mało znanych, jak caramail. Godzina ustalona. Nazwa salonu zarówno. Chodziło o
to, aby stworzyć prywatne miejsce rozmowy, do którego wejść mógł jedynie ten,
kto znał nazwę salonu lub ten, kto znał internet dość dobrze, by poradzić sobie
z jego trikami.
W jednym z takich miejsc
pewnego dnia w samo południe w porze lunchu oczekiwałam na Pierre’a. I pojawił
się. Pierre, Pierroche. Ku mojemu zdumieniu nie był to jednak mężczyzna,
którego znałam. Był intruzem, który zrozumiawszy, że czekam na osobę o tym
samym imieniu próbował się pod nią podszyć. Skraść jej osobowość i moje
zaufanie. W tym momencie pojawił się rzeczywisty Pierre – Francuz z
Langwedocji. I rozpoczął się pojedynek – Francuz z Południa przeciwko Francuzowi
z Alzacji, emigrantowi w Budapeszcie.
Zachowałam się jak
rozzłoszczona kwoka, jak rozjuszona samica. Kto śmiał przerywać prywatność
naszej rozmowy? On śmiał, ten drugi Pierre, który – zabawne qui pro quo –
przypadkowo zgadł nazwę salonu i wszedł na pokoje nieproszony. Mój narzeczony
zaś okazał się wielkim gentlemenem, co – ach, gdyby wiedział – kosztowało go bardzo drogo.
Miła pogawędka we troje.
Godzina minęła szybko i mój Francuz musiał uciekać. Czekała praca, przechadzki
po Camargue i Limes, i tabun rozkrzyczanych dzieci, dla których był
przewodnikiem. Pozostawił mnie na pastwę losu z Pierrem numer dwa. Tymczasem
ja, zamiast, jak przystało grzecznej panience, wylogować się, pożegnać chłodno
gościa i zapomnieć, kontynuowałam rozmowę z wzrastającą ciekawością. Pierre II
był ciekawą osobą, jego zainteresowania pokrywały się z moimi, jego lokalizacja
terytorialna – Budapeszt – była równie pociągająca.
To, co zamierzam w tej
chwili powiedzieć mieści się, być może, jedynie w kategorii romansu natury
harlequinowej. Nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, taką jak ją postrzegamy,
z realizmem, przyczynowością, rozsądkiem. Ciąg wydarzeń, który miał miejsce w
moim życiu jeszcze dziś zdaje mi się mało prawdopodobny i dziwaczny. Jak ocenić
można młodą kobietę, która folgując miłości wirtualnej, czy po prostu
pożądaniu, jedzie do Budapesztu na spotkanie z mężczyzną, którego wyglądu nie
zna, bo żadne z nich nie dysponowało kamerą i nie pomyślało o zdjęciach? Ta
kobieta wsiada w pociąg nocny i dociera do stolicy węgierskiej, gdzie spotkać
ma się z Francuzem, który zawrócił jej w głowie. Wirtualnie, ale skutecznie.
Którego pokochała jedynie na podstawie jego słów, jego sposobu wypowiadania się
i delikatności.
Tak. Zakochałam się w jego słowach. Cały był
dla mnie mową. W jego języku był romantyzm, duchowość i zmysłowość. Dużo
zmysłowości. I zwykłej pornografii zapewne. Trudno było mi jednak obudzić w
sobie krytycyzm. Nigdy nie byłam tak bez pamięci zakochana. Nigdy nie
przeżywałam doznań tak silnie, zwłaszcza, że skumulowane były w jednym środku
przekazu – wirtualnym czacie, w słowie pisanym.
Moje dotychczasowe związki wydały mi się
wyrachowane i puste, pozbawione prawdziwego uczucia. Moje przywiązanie do
Pierra I zbladło, choć czułam, że nie chcę go stracić. Cała budapesztańska
historia początkowo rozgrywała się w tajemnicy przed moim narzeczonym, a w
mojej głowie panował chaos, w rozmiarach trudnych do opisania.
W miarę jak poddawałam się nowemu uczuciu,
czułam się jak widz. Obserwowałam biernie swoje życie, jednocześnie tracąc do
siebie szacunek. I miałam nadzieję, że to chwilowa słabość serca, bo moje życie
musi w przyszłości toczyć się u boku Pierre’a, na południu Francji. Tam było
dobrze. To było, jasne, zrozumiałe, przemyślane. Rozsądne. Tymczasem jednak nie
chciałam być rozsądna. Byłam wariatką i czułam się cudownie. Poznałam kogoś,
kto był połówką mojej duszy, kto pasował jak ulał, przy kim czułam się
bezpiecznie i dobrze. Z kim dzielić mogłam moją pasję czytania i pisania. Kto
był wszystkim czego chwilowo potrzebowałam do życia.
Ten kilkumiesięczny związek, tak intensywny i odkrywczy, do dziś uważam
za jedno z ciekawszych doświadczeń. To była moja pierwsza i jedyna miłość,
która równie szybko narodziła się jak umarła. Niszczący układ, zmieniający w
moim życiu wszystko, wywracający je do góry nogami. Dla Pierre’a II Króla, jak
tłumaczyć można by jego nazwisko Roy, porzuciłam Pierre’a I i marzenia o
zamieszkaniu we Francji.
Relacja z budapeszteńczykiem
była specyficzna. Burzliwa i kreatywna. Nie mogła zakończyć się happy endem.
Ale nie dostrzegłam tego dość wcześnie. Szkoda. Po tych kilku miesiącach, które
spaliły wszystko do szczętu, pojawiło się wiele nowości. Nowa angażująca praca
we francuskiej firmie. Jakby zastępcze spełnienie marzeń, nagroda pocieszenia
za rezygnację z emigracji, francuskiego narzeczonego i studiów ukochanego
języka. I na nowo odkryta dziedzina aktywności. Pisanie. Odkryta na nowo, bo
już w dzieciństwie pisałam podobno wierszyki okazjonalne, które znała cała
rodzina.
Cofnijmy się jednak do
mementu, gdy stanęłam na peronie budapeszteńskim porankiem ‘99 roku. Zaspana
nieco i zdezorientowana po nocy w pociągu, oczekując na niego, czyli na
nie-wiadomo-kogo.
Wiedziałam, że jest wysoki,
dobrze zbudowany i rudy. Rzeczywiście nie trudno było go rozpoznać wśród
Węgrów, niskich brunetów, jednak to on pierwszy mnie dostrzegł. Podszedł,
uśmiechnął się trochę krzywo i podał mi kwiaty. I po raz pierwszy pocałował.
Wówczas wydarzenia potoczyły się z szybkością światła.
Weekend w Budapeszcie
uderzył do głowy dużą dawką zachwytu. Dość powiedzieć, że tuż za drzwiami
mieszkania Pierre chwycił mnie w ramiona, pocałował i po chwili przedstawił
przyjacielowi, którego obecności nie zauważyłam. Przyjaciel ulotnił się w kilka
chwil, zostaliśmy sami. Nareszcie. Łóżko i on, niepowtarzalny, doświadczony.
Kochanek jakiego nigdy nie miałam. Pierwszy mężczyzna, który potrafił zmienić
moje podejście do seksualności, sprawić, by to, co było dotychczas
przyzwoleniem na przyjemność mężczyzny,
stało się przyjemnością wzajemną. A potem była cała urokliwość
Budapesztu, z jego łaźniami tureckimi, mostami, pałacami i malowniczymi
deptakami, otoczonymi rzędami starych kamienic. Przyjazdy i powroty
wielokrotne. Jego wizyty w Polsce, próba znalezienia pracy i osiedlenia się. I
ostatecznie zerwanie i szaleńcza podróż do Budapesztu, aby powiedzieć Nie, do którego nie dał mi prawa,
wysyłając pożegnalny, egoistyczny email. Ale to wszystko mieści się tam, gdzie
powinno – na kartkach mojej pierwszej powieści, jaką kiedykolwiek napisałam.
Wówczas to był piekący zawód miłosny. To, co wtedy napisałam jest dogłębnie
prawdziwe, choć jak przystało na pierwszy tekst, nieporadne i
ekshibicjonistyczne. Życie toczy się dalej. Słowa pozostają.
3
Pisanie było jak narkotyk.
Zapisywałam codzienną dawkę. Do tego chciałabym dziś wrócić. Ja, która nigdy
nie miałam dość wytrwałości, aby prowadzić pamiętnik, dla której najsilniejszym
impulsem do pisania była niespełniona miłość i pragnienie zapisywania kolejnych
awantur, przygód, pomysłów i podróży. Nie wiedziałam gdzie chcę dotrzeć. Kim
stać się, dzięki pisaniu. Nie starałam się dokonywać kategoryzacji celów i
potrzeb. Pisałam jak ktoś, kto ma wewnętrzną potrzebę pisania, kontynuując
najciekawsze zabawy pisarskie z najlepszego okresu związku z Pierrem II.
Pisałam w pociągu, w
oczekiwaniu na pociąg, na dworcu, na przystanku, w domu i w pracy. A była to
wówczas praca równie wygodna jak na uniwersytecie, nieco bardziej wymagająca,
dużo lepiej płatna. Było to moje pierwsze poważne stanowisko – asystentki dyrektora
informatyki w dużej firmie francuskiej.
Wszystko stało się bardzo
szybko. Rozmowa z szefem była niemalże formalnością. Nie uwierzyłabym jednak,
że tak będzie, gdyby nie Pierre Roy, który uparcie powtarzał, że wierzy, wie,
jest przekonany, ufa i nie ma wątpliwości, że mi się powiedzie. Był moim
promotorem i adoratorem. Wzbudzał we mnie to, czego istnienia w sobie nie
podejrzewałam – umiejętność podjęcia wyzwania, śmiałość. Przekonałam się o tym
jeszcze wielokrotnie, że miłość może być najsilniejszym motorem działania i
najlepszą motywacją. Z miłości narodziło się moje zainteresowanie światem poza
Polską, moje pasje językowe, kulturowe i religijne. A to ostatecznie
doprowadziło mnie do islamu i odkrycia wiary po raz wtóry.
Jednak wówczas jeszcze, o
Bogu tym mniej było mowy, im ściślej zawiązywały się nasze intymne stosunki z
Pierrem II, komunistą i liberałem. Tym mniej, im więcej i dłużej pracowałam w
firmie francuskiej. Tym mniej w momencie, gdy nastąpiło nasze zerwanie.
Stałam się niechcianie wolna,
wpędziłam się w stan zagubienia i depresji. Rozpaczliwego poszukiwania ciepła i
czułości, które prowadziło do krótkotrwałych romansów. Codzienne jedenaście
godzin w pracy trzymało w ryzach mój niesforny charakter, podczas gdy wyjazdy
do Francji na szkolenia, spotkania profesjonalne, urlopy były okazją do
nieograniczonej swobody, podróży i przygód. W sierpniu 2000 rozpoczął się okres
kosmopolityzmu i włóczęgi po świecie, który trwa właściwie do dziś.
Mój angaż w firmie francuskiej już na początku pozwolił mi na wyjazd do
Francji. Lille na północy kraju to
miesięczny okres samotności i nudy. Szkolenie było raczej okresem adaptacji do
trybu pracy informatyków francuskich. Czasem nawiązywania z nimi przyjacielskich
kontaktów, które ułatwić miały potem współpracę na odległość. Wywiązywałam się
z zadania bardzo dobrze. Umiejętności wzbudzania zaufania pomagały mi wybornie.
Zainteresowanie typowo polską urodą nie pozostawało bez znaczenia. Co z tego,
że nie do końca rozumiałam tajniki informatyki? Co z tego, że nie wiedziałam
jak „stawiać makietę” i usuwać wirusy, jak aktualizować oprogramowanie?
Byłam otwarta i uczyłam się
szybko. Zyskiwałam przyjaciół. To była kontynuacja fenomenu, który rozpoczął
się dla mnie już podczas pierwszego pobytu we Francji – byłam lubiana. Być może
moje oportunistyczne – jak zarzucał mi ojciec – tendencje charakteru dochodziły
do głosu. Chciałam być lubiana. Chciałam, by mnie otoczenie akceptowało.
I rzeczywiście byłam osobą, której się ufa i zwierza.
Inna rzecz – schudłam
skutecznie po aferze Pierre II.
Miłość miała zawsze ten stresogenny efekt. Jednocześnie jednak sprawiała, że
nie tylko chudłam, ale i zdawałam się być ładniejsza niż byłam w istocie.
Uczuciowe i zmysłowe zaangażowanie kryje defekty, wypięknia i wyszczupla.
Radość promieniuje i przyciąga innych. Po prostu. Tak trywialnie.
Z łatwością zawierałam
znajomości. Przyjaciele. Kochankowie, których imion dziś już nie pamiętam. Tak
wielu. Okres wolności? Raczej dezorientacji i poszukiwania. Miłości i sensu,
który znalazłam dopiero kilka lat później. Gdy stanęłam na nogi i odbudowałam
sobie powoli nowy system wartości.
A tymczasem była pustka,
samotne powroty z pracy i buszowanie po Internecie. Samotne wyjazdy za granicę.
I pociąg do obcokrajowców. Zaczęłam zauważać, że nie znajduję zainteresowania
wśród Polaków mężczyzn. Nie zwracali uwagi na typową urodę Polki, wyglądającej
dziecinnie, niepoważnie, o dziesięć lat zawsze młodziej niż podawała metryka.
Przyciągałam obcych, obcojęzycznych, którym podobała się moja uroda
dziewczynki.
Miesięczny pobyt w Lille
zaowocował spotkaniem i krótkim związkiem z Francuzem pochodzenia
portugalskiego – znajomość bez przyszłości. Oboje cierpieliśmy z powodu
syndromu odrzucenia i samotności osób wciąż zakochanych. Od niego odeszła
ukochana kobieta, mnie porzucił mój Francuz z Budapesztu, za którym jeszcze
przez wiele miesięcy tęskniłam. Na którego powrót liczyłam.
Szukaliśmy w tym
przypadkowym związku ciepła ciała osób, które odeszły. Szukaliśmy starych
doznań i odnowienia wspomnień. Ten motyw portugalski powtórzył się potem po
powrocie do Polski, gdy uplątałam się w nową międzynarodową awanturę miłosną.
Były odwiedziny w Polsce, prezenty, obietnice, spotkania i nie-spotkania,
pomyłki. I koniec. I tak wiele razy, w różnych ujęciach, scenografiach,
kontekstach.
Cały ten zgiełk, cały ten dziwaczny okres przejściowy – okres miłości
bez miłości, okres poszukiwania bez świadomości celu poszukiwania – to już
minęło. Odeszli w przeszłość chłopcy różnych narodowości, młodzieńcy i panowie.
Nie. Nie zapomniałam. Nie starałam się ich zapomnieć. To część mojego życia.
Żyją sobie głęboko w moich wspomnieniach. Żyją też na kartkach wielu niedobrych
opowiadań – anonimowo. Wielu pojawiało się w wierszach, które były odbiciem
chwili. Inni, na zawsze już związani są z pewnymi inspiracjami – muzyka
cygańska, portugalskie fado, francuskie kino, język i kuchnia, muzyka
klasyczna, pianino i wiolonczela, książki, podróże i komputery. Nade wszystko
jednak pisanie.
W epoce profesjonalnego
asystentowania w dużej firmie francuskiej zaczęłam pisać bardzo dużo. Zaczęłam
traktować sprawę coraz poważniej, do tego stopnia, że oprócz wiernych friendly
readers, czyli przyjacielskich czytaczy, rodzinnych i poza-rodzinnych,
poszukiwałam opinii specjalistów.
Pierwsze teksty dotarły do
profesora w katedrze literatury polskiej w Instytucie Badań Literackich. Błąd!
I rozczarowanie. Do dziś przechowuję gdzieś na dnie szuflady, wstydliwie, w
biurku w domu rodziców, list od tego profesorskiego autorytetu, który moje
pisarstwo uznał za mierne i pornograficzne.
Jednak jestem uparta. I
wiem, że pisanie wymaga pisania. Cierpliwości i pracy. Żaden jednak komentarz
negatywny nie jest wart wiele bez pozytywnego. Potrzebowałam konstruktywnej
krytyki. Po tę zwróciłam się w kierunku życzliwych. I miałam rację.
A pornografia, grafomania
niewątpliwie istnieje. Póki jednak to, co chcemy powiedzieć, jest dla nas
samych istotne, niebanalne, uczciwie przekazane, z odpowiednim do siebie
dystansem – to ani do gatunku grafomanii ani pornografii należeć nie będzie.
Może być nieudolne technicznie, stylistycznie, gramatycznie i, Bóg wie jak
jeszcze, ale podstawowy warunek pisarstwa spełni – będzie ciekawe i istotne,
ważne, ponadczasowe.
Dziś w piątym roku mojego pisania do szuflady jestem wciąż u początku
drogi, mimo że mam za sobą debiut poetycki w Autografie (którego nikt
nie zauważył, bo dlaczego miałby, ja sama go niemal nie zauważyłam – nie było
mnie akurat w Polsce). Mam pozytywną opinię dawnego profesora z Polonistyki,
który sam wiersze wydaje, a ostatnio nawet swoją biografię, oraz uwieńczone
dwuznacznym sukcesem poszukiwania wydawnictwa dla moich wierszy – niestety
serwis płatny. Mam kontakt z przychylną edytorką, która podjęła się rzeczy dla
mnie ważnej – opiniowania mojego tekstu z czasów amerykańskich. To wszystko.
Tak wiele i tak mało. Mam satysfakcję, że wciąż piszę, że posiadam tę
niebezpieczną lekkość pisania, którą nazywam bezlitośnie dla samej siebie wodolejstwem.
Ale posiadam też zabobonny strach przed słowem powieść do tego stopnia,
że wszystko powyżej pięćdziesięciu stron nazywam tekstem.
małżeństwo
1
Kłótnia jest naszą codziennością, naszym chlebem powszednim. Różnica
kultur? Być może. Ale nie tylko to. Również niedomówienia, tajemnice i
kłamstwa.
Podobno milczenie prowadzi
do konfliktu i nienawiści, słowo i komunikacja do zgody i miłości. Jak to się
więc dzieje, że już trzy lata trwamy oboje w tym stanie zawieszenia? W tej
sytuacji, która zdaje się nie mieć wyjścia. Z miłości i szacunku? Przez wiarę
we wspólną przyszłość? Przez podobieństwo charakterów o podobnych skłonnościach
i celach? Czy wiara prowadzi nas ku oczekiwaniu na lepszy czas, gdy prawda
wyjdzie na jaw? Gdy miłość poza dotykiem i słowem na osobności przejawiać będzie
się mogła otwarcie?
Czy to początek opowieści o
romansie? Niezupełnie.
Poznaliśmy się z Nadirem w 2000. Podczas mojego urlopu wiosennego,
przypadkowo, w jednej z kawiarni internetowych w Holandii. Ponad rok trwała
nasza znajomość, utrzymywana dzięki Internetowi i komunikacji VoIP, którą on
promował za pośrednictwem swojej firmy w USA.
W 2001 roku zdecydowałam, że
dość. Że zbyt dotkliwie dała mi się we znaki tęsknota. Zdecydowałam, że chcę za
niego wyjść. Paradoksalnie, zdałam sobie sprawę, że najpierw muszę go lepiej
poznać. On, wyczuwając moje rozterki i frustracje, rzucił lekko propozycję
przyjazdu do Ameryki.
Stany – marzenie tak wielu
ludzi w Polsce, które marzeniem moim nigdy nie były, pogardzane, stały się moim
udziałem. Potem pogoń za najtańszym biletem, kolekcjonowanie waliz, ciuchów,
niezbędności podróżnych, i w połowie lipca byłam już gotowa, aby wyruszyć w
nieznane. Mój szef, nie był na to jednak gotowy. Moja rezegnacja spotkała się z
wielkim żalem i zdziwieniem. Sama nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo zżyłam
się z tą firmą francuską. Musiałam jednak odejść. Szczęśliwa, że już. Że bilet
i samolot gdzieś tam wirtualnie już czeka.
Alabama przywitała mnie upalnie. Mały, drewniany, piętrowy domek,
którego jedną czwartą zajmował Nadir, wydał mi się przytulnym miejscem, mimo
wielkiego bałaganu na pół biurowego na pół Nadirowego, prywatnego. Ten już
dobrze znałam. Nie znałam jednak w
szczegółach całej delikatnej sytuacji, którą zaczął mi opisywać jeszcze w
Amsterdamie.
Kochałam Nadira miłością
szczególną i silną. Walczyłam o niego tyle razy w momentach zwątpienia i
trudności. Po roku korespondencji z nim, dyskusji online i spotkań w realu, tak
bliska byłam już szczęścia, że naturalne zdawało mi się zaakceptowanie
warunków, które mi zaproponował. Miałam pozostać jego narzeczoną i kochanką,
skrzętnie skrywaną przed rodzicami, którzy jak twierdził, nie pochwaliliby
związku. Skąd mogłam wiedzieć jaka jest prawda? Ufanie mężczyznom było
luksusem, na który do tej pory nie mogłam sobie pozwolić.
Byliśmy partnerami z wyboru
– tak przynajmniej ja chciałam myśleć, choć w trakcie pobytu w USA zdałam sobie
sprawę, gorzko, że początkowo byłam dla niego jedynie rozrywką, przelotnym
romansem, który nie miał trwać zbyt długo. Może, gdyby moje przekonania
religijnie i determinacja nie były tak silnie i na tak jasnych oparte
podstawach – zaliczyć mogłabym się w poczet partnerek utajnionych, jakich
historie czytać można dzięki wątpliwej wartości lekturom dla pań i panów
spragnionych sensacji.
Tymczasem ja, po wielu
perypetiach, przeprowadzkach i wyprowadzkach z domów na Florydzie, w Alabama, i
w Nowym Jorku, zdałam sobie sprawę jak bardzo uwiera mnie status kochanki nie
nazywanej nawet wprost kochanką. Kim byłam?
W momencie naszej wspólnej
pracy w Atmore, Alabama, byłam współpracownicą, sekretarką i administratorką
bazy danych. Byłam nieodzowną układaczką dokumentów, księgową i sprzątaczką i
kucharką. Ukochaną kobietą.
Nadszedł jednak moment, gdy
wyprowadziliśmy się z maleńkiego Atmore, wówczas stałam się panią domu.
Wynajęliśmy ładny duży dom w bogatej dzielnicy na wybrzeżu oceanu. Powiew wody
orzeźwiał, szczególnie wobec braku cienia drzew, z których jedno tylko ostało
się, od podwórza, od strony ogrodu gdzie królowały niewysokie krzewy bananowe.
Dom był drewniany, duży i pusty. Nadir nie godził się na zakup mebli, myśląc
nieustannie o przeprowadzce do Nowego Jorku. Mieszkaliśmy więc długo jak
koczownicy. Jedyne ważniejsze meble, takie jak stół i łóżka, udało nam się
kupić dopiero w momencie, gdy pojawiła się ona i poparła mnie. Ale o tym zdążę
jeszcze opowiedzieć.
Tymczasem cieszyłam się
urokiem dużego domu, bliskością miasta i bliskością ukochanego mężczyzny, który
tak jak w Atmore miał do biura kilka jedynie kroków. Przez ścianę w kuchni mogłam
słyszeć toczące się w biurze rozmowy telefoniczne. Na szczęście sypialnia była
na tyle daleko, że nic nie zakłócało nam snu. O ile nie zawieruszył się gdzieś
w tamtych rejonach mały bezprzewodowiec – słuchawka.
2
Było nam dobrze. Czułam się szczęśliwa, czułam się
kochana, a jednak uwierała cała dziwaczna sytuacja konkubiny czy kochanki, im
lepiej i dokładniej poznawałam islam. Ile kobiet żyło obok mnie na kocią łapę?
Ile z nich, mieszkając w Ameryce ze swoim drogim ukochanym, nie wiedziało czy
nie pozostawił on przypadkiem gdzieś tam za granicą ukochanej numer dwa? Jak
wiele z nas nad tym się zastanawiało? Niewiele, dopóki nie zagrażało to
najbardziej intymnym relacjom. Wielokrotnie myślałam, że przyjechałam do USA
nie z miłości, ale po to, by dać upust ciekawości. Czy też może chodziło mi o
to, by jeszcze dalej w świat? Aby było jeszcze ciekawiej? Jeszcze bardziej
inspirująco?
W pewnym momencie stwierdziłam, że jest to
niezdrowe. Że nie mogę poświęcać się i żyć w sytuacji pół-tajemniczej tylko
dlatego, że wydaje mi się, że go kocham. Albo dlatego, że chcę mieć materiał do
książki. Wszystko jedno. To tak, jak w tym niezbyt lotnym filmie, gdzie autor
kryminałów, wiedząc, że młoda dziewczyna jest oskarżona o zabójstwo, zaprasza
ją do domu. Mieszka obok domniemanej morderczyni. Jednocześnie zakochuje się w niej i śledzi
ją. Bo chce opisać jej zachowanie w nowej książce, dla której ona była
inpiracją. Prowokuje los, czekając, aż stanie się sam kolejną ofiarą.
Nie. Przede wszystkim go
kochałam. Zwłaszcza w Nowym Jorku, gdy przyszło mi wyjechać, bo zbliżał się
termin przyjazdu jego matki. Tęskniłam za nim. Wiedziałam, że potrzebuję go.
Islam zaś niezależnie
kroczył sobie drogą małych odkryć i olśnień. Byłam pewna, że ta idea jest
dobra. I dla niej, nie dla niego, byłam gotowa podjąć pewne decyzje. Byłam
gotowa stać się muzułmanką, licząc się z faktem, że pewnego dnia być może Nadir
ostatecznie zniknie z mojego życia. Zdając sobie sprawę z ewentualnej
samotności i trudności życia bez mężczyzny muzułmanina u boku oraz trudności z
zachowaniem zasad islamu w kraju, który takiemu światopoglądowi nie był
przychylny.
W Nowym Jorku jednak moją
głowę nawiedziały różnego rodzaju myśli. Byłam, z jednej strony, pod wpływem
przyjaciółki, dawnej studentki KUL-u, Basi, katoliczki, namiętnej czytelniczki
x. Twardowskiego oraz moich grafomańskich i niegrafomańskich wierszy, a z
drugiej strony oddziaływała na mnie postawa kobiet, które poznałam w meczecie
na pięćdziesiątej drugiej, muzułmanek, imigrantek i Amerykanek po konwersji.
Wiele im zawdzięczam. To były młode kobiety, pracujące, niezależne, które tak
jak ja borykały się z problemami światopoglądowymi w Ameryce laickiej i
rasistowskiej. One, tak jak ja, wychodząc z meczetu zdejmowały chustkę, chcąc
uniknąć napastowania po jedenastym września.
Gdy wracałam do mojego
małego lokum na Jackson Hills, wynajętego po miesiącu pomieszkiwania kątem u
Basi w Nowym Jorku, napotykałam kolejne dylematy. Materializowały się one w
osobach młodych dziewczynek, córek właściciela kamienicy, który podnajmował mi
pokoik dwa na dwa. Który otwarcie flirtował ze mną, próbując pozyskać moją
przychylność, szczególnie w momencie, gdy dostrzegł moje inklinacje ku
islamowi.
Widziałam jak jego córki
pościły w czasie ramadanu, jak codziennie zamykały się w pokoju, aby się
modlić, mimo że ich ojciec tego nie czynił, ani od nich tego nie wymagał.
Widziałam je rano, jak wychodziły z domu odziane w chustki. To również nie była
ojcowska inicjatywa, lecz ich własna. Ojciec, obywatel Bangladeszu, obywatel Ameryki,
za wszelką cenę próbował stać się Amerykaninem z krwi i kości. W swojej
śmiesznej, ale wygodnej spódnicy zwanej lungi, pragnął wpasować się w system.
Dzieci, drugie pokolenie imigrantów, miało nieco
inne zdanie na temat tożsamości kulturowej i religijnej. Nikt nie mówił o
kalifacie, nikt nie mówił o państwie muzułmańskim. Muzułmanie na całym świecie
przestali o tym mówić i nastała niepokojąca cisza. I tylko słychać było szept,
że muzułmanom dziś lepiej i „tolerancyjniej” w krajach Ameryki
i Europy, bowiem ich własne państwa muzułmańskie nie przynoszą pełnej
możliwości praktykowania islamu, praktykując jedynie – każdy własną – tradycję
i obyczaje dalekie niejednokrotnie od islamu. Czy istnieje dziś idealne państwo
muzułmańskie jak za czasów kalifatu? Chyba nie. Czy zaistnieje? Nie wiadomo.
Indonezja, ku zdumieniu wielu nie-muzułmanów jest ideałowi najbliższa.
Tymczasem mój pobyt w Nowym
Jorku miał się wkrótce skończyć. Minęły dwa miesiące dezercji, samotności i
tęsknoty. Utrzymywaliśmy z Nadirem kontakt internetowy i telefoniczny. On pisał
codziennie i dzwonił. Nie mogłam mu nic zarzucić. Podobno wielokrotnie już
próbował wyznać rodzicom prawdę, ale nie było to łatwe. Nie miałam podstaw, aby
wątpić w jego szczerość. Bywały jednak chwile, gdy myślałam jedynie o tym, by
spakować walizkę i odejść, jak najdalej. By kupić bilet i uciec ze Stanów, nie
dając znaku życia. Dać mu nauczkę. Przecież jeśli rzeczywiście kochał, musiało
go takie posunięcie głęboko zranić. Nie chciałam się przekonać czy on kochał aż
tak, ani jak wiele mógł dla mnie poświęcić. Węzeł gordyjski sam się rozwiązał,
pozostawiając nam do rozsupłania małe węzełki. Nieświadomie sama przyłożyłam d
tego rękę. To ja zostawiłam w Pensacola, w przepastnej pralce, w ciemnej
pralni, moją bieliznę. To mój list do Nadira zawieruszył się gdzieś w biurze i
odnalazł za sprawą jego matki. Nie w porę? Czemu? Dla mnie była to najlepsza
pora, cudowna chwila i cudowna wiadomość. Już! Koniec włóczęgi. Już mogłam
wrócić do domu.
Naprędce pakowałam walizki w
Las Vegas, do którego on na umówione spotkanie nie przyjechał, kupowałam bilet
do Nowego Jorku, aby tam spakować kolejne kilka walizek i wybrać się wreszcie w
podróż na południe, na Florydę. Nie miał mnie spotkać zaszczyt podróżowania
samolotem, nie tym razem. Cieszyłam się zresztą, że uda mi się choć przez te
kilka godzin docenić urodę krajobrazów prowincjonalnej Ameryki na przestrzeni
pomiędzy NY i Pensacola. Złudzenia laika. Autostrada oddzielona była szczelnymi
nieprzezroczystymi murami od pól, łąk i domostw. Najciekawsze pejzażowo tereny
mijaliśmy nocą. O takiej również późnej porze dotarłam do Atmore, skąd mieli
mnie już odebrać oni: Nadir i jego rodzice.
3
Pierwsze spojrzenie i
pierwszy uścisk dłoni matki, delikatny. Ojciec przesłał mi tylko uśmiech. Uśmiech
nieco wymuszony, uśmiech człowieka, którzy rzadko się uśmiecha i uśmiechać nie
lubi. Matka jego była to niższa ode mnie kobieta o śniadej cerze i pociągłych
regularnych rysach, ciemnych brwiach, rzęsach i oczach. Typowa Pakistanka.
Miała miły uśmiech. Te szerokie grube wargi były więc rodzinnym dziedzictwem –
myślałam. Nie potrafiłam określić, jak wówczas się czułam. Nie spodziewałam
się, że Nadir zechce przyjechać po mnie w pełnym składzie rodzinnym, miałam
nadzieję, że znajdę czas na rozmowę z nim sam na sam. Okazało się to
niemożliwe. I tak było przez cały niemal okres ich pobytu w Stanach. Kochałam
Nadira, zaakceptowałam tych dwoje. Myślę jednak, że oni nigdy nie pogodzili się
z moją obecnością. Akceptacja wymuszona.
A jednak to jego matka była
pierwszą kobiecą nauczycielką podstaw islamu, islamu codziennego w całej prozie
modlitw, obmyć rytualnych, posiłków i życia intymnego. To ona, do momentu
wyjazdu do Polski w 2002 była najlepszym źródłem wiedzy, ona, tak prosta w
swojej umysłowości i zwyczajach, tak pokorna i cicha, która potrafiła swój
temperament ujawniający się w momentach naszych kłótni, powściągnąć do
maksimum. Nie byłam zazdrosna o nią, jak o każdą inną kobietę. Byłam zazdrosna
przede wszystkim o tę intymną nić porozumienia między matką i synem. Byłam
zazdrosna słysząc niezrozumiały dla mnie dialog w ich rodzimym języku urdu.
Zastanawiałam się nieustannie jak dalece mnie ona aakceptowała, na ile zaś była
to doskonale maskowana niechęć.
Rodzice pytali nas o dzieci.
Nie. Nie mieliśmy dzieci. I nie dane im było się szybko narodzić. Bo on „nie
był gotowy”. Ojciec nic nie mówił. Matka była rozczarowana i zła. Ja czułam się
więc emocjonalnie zubożona. Może odrobinę oszukana, trochę rozczarowana.
Gubiłam się w rozważaniach nad Koranem i nad zasadami islamu. Studiowałam coraz
więcej. Miałam już za sobą konwersję. Byłam już muzułmanką. Jako neofitka
chciałam, aby wszystko było poprawnie i „po Bożemu”, tymczasem on najprostsze
prawdy upraszczał i odmiennie tłumaczył. Kochałam go. Ale oczywiście, że każdy
był odpowiedzialny za siebie, przed Tym w górze. Nasz związek był związkiem
nieformalnym. W Stanach nigdy nie udało mi się przekonać Nadira do rejestracji
naszego związku w urzędzie. Życie na kocią łapę tak modne w Europie mnie
wydawało się dziwaczne. Umowa jaką zawarliśmy pomiędzy sobą, po przyjeździe do
Pensacola – umowa małżeńska jak on ją nazwał, była dla mnie niewiele warta.
Rodzicom wmówił, że doszło do rzeczywistego muzułmańskiego ślubu. Ach tak? Hmm,
dobrze, że nikt nigdy nie zapytał mnie o szczegóły i daty. Oto dylemat pierwszy
z jakim zmaga się wiele muzułmańskich kobiet, oszukiwanych przez ich mężów. Czy
upierać się przy legalnym, ceremonialnym ślubie z kontraktem, czy też
zasznurować usta i nie mówić nic – być posłuszną „mężowi”? Gdzie leży cnota?
Otóż tam, gdzie rozsądek.
A rozsądek przekonywał mnie
tylekroć, aby po każdym naszym „rozwodzie”, po każdej kłótni, po każdym jego
wysłanym „liście rozwodowym” do mnie, spakować walizki, wyjechać, nie oglądając
się za amerykańską sielanką, jak żona Lota i zapomnieć. Rozsądek jednak
podpowiadał mi również, że pozostanie w Stanach ma swoje dobre strony, serce
zaś dorzucało, że on rzeczywiście jest do mnie szalenie przywiązany i nie
zapomni łatwo. Mogłam więc liczyć na to, że pewnego dnia postawię na swoim i
staniemy się legalnym małżeństwem. Co chciałam udowodnić? Może to, że nie warto
było rezygnować? Może to, że nie chciałam być kolejną ofiarą męskiego
szowinizmu? Że historia potoczyć się mogła się wedle mojej woli i pragnień? Że
warto było być cierpliwą? A może nie chciałam przyjąć, że moja historia byłaby
jeszcze jednym przykładem niesprawiedliwości mężczyzn muzułmanów wobec kobiet
muzułmanek. Dosyć naoglądałam się, naczytałam stosów książek o zgnębionych
nieszczęśliwych żonach muzułmanów. Dosyć nasłuchałam się historii o kobietach,
które z mgłą miłości… i głupoty, która przysłaniała im źrenice wychodziły za
mąż za muzułmanów, za Arabów, za Azjatów, za Pakistańczyków, i zapatrzone w
czarne oczy ukochanego, uzależnione od jego powiedzmy otwarcie lepszych od
europejskich umiejętności łóżkowych i potężnie zaznaczonej męskości, nie były w
stanie zastanowić się nad swoją przyszłością. Prawda jest taka, że większość
historii małżeństw Europejek z muzułmanami jest zafałszowana. Zawinili oboje.
Nie tylko on, który nie musiał się żenić z Europejką i liczyć, że żona,
katoliczka, urodziwszy dzieci, wychowa je w wierze muzułmańskiej, ale i ona,
która wierzyła w to, że u jej boku mąż zapomni o własnym kraju, o własnej
rodzinie i tradycjach religijnych i narodowych. Czy prawdą były opowieści,
jakie serwował w telewizji pan Rutkowski? Płaczliwe i naciągane sesje
reportażowe. Porwania dzieci były rzadkością. Rodziny muzułmańskie były
zazwyczaj przychylnie nastawione do Europejek. Mieszanka z rasą białą
nobilituje. Ponadto, nie można przeceniać pewnego charakterystycznego toku
myślenia, do którego niewielu muzułmanów otwarcie się przyznaje – ślub z
chrześcijanką lub ex-chrześcijanką to prawdopodobieństwo zmniejszenia populacji
chrześcijan na korzyść muzułmanów, to możliwość zamieszkania w Europie,
rozprzestrzenienia islamu w Europie właśnie za pośrednictwem młodego pokolenia,
które silniejsze jest i bardziej odważne, świadome swojego dziedzictwa
religijnego i kulturowego niż ich ojcowie. Nie gnębi ich i nie wiąże im rąk
kompleks imigranta. Są u siebie i tu chcą żyć tak jak każą im przekonania. Chcą
być muzułmanami i mają do tego prawo. Ale to wszystko przydługa dygresja.
4
W naszym parterowym domu
przy Scenic Hwy dni mijały powoli. Miałam do dyspozycji swój dawny pokój do
pracy, który był moją inspirującą, słoneczną bawialnią
i miejscem gdzie spędzałam dużo czasu na pisaniu.
Dziś, gdy przeglądam i
koryguję tekst napisany w Ameryce, widzę jak bardzo roztargnione i poszarpane
były moje myśli. Wątki snuły się jasno, a jednak tok myśli – powikłany. Wiele
koniecznych poprawek. Bo niełatwo było tam pisać. Niełatwo było wygospodarować
czas pośród godzin spędzanych w domowym biurze, za ścianą kuchni. Co drugi
dzień stawałam się też kucharką i sprzątaczką. Uczyłam się, u boku matki
Nadira, tajników kuchni pakistańskiej. Te godziny spędzane w kuchni były równie
ciekawe jak trudne. Chciałam dojść do perfekcji w gotowaniu, zupełnie jakby to
był etap w moim stawaniu się pełnoprawną jego żoną. Chciałam wykonywać
wszystkie funkcje typowej pani domu, mimo że nie czyniłam tego wcześniej z tak
wielkim zapałem. Praca w biurze, na którą już dawno się zgodziłam, zajmowała
zbyt wiele czasu. A jednak właśnie dzięki matce Nadira udawało się nam uniknąć
wielu konfliktów. Dlatego, idąc za jej radą, zrezygnowałam
i wycofałam się z kuchni. Nie miało sensu spożywanie przypalonych dań i
dzielenie czasu między biuro i dom. Pozwoliłam, aby ona zajęła się kuchnią.
Złożyłam broń. Na kilka miesięcy jej pobytu w Stanach.
Moje i Nadira przebywanie
razem wypełnione było kłótniami, milczeniem i pracą. Było jednak
współistnieniem, współobecnością. Mimo depresji, rozpaczy mojej i jego, w
momentach utraty kontroli, wiary i optymizmu, wciąż byliśmy razem. I
przetrwaliśmy burze, jakie przetoczyły się nad naszymi głowami w ciągu dwu lat.
Najtrudniejsze były chwile
początkowe. Trudno było mi stłumić kłębiące się w głowie pytania. Wszystkie
sprowadzały się do jednego – Dlaczego nie możemy mieć dzieci? Postawa Nadira
była podejrzana. Skoro zaakceptował moją obecność w swoim życiu i i
zaakceptowali to, choć niechętnie, jego rodzice, gdzie tkwił problem? Czyżby
podejrzliwość i nieufność Pakistańczyków wobec Europejek nie pozwała mu
uwierzyć, że mogę być dobrą żoną, że pozostanę przy jego boku niezależnie od
okoliczności? Nie wierzył w trwałość naszego związku i dopuszczał możliwość
rozstania? Dlatego to rozstanie chciał uczynić jak najłatwiejszym? Nie
rozumiałam go. Rozwód wedle islamu był przecież legalny i możliwy. Być może,
Nadir, który niejednokrotnie uciekał się do szantażu emocjonalnego, panicznie
bał się odpowiedzialności, jaką pociągało za sobą uznanie mnie za żonę w pełni
legalną, zarejestrowaną, kontraktową. Taką, która miałaby prawo do spadku po
nim wedle prawa islamskiego, taką, która mogła domagać się potomstwa na
podstawie prawa islamskiego. Brak legalnego ślubu zmniejszał te obawy do
minimum. Brak dzieci podobnie.
W chwilach takich ponurych
refleksji nie potrafiłam już nic więcej z siebie wykrzesać. Wpadałam w
depresję. Siadałam i milkłam przed komputerem. Po co pisać. To też boli. Potem
opuściliśmy Stany Zjednoczone.
Czas meksykański a nieco
później polski, to był dalszy ciąg problemów, wątpliwości i depresji. A
przyczyną była nasza sytuacja przymusowych wygnańców z Ameryki, dezerterów.
Winę za to ponosił w moim mniemaniu on, Nadir. Z każdym dniem tracę do niego
zaufanie, jednocześnie czułam się jak zdradzająca kochanka, ciałem wciąż
pomocna, wciąż przy nim, duchem jednak oddalona. Stawałam się letnia w miarę
jak zauważałam, że moje prośby i żądania żony nie-żony nie znajdują odzewu.
Stawałam się letnia! Obojętna? Być może.
To był ten krytyczny czas,
gdy oboje próbowaliśmy przedłużyć swój status w USA, dzięki krótkiej podróży do
Meksyku. Stary numer imigrantów. Na granicy w momencie ponownego wjazdu do
Ameryki celnicy wstawiali pieczątkę – nowy, terminowy okres pobytu, tak zwany
„status”. Zamierzaliśmy wyjechać na kilka dni i wrócić tą samą trasą, idąc za
radą oficera, prowadzącego rejestrację Pakistańczyków w USA. Ten człowiek, na
przekór wszelkim wypowiedziom prawników, u których wcześniej zasięgaliśmy rady,
stwierdził, że możemy swobodnie, legalnie przekroczyć granicę, na podstawie
naszych dokumentów wizowych. A była to wiza turystyczna, oboje dysponowaliśmy
dziesięcioletnią, oraz petycja o wizę pracowniczą, zaakceptowana prawnie przez
urząd imigracyjny Stanów Zjednoczonych (INS).
Niestety, jak się zbyt późno
zorientowaliśmy, zdanie panów na granicy było inne. Celnicy amerykańscy
zatrzymali nas. Przesłuchanie trwało bez końca, przerywane przesłuchaniami innych
osób, które jak my zasiadały sprawiedliwie-niesprawiedliwie na ławie
oskarżonych o nielegalne przekroczenie granicy. To wszystko przerywane było
niepokojącymi informacjami o bombie i nagłą eksmisją z budynku, pod strażą.
Paradoksalna sytuacja. Nasze
dokumenty uznano za prawomocne i legalne. Wciąż odmawiano nam jednak prawa
przekroczenia granicy amerykańskiej. Staliśmy się ofiarą braku porozumienia
jednostek granicznych i wewnętrznych. Prawa, które stosowali celnicy na
granicach oraz prawo, jakie obowiązywało obcokrajowców wewnątrz kraju
ustanowione przez INS było inne. Ostatecznie kwestia została rozwiązana
polubownie.
W istocie? Celnicy
amerykańscy po prostu pozbyli się problemu przekazując nas celnikom
meksykańskim. Wbrew naszej woli, wbrew głośnym protestom Nadira, który
doskonale zdawał sobie sprawę, że takie rozwiązanie wpędzi go w problemy
jeszcze poważniejsze. Nie posiadał przecież wizy meksykańskiej, którą jako
obywatel Pakistanu powinien był otrzymać, zanim wkroczył na terytorium Meksyku.
Interesujący fakt –
w momencie wjeżdżania na teren Meksyku nikt posiadania wiz meksykańskich nie
sprawdzał.
Całe skomplikowane,
nieszczęsne qui pro quo skończyło się moim oswobodzeniem kolejnego poranka w
przygranicznym Laredo – jako Polka otrzymywałam wizę wjazdową na granicy – a
jego uwięzieniem w przygranicznym ośrodku celnym.
Po tygodniu Nadir znalazł
przymusowe lokum w Detention Center w Mexico City. Ja, dzięki jego
znajomościom, uzyskałam azyl w domu życzliwej rodziny meksykańskiej Pedrosa,
jednego z pracowników naszej firmy w biurze regionalnym w Mexico City.
Samotność i desperacja. Odwiedziny u Nadira
raz w tygodniu. Nieznajomość hiszpańskiego i pomoc Pedro. Po miesiącu Nadir,
nie uzyskawszy konstruktywnej pomocy od ambasadora Pakistanu, ani od ambasadora
USA w Meksyku, zdecydował się przyjąć wyrok – deportację. Pobyt w detention
center był katorgą. Nadir nie chciał miesiącami bezczynnie czekać. Spoglądać
pustym wzrokiem w ścianę. Marzyć o wolności. Przyjęliśmy kurs na wschód. Potem
były kupowane w pośpiechu szalenie drogie bilety British airways i szczęście –
możliwość wspólnej podróży aż do Londynu. Stamtąd ja miałam się udać do Polski,
on – do Pakistanu. Podróż do Polski, po konwersji, po dwuletnim pobycie w USA i
doświadczeniach związku była początkiem nowej ery.
5
Przyjechałam jedynie na
kilka tygodni, tymczasem pobyt ten przedłużył się niewiarygodnie. Pozostałam w
Polsce rok. Nie udało mi się uzyskać wizy pracowniczej do Stanów. Ambasada
amerykańska zarzucała firmie, która chciała mnie zatrudnić, że nie stać ją na
pracownika spoza granic USA. Co mogłam powiedzieć? Nie potrafiłam przekonać
konsula, że jest inaczej, skoro władze firmy amerykańskiej nie były w stanie go
przekonać obfitą dokumentacją, listami i telefonami.
Pozostałam więc samotna.
Uwięziona w Polsce. Nadir zaś w Pakistanie. Próbowałam uzyskać jego zgodę na
swój przyjazd do Pakistanu. Brak odzewu. Zaproponowałam wizytę w Polsce, ślub
formalny i rozpoczęcie starań o stały pobyt w Polsce. Zdawało mi się to
najdoskonalszym z możliwych wariantów wspólnego pożycia. On był innego zdania.
W pewnym momencie, nie
rozumiejąc motywów jego zachowania, zwątpiłam w sens kontynuowania związku na
odległość, zwątpiłam w jego miłość i dobre intencje. Nie rozumiałam go. Gubiłam
się w domysłach. Moje dylematy powiększały się w miarę jak zwiększało się grono
osób zainteresowanych moją sytuacją. Powierniczką była od dawna Fatima – jedna
z pierwszych polskich aktywnych muzułmanek w Warszawie. Jej rady były cenne.
Jej obiektywny punkt widzenia na wagę złota. Ona zaproponowała rozwiązanie,
którego sama bym nie przyjęła – rozstanie z Nadirem i ślub z muzułmaninem w
Polsce. Zgodziłam się niechętnie na próbny rekonesans. Wiedziałam jednak już
wtedy, że moja miłość do Nadira nie pozwoli mi tak łatwo na zaakceptowanie
myśli o rozstaniu. Kandydaci na męża, których poznawałam, zawsze zdawali mi się
nieodpowiedni. Nie w nich jednak tkwił problem, ale we mnie samej. Nie mogłam
uwierzyć, że mężczyźnie, o którego walczyłam od dwu lat teraz przestało na mnie
zależeć do tego stopnia, że nie był w stanie zaproponować rozsądnego
rozwiązania, które pozwoliłoby na nasze wspólne życie. Najgorsza była jednak
bezczynność. Natręctwo myśli.
Po kilku miesiącach
bezczynności w Polsce, oczekiwania na decyzję Nadira postanowiłam znaleźć
zajęcie dla umysłu – pracę na etacie. Wówczas dostrzegłam sytuację kobiet
muzułmanek w Polsce. Nie chustka, na którą spoglądano podejrzliwie na ulicach
była problemem, lecz zachowanie zasad islamu w miejscu pracy. Większość moich
polskich, muzułmańskich przyjaciół otworzyła własne „małe biznesy” i pracowała
na własny rachunek. Kobiety nie pracowały wcale albo prosiły warunki pracy
zgodnie z wyznawanym światopoglądem. Jest kilka odosobnionych przypadków
kobiet, znanych mi osobiście, którym pozwolono modlić się w miejscu pracy oraz
nosić hijab (muzułmańską chustkę).
Większość jednak, tak jak
ja, zmuszona była do rozwiązań kompromisowych. Miejsce takie jak ambasada
państwa muzułmańskiego, powinno, jak sądziłam, powinno zachowywać zasady
islamu. Nic bardziej złudnego. Ambasada, w której rozpoczęłam pracę jako pani
od wiz i sekretarka działu handlowego, wymagała, abym ja, muzułmanka idąc w
ślady zatrudnionych Polek chrześcijanek oraz pani ambasador, Pakistanki i
muzułmanki, przyjęła „standardy europejskie”. Abym pozbyła się chustki.
Zgodziłam się, chcąc otrzymać pracę. Ponadto tam właśnie liczyć mogłam na
zrozumienie w godzinach modlitw oraz w okresie ramadanu. Tam poznałam ludzi
wartościowych, inteligentnych i oczytanych, znających zasady islamu i stosujących
je w sposób świadomy. Oni sprawili, że nie utraciłam wiary. Byłam muzułmanką.
Moje życie wypełniła monotonia – praca, powroty do domu, komputer i rozmowy z
Nadirem, przejmująca samotność i tęsknota, i pisanie.
Pisanie to była moja joga,
moja medytacja, to był sposób na utrzymanie równowagi duchowej, koncentracji i
zachowanie w pełni sprawnych zmysłów. Pisałam do szuflady. Pisałam do
przyjaciół. Wśród adresatów były muzułmanki w Ameryce, w Niemczech, w Polsce,
muzułmanie w Pakistanie. Szczególnie silne przywiązanie okazywałam tym osobom,
które znały moją sytuację od podszewki, jednocześnie znając Nadira i ceniąc
sobie jego przyjaźń. Pomocne były ciepłe listy od muzułmanów, których nigdy nie
poznałam osobiście, od współpracowników firmowych Nadira, którzy życzyli
wytrwałości i cierpliwości. A jednak miałam do nich żal, że zachowali się tak,
jak większość – unikali konfrontacji z Nadirem, uznając że nie jest to ich
sprawa, lecz nasz wewnątrzzwiązkowy problem.
Pozostałam więc bezradna, w
punkcie wyjścia aż do momentu, gdy po roku podjęłam desperacką decyzję.
Przedłożyłam zwolnienie z pracy jednocześnie stawiając ultimatum Nadirowi – oznajmiłam mu swój przyjazd do Karachi dla
wyjaśnienia sytuacji i podjęcia decyzji o naszym „razem albo oddzielnie”.
Pakistan miał stać się moim celem i przeznaczeniem,
ale trasa ku niemu biegła przez Emiraty Arabskie.
dom
1
Dubaj przywitał mnie upałem.
Dwadzieścia stopni Celsjusza mimo wieczornej godziny. Zbliżała się północ w
momencie lądowania. Nadir się spóźnił. Po wyjściu z ogromnego lotniska na
zaludnioną ulicę przed wyjściem głównym, nie mogłam odnaleźć go wzrokiem w
pobliżu. Ogarnęła mnie panika. I złość. Byłam zmęczona procedurami
lotniskowymi, wizami, wynalazkami służb imigracyjnych, zatruwającymi życie
przybyszom. Jednym z nich była komputerowa kontrola źrenicy, co oznaczało
godziny oczekiwania w kolejce, bez względu na typ paszportu i kolor skóry.
Wyjątkiem byli Anglicy i Amerykanie. Ich niezadowolenie wygłaszane podniesionym
głosem z nienagannym british lub american accent zwabiało natychmiast
funkcjonariuszy lotniska w granatowych mundurkach. Pojawiali się i szast prast
wyciągali delikwentów z kolejki, kierując ich bezpośrednio ku schodom, do
odprawy bagażowej. Po kilku minutach nieznośna wydała mi się również upalna
aura. Moje buty i kurtka były odpowiednie jedynie dla krajów północnej Europy,
które w momencie, gdy rozpoczynałam swoją podróż, zasypane były śniegiem.
Odnaleźliśmy się i wkrótce siedziałam już w luksusowym tracku,
który był własnością jego ojca. Mknęliśmy szosą z Dubaju w kierunku Sharjah,
sąsiedniego emiratu. Tam, na trzynastym piętrze wielkiego, luksusowego wieżowca
wynajmowali mieszkanie rodzice Nadira. To był zapewne jeden z głównych powodów,
dla których nie czułam się tam swobodnie. Wciąż słyszałam jego, który
obsesyjnie bał się konfrontacji z rodzicami, narzekania na bałagan i gubione w
mieszkaniu moje długie jasne włosy. Jak mogłam kontrolować wypadanie włosów?
Czułam się jak intruz. I z
tęsknotą już po kilku dniach myślałam o wyjeździe do Polski albo o
przeprowadzce do hotelu. Ale to nie miało nastąpić wcześniej, jak po naszym
przyjeździe do Karachi. Dopiero tam odnalazłam odrobinę spokoju, mimo
natrętnego hałasu klimatyzacji i nieznośnej upalnej pogody.
Emiraty nie zachwyciły mnie.
To był kraj na wpół europejski, na wpół arabski. Hybryda, która nie umiała się
zdecydować na przyjęcie jednej lub drugiej tożsamości. To był kraj, gdzie
dozwolony był alkohol w barach, oraz prostytucja w hotelach i miejscach, które
wtajemniczeni znali. To było miejsce, gdzie kobieta Słowianka mogła się
obawiać, że zostanie wzięta za prostytutkę. Myślę, że tak właśnie stało się w
moim przypadku, gdy odmówiono mi przedłużenia wizy turystycznej w Emiratach.
W tym kraju, który
zaludniony był tak wieloma Europejczykami, nie było możliwe pojawienie się na
ulicy w emiracie takim jak Sharjah bez chustki. Przesadzam? Nie było to w
każdym razie możliwe dla mnie. Jestem muzułmanką. Wychodziłam się w
towarzystwie mężczyzny, który równie dobrze jak za Pakistańczyka, mógł być
wzięty za Araba. Budziliśmy ogólne zainteresowanie. Czułam na sobie
kontrolujący i ciekawski wzrok tubylców. To mogła być jedynie moja subiektywna
perspektywa, stek uprzedzeń i przeczuć. Najprzyjemniejsze jednak chwile gasły w
momencie, gdy wybuchała między nami kłótnia o wyjście na miasto, o chustkę, o
mieszkanie i moje… cóż, wypadające długie włosy. Co za nonsens – myślałam i
zaczynałam pakować walizki. Po godzinie jednak nie byłam już w stanie wyobrazić
sobie życia bez niego. Jak bardzo poważnie byłam uzależniona od tego mężczyzny!
Wiedziałam o tym. A może byłam cyniczna? A może wykorzystywałam mojego męża
Pakistańczyka, aby podróżować i korzystać z życia, uciec od polskiej
codzienności? Jednego była pewna – przyjechałam do Emiratów, aby odwiedzić
wreszcie „prawdziwy kraj muzułmanski”, „nie-europejski”, „niezeświecczony na
podobieństwo Turcji”, kraj, który ostatecznie, o ironio!, poza obecnością
meczetów, poza głośnym wezwaniem na modlitwę, wcale aż tak muzułmański nie był.
W rzeczywistości marzyłam
przede wszystkim o poznaniu kraju Nadira – Pakistanu. Emiraty były wybrykiem
jego woli i umysłu, nie moim. Ale pojawiły się. Dane było mi przeżyć tamtejsze
safari – cudowną, zapierającą dech w piersiach przejażdżkę po wysokich wydmach w
samochodzie terenowym, rajdy na małych zgrabnych motorkach na trzech kołach,
spacery na wielbłądzie. Miałam okazję płynąć zabytkowym statkiem, kosztować
tradycyjnych potraw, patrzeć ze zdziwnieniem na rosyjską tancerkę wykonującą
sprawnie niczym Arabka taniec brzucha. Oglądać długie aleje, zasiedlone
sklepami pełnymi żółtego złota, szalenie drogiego, które w Polsce nazwalibyśmy
z pewnością odpustowym i niegustownym. Nadir ofiarowywał mi drogie prezenty i
zabierał do egzotycznych restauracji. Byłam rozpieszczana. Wiedziałam, jednak,
że długo nie zagrzejemy miejsca w Emiratach, a ostatecznie rozwiązanie
przyniesie Pakistan. Mój przyszły dom. Tam miałam poczuć się spokojnie i
dobrze, mimo brudu, chaosu i zgiełku wielkiego miasta. Tak obiecywał Nadir.
Wiedziałam, że chcę mieszkać
właśnie w Pakistanie. Tam odbyć się miała nasza ceremonia ślubu, którą
planowałam już w myślach ze szczegółami. Tymczasem jeszcze nas tam nie
było.
Lotnisko w Dubaju i szybkie przejście bramki.
Szybkie, bo nie było na nic czasu. Przybyliśmy godzinę za późno wedle reguł
linii PIA. Zamknięto stanowisko. Nie czekano na spóźnialskich. Błagaliśmy o
litość lotniskowego dyżurnego. W końcu odprawiono nas i kilku za nami
spóźnialskich Pakistańczyków. Walizki oddane. Musiały ważyć ze sto kilo.
Paszport, wiza w porządku – odetchnęłam z ulgą po raz pierwszy, widząc, że
nikogo nie kłuje w oczy moja dwukrotnie anulowana wiza pakistańska oraz trzecia
z kolei – tym razem ważna, roczna, wielokrotna. Nikt nie zadał mi choćby
jednego pytania na temat celu mojej wizyty w Pakistanie. Nikt nie zapytał o
długość pobytu. Surowa twarz zza wysokiego biurka nie dawała żadnych oznak
negacji ani akceptacji. Uprzejme skinienie głowy i odpowiedź pod nosem na moje
dziękuję.
„Blond włosy są czarodziejskim kluczem, który
otwiera w Pakistanie wszystkie drzwi” – taki mniej więcej miały sens słowa
Nadira. Maksyma, którą powtarzał mi kilka razy sprawdziła się – Gdy stajesz
przed oficerem imigracyjnym w Emiratach Arabskich – załóż chustkę. Gdy masz do
czynienia z oficerem o podobnej funkcji w Pakistanie – pozwól sobie na swobodę,
odsłoń białe ciało, odsłoń blond włosy, a nie będziesz miała żadnych problemów,
nie postawione zostanie ci żadne kłopotliwe zapytanie. Nikt nie będzie
sprawdzał, co przemycasz do Pakistanu w swoich wielkich walizach.
2
Lot z Dubaju do Karachi zdał mi się krótki. Byłam zmęczona, ponura i
śpiąca. A jednak głód sprawił, że w kilka chwil opróżniłam niezbyt dobry
pakistański posiłek i w lepszym humorze zagłębiłam się w lekturze pakistańskiej,
angielskojęzycznej gazety. Jedyne wiadomości z Europy dotyczyły Hiszpanii,
czyli terrorystycznych ataków na dworcu kolejowym oraz domniemań, co do
sprawców zbrodni. Wersję baskijską już odrzucono, oskarżoną stała się Al Kaida
i Bin Laden. Mój Boże, atakują już Europę! Co za różnica więc gdzie i po jakich
ścieżkach człowiek się porusza. Co za różnica, mamo, czy pozostaję w Europie,
wyjeżdżam do Dubaju, czy po chwili do Karachi?
Z lotniska w Karachi wzięliśmy
taksówkę do hotelu Beach Luxury. Tę noc chcieliśmy spędzić samotnie, zdala od
jego rodziców. To był oddalony od centrum hotel nad kanałem, który kusił
turystę z daleka. Z bliska zniechęcał jednak nieznośnym zapachem brudów
unoszących się na powierzchni wody. Park nad wodą był również zaśmiecony.
Udaliśmy się mimo wszystko na krótki spacer, bo z wysokości trzeciego piętra
wydawał się miłym miejscem. Było już późno. Ostatni mieszkańcy hotelu wyszli,
pozostawiając po sobie nieopisane mnóstwo śmieci. Pływacy opuszczali powoli
kuszący chłodną wodą basen. Pojawiły się znikąd spragnione krwi wampirkowate
maleństwa. Zbliżała się pora zmierzchu. Słyszeliśmy wezwanie z meczetów po
drugiej stronie kanału na modlitwę o zmierzchu – maghrib.
Przypomniałam sobie tę opowieść, przesąd,
nie-przesąd, o dżinnach, które o zmierzchu schodzą na ziemię. Są wówczas
najbardziej niebezpieczne dla człowieka. Nie było sensu bezużytecznie włóczyć
się po zaśmieconym parku. Zrezygnowani zajrzeliśmy jeszcze raz poza ogrodzenie,
które otaczało basen i nie dostrzegłszy żadnej kobiety, wycofaliśmy się szybko.
Nadir nie potrafił pływać, a ja nie
weszłabym do wody. Raczej spaliłabym się ze wstydu pod spojrzeniami kilku
obecnych Pakistańczyków, sprawiających wrażenie nienasyconych seksualnie
samców. W Pakistanie, podobny jak w Emiratach fenomen. Europejka o białej
skórze i jasnej karnacji nie umknie spojrzeniom. To spojrzenie dotyka i zasysa,
zniechęca i denerwuje. Wyposzczeni mężczyźni w Emiratach, Hindusi i
Pakistańczycy, którzy na długie miesiące opuszczali swoje żony, aby szukać
lepiej płatnego zajęcia poza granicami własnego kraju, nie różnili się niczym
od Hindusów i Pakistańczyków, którzy pozostając we własnym kraju, obok własnych
żon, byli równie wygłodniali i nieprzywykli do widoku blondynki białej rasy.
Byłam odmieńcem, byłam kobietą, byłam obiektem
pożądania w tej formie, jakiej żadna z pań nie toleruje, natrętnej i męczącej.
Dlatego wówczas, już po kilku godzinach pobytu na ziemi pakistańskiej, po
opuszczeniu lotniska i spacerze w parku hotelowym zdecydowałam się na założenie
chustki. Błogosławieństwo islamu. W wersji pół-zakrytej a czasami nawet
całkowicie zakrytej, z zasłoną na twarz, czułam się swobodniej.
Nie tylko mężczyźni byli ciekawi. Pożądanie innego
typu wyrażały również oczy kobiet żebraczek. Pusty był jedynie wzrok
transwestyty, który pozostawiając mnie w stanie szoku, przemknął się z gracją w
stroju kobiecym pomiędzy pojazdami uwięzionymi w korku. Jak to? W Pakistanie?
Kraju muzułmańskim, szczycącym się zasadami państwa islamskiego? Wszystko było
więc tu fikcją, wielką mistyfikacją w tym państwie policyjnym, które
pięćdziesiąt procent wydatków przeznaczało na armię? Armia miała być też jedyną
grupą ludności chronioną w zamkniętych i szczelnie chronionych osiedlach.
Fikcją był więc Pakistan, państwo islamu, skoro kwitła tam korupcja na
niespotykaną gdzie indziej skalę, a każdy zdolny młody człowiek myślał tylko o
emigracji. Nie dziwiłam się już biadoleniu Nadira, który tęsknił za Emiratami
ilekroć przyszło mu powracać do Pakistanu. Emiraty to była wybiórcza, a jednak
konsekwentna realizacja islamskich zasad – w pewnych dziedzinach, takich jak
bankowość i podatki, pokój, bezpieczeństwo i nienaganna czystość.
W Pakistanie jedną z wielu zasad, narzuconych przez
islamski rząd, a nie do końca przestrzeganych, była „godzina policyjna”. Gdy
wybijała dziewiąta wieczór, kobietom zabraniano opuszczania domostw. Zabawne
było to, że tuż przed jedenastą miasto wciąż jeszcze tętniło życiem. A na
szerokich, zrujnowanych i zawalonych gruzami z okolicznych domów-ruin, pozbawionych
chodników ulicach, pojawiało się wiele kobiet. Nie wszystkie były w
towarzystwie mężczyzn, choć zwykle ta zasada była w nocy przestrzegana.
Karachi nie jest bezpiecznym miastem – mówił Nadir.
Rzeczywiście. Kilka ulic w prawo, jedna w lewo i ruchliwy plac nagle znikał. I
znajdowaliśmy się w ciemnej ulicy, której przemierzanie samotne, na piechotę
nie wróżyło nic dobrego.
W hotelu czułam się obco. To
był stary, klasyczny hotel z tradycjami. Skromne, ale porządne umeblowanie w
jasnych kolorach, niebiesko-blade kapy na łóżkach i zasłony w kolorowe kwiaty.
Szeroka toaletka po prawej i duże lustro. Telewizor w kącie z odpowiednią
ilością anglojęzycznych kanałów. Łazienka czysta, choć daleka od luksusu.
Czyżby słowo „luxury” posiadało nieco odmienne znaczenie dla mieszkańców tego
kraju, wśród których wielu żyło w zrujnowanych domach bez wody?
Pierwsza noc była koszmarem.
W kraju gdzie temperatura w marcu nie spada poniżej 40 stopni Celsjusza, było
mi zimno. Bardzo zimno w tym pokoju hotelowym, gdzie A/C czyli klimatyzacja
nastawiona była odpowiednio do potrzeb Pakistańczyków – maksymalnie. Po
długich, nocnych poszukiwaniach, stwierdziłam, że regulatora klimatyzacji w
pokoju nie ma. Było już po północy, gdy zdesperowana i zawstydzona zadzwoniłam
na recepcję. Zimno i nieznośny hałas pracującego urządzenia nie pozwalały mi
spać – skarżyłam się. Czy można przykręcić nawiew? Uprzejme – tak. I nic się
nie zmieniło.
3
Klimatyzacji nie posiadały jednak restauracje w Karachi, w jednej ze
starych dzielnic, gdzie rozsiadły się wciąż ładne, choć zrujnowane kamienice, z
pięknymi niegdyś balkonami, wybrzuszeniami i kolumienkami. Szeroka asfaltowa
aleja, która nie posiadała chodników, obrosła barami bez grama alkoholu i
jadalniami o mikroskopowych rozmiarach. Większe wśród nich posiadały dwa
poziomy. Parter i piętro czyli mała mezzanine, przeznaczona dla rodzin z
dziećmi lub dla kobiet. Ciężki zaduch nocy rozwiewały jedynie ustawione co
kilka metrów lub zawieszone na ścianach potężne wiatraki. Rozdmuchiwały ciepłe
powietrze, przynosząc złudzenie chłodu. Sprzedawcy pichcili na skraju ulicy.
Pomiędzy asfaltem a restauracją, pośród gruzów, które pochodziły nie wiadomo
skąd. Tony kamiennych odpadków, piachu i pyłu.
Ogromne patelnie o średnicy
około półtora metra, przywoływały moje wspomnienia z Francji, gdzie w podobny
sposób przyrządza się poellę – śródziemnomorskie danie z ryżu i owoców morza.
Tu pieczono na ruszcie kurczaki i podsmażano pakistańskie kebaby, które
wyglądały jak szaszłyki. Zamiast nadziewać kawałkami mięsa, metalowe szpikulce
oblepiano tutaj mieloną masą z przyprawami. Szisz kebab – mówili. Wprost na
skraju ulicy mieściły stanowiska obieraczy i krajaczy warzyw. Nie tknęłam
surowizny, zgodnie z zaleceniem Nadira, aż do momentu, gdy udało się ją obmyć zakupioną
wodą z butelki. Zjedzenie brudnych, a nawet mytych w niegotowanej i
niebutelkowanej wodzie warzyw, groziło kilkudniową chorobą żołądka, aż do
momentu uzyskania odporności na tutejsze bakterie.
Podano trzy metalowe miski z pokrojoną w plastry
fioletową słodką cebulą w ostrym, brązowym sosie z anyżkiem. Tak jak nasiona
kopru, dodawano go do wielu potraw, a nawet jedzono suche nasiona. Podobno
pomagały zwalczyć ból żołądka. Mieszkańcy Pakistanu wierzyli w lecznicze
działanie ziół i przypraw.
Na stole przed nami pojawił się zamówiony kebab,
owinięty cienką nicią. Był wyśmienity. Ostry. Mięso rozpływał się ustach.
Pozostałe metalowe talerze serwowały udka kurczaka tikka, czyli mięso z grilla
posmarowane ostrym sosem z przyprawami, tak zwaną masalą. Nie podawano tu
sztućców. Może znalazłyby się – na specjalne życzenie, zapewne metalowe, jak
talerzyki, kubki i dzbanek. Takie, z jakich korzystały linie pakistańskie.
Wielokrotnego użytku. Sięgnęłam po gorący, wypieczony chleb pakistański zwany
naan. Pulchny i miękki. Wyborny. Z ułamka chleba należało stworzyć łyżkę. I nią
nabierać odpowiednią ilość mięsa i sosu.
Po pół godzinie opuściliśmy
restaurację wraz z jej zaduchem i przesyconą zapachami kuchni atmosferą, i
kontynuowaliśmy nocne zwiedzanie starej dzielnicy, której sercem była Burns
street. Co chwila odzywały się za nami natrętne dźwięki klaksonu i
pokrzykiwania. O północy ruch nieco mniejszy niż w dzień, mnie wciąż
przyprawiał o zawrót głowy. Musiałam być czujna. Nie dać się stratować
samochodom, w wielką fantazją, kolorowo malowanym autobusom, dodatkowo
ustrojonym jak na odpust, motocyklom starej daty w stylu komara mojego dziadka
Albina, wielbłądom, tragarzom, wózkom i rykszom z motorkiem. A tymczasem uwagę
przyciągały sklepy pełne przypraw, ziaren różnego rodzaju i cacek, których
przeznaczenia nie znałam, oraz wielkie metalowe wozy-patelnie z kucharzem
przykucniętym na ich brzegu. W ten sposób przygotowywano i serwowano nie tylko
mięso, ale i smażone orzechy, owoce i słodkie ciastka.
Inaczej wyglądało stanowisko
sprzedawców słodyczy w postaci wodnistej lub wodnisto-zagęstnionej. Lada
podobna do sklepowej stała na kółkach na granicy ulicy i małego wnętrza
wyłożonego kaflami. Dwie ściany tworzyły zacisze oddzielone od ulicy. Dwu
pozostałych ścian nie było. Kafle dawały wrażenie czystości – twierdził Nadir.
Również w restauracjach Emiratów Arabskich bardzo często wykorzystywano ten
pomysł. Na mnie jednak sprawiały wrażenie zimne i niemiłe – przywoływałam w
myślach mimo woli atmosferę szpitalu i łazienek.
Słodkie desery sprzedawały dwie osoby z trzech mis,
pełnych zastygłej mazi w kolorze białym i beżowym. A mazia była smakowita i
kusząca. Deser w białokremowym kolorze podawał starszy pan z siwą brodą, w
okularach, właściciel bystrego i inteligentnego spojrzenia. Jego tradycyjne
ubranie, shelvar kamiz czyli długa koszula z rozcięciami po bokach i luźne
bufiaste ściąganie sznurkiem spodnie było niesamowicie brudne od pracy przy
słodyczach, od kurzu ulicy.
Starzec zyskał w ustach Nadira miano Pakistańskiego
milionera. Mówimy o rupiach, wciąż o rupiach! Był on rupiowym milionerem, co
mimo wszystko zyskiwało mu uznanie w moich oczach. Podziwiałam tego
zapracowanego człowieka, który o pierwszej nad ranem wciąż doglądał biznesu.
Sam własnoręcznie zajmował się sprzedażą swojego słodkiego produktu – papki ze
sproszkowanego mleka oraz drugiej papki także z mleka, jednak o smaku migdałów
i pistacji, gęstszej i słodszej.
Słodycze wyrabiane z mleka są najpopularniejsze w
Pakistanie. Mleko jest niemal zawsze podstawowym ich składnikiem. Mleko.
Przewożone w bańkach, przypominających polskie, stare, być może używane jeszcze
na naszych wsiach. Mleko transportowane wozami zaprzężonymi w wielbłądy, osły
lub ludzi. Mleko świeże od krowy kozy lub wielbłąda, każdego ranka dostarczane
było do sklepików, sprzedawane w kartonowych pudełkach albo butelkach,
bezpośrednio pod drzwi domostw bogatszych obywateli. Mleko, z którego zbierano
śmietankę i jedzono ją jak smakowite smarowidło zamiast masła. Mleko, z którego
wyrabiano naturalny jogurt bez konserwantów i żelatyny wieprzowej.
Mnóstwo deserów, ciastek, ciast i apetycznych papek
wyczarowywano w Pakistanie z mleka z przyprawami, barwnikami, z dodatkiem
bakalii. Nie tylko ten jeden staruszek biznesman dorobił się milionów dzięki
słodkościom. To była dzielnica milionerów. Co kilka metrów Nadir wskazywał mi
innego zapracowanego człowieka, który jedynie inteligencją spojrzenia i
szlachetnością rysów pozwalał uwierzyć, że może być on posiadaczem bogactw, o
jakich wielu śni. Pracoholicy. A może ludzie oddani swojej pracy. Prości i
skromni. Zamiast budować domy, kupować samochody, zamiast opuścić państwo
utrapienia, biedy i korupcji, oni wciąż stali w pyle przydrożnym, każdy przy
własnym straganie. O ich bogactwie
i świetności świadczyły kamienice nieopodal, fantazyjne balkony i falbanki
ozdobne, była to jednak świetność miniona. Właściciele kamienic nie starali się
ich odnawiać. Nikt nie próbował naprawiać i uprzątać dróg dojazdowych, ani
głównej wielkiej ruchliwej alei handlowej, zwanej Burns Street. Nikt nie
naprawiał działającej przecież (jakim cudem?) poplątanej pajęczyny kabli
elektrycznych, zawieszonych jakby ręką artysty, fantazyjnie, na czubku słupów
betonowych. Ci ludzi żyli tak jak żyli onegdaj. Pieniądze nie zmieniły ich
stylu życia. Pytanie – dlaczego. Pakistan nie toleruje managerów – odpowiadał
Nadir. Nie istniała możliwość powierzenia biznesu lojalnemu pracownikowi.
Milionerzy-sprzedawcy w brudnym odzieniu nigdy nie brali urlopu. Nie ufali
nikomu. Najlepszym odpoczynkiem i rozrywką była praca. Druga możliwa odpowiedź
– Pakistan, państwo policyjne i państwo pełne niebezpieczeństw, korupcji, nie
pozwalało, aby bogaci ujawnili się jako bogaci, bez ryzyka utraty dóbr
nabytych. Potwierdzał to przypadek rodziny Nadira, która posiadała znaczną
ilość pojazdów czterokołowych, ale każdy z nich był stary i niepozorny. No show off. Podobnie
ogromny, wygodny dom rodziny Nadirów, mieszczący kilkupokoleniową rodzinę
chroniony był w dzień i w nocy przez czujniejszego niż system alarmowy strażnika,
o wyglądzie przywołującym na myśl tak licznych w mieście uzbrojonych żołnierzy
w wojennych mundurach khaki.
4
Opuściliśmy cukiernię, aby udać się na poszukiwanie
kolejnego ciekawego straganu lub restauracyjki w miniaturze. Znów gruzy, kurz,
omijanie autobusów i rykszy. Po lewej stronie wyrósł przed nami nieoczekiwanie
wóz pełen glinianych, tradycyjnych naczyń – ruchomy stragan, przenośne miejsce
pracy. Sprzedawca, widząc nasze zainteresowanie, przesunął się nieco w kierunku
latarni, i brzegu ulicy, tak aby stanąć w kręgu światła. Dostrzegliśmy pięknie
malowane misy, miseczki, dziwne skarbonki w kształcie dzbanka, maleńkie do
niczego nieprzydatne wiązane w paczki zestawy słoików i wazoników, ozdobione
agresywnie kolorowymi, prostymi wzorami w paski. Nadir wręczył mi dużą ręcznie
malowaną misę, skarbonkę i wazoniki.
–
Wszystko razem nie kosztowało więcej niż dziesięć złoty – zapewniał mnie. – I
spójrz, ta misa służy do przygotowywania jogurtu. Kosztuje jedynie złotówkę! –
przeliczał szybko nakłaniając mnie jednocześnie do zrobienia kolejnego zakupu.
– Piękny prezent dla rodziny i znajomych – mówił jeszcze.
Ja jednak odsuwałam jak najdalej osadzoną gdzieś w
dalekiej przyszłości perspektywę podróży do Polski. Te przedmioty były zbyt
kruche i delikatne, by wieźć je tak daleko. Kupując je nie chciałam myśleć o
Polsce, wierząc, że Pakistan był moją ostateczną przystanią. Wierzyłam
zapewnieniom Nadira o wspólnym życiu, ślubie, stabilizacji i rozwiązaniu
wszelkich dotychczasowych problemów. Polska była odległa. Jedyny moment,
paradoksalnie, w którym przypomniałam sobie o niej, to był gorzki smal paan
czyli przysmaku hinduskiego. Przypomniały mi się opisy z książki Polaka,
podróżnika i prezentera stacji radiowej, który pojawił się w ambasadzie
Pakistanu w Warszawie, prosząc o wyrobienie wizy. To ja tę wizę pakistańską
autorowi „Masali” pracowicie wypisywałam i wklejałam do paszportu.
„Masala” właśnie opisywała jeden z rodzajów paan.
Czym był jednak ten smakołyk Indusów i Pakistańczyków? Posiadał wiele
wariantów, które różniły się zawartością. Podstawą był zawsze liść – twardy
sztywny listek drzew, jakie spotyka się jedynie w krajach o ciepłym klimacie.
To był liść rośliny zwanej betel, która właściwościami przypomina tytoń.
Nigdy nie udało mi się porozumieć co do szczegółów
i zawartości, która była zmienna zależnie od dostępnych składników i od życzeń
kupującego. W mały zielony listek zapakowane były zawsze przyprawy – zieleń
posmarowana „klejem roślinnym”, jak nazwałam wyciąg z kokosa, lepki i płynny.
Tę białą mazię przysypywano nasionami kopru i anyżku. Zdarzały się i goździki.
Następną warstwę stanowiła jakaś konfitura owocowa, kwaśna. Zamiast niej
pojawiała się czasem słodka konfitura z płatków róży. Na koniec przysypywano
miksturę niezidentyfikowaną sypką substancją, która przypominała mi
sproszkowaną korę drzewa. Do dziś nie wiem co to było. Trudno rozpoznać, skoro
zawsze po delikatnym i ostrożnym nadgryzieniu paan, żołądek zmuszał mnie do
wyplucia niepołkniętego kawałka. Gorycz i słodycz jednocześnie w niespotykanym
natężeniu były dla mnie granicą smaku nie do przekroczenia. Może chodziło o to,
że byłam na bakier z wszelkimi używkami, od papierosów do narkotyków. Nigdy nie
próbowałam wypalić choćby jedno cygaro. Moje doświadczenia z paleniem trawki
były znikome i nieefektywne. Nie potrafiłam się zaciągać. W dziedzinie używek
byłam więc największym na świecie laikiem. A betel zdał mi się paskudztwem nie
do opisania, przeciwko któremu buntował się żołądek.
A więc cóż, nie stałam się rasowym podróżnikiem,
który każde doświadczenie przyjmie i każdej egzotycznej potrawy spróbuje.
Jedyny paan, jaki udało mi się w całości skonsumować to ten, jaki serwowano
specjalnie dla dzieci w restauracji łańcuchowej, zwanej Village.
Gorzkość liścia zabijały podwójnej wielkości konfitury z wiśni i płatków róży,
z dodatkiem nasion anyżku w otoczce cukierkowej…
epilog
Poranek wstał ospale w domu
rodziny Nadirów. Późne śniadanie. Kawa i grzanki. Nasza rozmowa, sam na sam, w
pokoju gościnnym ze ślepym oknem. Pakowałam walizkę. Za kilka godzin mieliśmy
się przenieść do nowego mieszkania. Naszego nowego mieszkania. Nadir usiadł na
wprost mnie na fotelu. Spoglądał przez chwilę w milczeniu, czekając czy może
odezwę się pierwsza. Wyglądał na zmęczonego.
– Czy jesteś szczęśliwa? –
usłyszałam pytanie, które wydało mi się śmieszne
– Myślę, że tak – zawahałam
się
– Czy coś cię gnębi?
–
Nie. Skąd? Wiesz, zaczęłam wyobrażać sobie, jak to będzie, gdy
zamieszkamy nareszcie razem, będziemy mieć dziecko…
–
O czym ty mówisz, Anno? Będziesz miała dokument ślubu, kontrakt,
mieszkanie, wszystko tak jak chciałaś, ale ja nie chcę dzieci. Nie teraz.
– Mówisz tak od dwu lat,
Nadir!
– Ja zdania nie zmieniłem.
Uważam, że jeszcze nie czas na dzieci. Za wcześnie. W ogóle to nie jest dobry
pomysł. Ile razy ci to już mówiłem?
– Myślałam, że zmieniłeś
zdanie, że ten ślub jest dla ciebie tak samo ważny jak dla mnie, że zaczynamy
nowy etap?
– Myliłaś się. Dla mnie nic
się nie zmieniło.
– Rozumiem. Przykro mi, ale
uważam, że jeśli nie chcesz mieć ze mną dzieci, ten związek jest pusty i nie ma
sensu. Wracamy do punktu wyjścia. A więc
nie! Nie czuję się szczęśliwa. Czuję się oszukana.
– Rozumiem. W takim razie
nie mamy o czym mówić. – podniósł się z fotela, jego spojrzenie było zimne.
Wiedziałam, że ukrywał pod nim urażoną dumę i rozgoryczenie. Podszedł szybko do
drzwi i zatrzasnął je za sobą hałaśliwie. Za kilka godzin być może przemyśli
to, co się między nami rozegrało, zmieni zdanie, na czas konieczny i określony,
na chwilę. Będzie zapewniał o miłości. Będzie prosił o czas, o kolejne dni,
miesiące, lata cierpliwości. Lata oczekiwania. Na co?